39236.fb2
Już w pierwszych tygodniach emigracji Irena miała dziwne sny: jest w samolocie, który zmienia trasę i ląduje na nieznanym lotnisku; przy schodkach czekają na nią umundurowani mężczyźni z bronią w ręku; jej czoło zrasza zimny pot, rozpoznaje policję czeską. Innym razem przechadza się po francuskim miasteczku i widzi dziwaczną grupkę kobiet, które z kuflem piwa w dłoni pędzą ku niej, wołają coś po czesku, śmieją się z perfidną serdecznością i przerażona Irena uzmysławia sobie, że jest w Pradze, krzyczy i się budzi.
Jej mężowi Martinowi śniło się to samo. Co ranka opowiadali sobie o grozie powrotu do kraju rodzinnego. Później, w trakcie rozmowy z polską przyjaciółką, Irena pojęła, że wszyscy emigranci śnili te same sny, wszyscy bez wyjątku; najpierw wzruszało ją to nocne braterstwo ludzi, którzy się nie znali, później ją nieco drażniło: jak to się dzieje, że tak osobiste doświadczenie snu może być przeżywane zbiorowo? czym jest zatem jej własna dusza? Po cóż jednak stawiać pytania bez odpowiedzi. Jedno było pewne: tysiące emigrantów tej samej nocy śniło w niezliczonych odmianach ten sam sen. Sen emigracyjny: jedno z najdziwniejszych zjawisk drugiej połowy XX wieku.
Te koszmarne sny wydawały jej się tym bardziej tajemnicze, że dręczyła ją jednocześnie niepowstrzymana tęsknota i przeżywała doświadczenie wprost odwrotne: za dnia przychodziły do niej pejzaże kraju ojczystego. Nie, nie było to długie, świadome, jasne marzenie, było to coś innego: w jej głowie pejzaże zapalały się gwałtownie, nieoczekiwanie, szybko, by po chwili zgasnąć.
Rozmawiała z szefem i nagle, niczym błyskawica, widziała miedzę wśród pól. Ktoś ją popchnął w wagonie metra i wtem, w ułamku sekundy, wyrastała przed nią uliczka w zielonej dzielnicy Pragi. Całymi dniami nawiedzały ją takie umykające obrazy, aby łagodzić brak utraconych Czech.
Ten sam reżyser podświadomości, który za dnia przesyłał jej jako obrazy szczęścia fragmenty ojczystego pejzażu, w nocy organizował przerażające powroty do tego samego kraju. Dzień rozświetlało piękno opuszczonego kraju, a noc rozjarzało przerażenie powrotu do niego. Dzień ukazywał jej raj, który utraciła, a noc piekło, z którego uciekła.
Kraje komunistyczne, wierne tradycji rewolucji francuskiej, rzuciły klątwę na emigrację, uznając ją z najohydniejszą ze zdrad. Wszyscy ci, co pozostali za granicą, w swych krajach dostawali zaoczne wyroki i ich rodacy nie mieli odwagi utrzymywać z nimi kontaktów. Jednak w miarę jak czas płynął, surowość klątwy słabła i parę lat przed 1989 rokiem matka Ireny, od niedawna wdowa i nieszkodliwa emerytka, otrzymała paszport na tygodniowy wyjazd do Włoch z państwowym biurem podróży; kolejnego roku postanowiła zostać pięć dni w Paryżu, aby potajemnie spotkać się z córką. Irena, wzruszona i pełna litości dla matki, którą wyobrażała sobie postarzałą, wynajęła pokój w hotelu i poświęciła kawałek urlopu, aby spędzić z nią ten czas. „Nie wyglądasz tak źle", powiedziała matka, kiedy się spotkały. I dorzuciła ze śmiechem: „Ja zresztą też nie. Kiedy na granicy strażnik popatrzył w mój paszport, powiedział: proszę pani, ten paszport jest podrobiony! To nie jest pani data urodzenia!" Irena w jednej chwili zobaczyła matkę, jaką zawsze znała, i poczuła, że przez tych niemal dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. Litość dla postarzałej matki uleciała. Córka i matka stały naprzeciw siebie jak dwoje ludzi spoza czasu, jak dwa ponadczasowe istnienia.
Ale czy wypada nie cieszyć się obecnością matki, która po siedemnastu latach przyjeżdża, by się z nią spotkać? Chcąc zachowywać się jak oddana córka, Irena odwoływała się usilnie do rozumu, do poczucia moralności. Zawiozła matkę na wieżę Eiffla, na kolację do restauracji z piękną panoramą; popłynęła z nią statkiem spacerowym po Sekwanie, aby pokazać jej Paryż z rzeki; matka chciała obejrzeć wystawy, więc poszła z nią do muzeum Picassa.W drugiej sali matka przystanęła: „Mam przyjaciółkę malarkę. Podarowała mi dwa obrazy. Nawet nie wiesz, jak są piękne!" W trzeciej sali zażyczyła sobie, by pójść do impresjonistów. „W Jeu de Paume jest stała wystawa. – Już nie ma – powiedziała Irena. – W Jeu de Paume już nie ma impresjonistów. – Nie, nie – powiedziała matka. – Oni są w Jeu de Paume. Jestem tego pewna i nie wyjadę z Paryża, nie obejrzawszy Van Gogha!" Zamiast do Van Gogha Irena zaprowadziła ją do muzeum Rodina. Przed jedną z rzeźb matka westchnęła rozmarzona: – We Florencji widziałam Dawida Michała Anioła! Nie mogłam słowa z siebie wydusić! – Posłuchaj – Irena wybuchła – jesteś ze mną w Paryżu, pokazuję ci Rodina. Rodina! Słyszysz, Rodina! Nigdy go nie widziałaś, więc dlaczego patrząc na Rodina, myślisz o Michale Aniele?" Pytanie było słuszne: dlaczego widząc córkę po tylu latach, matka nie interesuje się tym, co córka jej pokazuje i o czym opowiada? Dlaczego Michał Anioł, którego widziała z grupą czeskich turystów, porywa ją bardziej niż Rodin? I dlaczego podczas tych pięciu dni nie zadaje jej żadnego pytania? Żadnego pytania o jej życie i żadnego też pytania o Francję, o jej kuchnię, o jej literaturę, jej sery, jej wina, jej politykę, jej teatry, jej filmy, jej samochody, jej pianistów, jej wiolonczelistów, jej piłkarzy?
Zamiast tego wciąż mówi o tym, co dzieje się w Pradze, 0 przyrodnim bracie Ireny (którego miała ze swym drugim mężem, zmarłym niedawno), o innych osobach, które Irena pamięta, i jeszcze innych, których imienia nigdy nie słyszała. Próbowała raz czy drugi wcisnąć jakąś uwagę o swym życiu we Francji, ale jej słowa nie przebiły się przez szczelny mur matczynych opowieści.
Tak było od dziecka: matka zajmowała się czule swym synem niczym małą dziewczynką, a córkę wychowywała po spartańsku. Czy chcę przez to powiedzieć, że jej nie kochała? Z powodu ojca Ireny, być może, swego pierwszego męża, którym gardziła? Dajmy spokój z taką jarmarczną psychologią. Miała jak najlepsze zamiary: tryskając sama siłą i zdrowiem, martwiła się brakiem witalności u córki; swym brutalnym zachowaniem chciała uwolnić ją od nadwrażliwości, trochę jak wysportowany ojciec, który rzuca swe lękliwe dziecko do basenu w przekonaniu, że znalazł najlepszy sposób, by nauczyć je pływać.
Jednak dobrze wiedziała, że już samą swą obecnością przytłacza córkę, i nie mam zamiaru przeczyć, że rozkoszowała się skrycie swoją fizyczną wyższością. Ale cóż z tego? Co miała robić? Rozpłynąć się w powietrzu w imię matczynej miłości?
Postępowała nieuchronnie w latach i świadomość własnej siły, którą oglądała w reakcjach Ireny, odmładniała ją. Kiedy widziała się przy niej, zawstydzonej i skarlałej, przedłużała jak tylko możliwe chwilę swej niszczycielskiej przewagi.
Z odrobiną sadyzmu udawała, że bierze kruchość Ireny za obojętność, za lenistwo, za nieudolność, 1 strofowała ją.
W jej obecności Irena czuła się od zawsze mniej ładna i mniej inteligentna. Ileż to razy biegła do lustra upewnić się, że nie jest brzydka, że nie wygląda na idiotkę… Ach, wszystko to było takie już odległe, niemal zapomniane. Ale podczas pięciu dni spędzonych przez matkę w Paryżu znowu dopadło ją uczucie niższości, słabości, zależności.