39231.fb2
– A to co?
– To dla dziadka – wyjaśnił Mareczek – Na trumnę.
– Awo, patrzaj, jak to prędko uwinęli sia, żeb' mnie pogrzebać! – Pawlak z sierpem w ręku obrócił się ku rozsypanej w tyralierę rodzinie. Cofali się przed nim w popłochu. Tylko Kargul stał w miejscu jak zamurowany, trzymając w ręku rzeźnicki nóż.
– A ty co?! – oczy Pawlaka zwęziły się z wściekłości – Na mnie z nożem liziesz?!
– Nie na ciebie, tylko na tego parsiuka – gestem głowy Kargul wskazał łaciatego wieprzka, który nie przejmując się rodzinnym dramatem gospodarzy, rył w kącie podwórza w poszukiwaniu pędraków.
– A na co tobie mój kaban?
– Na konsolację…
– A po kim ta konsolacja, a?
– Taż po tobie, Kaźmierz.
– Ot, pomorek – Pawlak zgrzytnął zębami. – Czy ty się aby nie pospieszył, a? Ja jeszcze żywy, a on sobie wyżerkę na mój rachunek wyszykował!
Stał przed Kargulem, trzymając sierp w opuszczonej dłoni. Kargul podszedł o krok bliżej, żeby to, co teraz chciał Kaźmierzowi przypomnieć, nie doszło do uszu reszty rodziny.
– Taż ty sam mówił, żeb' było jak naprawdę.
Wpatrywał się bacznie w oczy Pawlaka, licząc, że ten choć jednym grymasem da mu znak, że pamięta ich poranną umowę: Pawlak śmierć swoją zapowie, żeby rodzinę do przejęcia schedy skłonić, a Kargul wystąpi jako jego sojusznik, powagę chwili swoim udziałem potwierdzając. Żeby uwiarygodnić plan Kaźmierza, miał z Marynią stypę omówić. Dlaczego więc teraz Kaźmierz syczy na niego jak żmija; jakby to on był sprawcą wszelkiego nieszczęścia?
– Parsiuka ja wybrał z tych marniejszych – szeptał konspiracyjnie.
– Ot, bestyjnik: kaban miał być twój, to raz – półgębkiem wyrzucił z siebie zmartwychwstały gospodarz. – A ja się miał aby przymierzyć do umierania, to dwa. A ty by był chętny brymuchy na stypie napić sia!
– Bo księdza proboszcza z olejami ujrzawszy zrozumiał ja, że już widać pora na ciebie, Kaźmierz.
Tak szczerze, z takim głębokim przejęciem wyjawił Władysław Kargul swoje odczucia, że przez plecy Pawlaka przebiegł dreszcz, jakby rzeczywiście miał się zatrzymać na zawsze zegar jego żywota. Może z tego przerażenia głos jego zabrzmiał z taką mocą, że Kargul aż odskoczył do tyłu.
– Ano zostaw ty mojego kabana i poszedł won z mojego podwórza, bo jak w denerwację popadnę, to taką stypę ja tobie wyprawię, że cały naród będzie ci zazdraszczać!
Uniesiony w górę sierp nie pozostawiał złudzeń, że nie są to jedynie czcze pogróżki. Kargul zrozumiał, że z sojusznika Kaźmierza znów stał się jego wrogiem.
– Ty konusie zdradny! – rzucił w stronę Pawlaka sunącego za nim w nocnej koszuli. Dobrze wiedział, że tym epitetem może ugodzić sąsiada w najczulszy punkt jego męskiej ambicji, wiedział bowiem, że przez ten mikrusowaty wzrost nie wzięli Kaźmierza w młodości do wojska.
– Jak powiedział?! – Pawlak wybałuszył oczy, jak bokser ugodzony potężnym ciosem w sam splot słoneczny. – Konusie?! Czekaj-no, ty bambaryło jeden! Żeb'ciebie ogień gołego z chałupy prosto w przerębel wygnał!
– To ty po to zmartwychwstał, żeb' znowu wojnę zacząć?!
– Już raz brat mój, Jaśko, wziął bicz boży w swoje ręce…
Pawlak rozejrzał się po podwórzu. Podbiegł drobnymi kroczkami do „fiacika”, porwał z jego dachu ciężki wieniec żałobny, zawirował z nim, żeby nabrać rozmachu, i rzucił w stronę Kargula.
Wieniec zawisł na szyi Kargula. Szarfy ze złotymi literami spływały teraz wzdłuż jego ramion, a głowa w przekrzywionym kapeluszu wystawała z obramowania jedliny, która otaczała szyję niczym bobrowy kołnierz zimowego palta.
– Może być on prędzej tobie przyda się, ty łapciuchu.
W furtce pojawił się kapral Franio. Stanął jak wryty, widząc żywego Pawlaka w nocnej koszuli z sierpem w ręku i ogłupiałego Kargula z żałobnym wieńcem na szyi.
– A ty tu za czym? – natarł na milicjanta Pawlak – Rozglądasz się, jakby co zgubiwszy. Ano zlazaj z mojego podwórza!
– Kondolencję chciałem złożyć – usprawiedliwiał się kapral.
– Tylko teraz nie wiem komu, niestety…
„No i po co ja leciałam jak ta głupia po księdza? Ci starzy to urządzają takie cyrki, że mózg staje: dziadek Kaźmierz szykował się do śmierci, a skończyło się jak zwykle, że przegnał dziadka Władysława ze swego podwórza. Cała wieś się śmiała, że dziadek Pawlak nie umarł tylko przez przekorę, bo pokłócili się z dziadkiem Kargulem, czyj wieprzek ma iść na stypę. Weterynarz Jeżewski mówił, że pan Fogiel to liczył, że jak dziadek Kaźmierz umrze, to on odkupi łatwo od babci Maryni jego ogierka („ten chytry zabużak nigdy by go za życia nie odstąpił”). Dyrektor PGR-u Pilch podobno głośno krzyczał do wracającego od nas księdza Durdełły, że to vszystko, co Pawlaki urządzają, to jest demonstracja antyrządowa i godzi we Front Jedności Narodu oraz rozwój socjalistycznego sektora rolnictwa. Kocham dziadka, ale faktycznie, wybrać sobie na umieranie dzień przed moim egzaminem, to wygląda na dywersję, a w dodatku na skrajny egoizm, na który stać tylko przedpotopowych zgredów. Babcia Marynia mówi, że to przeze mnie on tak zapadł, bo liczył, że jak wyjdę za mąż za jakiegoś wsioka, to obejmę po dziadkach gospodarkę. Czy to nie jest manipulacja? Czy moje szczęście się nie liczy? Nie mam zamiaru tkwić w roli, jak te zeszłoroczne buraki, co ich PGR nie wykopał jesienią. Mam dość kolejek po chleb w okresie żniw i tych „potańców” na dechach przy harmonii i bębnie. Na prowincji nawet nie umieją romantycznie kochać, tylko od razu chcą się żenić, by mieć kogoś do dojenia krów. Jak teraz patrzyłam na serial „Noce i dnie „, to ja bym za chińskiego Boga nie oddała nikomu pana Toliboskiego, żeby potem tkwić przy tym Niechcicu! O Boże, ta scena jak pan Toliboski po kolanach w wodzie i w kapeluszu zrywa te nenufary i rzuca do stóp Basi! Patrzyłam… i byłam Basią!
Takiego Toliboskiego nie spotka się na miedzy. Zresztą wszędzie już mężczyźni zamienili się w agregaty do roboty. Nie mają głowy do miłości. Wszyscy są raczej nastawieni na wyzysk uczuć kobiety.
Ta Irma z Wrocławia, z którą składałam razem papiery na geografię, jak dostała kawalerkę w spółdzielni, to z punktu chciało się z nią żenić trzech naraz. Wszyscy byli niby tacy zakochani. Irma nie wiedziała, kogo woli, więc wysłała do każdego depeszę: „Miałam wypadek, leżę w szpitalu w Świdnicy po amputacji nogi – Irma”.
Wysłała do wszystkich trzech, a sama się ukryła na portierni szpitala. Powiedziała sobie, że za tego wyjdzie, który pierwszy przyjedzie. Ale nie wyszła, bo żaden nie przyjechał. Czy miłość zależy od tego, ile ma się nóg? To krowa powinna być lepsza ode mnie… Czy mężczyznom można wierzyć? Ja pozwolę się kochać takiemu, co dla mnie coś poświęci. Ale gdzie takiego na wsi spotkać, jak tu są same burasy? Na szczęście wyrwę się stąd, przestanę być pszenno-buraczana. Na studiach czeka mnie wielka przygoda życia. Byle tylko zdać. Ale ostatecznie geografia to nie matematyka czy elektronika, gdzie trzeba logicznie rozumować. Za to atlasy są takie bajkowo kolorowe… Już późno, więc kończę.
Jutro egzamin. Zaczynam nowe życie. Nie wiem, czy zasnę, bo w kuchni starzy jeszcze się wciąż kłócą o dziadków. Mama drze się, że Pawlaki zawsze były komedianty, a stary wali pięścią w stół, że Kargule zawsze się chcą wozić na cudzym garbie, mama, że dziadek Kaźmierz, nawet z Panem Bogiem się targuje, a ojciec, że zawsze wszystko przez Kargulów, bo oni zaczęli jeszcze w Krużewnikach! Ja nawet na mapie bym nie umiała pokazać, gdzie te Krużewniki leżą, a dla wszystkich Pawlaków wciąż jest ważne to, co stało się pół wieku temu. O! Proszę! Teraz ojciec wrzeszczy, że to pewnie Kargul wymyślił tę śmierć Kazimierza, bo tego mu w głębi serca życzy. O Boże! Teraz mi przyszło do głowy, czy to aby nie ja mu podsunęłam ten pomysł ze śmiercią? Przecież opowiedziałam mu po powrocie z Wrocławia o Irmie i jej depeszy! Powinnam sama wyciągnąć wnioski: nie latać po księdza, póki dziadek Kaźmierz oddycha jeszcze, i nie wierzyć żadnemu chłopu po 30-tce! Ale gdzie jest ten, który skoczy dla mnie pod koła pociągu, wyciągnie mnie z wiru powodzi, ocali z pożaru? Już późno, a ja wciąż śnię na jawie. Szkoda że nie mam na egzamin czegoś z kolekcji Iloff. Jak mam się ubrać? „Przekrój” zapowiada zmierzch dżinsów, a ja kupiłam sobie nowe na egzamin?
Jak ja wypadnę w „afro” i w dżinsach?”
Skąd mogła przypuszczać, że już tego dnia minęła się z tym, który ją wyciągnie z bezdennej toni?
W tej samej chwili, kiedy rankiem Ania z fryzurą „afro” i w obcisłych dżinsach wsiadała do autobusu, który miał ją zawieźć na egzamin, Kaźmierz Pawlak w nocnej koszuli ukląkł i wzniósł ręce ku obrazowi Świętej Rodziny. Modlił się żarliwie o to, czego mu wczoraj odmówił ksiądz Durdełło: żeby najukochańsza jego wnusia okazała się tumanem i nie zdała na studia, bo wtedy na wieś wróci, a że urody jej pan Bóg nie poskąpił, to rychło męża znajdzie, co obejmie oddane Ani w wianie hektary obu dziadków.
– Spraw dobry Panie Boże, żeb' noga jej poślizgnęła sia i żeb' wróciła ona na te ziemie, by wcielać w życie Twoje nakazanie: żyjcie i rozmnażajcie się…
Żarliwy szept Kaźmierza zagłuszył nagle warkot przelatującego nad dachem domu samolotu. Pawlak zmełł w ustach przekleństwo, błyskawicznym plaśnięciem rozgniótł dłonią na policzku natrętną muchę i starał się powrócić w stan skupienia, by przypadkiem treść jego modlitwy nie doszła do nieba tak zniekształcona, jak ów telegram, który wczoraj otrzymał jego syn Paweł. Ledwie zdążył znaleźć odpowiednie słowa, które by uzasadniały, że jego intencja jest wysoce szlachetna, gdy za drzwiami usłyszał wyrzekania Maryni: „Tak żyć to lepiej muchomora sobie zadać”!
Marynia z rozmachem otworzyła drzwi i nie zważając na to, że przeszkadza mężowi w kontaktach z niebem, podsunęła mu przed oczy kobiałkę, w której telepały się smętnie trzy jajka.
– A cóż tak lata, jak pies z gorącym plackiem? – Kaźmierz spojrzał nieprzychylnie na żonę. Baba zawsze wlezie w paradę, nawet kiedy chłop załatwia najważniejsze sprawy z samym Panem Bogiem! Po co mu teraz pcha przed oczy te jajka?
– Patrzaj, Kaźmierz, do czego nas ten socjalistyczny postęp doprowadził! Taż oni zaparli sia do upadłości nas doprowadzić!
Wciąż podtykała pod nos klęczącego Kaźmierza kobiałkę.
– A cóż jej tak oczy dęba stanęli?
– Wyszła ja jajka podebrać i od wszystkich kur tylem znalazła, co kot napłakał! To przez ten aeroplan kury nieść przestali sia…
W tej właśnie chwili samolot „gawron”, który zatoczył koło nad pegeerowskim imperium, znów nadleciał od drugiej strony nad obejście Pawlaków. Huk nisko lecącej maszyny wprawił w drżenie szyby. Święta Rodzina zakołysała się na gwoździu i spadła za poręcz łóżka, odsłaniając na ścianie bielszy prostokąt, jak bliznę na poparzonej skórze. Tego już Pawlakowi było za dużo. Zerwał się z klęczek, dopadł okna w koszuli i wychyliwszy się do połowy, wygrażał pięścią temu niebu, z którym przed chwilą jeszcze usiłował się dogadać. Samolotu już dawno nie było widać, a on krzyczał, pryskając śliną:
– Ty draniu sobaczy! Ty koniosraju jeden! Żeb' ty spadł z nieba prosto Lucyferu na rogi. A na tego dyrektora żeb' zaraza taka padła, co by mu wieczora dożyć nie dała!
– Kaźmierz, na cóż ta denerwacja – Marynia zaczęła odciągać męża od okna. – Taż to nie Pilch winien, że się kury nie niosą, tylko aeroplan!