39231.fb2
Ja człek rzetelny. Jedyny mój grzech, że ja bezlitośnie przeciwny socjalizmowi był…
– To ci z góry jest wybaczone – ksiądz Durdełło położył dłoń na ręce Pawlaka, dając tym gestem do zrozumienia, że w tym uczuciu do ustroju nie jest osamotniony. – Ale gorzej, że w kościele cię nie widzę.
– Nie chodzę, żeby grzechu uniknąć – z głębokim wewnętrznym przekonaniem wyjaśnił Kaźmierz przyczyny swej długotrwałej absencji. – Przez te dzisiejsze krótkie mode. Jak nie daj Boże panienka przede mną, wiernym, uklęknie, chcąc nie chcąc bezlitośnie zgrzeszę.
– Jaki przykład dajesz, Pawlak, swoim dzieciom, swoim wnukom? – ksiądz widać postanowił przed ostatnim namaszczeniem wyprać do czysta duszę Pawlaka. Na wspomnienie wnuczki Kaźmierz jakby się ożywił: Podparł się na łokciu i przybliżywszy usta do nachylonego ku niemu księżowskiego ucha wyszeptał konfidencjonalnie, jakby zdecydował się wyjawić jakąś mroczną tajemnicę swego życia:
– Mam ja ostatnie życzenie do księdza proboszcza…
– Słucham cię, synu.
– Ania, wnuczka moja, zdawać do szkół wybiera sia. Mam ja prośbę do duchownej osoby, żeb' ksiądz na jej intencję przed dużym ołtarzem świece zapalił – Kaźmierz zaczął gmerać ręką pod poduszką, wydobył spod niej pękaty portfel i wysupławszy z niego plik banknotów, wciskał je teraz w spoconą dłoń księdza. – Spraw, dobry Panie Boże, żeb' noga jej bezlitośnie poślizgnęła sia i żeb'
ona na wieś wróciła…
Ksiądz Durdełło patrzył teraz na umierającego jak na diabła: wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że jego parafianin w swym ostatnim życzeniu będzie jego, proboszcza, namawiał do grzechu. Powolnym ruchem zdjął z szyi fioletową stułę.
– Własnej wnuczce źle życzysz, Pawlak? Może by dziewczyna karierę zrobiła…
– Awo! Kariera rzecz ruchoma, a ziemia była, jest i będzie. I dam ja każdy grosz na mszę, żeb' jej pan Bóg rozum na egzaminie poplątał!
Ksiądz Durdełło pochylił się nad gromnicą i jednym dmuchnięciem zgasił jej złoty płomień.
– Widzę, że nie czas jeszcze do ciebie z olejami, synu…
Ręka Kaźmierza, ściskająca banknoty przeznaczone na przekupienie Pana Boga, zawisła w powietrzu.
Kiedy stojąca przy oknie Aniela Kargulowa zobaczyła przez muślin firanek, że nagle zgasła gromnica, przeżegnała się szeroko.
– Zły znak – wyszeptała do Maryni, a ta zakryła twarz rękoma. W dodatku ksiądz Durdełło, który ukazał się na ganku, popatrzył z głębokim współczuciem na Anię i powiedział z westchnieniem:
– Biedne dziecko.
– To już z nim tak źle?
– Pośpieszyliśmy się – ksiądz zwijając stułę popatrzył na zdobiący dach czerwonego „fiacika” żałobny wieniec – I państwo, i ja.
Założył biret, obszedł naokoło samochód i rzeczowym tonem zwrócił się do Pawła:
– Ile pali?
– Sześć.
– A moja „skoda” dziesięć – ksiądz Durdełło z wyraźną zawiścią popatrzył na właściciela „fiacika”. W tej chwili łaciaty wieprzek wlazł mu pod sutannę. Ksiądz kopnął go pod ogonem i zdegustowany opuścił podwórze Pawlaków.
– Podejdźcie-no bliżej – choć głos Pawlaka brzmiał słabo, był to jednak głos osoby pogodzonej z Bogiem, która nie ma czasu na głupstwa ziemskiego padołu. Wszyscy obecni popatrzyli po sobie i przysunęli się bliżej. Dostrzegli w oczach Kaźmierza łzy: czy nad swoim losem płakał, czy nad losem swej ziemi, którą mu przyszło osierocić? Wysunął przed siebie obie ręce, w których trzymał sierp, jakby uznając, że tamta scena była tylko próbą generalną.
– Ostatni raz ja pytam: który weźmie ten sierp tatowy w swoje ręce?
Tym razem spojrzenie Kaźmierza nie spoczęło na żadnym z synów, lecz na Ani. Spod fryzury „afro” patrzyły na niego pełne bólu oczy ukochanej wnuczki.
– Dziadku, ja jutro na studia zdaję.
– Z tą murzyńską głową wygląda, jakby spadła prosto Lucyferu na rogi.
Opadły ręce z sierpem, przymknęły się powieki Pawlaka. Nie miał już na kogo liczyć, choć wszyscy teraz zaczęli się prześcigać w propozycjach:
– Może tato z nami być – wysunął się do przodu Witia. – Głodu ani chłodu tato nie zazna.
– Mareczku, zaproś dziadka do nas – Wanda nie chcąc być gorsza od szwagra, wypchnęła synka w stronę łoża. Kaźmierz skrzywił się tylko na tę propozycję.
– Ot tobie na. Mam żyć jak mysz w pudle? U was tyle miejsca, że na muchę zamachnąć się strach: albo o lampę zawadzisz, albo wazon stłuczesz!
– Jak Paweł zostanie profesorem nadzwyczajnym, dostaniemy większy metraż – Wanda ponaglała wzrokiem Pawła, żeby potwierdził jej oczekiwania. Pawlak skrzywił się, jakby miał w ustach zieloną śliwkę.
– Nie durz mnie głowy, bo mnie od waszego gadania jakby tuman jakowyś na oczy wlazł! – sapnął zgryźliwie. – Wy wszystkie takie „nadzwyczajne” – wykrzywił usta z niesmakiem, jakby dla niego te słowa brzmiały wręcz nieprzyzwoicie. – Tylko ja jestem bezlitośnie zwyczajny chłop. A wiedzcie wy, profesory, że chłop wytwarza to, o co cały świat się modli: „Chleba naszego powszedniego”.
– My też na ten chleb pracujemy – zauważył dotknięty lekceważeniem jego pozycji Paweł. Ale i na to Kaźmierz miał gotową odpowiedź.
– Awo! Ty tyle wiesz, co zjesz. Wy tam na rządowym to taką macie robotę, że tylko wam pazury rosną. Aby odbębnić swoje godziny, potem w telewizację patrzeć i renty wyglądać.
– Są jeszcze urlopy – przytomnie zauważył Mareczek, co spowodowało kwaśny uśmiech dziadka.
– Mądre to-to, że aż strach – Kaźmierz pogładził główkę Mareczka, ale nagle jego dłoń opadła bezwładnie. – Ale co z niego za pożytek, jak pługa ni raz on w życiu nie poprowadzi? Wszystko w rozsypkę pójdzie, bo ja nieprzyszłościowy. Nie to, co ty, wnusiu…
Ania, jakby poczuwając się do winy, że jej plany rozmijają się z oczekiwaniami dziadka, przypadła ustami do jego dłoni. A wtedy Paweł, jak prawdziwy naukowiec, odkrył nowe wyjście z sytuacji: przecież Kargul może wziąć ojcową ziemię!
Na moment zapadła cisza. Pawlak poderwał się, odrzucił pierzynę, a jego drżące ręce szukały rękojeści sierpa.
– Jak powiedział?! – zapiał prawie przez ściśnięte wściekłością gardło. – To wy mnie takie rady zjechali sia dawać?!
– A cóż jego ukąsiło? – zdążył wyburczeć Kargul, cofając się na widok uzbrojonej w sierp ręki sąsiada. Pawlak wstał z pościeli i kroczył ku nim w długiej nocnej koszuli, z rozwianym siwym włosem, a wszyscy cofali się w popłochu, jakby to nie żywy chłop, lecz duch napierał na nich z wykrzywioną wściekle twarzą. Pierwsza dopadła drzwi Aniela, żegnając się pośpiesznie.
– Jeszcze krew we mnie nie zastygłszy, a wy już ziemie moją byle chamowi rozdajecie?! – gonił ją krzyk Pawlaka.
– Kargul to rodzina – Witia, cofając się, zawadził o próg.
Kaźmierz zamachnął się na niego sierpem, aż Jadźka z rozpaczliwym krzykiem zawisła na ramieniu teścia.
– Oduczę ja was ojca do grobu wpędzać – wrzeszczał Pawlak, szarpiąc się z uwieszoną u ramienia synową. – Żeb' wasza noga tu więcej nie postała! Judaszowe plemię!
Za Witią runął w drzwi Kargul, za nim w popłochu tłoczyli się Wanda z Mareczkiem i Paweł, który nie wypuszczał z ręki swojej walizeczki z amerykańską maszynką do golenia. Gonił ich straszliwy krzyk zmartwychwstałego nagle Pawlaka: „Zawołoki! Pierekince!
Dranie sobacze! Czyjaś głowa tu spadnie!”
Daremnie Marynia usiłowała schwycić skraj nocnej koszuli Kaźmierza. Z mocą parowozu wyrwał się do przodu. Wypadł na ganek z uniesionym w górę sierpem, gotów wcielić w czyn wyrażoną przed chwilą obietnicę. Ścigani rozpierzchli się w różne strony. Kargul, nasadziwszy na głowę kłapciaty kapelusz, na wszelki wypadek chwycił z ławki ostry nóż, przygotowany do szlachtowania wieprzka.