39236.fb2
Skaćel zamknął się na trzysta lat w domu smutku, gdyż widział, że jego kraj na zawsze wchłonęło imperium ze Wschodu. Mylił się. Każdy się myli co do przyszłości. Człowiek może być pewny tylko chwili obecnej. Ale czy to prawda?
Czy na pewno może znać chwilę obecną? Czy jest zdolny ją osądzić? Oczywiście nie. Bo w jaki sposób ten, kto nie zna przyszłości, mógłby pojąć sens chwili obecnej? Jeśli nie wiemy, w jaką przyszłość nas wiedzie, jakże moglibyśmy orzec, że jest dobra lub zła, że zasługuje na nasze uczestnictwo, naszą nieufność lub naszą nienawiść?
W 1921 roku Arnold Schónberg oświadcza, że dzięki niemu muzyka niemiecka będzie przez najbliższe sto lat panią świata. Dwanaście lat później musi na zawsze wyjechać z Niemiec. Po wojnie, w Ameryce, obsypany zaszczytami, jest wciąż pewien, że sława nigdy nie porzuci jego dzieła. Zarzuca Igorowi Strawińskiemu, że zbyt myśli o swych współczesnych i zaniedbuje sąd przyszłości. Uważa przyszłość za swego najbardziej pewnego sprzymierzeńca. W złośliwym liście do Tomasza Manna odwołuje się do epoki „za dwieście lub trzysta lat", kiedy to wreszcie będzie jasne, który z nich był większy, Mann czy on! Schónberg umarł w roku 1951. Przez następne dwa dziesięciolecia jego dzieło uznawane jest za najwybitniejsze w stuleciu, czczone przez najbłyskotliwszych młodych kompozytorów, którzy uważają się za jego uczniów; ale później oddala się ono zarówno z sal koncertowych, jak i z pamięci. Kto je wykonuje teraz, pod koniec wieku? Kto się do niego odwołuje? Nie, nie chcę kpić głupio z jego pychy i powiedzieć, że się przeceniał. Za żadne skarby! Schónberg nie przeceniał siebie.
Przeceniał przyszłość.
Czy popełnił błąd myślowy? Nie. Myślał słusznie, lecz żył w sferach zanadto wzniosłych. Dyskutował z największymi Niemcami, z Bachem, z Goethem, z Brahmsem, z Mah-lerem, lecz jakkolwiek inteligentne, dyskusje prowadzone w najwyższych sferach ducha są zawsze ślepe na to, co bez racji i logiki dzieje się na dole: dwie największe armie prowadzą bój na śmierć i życie o święte sprawy; lecz to ma-ciupki zarazek dżumy powali je obie.
Schónberg był świadomy istnienia zarazku. Już w 1930 pisał: „Radio jest wrogiem, bezlitosnym wrogiem, który nieodparcie zdobywa teren i przeciw któremu nie ma nadziei na obronę"; radio „karmi nas muzyką (…), nie pytając, czy mamy ochotę jej słuchać, czy jesteśmy zdolni ją przyjmować", przeto muzyka stała się zwykłym dźwiękiem, jednym spośród wielu.
Radio było małym strumieniem, od którego wszystko się zaczęło. Następnie przyszły inne techniczne środki odtwarzania, powielania, zwiększania głosu i strumień stał się ogromną rzeką. Kiedyś słuchano muzyki z miłości do muzyki, dzisiaj wyje ona wszędzie i zawsze, „nie pytając, czy mamy ochotę jej słuchać", wyje w głośnikach, w samochodach, w restauracjach, w windach, w uszach zatkanych walk-menami, muzyka przepisana, na nowo zaaranżowana, skrócona, rozdziabana, fragmenty rocka, jazzu, opery, fala, w której wszystko się miesza, tak, że nie wiadomo, kto jest kompozytorem (muzyka stała się anonimowym hałasem), że nie można wyróżnić początku i końca (muzyka stała się hałasem bez formy): brudna woda muzyki, w której muzyka obumiera.
Schónberg wiedział o zarazku, był świadomy zagrożenia, lecz w głębi ducha nie przywiązywał do niego zbyt wiele wagi. Jak powiedziałem, żył w bardzo wysokich sferach ducha i pycha zabraniała mu brać poważnie wroga tak małego, tak pospolitego, tak odpychającego i godnego pogardy. Jedynym godnym go wielkim przeciwnikiem, wzniosłym rywalem, którego zwalczał z fantazją i powagą, był Igor Stra-wiński. To przeciw jego muzyce wojował, chcąc zyskać poklask przyszłości.
Ale przyszłość była rzeką, potopem nut, gdzie trupy kompozytorów pływały wśród martwych liści i zerwanych gałęzi.
Pewnego dnia martwe ciało Schónberga, niesione przez fale, wpadło na ciało Strawińskiego i obydwa, zawierając spóźniony i pełen przewin pokój, kontynuowały swą podróż ku nicości (ku nicości muzyki, będącej absolutnym zgiełkiem).