39237.fb2
Mój syn, Robert, i ja prowadzimy rowery ścieżką biegnącą między naszym domem a płotem sąsiadów. Po pięciokilometrowym wyścigu w Asbury Park jesteśmy spoceni jak myszy. Miejscowa YMCA organizuje te zawody w każdy czwartkowy wieczór, o siódmej, na promenadzie. Potem musieliśmy jeszcze wrócić stamtąd do domu – następne półtora kilometra. Powietrze jednak jest jak balsam.
Rosemary przyjechała do domu samochodem. Na kolację zaprosiliśmy przyjaciół, którzy też zawsze biorą udział w tym wyścigu. Rosemary wróciła prędzej, żeby wszystko przygotować i nakryć do stołu. Albie i Linda pojechali po pizzę. Bobbie, kolejna nasza znajoma, jest z nimi. My z Robertem syciliśmy się wolną jazdą w zapadających ciemnościach, z góry ciesząc się na prysznic i pizzę z rodziną i przyjaciółmi.
Kiedy przechodzę obok okna jadalni, kątem oka widzę Rosemary idącą przez kuchnię do tylnych drzwi. Stawiam swój rower przy pojemnikach na śmieci. Robert opiera swój o płot okalający grządkę nagietków, które niedawno posialiśmy. Przebiega obok Rosemary, żeby szybko wziąć prysznic i zwolnić łazienkę dla mnie. Postanawiam w tym czasie pomóc Rosemary.
Rosemary wyszła już z kuchni i stoi na werandzie. Zaczynam wchodzić po schodkach, ale wtedy ona szybko zbiega do mnie.
Jest to dość niezwykłe, więc bacznie się jej przyglądam. Rosemary płacze. Przytula się do mnie. Mocno ją obejmuję. Szlocha tak rozpaczliwie, że czuję to całym ciałem. Co, u licha, mogło się stać? Moja żona nie rozkleja się z byle powodu. Przychodzi mi do głowy kilka osób z naszej rodziny, parę mocno już starszych ciotek i wujków. Rosemary podnosi wzrok, ujmuje moją głowę w obie dłonie, patrzy mi prosto w oczy. Ledwo ją widzę w tych ciemnościach.
– Will, kochanie, stało się coś strasznego.
Urywa, bierze głęboki, spazmatyczny oddech.
– Oni wszyscy nie żyją. Kate, Bert, Mia, Dayiel. Wszyscy nie żyją. Właśnie rozmawiałam z Claire Woodman. Zginęli w katastrofie na autostradzie w Oregonie. Wszyscy nie żyją, wszyscy, z wyjątkiem Willsa. On został w domu z Woodmanami.
Opiera głowę na moim spoconym ramieniu i płacze jeszcze bardziej rozpaczliwie. Tulę ją do siebie, ponieważ nic innego nie przychodzi mi na myśl. Jestem zdumiony swoją reakcją. Ja po prostu nie wierzę. Ktoś się pomylił. Nie mogę się z tym pogodzić.
To naturalna reakcja ludzi, którzy nie chcą przyjąć czegoś do wiadomości. A jednak nie płaczę. Za to zaczyna mi się trząść głowa.
– Kiedy to się stało? Jak? To pewna wiadomość?
Rosemary mówi wtulona twarzą w moje ramię.
– Wczoraj, o czwartej po południu tamtego czasu. Był pożar na autostradzie. Siedem osób zginęło. Zderzyło się około trzydziestu samochodów. Claire tak płakała, że ledwo mogłam ją zrozumieć. Wciąż nie rozumiem.
– To stało się wczoraj? I tyle to trwało? Co to za ludzie, że nawet nie mogli nas powiadomić od razu, kiedy to się wydarzyło?
– Jesteś pewna, że się nie przesłyszałaś?
– Niestety tak. Oni nie żyją. Odeszli na zawsze. Już ich nigdy nie zobaczymy. Ja tego nie przeżyję.
Przyciskam ją mocniej do siebie. Teraz już cały się trzęsę. Czuję, jak po moim ciele rozlewa się lodowate zimno. Jak to się mogło stać? Przecież to jedna z tych rzeczy, które przydarzają się wyłącznie innym. Zawsze dotąd jakoś nam się udawało. Bert był takim ostrożnym kierowcą, nie mówiąc już o Kate. Ona nie pojechałaby na sąsiednią ulicę, jeśli dzieci nie byłyby dokładnie zapięte w swoich fotelikach. Wyglądały wtedy jak para astronautów, z tymi pasami wzdłuż i w poprzek ich drobnych figurek.
Prowadzę Rosemary po schodach do kuchni. Jest zbyt roztrzęsiona, żeby dojść tam o własnych siłach. Ja wciąż nie płaczę.
Jeszcze to do mnie nie dotarło. Słyszę silnik jeepa, który parkuje przed domem.
Nasi przyjaciele są już na frontowej werandzie. Otwieram drzwi. Są w kurtkach, żeby nie zaziębić się po wyścigu. Albie trzyma duże, poplamione tłuszczem pudełko z pizzą. Uśmiecha się. Dziewczyny stoją tuż za nim. Od razu orientują się, że coś się wydarzyło. Coś niedobrego.
– Przepraszam, ale właśnie dostaliśmy straszną wiadomość.
Po raz pierwszy tego wieczoru jestem bliski płaczu. Dopiero kiedy muszę komuś o tym powiedzieć, wszystko staje się takie realne – realne i nieodwołalne.
– Kate, Bert, Mia i Dayiel zginęli w kraksie samochodowej w Oregonie. Rosemary właśnie rozmawiała z mamą Berta. To stało się wczoraj po południu.
Albie kładzie pizzę na stole przy oknie.
– I dopiero teraz was o tym powiadomili?
Reaguje tak samo jak ja. Rosemary odzywa się zza moich pleców. Nie chce, żeby myślano źle o kimś, kto w niczym nie zawinił.
– Sami dowiedzieli się nie dalej jak godzinę temu. To był taki potworny wypadek, że długo nie mogli zidentyfikować ciał.
Wczoraj wieczorem Kate i Bert mieli być u Woodmanów na kolacji.
Rosemary przerywa, żeby złapać oddech i stłumić szloch. Mówi dalej, przez łzy.
– Nie przyjechali. Woodmanowie myśleli, że popsuł się im samochód albo że zostali na noc u znajomych. Są tacy jak my – zakładają, że takie rzeczy nie zdarzają się w ich rodzinie. We wszystkich oregońskich wiadomościach, a nawet w całym kraju mówiło się o tym wypadku, ale im nie przyszło do głowy, że to się mogło przydarzyć komuś z nich.
Rosemary milknie, pochyla się do przodu, kryje twarz w dłoniach. Linda podbiega do niej, klęka i obejmuje ją. Czuję, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa i że zaraz się przewrócę. Osuwam się na podłogę, głowę opieram o brzeg kanapy, jak podczas transmisji meczów baseballowych. Bobbie ściąga z kanapy jedną z poduszek i wciska mi ją pod głowę. Obie, Linda i Bobbie, płaczą.
Obie mają własne dzieci.
Albie prostuje mi nogi, idzie do jadalni i przynosi krzesło.
Opiera moje nogi na krześle, Bobbie podkłada kolejną poduszkę.
Ich zachowanie świadczy, że muszę być w szoku. Czuję się fatalnie. Nie jestem w stanie opanować trzęsienia głowy.
Linda wynosi pizzę do kuchni. Wraca ze zwilżonymi ręcznikami dla Rosemary i dla mnie. Czuję, że to wszystko zaczyna mnie przerastać. Chcę podejść do Rosemary i jakoś ją pocieszyć, ale jestem jak sparaliżowany. Albie klęka przy mnie.
– Chcesz, żeby zawołać pogotowie? Jeżeli zadzwonię, będą tu za pięć minut.
Kręcę głową, że nie.
– Nie. Myślę, że potrzeba nam tylko chwili samotności. Muszę powiedzieć Robertowi. On jeszcze nic nie wie. Jakoś się pozbieramy. Wy lepiej jedźcie do domu, do swoich rodzin, i cieszcie się, że je macie.
Rosemary prostuje się na krześle, gotowa do wypełniania obowiązków gospodyni.
– Tak, jedźcie do domu. Mamy tyle do zrobienia. Na razie nikt nam nie może pomóc. Jeżeli będziemy czegokolwiek potrzebowali, zadzwonimy. Słowo.
Bobbie obejmuje Rosemary.
– Wiem, że nie zasnę tej nocy, więc dzwoń, kiedy zechcesz, a zaraz przyjadę. Dave też się może przydać. Wiecie, że ratownicy są przeszkoleni w zakresie pierwszej pomocy. To bez sensu, żebyście zostali sami z tym wszystkim.
Linda i Albie stoją gotowi do wyjścia. Chcą nam pomóc, ale wszyscy wiemy, że tak naprawdę nic już nie mogą dla nas zrobić.
Rosemary ma rację: sami musimy się z tym uporać.
Wychodzą. Próbuję ich namówić, żeby zabrali pizzę, ale nikt nie ma ochoty na jedzenie. Widzę, jak schodzą z werandy i wsiadają do jeepa. Patrzę na cichą, spowitą mrokiem uliczkę. Ocean Grove słynie z tego spokoju. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek jeszcze będzie takie dla nas. Odchodzę od drzwi. Klękam obok Rosemary, biorę ją za ręce. Cicho popłakuje. Patrzy mi prosto w oczy.
– W ciągu tych dwudziestu minut, kiedy ja już wiedziałam, a wy jeszcze nie wróciliście, Boże, jak ja wam zazdrościłam tych dwudziestu minut niewiedzy. Mam takie dziwne poczucie, że gdybyśmy o tym nie wiedzieli, nic by się nie wydarzyło. Kiedy to się stało, odłożyłam słuchawkę, usiadłam przy schodach. Wtedy dałabym wszystko, żeby umieć krzyczeć albo się modlić.
Słyszę, że Robert schodzi na dół. Zatrzymuję go przy schodach.
– Robercie, muszę ci o czymś powiedzieć.
Robert jest z natury bardzo powściągliwy w okazywaniu uczuć.
Musiał coś dostrzec w mojej twarzy, w moim głosie, ale zachowuje się, jak gdyby nigdy nic.
– Powinno starczyć wody na prysznic, jest też jeden suchy ręcznik.
– Robercie, mam złe wiadomości, stało się coś strasznego.
Stoi nieruchomo z rękami zwieszonymi po bokach. Wolałbym nie mówić, nie burzyć jego spokoju. Podarować mu jeszcze jedną spokojną noc. Ale tego nie da się uniknąć.
– Robert, wiem, że trudno ci będzie uwierzyć, ale Kate, Bert, Mia i Dayiel zginęli w wypadku samochodowym w Oregonie. Mama właśnie rozmawiała z panią Woodman. Ona nam powiedziała.
Robert blednie. Stoi bez ruchu przez kilka sekund. Patrzy w stronę saloniku.
– Jak mama to zniosła?
– Ciężko, ale trzyma się.
– Chcesz, żebym coś zrobił?
– Nie teraz. Chcesz kawałek pizzy? Jest na stole.
– Nie, nie mógłbym niczego przełknąć. Mogę iść nad ocean?
– Chyba się wam teraz na nic nie przydam. Boję się nawet tam wejść i spojrzeć na mamę.
– Jasne, rozumiem, myślę, że ona też się tego boi. Wróć tylko przed dziesiątą, bo nie wiem, o której będziemy musieli wyjechać na pogrzeb, do Oregonu. Właściwie to nawet nie wiem, kiedy będzie ten pogrzeb, ale chyba wyjedziemy z samego rana.
– Okay, niedługo wrócę.
Wyczuwam, że jest bliski płaczu. Kiedy ostatni raz widzieliśmy go płaczącego, nie miał jeszcze dziesięciu lat. Spacer po plaży czy promenadzie, po ciemku, gdzie nikt nie zobaczy, że płacze, to w jego stylu. Wychodzi tylnymi drzwiami. Wracam do saloniku.
Zaczynam się głupio czuć w tym swoim kolarskim stroju.
Nagle przypominam sobie, że w najbliższą niedzielę mamy wziąć udział w wielkim zjeździe rodzinnym u mojej ciotki Alice, pod Filadelfią. Będę musiał zaraz do nich zadzwonić. Chcę też zatelefonować do mojej siostry w Kalifornii.
Ściągam z siebie bluzę od dresu – już zaczęła na mnie wysychać. Zdejmuję również mokrą od potu koszulkę. Wykonuję te wszystkie czynności automatycznie, nie myśląc o tym, co robię.
Zerkam ciągle na Rosemary. Stoi przy oknie, łzy spływają jej po policzkach. Powinienem wziąć prysznic i włożyć na siebie coś suchego, ale nie chcę zostawić jej samej. Zresztą ja też nie chcę teraz być sam.
– Will, idź na górę i weź prysznic. Nic mi nie jest. Jak wrócisz, zarezerwujemy bilety na samolot i zamówimy limuzynę na lotnisko. Przedtem jednak muszę się trochę pozbierać, zapanować nad tym wszystkim, jeśli to w ogóle możliwe. Ty w tym czasie weź prysznic.
Uśmiecha się do mnie. Ja też się uśmiecham. Ależ to głupie.
Powinniśmy trzymać się w objęciach i zalewać gorzkimi łzami.
Żadnemu z nas nie przychodzi łatwo okazywanie swoich uczuć.
Jak dotąd rzadko byliśmy do tego zmuszani.
Stoję pod prysznicem przeszło dziesięć minut. Tutaj nareszcie mogę płakać do woli. Zastanawiam się, czy Rosemary też jeszcze płacze. Wkładam stare, luźne spodnie i koszulkę z krótkim rękawem; mało to przypomina strój żałobny, ale stroje żałobne to także nie nasza specjalność. Powoli schodzę na dół, próbując się przygotować. Rosemary przeniosła się z krzesła przy oknie na krzesło przy biurku. Na kolanach trzyma książkę telefoniczną, mówi coś do słuchawki. Po chwili kończy rozmowę.
– No więc, mamy lot z Newark, jutro rano o dziesiątej zero pięć. Dzisiaj już nie ma żadnych połączeń. Będziemy mieli przesiadkę w Chicago, w Portland wylądujemy koło południa. Zaraz zadzwonię do Claire Woodman, żeby wiedziała, kiedy przylatujemy. Chyba mówiła, że pogrzeb ma być we wtorek, ale nie jestem pewna. Wtedy to jeszcze do mnie nie dotarło… – Rosemary wybucha płaczem. Podchodzi do mnie i opiera głowę na mojej piersi.
Obejmuje mnie. – Pomyśl, tacy wspaniali młodzi ludzie, a my… jedziemy na ich pogrzeb. To nie w porządku. Nie dostali od życia swojej szansy.
Trzymam ją mocno w ramionach i równie mocno sam staram się jakoś trzymać. Zastanawiam się, jakim cudem pozbierała się na tyle, żeby zadzwonić do linii lotniczych. Wciąż mnie czymś zaskakuje. Jeśli dla mnie to jeden wielki horror, dla niej to musi być nie do wytrzymania. Dzieci to całe jej życie. Ja mam swoje obrazy i książki, tak jakby inne dzieci. Ale Rosemary właśnie straciła swoją ukochaną pierworodną Kathleen, Berta i te dwie śliczne dziewczynki.
Delikatnie wyzwala się z moich objęć.
– Chcę to już mieć za sobą, potem będę się mazać.
Dzwoni do Claire Woodman i podaje godzinę naszego przylotu. Steve, brat Berta, odbierze nas z lotniska i zawiezie na miejsce. Rosemary odkłada słuchawkę.
– Sama nie wiem, jak nam się udało porozumieć. Claire prawie bez przerwy płakała. Bert również był jej pierwszym dzieckiem. Nie przyszło mi to do głowy.
Wyciąga swój notatnik i wykręca następny numer. Tym razem dzwoni do radiotaxi. Zamawia limuzynę na siódmą rano. Odkłada słuchawkę.
– Już nie mam sił. Mógłbyś zatelefonować do ciotki Alice i powiedzieć, że nie będziemy mogli przyjechać? Potem zadzwoń do Jean. Z pewnością chciałaby, żeby ją powiadomić.
– Nie sądzisz, że w pierwszej kolejności powinniśmy zadzwonić do dzieci?
– Tam jest teraz trzecia rano. Po co ich budzić?
– Myślę, że nigdy by nam nie wybaczyli, że nie zawiadomiliśmy ich od razu.
Rosemary patrzy przez okno.
– Chyba masz rację. Trzeba zadzwonić do Camille. Proszę, powiedz im, żeby nie przyjeżdżali na pogrzeb. W niczym nam nie pomogą, a dla nich to ogromny wydatek.
Numer znam na pamięć. Po dziesięciu sygnałach słyszę zaspany głos Camille, teraz naszej jedynej córki. Ledwo mogę mówić, znowu mi się zbiera na płacz.
– Camille, mówi tato.
Zakrywam dłonią słuchawkę i robię dwa głębokie wdechy.
– Co się dzieje?
– Stało się coś strasznego, Camille.
– Co się stało? Możesz mówić trochę głośniej?
Równie dobrze mogę od razu przejść do rzeczy. Nie mam zresztą wyboru. Dławi mnie w gardle, kiedy zaczynam mówić.
– Kate, Bert, Dayiel i Mia zginęli w strasznej kraksie samochodowej w Oregonie.
– Co? Kto wam o tym powiedział? Skąd o tym wiecie?
Nie mogę dalej rozmawiać. Rosemary wyjmuje mi z ręki słuchawkę. Łzy jej lecą ciurkiem, ale nie szlocha.
– Zadzwoniłam, żeby zapytać o wizytę Kate u ginekologa, czy wszystko w porządku. Odebrał Wills, ale Claire wzięła od niego słuchawkę i powiedziała, co się stało. Trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Wciąż jeszcze nie możemy się z tym pogodzić, to takie absurdalne.
Biorę słuchawkę od Rosemary. Camille płacze, prawie krzyczy. Usiłuje powiedzieć Samowi, swojemu mężowi, co się stało.
Wołam ją kilka razy, próbując skupić jej uwagę.
– Camille!
Następuje dłuższa pauza, po czym odzywa się Camille, wciąż łkając:
– Jestem, tato.
– Nie martwcie się o pogrzeb. To dla was za daleko, a my z mamą damy sobie radę.
– Jak chcecie.
To nie w jej stylu. Camille z zasady nie słucha niczyich rad.
Taka po prostu jest.
– Posłuchaj, Camille. Powiadomisz Matta? My nie mamy jak tego zrobić. Zresztą, może najlepiej poczekać z tym do rana.
– Przecież jest rano.
– Wiesz, o co mi chodzi. Po co ich budzić?
– Matt nigdy by nam tego nie wybaczył. Na pewno chciałby, żebyśmy go od razu zawiadomili. Sam już się ubrał i wyprowadza samochód, więc zaraz tam podjedziemy. Poza tym myślę, że będziemy chcieli być razem z wami.
Teraz już brzmi jak prawdziwa Camille. Rosemary odbiera mi słuchawkę.
– Słyszysz, Camille? My to mówimy poważnie. Nie przyjeżdżajcie. My sobie tutaj poradzimy, a wy i tak w niczym nie możecie nam pomóc.
– Słyszę cię, mamo, słyszę. Zastanowimy się nad tym. Kiedy ma być pogrzeb?
Rosemary oddaje mi słuchawkę. Łzy ciekną jej po policzkach.
– Pyta, kiedy będzie pogrzeb. Czuję, że ona tu przyjedzie, i Matt pewnie też. To taka daleka podróż, do tego po nic. Ich nie stać na taki wydatek. Porozmawiaj z nią, bo ona chyba tego nie rozumie.
– Posłuchaj, Camille. Pogrzeb będzie we wtorek, ale proszę, nie przyjeżdżajcie. Przemyślcie to. Wiesz, że Kate to by się nie spodobało. Pogrzeby niczego nie zmieniają. Przede wszystkim pojedźcie do Matta i pomóżcie jemu i Juliette. Teraz tylko o was się martwimy, tylko wy nam zostaliście.
W słuchawce zapada milczenie. Camille chyba nakryła dłonią słuchawkę, ale i tak słyszę jej szloch.
– Tato, sami zdecydujemy, co mamy zrobić. Jesteśmy już dorośli. Porozmawiam z Mattem i razem podejmiemy decyzję.
Ale prawdopodobnie i tak nie zdołamy dotrzeć do Oregonu na czas. Najważniejsze, żebyście zadbali teraz o siebie. Może poprosicie jakichś swoich przyjaciół, żeby u was przenocowali?
– Chcemy być sami, Camille. Zarezerwowaliśmy już bilety i jutro o dziesiątej rano odlatujemy do Portland. Steve, brat Berta, odbierze nas z lotniska.
Rozmowa o praktycznych aspektach tego strasznego wydarzenia pomaga mi trzymać się w ryzach. Już nie płaczę.
– Tato, musimy kończyć. Sam już czeka w samochodzie. Zadzwonimy, żeby wam powiedzieć, co postanowiliśmy. Mój Boże, to po prostu okropne. Nie mogę uwierzyć, że nasze dziewczynki nie żyją. Boję się nawet o tym myśleć.
Telefon robi się głuchy; rozłączyła się. Kładę słuchawkę na widełkach, ale złą stroną, więc ją poprawiam. Oglądam się na Rosemary. Siedzi u stóp schodów prowadzących do sypialni, kryjąc twarz w dłoniach. Płacze tak gwałtownie, że z trudem łapie oddech.
– Camille powiadomi Matta i Juliette. Nie jestem pewny, czy ją przekonałem, żeby nie przyjeżdżali.
Rosemary nie odpowiada. Stoję przy biurku i nie wiem, co robić. Czuję, że zaraz zemdleję. Nigdy w życiu nie zemdlałem, ale teraz chyba już wiem, co to za uczucie.
– Najpierw zadzwonię do ciotki Alice. Trzeba im powiedzieć.
Chcesz, żebym im coś przekazał od ciebie?
Tym razem Rosemary reaguje.
– Po prostu powiedz, co się stało i że jest nam przykro, że nie przyjedziemy. W końcu dla nas organizowali ten zjazd. Zresztą, wiesz równie dobrze jak ja, co powiedzieć. Ja teraz nie jestem w stanie…
Szlochając, ociera oczy, nos i kąciki ust papierową chusteczką.
Sięgam po jej notatnik, żeby znaleźć numer. Ręce mi się tak trzęsą, że dopiero za trzecim razem uzyskuję połączenie. Rzucam okiem na zegarek. Pewnie już śpią, ale rano nie będzie już czasu na telefony. Odbiera ciotka Alice.
– O, Will, jak się masz?
– Obudziłem cię, ciociu?
– Nie, właśnie oglądaliśmy mecz.
– Myślę, ciociu, że powinna ciocia usiąść.
– Uważasz, że jestem tak stara, że o tej porze nie mogę już ustać na nogach?
– Nie, ale niech ciocia usiądzie.
Robię głęboki wdech. W miarę, jak dowiaduje się o tym coraz więcej osób, wypadki ubiegłego popołudnia stają się coraz bardziej realne, stają się częścią normalnego życia, jedną z tych wielu zwykłych rzeczy, które wciąż nam się przytrafiają.
– Ciociu, nie przyjedziemy w niedzielę. Bardzo przepraszamy.
Ciotka Alice nic nie mówi. Czeka. Próbuję się opanować.
– Stało się coś strasznego.
Urywam, wciąż żadnego odzewu z tamtej strony. To typowe dla ciotki Alice. Nigdy przedtem nie zwracałem na to uwagi.
– W Oregonie był okropny wypadek. Kate, Bert i obie dziewczynki nie żyją. Właśnie się dowiedzieliśmy. Nie chcemy, żeby ktoś się poczuł urażony. W porządku, ciociu?
– W porządku, Willy. Dziękuję, że zadzwoniłeś.
W każdym razie mam to już z głowy. Jeszcze tylko ostatni telefon. Wybieram numer mojej siostry w Kalifornii. Tam pewnie siadają właśnie do kolacji. Po trzecim sygnale odzywa się Leo.
– Leo, mówi Will. Mógłbyś poprosić Jean?
– Jasne, nie ma sprawy.
Wyczuwam, że jest trochę obrażony. Zazwyczaj ucinamy sobie dłuższą pogawędkę, zanim przekazuje słuchawkę Jean.
– Cześć, wielki bracie. O co chodzi?
– Lepiej znajdź sobie coś do siedzenia, Jean. Mam złe wiadomości. Powiedz Leo, żeby podszedł do drugiego telefonu.
– Już mam serce w gardle, ty stary ośle.
Jean odsuwa słuchawkę od ust i krzyczy:
– Leo, mógłbyś iść do drugiego aparatu? Okay, już siedzę.
Co to za niesamowita wiadomość? Mam nadzieję, że nic się nie stało. Coś ci dolega?
– Jean, właśnie dzwoniła mama Berta z Oregonu. Bert, Kate, Dayiel i Mia zginęli wczoraj w wypadku samochodowym. Nie znamy jeszcze żadnych szczegółów.
– O mój Boże! Jesteście pewni? Nie mogę w to uwierzyć.
– My też nie, ale to prawda. Jutro rano wyjeżdżamy na pogrzeb. Powiadomiliśmy już dzieci, ale zaklinaliśmy je, żeby nie przyjeżdżały. W niczym nie mogą nam pomóc. Co się miało stać, już się stało. Tak więc, niech wam nie strzeli do głowy, żeby przyjechać. Tam i tak będzie dużo za dużo ludzi, wszyscy wytrąceni z równowagi, i na pewno będą kłopoty z noclegiem. Wątpię, żeby ktoś z rodziny Berta miał dostatecznie duży dom, żeby wszystkich wzięli do siebie, a założę się, że w Falls City nie ma żadnego hotelu. To miasteczko ma tylko sześciuset mieszkańców. Teraz czworo mniej.
– Will, jeżeli mnie nabierasz, zabiję cię.
– Chciałbym, żeby to nie była prawda, z całego serca, Jean.
– Ale ich już nie ma.
Dłużej już nie wytrzymuję i ryczę jak bóbr.
– Jezusie, Maryjo i Józefie! Jak to się mogło stać? Słyszałeś, Leo?
Leo włącza się do rozmowy.
– O mój Boże! Widziałem to wczoraj w telewizji! Trzydzieści samochodów zderzyło się na 1 – 5. Dym z wypalanych pól nawiało nad autostradę. Był wielki pożar, ściągnęli straż pożarną, helikoptery, wszystko. Ciągle nie wiedzą, ile osób zginęło. To musiało się zdarzyć wczoraj, gdzieś między czwartą a piątą po południu. Jak to możliwe, że dopiero teraz się dowiedzieliście?
– Może to nie ten sam wypadek, Leo.
Rosemary wstaje i podchodzi do mnie. Wyciąga rękę po słuchawkę.
– Myślę, że ten sam, Leo. Nie powtórzyłam Willowi wszystkiego, ale Claire Woodman, matka Berta, też mówiła o pożarze.
Bert, Kate i dzieci wracali z Eugene, kiedy to się stało. Dziękujmy Bogu, że małego Willsa nie było z nimi. Za to powinniśmy być naprawdę wdzięczni.
Rosemary oddaje mi słuchawkę. Jest zielona na twarzy.
– Will, jesteś tam?
– Tak, Jean, chyba tak.
– Jean płacze, ale może mówić.
– Wiem, że powiedzenie „przykro nam” to w takiej chwili niewiele, ale naprawdę okropnie nam przykro. Będziemy się za nich modlić, tak samo jak za was wszystkich, za ciebie, Roberta, Willsa i Rosemary. Zaraz schowam jedzenie do lodówki i jedziemy do kościoła.
Płacze coraz gwałtowniej, kolejne zdanie przerywa głośne chlipanie.
– Posłuchaj, Will. Kiedy już załatwicie wszystko, co macie do załatwienia w Oregonie, może byście przyjechali do nas trochę odpocząć. Z pewnością będziecie tego potrzebować. Dobrze?
– W porządku. Zobaczymy, czy uda nam się zmienić powrotną rezerwację. Będzie z nami Robert.
– Wiesz przecież, że mamy tu dużo miejsca. Tylko przyjedźcie. Będziemy czekać. Teraz oboje spróbujcie zasnąć. Weźcie coś na sen. Koniecznie musicie się przespać. Wciąż nie mogę w to wszystko uwierzyć. To musi być dla was straszne.
Odkładam słuchawkę. W tym samym momencie odzywa się brzęczyk telefonu. To ciotka Alice. Mówię Rosemary, kto dzwoni.
Podchodzi i bierze ode mnie słuchawkę. Idę do drzwi frontowych i zamykam je na zasuwę. Powinniśmy powiadomić jeszcze całą masę ludzi, ale zwyczajnie nie mamy siły.
Rosemary kończy rozmawiać z ciotką Alice. Uśmiecha się blado.
– Dzwoniła, bo nie uwierzyła w to, co jej powiedziałeś.
Wiesz, jak ona wolno reaguje. A to już było dla niej za wiele.
Myślała, że może to jakiś żart. Nikt nie chce w to uwierzyć.
Rosemary idzie do kuchni i zaczyna zbierać talerze przyszykowane na kolację. Idę za nią, żeby jej pomóc. Kiedy tak krążymy między stołem a szafką, dwukrotnie, mijając się, przystajemy i mocno się obejmujemy. Żadne z nas nie wypowiada przy tym ani słowa.
Kiedy kończymy, wraca Robert. Idzie prosto do schodów i potem na górę do swojego pokoju. Rosemary siedzi w bujanym fotelu. Teraz jej twarz jest czerwona i opuchnięta. Oczy też ma opuchnięte.
– Chyba powinniśmy się dzisiaj spakować. Rano nie będzie na to czasu.
– Racja, powiem Robertowi.
– Daj mu jeszcze trochę czasu, kochanie. On i tak zawsze późno się kładzie. Powiesz mu, kiedy będziemy szli do łóżka. Niech spakuje garnitur, koszulę, krawat, skarpetki na zmianę i bieliznę.
Kiedy idę po schodach za Rosemary, myślę o mitycznym Syzyfie, jego nieustającej wspinaczce i upadkach. Wyciągamy swoje torby podróżne i zaczynamy się pakować. Każda z tych czynności wydaje mi się teraz taka błaha. Składam swój popielaty garnitur, jedyne normalne ubranie, jakie posiadam. Mam jeszcze letni garnitur, ale musiałbym go najpierw oddać do czyszczenia. Wrzucam do torby skarpetki, bieliznę, kilka koszul i zapasową parę butów, mniej eleganckich niż te, które włożę na drogę. Zerkam na Rosemary. Pakuje się, jak zawsze, spokojnie i metodycznie – starannie składa każdą sukienkę, spódnicę, bluzkę, spina gumką każdą parę pończoch i bieliznę.
Idę do łazienki. Wyglądam okropnie. Spryskuję twarz wodą.
Z apteczki biorę cztery tabletki valium, po dwie dla mnie i dla Rosemary. Pigułki są żółte, pięciomiligramowe. Nigdy dotąd nie zażywałem dwóch na raz. Czasem tylko łykam jedną – kiedy nie mogę zasnąć. Mam nadzieję, że teraz dwie wystarczą. I że Rosemary zgodzi się je wziąć. Ona w ogóle nie cierpi lekarstw i strasznie się męczy, kiedy musi coś połknąć.
Powoli się rozbieramy, gasimy światło i kładziemy się do łóżka. Drzwi na werandę zostawiamy otwarte. Znad oceanu wieje lekka bryza. Przypominam sobie, że nie wziąłem reszty swoich lekarstw. Wyślizguję się z łóżka i wracam do łazienki. Łykam pigułki na nadciśnienie, na cukier we krwi i jeszcze parę innych.
Uświadamiam sobie, że zapomniałem powiedzieć Robertowi, żeby się spakował.
Wracając do sypialni, pukam do jego pokoju i otwieram drzwi.
Robert leży w ubraniu na łóżku. Ma zaczerwienione oczy.
– Robercie, wyjeżdżamy wcześnie rano, więc powinieneś się spakować, zanim pójdziesz spać. Mama mówi, żebyś nie zapomniał spakować garnituru, porządnej białej koszuli i krawata. Weź też swoje najlepsze buty; pogrzeb to dość uroczysta ceremonia.
– Okay. I tak szybko nie zasnę.
– My pewnie też, ale będziemy próbować. Jutro nas czeka długi dzień, potem również nie będzie łatwo, więc przebierz się w piżamę i postaraj wypocząć. Jak chcesz, mogę ci dać coś na sen.
– Nie, nie trzeba.
Wychodzę z pokoju i zamykam drzwi. Jeżeli chodzi o łykanie tabletek, Robert jest taki sam jak Rosemary.
Rosemary i ja śpimy na dwóch łóżkach zsuniętych razem. Nie lubimy spać osobno, a w tym domu nie ma podwójnego łóżka.
Zawsze najpierw kładę się obok Rosemary, po jej stronie, a kiedy zasypia, przenoszę się na swoje łóżko, od strony werandy.
Wchodzę do sypialni i zamykam za sobą drzwi. Rosemary leży na wznak; nie przykryła się kołdrą, za to ma na sobie szlafrok. Ja w lecie śpię bez piżamy. Przełażę na czworakach przez swoje łóżko i przytulam się do Rosemary. Leży z rękami pod głową i podkurczoną jedną nogą. Często zasypia w takiej pozycji. Teraz oczy ma otwarte i łzy wolno toczą się po jej policzkach, ale nie jest to już dawny spazmatyczny płacz ani nawet szloch. Rosemary płacze w duchu. Przyciskam twarz do jej mokrego policzka; dziwię się, że łzy są takie zimne. Nie przychodzi mi do głowy nic, co mógłbym powiedzieć. W ogóle nie mam ochoty nic mówić, a zarazem czuję, że powinienem. Rosemary obraca się do mnie.
Kiedy słyszę jej głos, wydaje mi się taki spokojny, nieobecny, oschły i beznamiętny, że zastanawiam się, czy to naprawdę ona.
– Nie wiedziałam, że od płaczu mogą rozboleć zęby.
– Ja mam to samo z uszami. Nie miałem pojęcia, że samo powstrzymywanie się od płaczu jest takie bolesne. To jak zapalenie ucha, co mi się często zdarzało w dzieciństwie. Boli mnie nawet przełykanie śliny. Możliwe, że ból zębów ma to samo źródło: starasz się nie płakać i za bardzo je zaciskasz.
Zapada długa cisza. Leżymy blisko siebie. Przysuwam się jeszcze bliżej, ale Rosemary nie reaguje. Nie jest jeszcze bardzo późno. Położyliśmy się głównie dlatego, że łóżko jest najbardziej intymnym miejscem, jakie znamy.
Leżymy tak, bez ruchu, może godzinę; chyba oboje udajemy przed sobą, że śpimy. W końcu nie wytrzymuję. Podczołguję się do stoliczka, na którym zostawiłem tabletki i szklankę z wodą.
Oglądam się na Rosemary.
– Mam valium. To nam pomoże zasnąć. Jutro będziemy mieli ciężki dzień, najpierw podróż, potem ten cały Oregon. Naprawdę uważam, że powinnaś spróbować to połknąć, kochanie.
Wyciągam do niej rękę z pigułkami. Rosemary nie reaguje.
– Nie chce mi się spać, Will. Chcę po prostu trochę poleżeć, rozmyślać i wspominać. Ale ty coś weź. Któreś z nas musi być jutro przytomne i na chodzie. Nastawiłeś budzik?
– Nastawiłem na szóstą trzydzieści. To chyba dość czasu, żeby się pozbierać.
– Na pewno. Ale teraz poważnie, Will. Uważasz, że naprawdę musimy jechać do tego całego Oregonu? Oni nie żyją. Nic już nie możemy zrobić. Pojedziemy tam tylko ze względu na Woodmanów. To chyba nie jest wystarczający powód. Może lepiej zostać tutaj, gdzie widzieliśmy Kate, Berta i dzieci po raz ostatni i zachować w pamięci te wszystkie piękne chwile, które spędziliśmy razem? To prawdziwy cud, że mieliśmy ich tu jeszcze w zeszłym miesiącu. Po co to niszczyć, jadąc do miejsca, gdzie zostali unicestwieni. Nigdy nie miałam najmniejszej ochoty na wyprawę do Oregonu. Kate wiedziała o tym. Większość tamtejszych ludzi to prostacy i nieokrzesańcy. Prawie nie znam tych Woodmanów, więc może lepiej niech to tak zostanie?
Jestem zszokowany, chociaż nie powinienem. To samo przecież mówiliśmy naszym dzieciom. Mimo wszystko to takie dziwaczne nie pojechać na pogrzeb własnej córki, jej męża i dwojga z trójki naszych wnuków. Zaczynam się zastanawiać, czy Rosemary na pewno dobrze się czuje. Zawsze jest taka uważna, kiedy w grę wchodzą konwenanse i dobre obyczaje. Nic jednak nie mówię.
– Will, jeżeli trumny będą otwarte, to ja nie chcę oglądać żadnych zwłok. Z pewnością są straszliwie zmiażdżone i popalone.
To mi do niczego niepotrzebne, tobie zresztą też nie. Zupełnie nie rozumiem, po co my to sobie robimy?
Jak zwykle, na swój sposób, jest przekonująca. Leżę na plecach i nie odzywam się, ciekawy, co jeszcze powie. Rosemary wie, że nienawidzę i wesel, i pogrzebów. Kiedy miałem jedenaście lat, byłem na ślubie jednej z moich ciotek, później dopiero na swoim własnym, a potem na wszystkich weselach naszych córek, ale te ostatnie były na takim luzie, że właściwie się nie liczą.
Z kolei, kiedy miałem dziewięć lat, byłem na pogrzebie swojej babci, a sześć lat później, dziadka. Eskortowałem wtedy trumnę.
Potem brałem już tylko udział w pogrzebach mojej matki i ojca.
W sumie, zupełnie niezłe osiągnięcie jak na mężczyznę po sześćdziesiątce. Przez całe życie starannie unikałem wesel i pogrzebów.
Prawdę mówiąc, nie widzę między nimi wielkiej różnicy. Rosemary wie o tym.
– W porządku, masz rację, Rosemary. Wiesz, jak nienawidzę pogrzebów. Jestem pewny, że jeśli Kate i Bert wiedzą, o czym rozmawiamy, to przyznają nam rację. Nie zapłaciliśmy jeszcze za bilety, więc możemy anulował; rezerwację. Jutro o szóstej odwołam limuzynę. Zaraz powiem Robertowi. Nie sądzę, żeby był bardzo zawiedziony. Skontaktuję się z Camille i Mattem i powiem im, że postanowiliśmy się zastosować do naszej własnej rady i zostajemy w domu. Jeśli oni chcą jechać, to ich sprawa. Coś jeszcze?
Rany, od razu lepiej się poczułem.
Spuszczam nogi z łóżka, żeby iść powiedzieć Robertowi.
– Jesteś słodki, kochanie, ale nigdzie nie idź. Musimy pojechać. Tego się nie da uniknąć. Skoro jednak oboje wiemy, że to tylko przedstawienie dla innych, jakoś to przeżyję. Przepraszam, jeżeli narobiłam ci nadziei.
Wracam pod kołdrę, biorę szklankę z wodą i połykam dwie następne tabletki valium. Może za jednym zamachem odbębnimy również mój pogrzeb. Ci, którzy umierają razem, na zawsze są razem.
Pigułki nie dają natychmiastowego rezultatu. Kiedy mój zegarek „popiskuje” na dwunastą, Rosemary też jeszcze nie śpi. Przychodzi mi na myśl, że chociaż o tej porze raczej nikt do nas nie zadzwoni, może zatelefonować któreś z naszych dzieci. Znowu wygrzebuję się z pościeli i schodzę na dół. Wciskam wtyczkę od telefonu do gniazdka.
Valium chyba wreszcie zaczęło działać, ponieważ, kiedy trafiam z powrotem do łóżka, jestem kompletnie otępiały. Zasypiam jak kamień. Budzi mnie telefon. Chwiejnie podnoszę się z łóżka.
Widzę, że Rosemary też wstaje.
– Śpij, kochanie, ja odbiorę. To pewnie któreś z dzieci.
Wypadam z sypialni i prawie zbiegam po schodach. Rosemary za mną. Liczę dzwonki. Po piątym podnoszę słuchawkę. Opadam na krzesło stojące między stołem a biurkiem. Rosemary wisi mi nad głową.
W słuchawce słyszę lekki brzdęk oznaczający, że to połączenie międzymiastowe, a potem czyjeś sapanie. Zboczeńcy raczej nie korzystają z usług międzymiastowej.
– Halo, kto mówi?
W słuchawce rozlegają jakieś grzmoty, potem czyjś kaszel i szloch. Poznaję po tym Jo Lancastera, mojego najlepszego przyjaciela.
– Jo, to ty?
– Kocham cię.
Jeszcze gwałtowniejszy szloch. Nie wiem, co odpowiedzieć.
Sam zaczynam płakać. Oddaję słuchawkę Rosemary.
– Jo, to ty?
Po dłuższej chwili Rosemary podchodzi do biurka i odkłada słuchawkę na widełki.
– Powiedział tylko, że bardzo mu przykro i rozłączył się.
Patrzymy na siebie i oboje wybuchamy płaczem. Przygarniam ją do siebie. Rosemary wciska głowę pod mój podbródek. Pod cienkim, białym szlafrokiem czuję jej jedwabistą skórę. Jej włosy łaskoczą mnie w nos. Wycieram nos o jej włosy wiedząc, że ona o tym wie i że jej to nie przeszkadza. Po prawie czterdziestu latach trochę już mnie zna.
W końcu uwalniamy się ze swoich objęć.
– Rosemary, chyba powinniśmy wziąć prysznic. Kto wie, kiedy znowu będziemy mogli się wykąpać?
Rosemary bez słowa zaczyna wchodzić po schodach. Obraca się do mnie.
– Will, mógłbyś obudzić Roberta? Wiesz, jak ciężko rano go wywlec z łóżka. Poczekaj, aż wstanie. Wiem, że zasnął, bo słyszałam chrapanie.
Rosemary idzie na górę. Zapalam światło w saloniku jako znak dla kierowcy limuzyny. Wtedy uświadamiam sobie, że jestem zupełnie nagi, i że jeśli jakiś dureń nie śpi o tej porze i mnie widzi, to w myśl obowiązującego w Ocean Grove prawa – właśnie się „obnażam”. Szybko wracam na górę.
Budzę Roberta i czekam, aż się wygrzebie z łóżka. Nie zmuszam go do rozmowy. Robert czasem miewa kiepski start, ale serce ma na właściwym miejscu.
– Wiem, tato. Nie śpię. Naprawdę, już wstaję.
Idę do naszej sypialni i ubieram się w rzeczy, które przyszykowałem sobie poprzedniego wieczora.