39237.fb2
Czekamy już na werandzie, kiedy przyjeżdża zamówiony samochód. To najprawdziwsza limuzyna z ciemnoniebieskimi pluszowymi obiciami i podwójnymi siedzeniami. Robert siada z przodu, ponieważ ma najdłuższe nogi. Kierowca prowadzi pewnie i wzbudza nasze zaufanie. Nie sposób zapomnieć o celu naszej podróży; prócz tych kilku pogrzebów, na których byłem, nigdy nie jeździłem limuzyną.
Lot jest długi i nudny. Szarpiący smutek walczy we mnie ze zmęczeniem. Rosemary zasypia, zanim dolatujemy do Chicago, gdzie mamy przesiadkę na inny samolot. Robert zapada w sen zaraz po starcie. Ja staram się nie oglądać filmu wyświetlanego na zawieszonym w kabinie ekranie.
Z Chicago do Portland lecimy jeszcze dłużej. Robert znowu zasypia kamiennym snem. Rosemary siedzi ze wzrokiem wbitym w sufit, a łzy spływają jej po policzkach. Czuję, że nie powinienem jej teraz przeszkadzać, że jest teraz z Kate. Niepokoję ją tylko wówczas, kiedy przynoszą śniadanie. Zabieram się do jedzenia.
Jeść mogę w każdych warunkach. Rosemary zazwyczaj też, ale tym razem tylko bawi się jedzeniem, odsuwając wszystko na bok.
Wypija jedynie filiżankę herbaty.
W Portland czekają na nas Steve i Wills. Ściskamy mocno Willsa i staramy się zbytnio nie mazać. Robert nawet teraz nie wychodzi z roli. Odkąd skończył dwanaście lat, nie widziałem, żeby się z kimś ściskał.
Steve jest wysoki i chudy. Trudno uwierzyć, że to brat Berta, ale przypominam sobie, że jest cukrzykiem. Od przeszło dwudziestu lat bierze zastrzyki. Jego życie w znacznym stopniu zależy od tego, czy zanadto nie przytyje.
Ma zaczerwienione oczy; ściskamy sobie dłonie. Obaj ze wszystkich sił powstrzymujemy łzy. Steve idzie po samochód i podjeżdża do miejsca, w którym nas zostawił. Wrzucamy bagaże i wsiadamy, Robert z przodu koło Steve'a, Wills z tyłu z nami.
Rosemary gorączkowo rozgląda się za pasami bezpieczeństwa, ale najwyraźniej niczego takiego tutaj nie ma.
Steve przepycha się przez korki na drogach wyjazdowych z lotniska i wjeżdża na autostradę. Mówi, że to ta sama autostrada, 1 – 5, na której zginęli Kate, Bert, Dayiel i Mia.
Tłok na drodze jest przerażający. Steve prowadzi niezwykle ostrożnie i trzyma się prawego pasa. Każdy mijający nas pojazd ciągnie jakąś przyczepę. W życiu nie widziałem takiej autostrady, nawet w Los Angeles. Zdaje się, iż tutejsi kierowcy wyobrażają sobie, że siedzą w dziecięcych samochodzikach w wesołym miasteczku. Stale zajeżdżają sobie drogę i przeskakują z pasa na pas pomiędzy gigantycznymi ciężarówkami i półciężarówkami, które pędzą z szybkością stu kilometrów na godzinę.
Po tym, co się wydarzyło, myślałem, że już nigdy nie będę bał się śmierci, a jednak się boję. Zerkam na Rosemary. Jest blada i ma kłykcie zbielałe od kurczowego zaciskania palców. Staramy się zająć Willsem, który trajkocze jak nakręcony o koniach, które mają Woodmanowie, o tym, że to jest „fajne” i tamto jest „fajne”.
Zaczynam się zastanawiać, czy nikt mu nie powiedział, co się stało, czy też jest jeszcze taki dziecinny, że nie potrafi tego zrozumieć. Nagle Wills przytula się do Rosemary i mówi zdławionym głosem:
– O tej porze Dayiel i Mia zawsze spały. Teraz też śpią, prawda? Po prostu się nie obudziły?
Rosemary patrzy na mnie i oboje oddychamy głęboko, próbując się uspokoić. Rosemary spuszcza głowę, chowając twarz we włosach Willsa.
– Masz rację, Wills. Po prostu zasnęły i nigdy nie dowiedziały się, co się stało. To straszne, że musiały od nas odejść, ale chyba ich to nie bolało.
Wills milczy, więc my się też nie odzywamy. Steve stara się skoncentrować na prowadzeniu samochodu, ale łzy leją mu się ciurkiem po policzkach. Wills podnosi głowę i patrzy na mnie.
– Czy ktoś kiedyś będzie jeszcze mówił do mnie: Wilzer?
– Bardzo lubię to imię. Wiesz, to Bert je wymyślił.
– Jak chcesz, ja mogę tak mówić. I jestem pewny, że każdy, kogo o to poprosisz, też będzie cię tak nazywał.
Wills cichnie na kilka minut. Potem znowu obraca się do mnie.
– Chciałbym, żeby tylko mężczyźni mówili na mnie Wilzer.
To moje męskie imię. Chciałbym, żebyś ty i Robert, i Mart, i Sam, i Steve, żebyście nazywali mnie Wilzer. Nikt inny na razie nie przychodzi mi do głowy.
Wkrótce Steve zjeżdża z 1 – 5 i dalej poruszamy się po podrzędnych drogach. Odchylam głowę do tyłu i próbuję się wyłączyć.
Wills zasypia przytulony do Rosemary. Z pewnością jest wykończony. Tkwi w tym wszystkim od samego początku.
Zaczynam się bać i tego domu, w którym nigdy nie byłem, i kontaktów z ludźmi, których ledwo znałem, tym bardziej że wszystko miało się odbyć w takich okolicznościach. To gorsze od najgorszego wesela.
Jedziemy teraz polnymi drogami. Po kilku skrętach zajeżdżamy przed stary dom pomalowany na ziemistoróżowy kolor. Prezentuje się całkiem nieźle.
Claire Woodman schodzi po schodach z frontowej werandy.
Wills biegnie jej na spotkanie. Ona tuli go do siebie, podczas gdy Willsowi buzia się nie zamyka.
– Widzisz, przyjechali. Mówiłem, że przyjadą. To mama i tato mamusi. Mogłem się założyć, że przyjadą.
Tę krępującą scenę przerywa chrzęst kół na żwirowym podjeździe. Naszym oczom ukazuje się duży, nowy amerykański samochód. Za kierownicą siedzi Danny. Jest sam.
Parkuje koło samochodu Steve'a i podchodzi do nas. Zakłopotani, najpierw tylko podajemy sobie ręce, ale od razu naprawiamy tę niezręczność serdecznym uściskiem. Rosemary całuje Danny'ego. Ze Steve'em i Claire Danny wymienia uściski dłoni.
Wtedy Wills nie wytrzymuje. Rzuca się ojcu w ramiona i wybucha żałosnym płaczem. Danny obejmuje go i prowadzi na bok. Wstyd się przyznać, ale prawie mnie cieszy histeryczna reakcja Willsa.
Przedtem nie zdawałem sobie sprawy, ile go to wszystko kosztowało. Claire zaprasza nas do środka.
W ciągu następnych kilku godzin, w miarę jak schodzi się coraz więcej osób – każdy, jak to na wsi, z czymś do jedzenia – poznajemy więcej szczegółów wypadku. Pokazują nam gazety.
Przez dwa dni była to główna wiadomość w oregońskich dziennikach. Jasne, nieostre zdjęcia robią na nas wstrząsające wrażenie.
Nie potrafię połączyć tego, co na nich widzę, z tym, co przydarzyło się naszej rodzinie. To jak oglądanie wiadomości o ćpunie, który wdrapuje się na wysoką wieżę i strzela do ludzi, albo o żołnierzu, który urządza sobie polowanie na studentów.
Okazuje się, że farmer o nazwisku Paul Swegler podpalił swoje pola przekonany, że ma na to zgodę Wydziału Środowiska. Wydział ma wówczas obowiązek kontrolować sytuację z powietrza, patrolując dolinę przy użyciu lekkich samolotów.
Pan Swegler odmówił jakichkolwiek wywiadów, a jego syn wyrzucił dziennikarzy z ich posiadłości.
Diane – która, zdaje się, była narzeczoną Steve'a – mieszka z Claire, podczas gdy Steve żyje z inną kobietą. Nieźle się nabiedziłem, zanim się w tym wszystkim połapałem. Tak czy owak, Diane pierwsza zorientowała się, że nieobecność Kate, Berta i dziewczynek może mieć związek z wypadkiem na autostradzie.
Przez cały wieczór oglądała reportaże z 1 – 5. Następnego dnia rano brała właśnie prysznic, kiedy usłyszała w radiu, że w spalonej furgonetce znaleziono cztery nie zidentyfikowane osoby, dwoje dzieci i dwoje dorosłych. Okręciła się tylko ręcznikiem, pobiegła do telefonu i zadzwoniła do Douga. Doug to najlepszy kumpel Berta, ten, który pożyczył mu furgonetkę. Powtórzyła mu wiadomość usłyszaną przez radio i zapytała, czy mógłby tam pojechać i zidentyfikować samochód.
Kiedy Doug dotarł na miejsce, rozpoznał swoją furgonetkę; była na wpół zmiażdżona, ze spalonych tablic rejestracyjnych ledwo dało się odcyfrować numery.
Później zdołano ustalić tożsamość Berta na podstawie zdjęcia rentgenowskiego zębów. Kate zidentyfikowano w ten sam sposób.
Ciała były w takim stanie, że była to jedyna metoda.
Wiemy już, że powinniśmy zostać w Ocean Grove i spędzić ten dzień na pustej plaży, rozmawiając ze sobą. I po co nam to było?
Kremację zamówiono w zakładzie pogrzebowym w sąsiednim miasteczku, które nazywa się dość dziwacznie – Dallas. Claire jest katoliczką, ale Kościół katolicki, niepostrzeżenie, złagodził swoje stanowisko w kwestii traktowania świątyni Ducha Świętego.
Osobiście wolałbym uniknąć kremacji, ale jest już trochę za późno, żeby to zmieniać. Upieram się tylko, żeby cała rodzina została skremowana razem, a nie jak zaplanowano, osobno. Dzwonimy do Dallas, żeby to uzgodnić. Mam nadzieję, że nazwa miasteczka jest wcześniejsza niż telewizyjny serial.
Jo Ellen i Diane wracają z pracy. W Ameryce, jak się okazuje, przysługuje tylko jeden dzień wolny, dzień pogrzebu. Nic poza tym. My, Amerykanie, potrafimy być bezkompromisowi. Na mnie, jako pisarza, wywierane są naciski, abym zaproponował tekst zawiadomienia (czy czegoś w tym rodzaju), które ma być rozdawane podczas uroczystości pogrzebowych. Z każdą chwilą robi się coraz gorzej.
Przychodzi mi to jednak bez trudu. Dostarczają mi papier i ołówek. Nawet nie muszę się zastanawiać. Myśli same spływają z końcówki tępego ołówka. Nie przypomina to niczego, co dotąd pisałem, jest to raczej pewien rodzaj poezji mistycznej. Brzmi następująco:
SPOTKALI SIĘ,
POBRALI SIĘ,
ŻYLI RAZEM,
ODESZLI RAZEM.
Zdaje się, że wszystkim się podoba. Później proszą, żebym zaprojektował nagrobek. I znowu, zanim zdążę pomyśleć, mam przed oczami gotowy projekt. Czuję się, jakby mi ktoś podpowiadał. Jak medium.
Biorę następną kartkę i szkicuję tarczę zegara słonecznego, na której – w punktach odpowiadających czterem stronom świata – wpisuję imiona Kate, Berta, Dayiel i Mii. Wokół tarczy umieszczam słowa powyższego wierszyka. Przynajmniej mogę się czymś zająć. Mam zamiar wyrzeźbić model nagrobka, jako wzór dla kamieniarza. Topimy lak, który Claire używa do zapraw, i wlewamy do dużej puszki. Kiedy twardnieje, wydostaję z puszki okrągły walec świetnie nadający się do dalszej obróbki. Planuję wziąć się do pracy z samego rana.
Zaczynamy odbierać telefony i telegramy od znajomych z całego świata. Kilkoro naszych przyjaciół i kilkoro przyjaciół Kate z Paryża i Monachium zamierza przylecieć na pogrzeb. Camille, Sam i Matt dzwonią z Bostonu, żeby powiedzieć, że są w drodze.
I wszystko z powodu czwartego przykazania.
Claire jest roztrzęsiona. Tak jak przypuszczałem, w promieniu trzydziestu kilometrów nie ma ani jednego hotelu. Zaczynamy gromadzić wszystkie kołdry, koce, śpiwory, dmuchane materace i prześcieradła, jakie udaje nam się znaleźć. Zamiast domu pogrzebowego powstaje camping pogrzebowy. Część z nas będzie musiała spać pod gołym niebem. W mieszkaniu Steve'a, odkąd wprowadziła się tam jego dziewczyna, nie ma wolnych miejsc.
Jim, najmłodszy brat Berta, miałby trochę miejsca, ale dla koni, nie dla ludzi.
Okazuje się, że Rosemary i ja, jako goście honorowi, mamy spać w pokoju Berta. To pokój, w którym mieszkał, zanim wyjechał ze Stanów, i w którym razem z Kate spędzili swoją ostatnią noc w tym domu. Stoją tam łóżeczko i kołyska. Claire proponuje, że zabierze je na dół, ale przekonujemy ją, że wcale nam nie przeszkadzają. Jesteśmy tak zmordowani, nie zmęczeni, ale właśnie zmordowani, że jest nam wszystko jedno, gdzie będziemy spać; naturalnie, o ile uda nam się zasnąć.
Kładziemy się wcześnie. Oboje staramy się nie myśleć i nie rozmawiać o tym, że na tym samym prześcieradle i pod tymi samymi kocami jeszcze niedawno spali Kate i Bert. Czuję nawet perfumy Kate, Magie Noire, które wybrał dla niej Bert. Wiem, że Rosemary też rozpoznała ten zapach.
Tulimy się do siebie i płaczemy. Za dużo się tego dzisiaj uzbierało: szczegółowe wiadomości o tym, jak umarli i jakie to było makabryczne, dyskusje o kremacji, wszystkie formalności, a do tego potworne zmęczenie. Krótka drzemka Rosemary w samolocie i moja w Ocean Grove to stanowczo za mało jak na nasze potrzeby.
Przez kilka godzin popłakujemy sobie i prawie milczymy. Prawdę mówiąc, nie ma o czym rozmawiać. Jak w ogóle można debatować nad czymś takim?
W końcu, już po północy, Rosemary zasypia. Poznaję to po równomiernym oddechu, czasem tylko przerywanym przez żałosny ni to jęk, ni to szloch. Jednak, dzięki Bogu, Rosemary nie budzi się. Ostrożnie uwalniam się z jej objęć i wyciągam na kołdrze.
Prawdopodobnie szybko zasnąłem, ponieważ nie pamiętam, żebym długo czekał na sen. Tym razem to prawdziwy sen, bez chemicznego wspomagania. Odpływam w nicość.
Kiedy się budzę, jest jeszcze ciemno. Powodem przebudzenia nie jest żadna fizjologiczna potrzeba. Przepełnia mnie dziwny, wewnętrzny spokój. Mam świadomość tego, co się stało, ale teraz wszystkie te wydarzenia wydają mi się częścią mnie samego i wiem już, że potrafię je zaakceptować. Leżę z otwartymi oczami, patrzę w ciemność i wdycham delikatny zapach perfum Kate. Czuję się pogodzony z samym sobą i niczego się już nie boję. Zaczynam podejrzewać, że to objawy psychozy. Uczucie tak absolutnego wyzwolenia i oderwania wydaje się co najmniej nienaturalne w tych okolicznościach. Z tą myślą zasypiam.
Zdarzenie, o którym teraz zamierzam opowiedzieć, wykracza poza doświadczenie większości ludzi. W świetle kryteriów wyliczonych w przedmowie nie może być uznane za prawdziwe. Jeśli nie czytaliście przedmowy albo zapomnieliście, czego dotyczy, proszę, przeczytajcie ją jeszcze raz.
Cała ta opowieść byłaby łatwiejsza do napisania i bardziej „prawdziwa” – w znaczeniu „wiarygodna” – gdyby nie poniższy ustęp. Jednak skoro zdecydowałem się przedstawić prawdę, nie mogę pominąć i tego doświadczenia.
Rano budzę się z tym samym uczuciem niewyobrażalnego spokoju. Sprawia mi przyjemność myśl, że może w nocy umarłem i że to właśnie jest śmierć – stan wszechogarniającego spokoju.
Lekko obracam głowę, na tyle tylko, by przekonać się, że Rosemary wciąż śpi. Nie odczuwam najmniejszej potrzeby ruchu.
W tym dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy życiem i śmiercią pozostaję jeszcze przez bliżej nieokreślony czas, obserwując słońce przesuwające się za oknem.
W pewnym momencie w mój błogostan wkrada się niepokój o to, co się dzisiaj wydarzy. Ostrożnie przesuwam się na skraj łóżka i unoszę do pozycji siedzącej. Trwam tak przez kilka minut, patrząc przez okno na podwórze.
Potem wstaję. W tej samej chwili czuję potężne uderzenie w plecy. Opadam na kolana. Ręce zwinięte w pięści lądują na starym, poprzecieranym dywanie. Przez kilka sekund nie mogę złapać tchu.
Kiedy mi się to w końcu udaje, łapie mnie tak spazmatyczny szloch, że prawie wymiotuję. Pomiędzy kolejnymi napadami rozpaczliwie chwytam oddech, ale wszystko to dzieje się tylko na zewnątrz.
W środku poznaję sprawy, o których nie mam prawa nic wiedzieć. Kręci mi się w głowie. Wiem, że za chwilę zemdleję. Wtedy czuję ręce Rosemary na moich rozdygotanych ramionach i jej łzy na moich nagich plecach.
– Co z tobą, kochanie? Źle się czujesz? Zawołać kogoś?
Zostało mi jeszcze akurat tyle sił i przytomności umysłu, aby pokręcić głową, że nie. W dalszym ciągu klęczę, podpierając się rękami o podłogę. Nie mam siły się podnieść. Rosemary klęka obok, jedną rękę kładzie mi na barkach, drugą ujmuje mnie za nadgarstek. Wyglądamy jak zapaśnicy na macie podczas szkolnego meczu. To wspomnienie, ten obraz przemyka mi przez głowę, ale zaraz wypierają go inne obrazy, niezwykle intensywne i silniej wryte w pamięć niż jakiekolwiek inne wspomnienia.
Staram się głęboko oddychać. Stopniowo udaje mi się opanować drżenie rąk. Rosemary pyta, czy, moim zdaniem, to udar albo zawał serca i czy wezwać lekarza. Muszę coś odpowiedzieć.
W pierwszym odruchu chcę zbagatelizować przeżycia ubiegłej nocy, uznać, że tak naprawdę nic się nie wydarzyło, a winę za mój stan przypisać histerycznym skłonnościom. I nade wszystko – zachować to dla siebie. A jednak nie wolno mi tego zrobić; nie tego ode mnie oczekują. Moim obowiązkiem jest podzielenie się tym, co wiem, lub wydaje mi się, że wiem, z innymi, przede wszystkim z Rosemary. W pewnym szczególnym sensie jestem posłańcem, w najgorszym wypadku – posłańcem do samego siebie.
– Najdroższa, wydarzyło się coś, o czym nie wiem, jak ci opowiedzieć, żebyś nie straciła dla mnie szacunku. Wiem tylko, że muszę ci to powiedzieć. To konieczne, nawet jeśli nie potrafisz tego zaakceptować.
Siadam na podłodze, krzyżując nogi. Niespodziewanie uświadamiam sobie własną nagość. Siedzę nagi w smudze słonecznego światła wpadającego przez okno.
– Rosemary, mogłabyś zamknąć drzwi od sypialni na klucz? Nie zrobiłem tego wczoraj wieczorem na wypadek, gdyby ktoś nas potrzebował.
Rosemary podnosi się, przechodzi przez pokój i przekręca staroświecki klucz w zamku. Wraca, siada przede mną na piętach.
Zastyga w tej pozycji. Patrzy mi w oczy, czeka.
– To się zaczęło, a może stało, w środku nocy. Nie wiem, która mogła być godzina. Obojgu nam udało się wreszcie zasnąć.
– Po jakimś czasie obudziłem się z uczuciem nieopisanego spokoju.
– To było trochę tak, jakby nagle ustąpiła długotrwała, wysoka gorączka. Świat wydaje się wtedy jakby odnowiony, a my jesteśmy jego częścią. To było coś podobnego. Z początku myślałem, że zwariowałem. Skąd ten spokój, skoro właśnie straciliśmy Kate, Berta, Dayiel i Mię? Nie mogłem tego zrozumieć. A jednak ten dziwny psychiczny dystans nie budził we mnie niepokoju.
– Rano obudziłem się świeży i wypoczęty – kontynuuję.
– Nie chciało mi się nawet ruszyć palcem. Chciałem jedynie na zawsze pozostać w tej nirwanie spokoju. Wciąż nie rozumiałem, skąd bierze się moje zadowolenie i beztroska; mamy dzisiaj tyle spraw do załatwienia i wszystkie czekają zaraz za drzwiami tego pokoju.
– Zsunąłem się z łóżka i stanąłem na podłodze. Wtedy zaczęły się dziać rzeczy, w które trudno uwierzyć. Ale proszę, nic nie mów, tylko słuchaj. Chcę ci opowiedzieć wszystko po kolei.
Silę się na spokój, ale w środku jestem roztrzęsiony.
– Kiedy wstałem, jakieś potężne uderzenie w plecy rzuciło mnie na ziemię. Nie mogłem złapać tchu, tak jak wtedy, gdy znalazłaś mnie na podłodze. I właśnie wówczas zrozumiałem, co mi się przydarzyło tej nocy, co mnie tak uspokoiło, i wbrew wszystkiemu, pocieszyło.
Robię kolejny głęboki wdech, usiłując przetłumaczyć coś, co nie było słowami, na język zrozumiały dla Rosemary, chociaż wiem, że ona i tak nigdy w to nie uwierzy. A jednak muszę jej powiedzieć. Opowiadanie o tym jest częścią całego doświadczenia.
– Siedzę na jednym z naszych leżaków, twarzą do morza, za moimi plecami słońce kryje się już za dachami Ocean Grove.
Wiesz, jak bardzo to lubię, te purpurowe cienie, cienie rzucane przez każde wgłębienie w piasku, kolor wody zmieniający się w miarę jak zmieniają się barwy zachodniego nieba. Także cichy szum wody toczącej się i cofającej po przybrzeżnych kamykach.
Nigdzie nie czuję się bardziej odprężony, bardziej skłonny do takiej naturalnej, nie wymagającej żadnego wysiłku medytacji. Zawsze ma to dla mnie prawdziwie czarodziejski urok.
Nagle widzę długie cienie ludzi, którzy nadchodzą z tyłu. Jestem zawiedziony. To miał być czas odpoczynku, a nie spotkań towarzyskich. Okazuje się jednak, że to Kate i Dayiel. Mijają mnie i idą w stronę wody.
Ani Kate, ani Dayiel nie patrzą na mnie. Jestem zdziwiony, ponieważ Kate powinna w tym czasie pomagać ci przy obiedzie, a jeszcze bardziej mnie dziwi to, że w ogóle zeszła na plażę.
Wiesz, jak ona reaguje na piasek. Nie znosi, kiedy coś ją łaskocze między palcami. W takim razie po co tu przyszła, i do tego boso?
Z początku myślę, że może pokłóciła się z Bertem i później okazuje się, że po części miałem rację.
Chwilę potem po mojej lewej stronie pokazuje się Bert. Kate i Dayiel minęły mnie z prawej strony. Bert ma na sobie kąpielówki i jedną z tych swoich jaskrawych hawajskich koszul. Niesie Mię, jak zawsze, pod pachą, jak gdyby była piłką. Sadowi się obok mnie na piasku, a Mię sadza sobie na kolanach.
Mia jest w pieluszce, oprócz tego ma na sobie cienką, białą koszulkę i czapeczkę z falbankami. Patrzy mi w oczy w sposób, w jaki jeszcze nigdy tego nie robiła, najwyraźniej ciekawią ją nie moje oczy, ale ja sam. Bert rysuje przed nią jakieś znaki, ale za każdym razem piasek się osypuje i nie zostaje nawet słaby ślad.
Patrzy na mnie, sprawdzając, czy to zauważyłem. Po twarzy błąka mu się zagadkowy uśmiech. On także długo patrzy mi w oczy, w sposób, w jaki nigdy przedtem tego nie czynił. Gdzieś głęboko kiełkuje we mnie podejrzenie, że stało się coś strasznego. Bert zaczyna wolno potrząsać głową, co u niego, tak samo jak u mnie, oznacza, że nie może w coś uwierzyć albo czegoś zrozumieć.
„Wiesz, Will – mówi – pewnie w to nie uwierzysz, ale ciebie tu nie ma. Mnie także tu nie ma. Ty leżysz w moim łóżku w Falls City, w Oregonie, w pokoju, w którym spędziłem dzieciństwo. Jeśli chodzi o nas, to wciąż nie jestem pewny, gdzie jesteśmy. Nie boimy się ani nic w tym rodzaju, po prostu nie wiemy. Zdaje się, że teraz możemy znaleźć się niemal w każdym miejscu, w którym zechcemy. Mamy nadzieję, że wkrótce dowiemy się czegoś więcej. Mamy takie przeczucie. Mówię ci, to wszystko jest dość niesamowite”.
Milknie. Nie mam pojęcia, o czym on mówi. To takie odległe od tego, co widzę, lub wydaje mi się, że widzę, czuję, albo wydaje mi się, że czuję, wiem, czy też wydaje mi się, że wiem. To jakaś absurdalna gra, tylko dlaczego wypadło akurat na mnie? Gapię się na niego z wytrzeszczonymi oczami i czekam.
„Will, bycie nieżywym to coś zupełnie, ale to zupełnie innego niż sobie wyobrażasz. Wciąż nie jestem pewny, co się właściwie z nami dzieje, za to wiem, że nie powinienem z tobą rozmawiać.
Nikt mi tego wprost nie zabronił, ale ja to wiem. Chcę jednak coś ci powiedzieć, zanim będzie za późno. Zasługujesz na to.
Kate jest na mnie zła, że opowiadam ci to w czymś, co może ci się wydawać snem, ale wszystko było po prostu idealne: miejsce, czas, sposób, w jaki to się odbyło. Wszystko to się zbiegło i nie mogłem się temu przeciwstawić. Nie mamy zbyt wiele tego, co przywykliśmy nazywać czasem, więc muszę się spieszyć.
Najlepiej wyjaśnię ci to w ten sposób: to nie my odeszliśmy od was, to wyście od nas odeszli. Widzisz, to tak, jakbyśmy wszyscy znajdowali się w jakimś wielkim pociągu czy czymś w tym rodzaju. My wysiedliśmy, podczas gdy wy jedziecie dalej. To nie całkiem tak, ale lepiej już tego nie potrafię wytłumaczyć. Moją specjalnością zawsze były liczby, nie słowa.
Chcę jednak, żebyś wiedział, że czujemy się dobrze i że wciąż jesteśmy razem. Nie wiadomo, co się dalej z nami stanie, ale nas to nie martwi. To bardzo ważne. Tak więc, wy też się nie martwcie”.
Ogląda się za siebie. Kate wraca znad wody z Dayiel, która biegnie obok niej w podskokach. Nie idą w naszą stronę. Najwyraźniej znowu mają zamiar nas minąć, nie obdarzając nawet spojrzeniem.
„Kate uważa, że nie wiem, kiedy spasować. Ale czy mógłbym cię prosić o przysługę? Mógłbyś jakoś dotrzeć do tych ciał, które kiedyś były nami, i zrobić zdjęcia? To ważne. Może one pomogą przerwać ten proceder wypalania pól, przez który musieliśmy umrzeć. W ciągu najbliższych miesięcy dowiesz się więcej na ten temat. Pomów ze Steve'em, opowiedz mu o wszystkim. Na pewno ci pomoże”.
Wstaje. Mia wciąż patrzy mi w oczy. Dołączają do Kate. Obserwuję ich cienie, długie, fioletowe cienie na piasku. Nie odwracam głowy. W chwili, kiedy znika ostatni cień, dociera do mnie głos Kate: „Do widzenia, tato. Przykro nam”.
Wtedy się obracam, ale ich już nie ma. Plaża jest pusta. Odwracam się z powrotem i patrzę na ocean.
Chyba właśnie wtedy się obudziłem. Po raz pierwszy czułem w sobie taki spokój. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Teraz już to wiem i nie zapomnę tego do końca życia.
Urywam. Rosemary płacze. Patrzy mi głęboko w oczy.
– Will, to najpiękniejszy sen, jaki mi kiedykolwiek opowiedziano. Nawet mnie, mimo że tego nie śniłam, łatwiej teraz się z tym wszystkim pogodzić. Nie mogę powiedzieć, że wierzę, iż to się naprawdę wydarzyło, taka już jestem. Wierzę jednak, że ty w to wierzysz, a to najważniejsze. Sądzę, że dlatego Bert przyszedł do ciebie, ponieważ wiedział, że ty uwierzysz. Ja nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy. Co teraz chcesz zrobić?
– Chyba już wiem, dlaczego tak strasznie płakałem. Przecież taki sen, sam w sobie, nie doprowadziłby nikogo do płaczu. To, co mnie przeraża, to te zdjęcia. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł patrzeć na ich zmiażdżone, spalone ciała. Chciałbym ich zapamiętać takimi, jakimi widzieliśmy ich miesiąc temu, albo takimi, jakimi byli we „śnie”. Nie sądzę, żebym mógł to zlecić komuś innemu, nawet jeżeli ktoś by się zgodził. Sam już nie wiem. Może to w ogóle nielegalne. Będę musiał znaleźć kogoś do pomocy.
– Bert zaproponował Steve'a. Wobec tego, chyba zacznę od niego.
– Ostatecznie, Bert musiał wiedzieć, co mówi.
Pomagam Rosemary podnieść się z podłogi, a potem razem ścielimy łóżko. Jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek przedtem.
Zastanawiam się, co powiedzą inni, kiedy zejdziemy na dół tacy pełni życia zamiast śmierci.