39231.fb2
Jeden drugiego pilnował i nie szło dać, choć ty weź i pod ziemię przewal się.
– Człowiecze. Taż brać każdy bierze, tylko wsówki trzeba umieć dawać – Kargul z wyraźnym zgorszeniem patrzył na Witię. – Należy się ustawić pod wychodkiem i tak długo czekać, aż tego ważnego potrzeba wygoni. I wtenczas go masz jak na widelcu…
– Dla mnie to nie w guście – skrzywił się Kaźmierz.
– Po co łapówki? – włączył się Paweł, dotknięty trochę opinią, na temat pracowników naukowych wyższych uczelni. – Jak Ania ma punkty za pochodzenie, to obowiązkowo zda, byle choć trochę tej geografii umiała.
Nie zabrzmiało to dla Kaźmierza jak pocieszenie, raczej jak groźba, odejmująca mu wszelką nadzieję. Westchnął głęboko, płosząc muchy z górnej wargi.
– Moja matka, Leonia, też chciała, żeb' ja ręce białe miał. Na księdza mnie pchała mówiący, że całe moje zajęcie to będzie śluby i rozgrzeszenia dawać. Aja jej na to: „Matulu, nie pójdę ja na księdza, bo chcę konie i krowy chować…”
– Kto księdzu obory broni? – wyrwał się basem Kargul, a Kaźmierz odpowiedział mu słowami, które były jakby kontynuacją tamtego dialogu z matką:
– Ziemię ja chcę mieć…
– Przy plebanii nie gorszy majątek jak we dworze – upierał się Kargul, jakby nawet w tak szczególnej chwili nie mógł zrezygnować ze zwyczaju, który kazał mu zawsze we wszystkim mieć odmienne od Pawlaka zdanie.
– Ale żonę ja chciał mieć – Kaźmierz głos nieco nasilił, jak zawsze, kiedy upór Kargula burzył mu krew w żyłach. – A z nią dzieci, żeb' kiedyś tę moją ziemię między siebie dzieliły. Jak my tu nastali, ziemia ta minami była faszerowana, jak dobra kasza skwarkami. Teraz ona złotem pszenicznym się odpłaca. Ale bez następcy w rozsypkę wszystko pójdzie, choć ty weź i zabij sia.
Ziemia dziczeje bez ludzi, w jałowiznę popadnie. Prosto bezlitosna zgryzota…
– Przecież państwo może ją przyjąć.
Kiedy Kaźmierz usłyszał to stwierdzenie Wandy, aż szczęki zagryzł, by nie bluznąć zbyt mocnym słowem.
– Ot tobie na! Gada jak koczerbicha! – syknął przez zęby. – Taż oddać takiemu państwu to gorzej jak grzechu cudzołóstwa dopuścić sia. Żeb' gęby darmo nie studzić, to powiem tylko, że oni w pegeerze połowę tego zbierają co ja! I takiemu państwu ja mam swoje dziedzictwo oddać? – wysunął przed siebie sierp czekając, kto pierwszy wyciągnie ręce po to berło Pawlakowego królestwa. Ale nikt się nie ruszył, nikt się brać oręża nie kwapił. Witia w sufit patrzył, jakby muchy liczył, Jadźka troskliwie bluzkę w spódnicę upychała, a Paweł specjalnie upuścił kluczyki od samochodu, żeby się schylić i choć na chwilę zejść z pola widzenia ojca. Opadły bezwładnie ręce Kaźmierza z sierpem. Znów przez chwilę tylko brzęczenie much dało się słyszeć w dusznej izbie, do której z podwórza dochodziło radosne pochrząkiwanie łaciatego wieprzka.
– Ano, podejdź tu, Pawełku – Kaźmierz mówiąc to, patrzył w sufit, jakby już całkiem przestał liczyć na kontakt z żywymi. – Do ciebie jako najmłodszego prośbę ja mam…
– Ja mam pracę naukową – Paweł, przekonany, że chodzi o następstwo tronu, zaczął się powoływać na perspektywy czekającej go kariery.
– W tym roku katedrę mam dostać…
Kaźmierz zgromił go wzrokiem i Paweł zamilkł, dając ojcu dokończyć prośbę:
– Żeb' ty mnie na tę ostatnią drogę ogolił – Kaźmierz sierp odłożył, przeciągnął dłonią po siwej szczecinie, aż zaskrzypiało pod paznokciami, jakby ktoś nożem szron z szyby zdrapywał. Marynia słysząc to życzenie, ręce załamała. Zdjęła z szafy gromnicę, postawiła na nocnym stoliku przy łóżku. Tylko Kargul zauważył, że Kaźmierz przyjął te przygotowania bez specjalnego entuzjazmu.
Tymczasem Paweł, rad że ojciec nie zmuszał go do zmiany drogi życiowej, pobiegł do samochodu po czarną, płaską walizeczkę.
Wydobył z niej elektryczną maszynkę do golenia. Kaźmierz z wyraźną nieufnością zerkał zezem na jego przygotowania. Kiedy Paweł wetknął sznur do kontaktu przy łóżku i pochylił się nad ojcem z bzyczącą niczym osa maszynką, ten poderwał głowę z poduszki jakby go giez ukąsił.
– Ty co?! – patrzył zezem na maszynkę – Barana będziesz strzygł?!
– Amerykańska – zachwalał Paweł, pochylony nad poduszką. – Od stryja Jana prezent za doktorat.
Kaźmierz odepchnął zdecydowanie uzbrojoną w bzyczącą maszynkę rękę syna. Na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznej nieufności.
– Ot, wymyślili te durackie maszyny – zasłonił policzek ręką, broniąc dostępu syczącym groźnie ostrzom. – Do królestwa niebieskiego i bez tej waszej amerykańskiej mechanizacji wejdę. Witia, ano weźmij brzytew!
Ruch się zrobił jak w poczekalni małej stacyjki, kiedy daleki gwizd parowozu zapowiada przyjście spóźnionego pociągu: Jadźka rzuciła się do kuchni po gorącą wodę, Witia zaczął ostrzyć na skórzanym pasie starą brzytwę z singerowskim ostrzem. Marynia przykryła ręcznikiem podgardle Kaźmierza, Witia pokrył pianą policzki ojca i zaczął ciągnąć brzytwę od prawej skroni. Zapadła cisza. Kaźmierz, jak aktor, który traci kontakt z publicznością w najważniejszej scenie sztuki, najwyraźniej czuł się tym zaniepokojony.
– A cóż tak raptem zacichli, a? – zapytał, wypluwając pianę. – Cisza jak po śmierci organisty…
Wanda wysunęła się z grupy widzów i położyła dwie pomarańcze obok gromnicy. Kaźmierz zerknął na nie, obojętnie, jak ktoś, kogo już nie cieszą rozkosze tego świata.
– A na cóż grosz wyrzucać? Mnie już tylko dołek potrzebny, półtora na metr – teraz pobekiwał owczym głosem, bo palce Witii uniosły koniec nosa do góry, by zgolić zarost nad górną wargą. – Mama nasza, świeć Panie nad jej duszą, była tu jako pierwsza swojaczka pochowana. Nie będzie się jej teraz przy synku ckniło…
Marynia odwróciła się plecami do łoża, żeby nie na oczach męża zrobić mały znak krzyża na piersiach. Przypomniało jej się, jak babcia Leonia zapowiedziała godzinę swojej śmierci i jak wezwawszy Kaźmierza, wydała mu trzy polecenia: że klaczkę ma oźrebić, Witię bogato ożenić i jej grób posypać tą ziemią z woreczka, co ją sama z Krużewników przywiozła. Dopiero jak jej to Kaźmierz obiecał, uznała, że może spokojnie odejść. I teraz jakby powtarzała się tamta scena, tyle że nie ma tego, kto by obiecał spełnić ostatnią wolę umierającego. W tej chwili w drugiej izbie zgrzytnęły sprężyny poniemieckiego jeszcze zegara, który wybił cztery razy.
– Na każdego przychodzi jego godzina – wymamrotał Kaźmierz poprzez pianę, którą po raz drugi Witia rozkładał pędzlem na twarzy. – Partię mógł ja przechytrzyć, ale śmierci nie…
– Co też ojciec – Paweł podrzucił w górę kluczyki od fiacika. – Zaraz pojadę po najlepszego lekarza…
– A po jaką zarazę?! – Kaźmierz spojrzał nieprzychylnie na młodszego syna, jakby nie mógł się nadziwić jego głupocie. – Ja sam wiem, co u mnie za choroba i jakie na nią lekarstwo, co by mnie do zdrowotności przywiodło…
Ile razy miał im dawać do zrozumienia, że w ich rękach jest jego życie? Zawsze powtarzał, że albo jest rodzina, albo tałałajstwo. I oto cała rodzina stoi przy jego łożu, głucha na jego słowa, jakby on mówił jakimś obcym językiem. Nagle wyrwał się Kargul i triumfalnym basem ogłosił, że znalazł wyjście:
– Można do gazety ogłoszenie dać, że oddasz ziemię za dożywocie.
Pawlaka jakby ukłuła od spodu jakaś sprężyna: poderwał się z poduszki, aż Witia lekko go drasnął brzytwą. Kaźmierz wbił wzrok w Kargula, jakby go chciał przyszpilić do ściany, a jego ręce odruchowo szukały na pierzynie rękojeści sierpa.
– Taż mnie on jakby sagan waru na łeb wylał! – sapnął, prychając pianą. – Ot, pomorek, radzak się znalazł! Dla cudzych żem ręce po łokcie sobie urobił!? Ty, Kargul, lepiej se w portkach mieszaj, jak w mojej rodzinie…
– A cóż tak raptem naburdasił sia? – łagodził Kargul, zaskoczony impetem Pawlaka. – Młode ze wsi poszli, to my starzy z ręką pod kościół mamy iść?
Może by Kaźmierz jeszcze ostrzejszym słowem go potraktował, gdyby nie to, że usta zatkał ręcznik, którym Witia zbierał resztki piany po goleniu. W tej chwili za oknem rozległ się cieniutki, srebrzysty dzwoneczek. Kaźmierz czujnie zerknął przez muślin. Za oknem mignął tylko czarny cień.
– Ki czort? – wyszeptał, kiedy w otwartych drzwiach ukazał się biret księdza Durdełły. Za nim wkroczył chłopiec w komeżce i Ania z fryzurą „afro”. Na twarzy Kaźmierza pojawił się wyraz popłochu.
Wcisnął się głębiej w poduszkę, przyciągając rękoma pierzynę pod brodę, jakby chciał się ukryć przed księdzem niczym mysz przed kotem.
– A ksiądz do kogo?
– Do potrzebujących…
– A na cóż było fatygować duchowną osobę?
– Wyspowiadać się pora, synu…
– Aj, Bożeńciu, taż kiedy całkiem nie pora, proszę księdza – przekonywał śpiewnie Pawlak, zerkając niepewnie na Marynię, która zapaliła właśnie stojącą na stoliku nocnym gromnicę. – Najsampierw, że w moich latach zapomniał człek, co to grzech, a potem, że… że czosnek ja dla zdrowotności jadłszy i silnie śmierdzę. Widząc, że ksiądz przysiada na łóżku, zasłonił usta dłonią. – Nie śmiałbym księdzu dobrodziejowi nachuchać…
Ksiądz Durdełło nic Pawlakowi nie odpowiedział, za to wymownym spojrzeniem dał wszystkim obecnym do zrozumienia, że to, co teraz nastąpi, jest sprawą tylko między umierającym Pawlakiem a Panem Bogiem, którego on, proboszcz tutejszej parafii, jest tylko pośrednikiem. Kaźmierz w popłochu patrzył, jak cała rodzina znika za drzwiami. Został tylko on, spocony ksiądz Durdełło, natrętne muchy i płomień gromnicy.
Ksiądz proboszcz czuł się jak szeryf, który wreszcie ma na muszce latami wymykającego się sprawiedliwości przestępcę.
– Grzeszyć – grzeszysz, Pawlak – powiedział nie bez satysfakcji, zdejmując biret i przecierając mokre czoło chustką.