39237.fb2
Najpierw kąpie się Rosemary, potem ja biorę prysznic. Kiedy schodzę na dół, na stole leży wszystko, co potrzeba do śniadania.
Obowiązuje samoobsługa. Mam ze sobą swój zestaw do pomiaru poziomu cukru we krwi. Przed jedzeniem muszę zrobić sobie test.
Wychodzę na frontową werandę. Steve podąża za mną. Też ma ze sobą swój aparat. Co za zbieg okoliczności. Kłujemy się, wyciskamy kroplę krwi. Czekając na wynik, rozmawiamy.
– Steve, nie wiem od czego zacząć, ale w nocy przeżyłem coś bardzo dziwnego.
Opowiadam mu wszystko po kolei, tak jak opowiedziałem Rosemary. Steve przygląda mi się w jasnym świetle poranka.
– To Bert, bez dwóch zdań. Zawsze był strasznie cięty na to wypalanie pól. A on nigdy nie odpuszcza, nawet jeżeli nie żyje.
– Żałuj, że nie widziałeś, jak grał w piłkę albo kosza. Wołaliśmy na niego: Nigdy – się – nie – poddawaj – Woodman.
– Teraz najważniejsze, Steve, mógłbyś mi pomóc? Bert powiedział, że mogę na ciebie liczyć. Muszę zobaczyć te ciała i zrobić zdjęcia. Włosy mi stają dęba, kiedy o tym myślę, ale o to właśnie prosił Bert.
– No, mogę zadzwonić do Johna z kostnicy w Dallas i pojechać tam z tobą. Najpierw jednak coś zjedzmy.
– Chciałbym, żebyś zatrzymał to dla siebie, Steve. To wszystko może wyglądać na jakiś obłęd, nie chce mi się każdemu tłumaczyć.
– Zadzwonię z telefonu na górze.
Zjadamy olbrzymie śniadanie, składające się z kilku patelni przepysznej jajecznicy. Rosemary mówi mi, że Danny postanowił natychmiast zabrać Willsa do Los Angeles. Wyjechali przed godziną. Jest mi przykro. Chciałem porozmawiać z Willsem, chciałem, żeby wiedział, co czuję. Jednak zgadzamy się, że to było najlepsze rozwiązanie. Willsowi cały ten pogrzeb jest potrzebny akurat tak jak nam.
W tym czasie zewsząd zaczynają zjeżdżać się goście: przyjaciele Kate ze Szkoły Amerykańskiej w Paryżu, nauczyciele i uczniowie, przyjaciele z Niemiec, ludzie, których w ogóle nie znamy.
Telefon nie milknie ani na chwilę. Znajomi Berta i Kate przybywają z najróżniejszych części Stanów – z Minneapolis, Connecticut, Florydy, Nowego Jorku. Za każdym razem, kiedy odzywa się telefon, nasłuchuję, kto dzwoni. Nigdy ci, na których czekam.
Przychodzi także mnóstwo telegramów. W większości są zaadresowane do nas, wszyscy są wstrząśnięci, ale bardzo mili i współczujący. Jednak i w korespondencji nie ma nic od tych, których reakcji oczekiwałem.
Prawie wszyscy przyjaciele Woodmanów pochodzą z najbliższej okolicy i zjawiają się nieodmiennie obładowani pieczonymi kurczakami, szynkami, ciastami, słowem – całą garmażerią.
Wyglądałoby to jak jakiś wielki piknik, gdyby nie to, że rozmowy są prowadzone przyciszonym głosem. Wszyscy zachowują się tak, jakby się znali od urodzenia. Prawdziwa tragedia zbliża ludzi do siebie, tak jak wspólna walka na wojnie, kiedy każdy jest ze śmiercią za pan brat.
Naczynia trzeba zmywać samemu w wielkim kuchennym zlewie. Właśnie skończyłem to robić, kiedy dostrzegam Steve'a, który stoi przy drzwiach wejściowych i daje mi jakieś znaki. Podchodzę do niego.
– John mówi, że ciała są u koronera, ale jeżeli nam zależy, przewiezie je do kostnicy. Mówi, że wyglądają naprawdę strasznie i że odradzałby pokazywanie ich rodzinie.
– Co mu powiedziałeś?
– Nic. Umówiliśmy się na pierwszą. Może być?
– Dzięki, Steve. Tymczasem wezmę się za model nagrobka.
– Ojciec miał wszystkie potrzebne narzędzia. Są w szopie, z tyłu. Ale nie musisz tego robić teraz. To może zaczekać.
– Kiedy ja chcę to robić. Wolę być w szopie niż w domu, gdzie wszyscy ciągle rozmawiają o wypadku. Potrzebuję trochę samotności. To będzie moja wymówka.
Steve prowadzi mnie do warsztatu. Narzędzia wiszą na gwoździach wbitych w deski, każde obrysowane na ścianie w ten sposób, żeby wiadomo było, gdzie je należy odwiesić i żeby ojciec Steve'a wiedział, którego brakuje. Mając trzech synów, musiał mieć sprzęt na oku.
Steve przynosi odlew i kilka noży. Sprząta ze stołu, a zbędne narzędzia wiesza na swoich miejscach.
– Tu powinno być ci wygodnie. Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni, że to robisz.
To mówiąc, zostawia mnie samego. Zastanawiam się, czy wierzy, że robiłbym to, gdyby nie śmierć tylu osób z naszej rodziny.
Z pewnością jest tak samo wytrącony z równowagi jak ja. U cukrzyka taki szok może spowodować ciężkie powikłania. Mam nadzieję, że Bert wiedział, co robi, kiedy prosił mnie, żebym zwrócił się do Steve'a o pomoc.
Ranek spędzam na rzeźbieniu, aż z laku powoli zaczyna wyłaniać się model nagrobka. Wokół tarczy umieszczam słowa wiersza. Z gwoździa robię gnomon. Imię Berta rzeźbię na godzinie dwunastej, Kate na szóstej, Mii na dziewiątej, a Dayiel na trzeciej.
Wszystkie nacięcia wypełniam złotą farbą, którą znalazłem w jednej z szafek. Całość bardziej przypomina roczny kalendarz niż zegar słoneczny.
Gotowe dzieło wygląda mało żałobnie, ale bardzo poprawia mi nastrój – przynajmniej coś zrobiłem. Pomaga mi wyrazić, choćby w przybliżeniu, to, co mógł mieć na myśli Bert, kiedy mówił o czasie. Czas jest to coś, co my, ludzie, po prostu sobie wymyśliliśmy.
Kiedy pracuję, zdaje mi się, że wyczuwam obecność Berta, ale nic nie widzę i nic nie słyszę. To tylko moja wyobraźnia.
Czasami ten i ów zagląda do szopy, ale ja nawet nie sprawdzam, kto. Nie zdarza się to często, więc pewnie Steve uprzedził, że chcę być sam.
Przychodzi Rosemary. Siada przy mnie i przez chwilę przygląda się mojej pracy. Patrzymy na siebie, uśmiechamy się, ale nie rozmawiamy. Myślę, że mówienie sprawia jej taką samą trudność jak i mnie. Rosemary dotyka lekko mojego ramienia i odchodzi. Obracam model na wszystkie strony i obserwuję, jak reaguje na zmieniające się oświetlenie. W końcu uznaję swoje dzieło za skończone. Akurat wchodzi Steve.
– Powinniśmy coś zjeść, zanim pojedziemy do Dallas. Dzwonił John, że udało mu się przewieźć ciała, ale koroner nie był zachwycony.
– Uwierz mi, Steve, musimy to zrobić. Przypuszczam, że żaden z nas nie jest tym zachwycony, ale to sprawa, którą po prostu trzeba załatwić. Nie mamy wyboru. Mam ze sobą aparat, ale nie zostało mi już dużo filmu. Czy w Dallas można gdzieś kupić film?
– Jasne, wezmę też swój aparat. Dostaniemy tam wszystko, co potrzeba. W tym samym miejscu można wywołać film i zamówić odbitki. Możemy nawet wszystko dać na ekspres. Pojedziemy tam zaraz, jak zrobimy zdjęcia.
– Dobrze. Trochę tu posprzątam i zaraz jestem. Czy w Dallas znajdziemy jakieś miejsce, gdzie zajmują się obróbką marmuru i granitu?
– Jest taka firma, nazywa się Capitol Monuments. Zamawialiśmy u nich tablicę na grób ojca. Możemy tam wstąpić, jak będziemy wracali od Johna. Albo możemy tam pojechać, kiedy będą wywoływali film. Jutro wszystko będzie zamknięte. Wiadomo, niedziela.
– Tak właśnie zrobimy. Za parę minut będę w domu.
W domu gwarno jak w ulu. Wszyscy są tacy przejęci i tacy zadowoleni, widząc siebie nawzajem, że bardziej to przypomina ślub niż pogrzeb. Rzucam ogólne „dzień dobry”, starając się nie wyjść na hipokrytę, a zarazem nie urazić niczyich uczuć. Nie jestem już taki rozbity jak wczoraj. Rosemary też jest w lepszej formie. W oczach tych ludzi musimy być najbardziej nieczułymi rodzicami i dziadkami, jakich nosi ziemia. Wyręcza nas Camille.
Przyjechała z Samem dziś rano i właściwie nie przestaje płakać.
Dziewczynki traktowała jak własne córki – tak często przyjeżdżała ze Stuttgartu, żeby się nimi zaopiekować pod nieobecność Berta i Kate. Zaczynały się nawet rozumieć z Kate, chociaż to dwie zupełnie różne osobowości. Twarz Camille jest spuchnięta i mokra jak po długim biegu.
Cieszę się z przyjazdu naszego najstarszego syna, Matta, i jego żony, Juliette. Matt ma zaczerwienione oczy i prawie się nie odzywa. Juliette robi, co może, żeby podtrzymać go na duchu. Tak więc, mamy tu całą naszą rodzinę, oprócz Kate, Berta, Mii i Dayiel. Po raz pierwszy odczuwam ich brak jako stratę nie tylko jakościową, ale także ilościową. Unicestwiona została prawie połowa naszej genetycznej przyszłości, to jest, przyszłości Rosemary i mojej. Dotąd nie brałem tego pod uwagę. Pozostała rozległa, pusta przestrzeń.
Nie miałem pojęcia, że zjedzie się tutaj taki tłum. Okazuje się, że między lotniskiem w Portland i Falls City kursuje teraz bezpośredni autobus. Transportem nowo przybyłych zajmują się siostra Berta, jego brat, Jim, oraz kilkoro przyjaciół i sąsiadów. Do Falls City nie tak łatwo trafić, jeśli się nie wie, gdzie to jest.
Jest kwadrans po dwunastej. Spieszę się z jedzeniem. Właściwie wcale nie jestem głodny, ale nie chcę, żeby mi się zrobiło słabo, zwłaszcza teraz. Steve mruga do mnie, po czym wychodzi z domu. Odczekuję dwie minuty i idę za nim. Samochód Steve'a stoi za bramą, słychać już warkot silnika. Wpadam po drodze do warsztatu, skąd zabieram swój model i aparat fotograficzny; zostawiłem go tutaj, ponieważ robiłem zdjęcia kolejnych faz przeistaczania się modelu. Model umieszczam na kawałku sklejki.
Wsiadam do samochodu z przodu, koło Steve'a.
Podróż do Dallas mija szybko, prawie nie rozmawiamy. Najpierw zatrzymujemy się przy sklepie fotograficznym, gdzie kupujemy trzy rolki kolorowego filmu, po dwadzieścia cztery klatki każdy. Obliczamy, że to wystarczy. Potem jedziemy do kostnicy.
Nie wygląda aż tak źle, jak się obawiałem; właściwie to nawet całkiem ładnie, wszystko w drewnie i przyciemnianym szkle. Budynek jest większy niż przypuszczałem. Najwidoczniej mają tu duże zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi.
Kiedy jednak wchodzimy do środka, nie mamy żadnych wątpliwości, gdzie się znaleźliśmy. Mówi nam o tym przenikliwy zapach, poza tym jest cicho i głucho. Z biura wychodzi do nas rudawy, lekko łysiejący mężczyzna i wita się. To John. Steve podaje mu rękę i mówi, kim jestem. John patrzy na mnie trochę kpiąco.
– Jest pan pewny, że tego właśnie pan chce? Osobiście odradzam.
Potakująco kiwam głową. Nie mam ochoty na rozmowę. Moja wytrzymałość ma swoje granice i czuję, że jestem prawie u kresu.
Pobyt w kostnicy, w której przechowywani są moi najbliżsi, robi swoje.
– Czy widział pan już kiedyś spalone ludzkie zwłoki?
Znowu kiwam głową. Muszę być bardzo blady, ponieważ John proponuje, żebyśmy usiedli na fotelach w poczekalni. Siadamy.
Czuję, że powinienem coś powiedzieć, ale nie mam ochoty opowiadać mu o odwiedzinach Berta. John z pewnością nasłuchał się już takich historii. Ograniczam się do odpowiedzi na pytania.
– To było podczas drugiej wojny światowej. Pomagałem wyciągać zwłoki ze spalonych czołgów, niemieckich i amerykańskich. Wiem, jak to wygląda. Głównie pamiętam ten zapach.
– To nie będzie to samo. To pańska rodzina, a nie obcy czy wręcz nieprzyjaciele. Musiałem spryskać ciała formaldehydem, żeby nie cuchnęły i żeby zwolnić proces rozkładu. A ponieważ przechowujemy je tak długo, musimy trzymać je w lodówkach.
– Dlatego, między innymi, były u koronera – w naszych lodówkach zabrakło miejsca.
– Rozumiem.
Rozumiem, ale zaczynam mieć już tego wszystkiego dosyć.
Chcę się wycofać. Po kolorze twarzy Steve'a poznaję, że on też doszedł do podobnego wniosku. Nastawiam aparat i wstaję. Steve też wstaje. John podnosi się z fotela. Prowadzi nas wąskim korytarzem na tyły budynku. Na samym końcu są drzwi. Domyślam się, że tędy wnosi się zwłoki, żeby oszczędzać wrażeń ludziom mieszkających w sąsiedztwie.
Wchodzimy w ostatnie drzwi po prawej stronie. Jakiś przenikliwy odór miesza się z zapachem chemikaliów. Przypomina mi to zajęcia z biologii na uniwersytecie. W pomieszczeniu znajdują się cztery stoły, jeden mały, zaraz przy wejściu, nieco dalej drugi mały, a w głębi dwa duże. Każdy stół przykryty jest nieprzemakalnym materiałem, z jednej strony czarnym, z drugiej żółtym.
John chwyta za brzeg płachty okrywającej pierwszy mały stół i odwraca się do nas.
– Czeka was ciężka przeprawa. Jak będziecie mieli dosyć, po prostu dajcie znak. Nakryję je z powrotem i wyjdziemy stąd.
Milknie i bacznie nam się przygląda.
– Pierwsza jest ta, która najmniej się spaliła, niemowlę.
Obaj ze Steve'em cofamy się trochę, a John powoli, delikatnie zdejmuje okrycie. W pierwszym momencie przychodzi mi na myśl, że identycznie wyglądały ciała wykopane w Pompei i Herkulanum. Jest zupełnie białe i rysy twarzy są zatarte, mimo to nie ma najmniejszych wątpliwości, że to zwłoki małej dziewczynki.
Lewa stopa, złamana tuż powyżej kostki, wisi na strzępku czegoś, co kiedyś było ciałem. Tu i ówdzie widnieją zwęglone partie, których nie pokrył formaldehyd.
Steve i ja patrzymy po sobie. Obaj ciężko oddychamy. John bacznie nas obserwuje.
– Mam ją zakryć?
Wydaje mi się, że dam sobie radę. Obracam się do Steve'a. Kiwa głową. Zakładam, że jego kiwnięcie oznacza, żebyśmy brali się do roboty, ale nie jestem pewny. Ręce mi się tak trzęsą, że mam kłopoty z nastawieniem aparatu i skierowaniem go na ciało dziecka.
Czuję, że łzy ciekną mi po policzkach. Jest takie niepodobne do Mii, którą pamiętam. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, siedziała na kolanach Kate i uśmiechała się do mnie przez szybę samochodu.
Trudno uwierzyć, że to jedna i ta sama osoba. Robię zdjęcia z boku, potem z góry, pochylając się nad stołem i wdychając świdrujący płuca odór rozkładającego się ciała i chemikaliów. Steve robi to samo. John przykrywa Mię i wyprowadza nas na korytarz.
– Słuchajcie, nie mam pojęcia, dlaczego to robicie, ale nie potrzebuję tutaj kolejnych zwłok. Pchacie się w coś, co was przerasta. Ja tu pracuję, ale wątpię, żebym się zdobył na robienie zdjęć swojej rodzinie, gdyby przytrafiło mi się coś tak okropnego.
Opieramy się plecami o ścianę korytarza, głęboko oddychamy i próbujemy dojść do siebie. Mam wrażenie, że tylko siłą woli powstrzymuję się przed zwymiotowaniem.
– Nic nam nie będzie. To po prostu niełatwe. Bardzo zależy nam na tych zdjęciach. To jedyne, co nam pozostanie po najbardziej kochanych ludziach pod słońcem. W porządku, Steve? Możemy wracać?
Steve kiwa głową. John ponownie otwiera drzwi. Odór nie wydaje się już taki straszny. Nasze ubrania zdążyły nim przesiąknąć, więc szok nie jest już tak duży. John podchodzi do drugiego małego stołu. Ściąga przykrycie. Tym razem utrzymanie nerwów na wodzy kosztuje mnie znacznie więcej wysiłku. Dayiel straciła w wypadku czubek głowy. Myślę o Kennedym i jego żonie, wyciągniętej w poprzek tylnego siedzenia limuzyny, szukającej odstrzelonego kawałka jego czaszki.
Widoczne są jeszcze pofałdowania mózgu. Dayiel ma również obcięte obie ręce powyżej łokci i obie nogi powyżej kolan. Gdyby przeżyła, wyglądałaby jak jedno z tych kalekich dzieci, ofiar talidomidu. Nie mogę uwierzyć, że patrzę na Dayiel, małą, ruchliwą jak żywe srebro dziewczynkę, z niebieskimi oczami i złotymi loczkami. Nad karkiem dostrzegam kępkę sczerniałych włosów, być może jej włosów, ale teraz już nie ma w nich życia.
Zaczynam robić zdjęcia i nagle wszystko zaczyna wirować mi przed oczami. W ostatniej chwili łapię się stołu, na którym leży Dayiel. John przysuwa się do mnie, ale biorę się w garść. Przyciskam migawkę aparatu. Wtedy słyszę, że coś się dzieje ze Steve'em.
Obracam się. Steve opiera się plecami o ścianę i wolno osuwa na podłogę. John chwyta go pod ramiona i wyprowadza na zewnątrz.
Ja zostaję i robię jeszcze dwa zdjęcia. Powtarzam sobie, że tak naprawdę, to wcale nie Dayiel. Zadziwiające, jak łatwo ulegamy złudzie cielesności i wierzymy, że to wszystko, czym jesteśmy. To przecież prawdziwa farsa. Zastanawiam się, czym dla kogoś w wieku Dayiel jest taka całkowita zmiana, przejście do innego świata.
Zaraz jednak odpowiadam sobie, że pojęcie wieku ma źródło wyłącznie w naszych ludzkich ograniczeniach, w naszej „czasowej” koncepcji rzeczywistości. W najlepszym wypadku cała rzecz sprowadza się do określenia, jak długo przebywamy w konkretnym ciele.
Pocieszony tymi wnioskami odzyskuję równowagę. Wyglądam na korytarz. Steve i John siedzą w poczekalni. Podchodzę do nich.
John obraca się do mnie.
– Steve twierdzi, że może już wrócić. Chce po raz ostatni zobaczyć swojego brata. Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł.
Patrzę na Johna, a potem na Steve'a.
– Poczekaj tutaj, Steve, masz już dosyć. Wiem, że twoja rodzina to katolicy. Nie mam pojęcia, na ile w to wierzysz, ale jeżeli przyjmujesz istnienie duszy, to musisz się zgodzić, że to, co widzimy, to tylko puste ciała. Wiem, że to brzmi przerażająco, ale to już nie są oni. Oni czują się dobrze. Wiem to od Berta.
Steve siedzi pochylony, ogląda swoje dłonie, bawi się aparatem. Powoli nabiera kolorów. Podnosi głowę.
– Dobra, masz rację. Jestem gotowy. Teraz wydaje mi się, że właśnie o to chodziło Bertowi, że to taki test.
Znowu zagłębiamy się w korytarz, John prowadzi. Sprawdzam, ile mam filmu na rolce. Okazuje się, że zostały już tylko dwie klatki i będę musiał założyć nowy film. Zapasową rolkę trzymam w kieszeni.
Wchodzimy do pokoju. Staram się nie oddychać zbyt głęboko.
John ściąga przykrycie z pierwszego z dużych stołów. Zatyka mi dech w piersiach. To Bert! Wygląda jak rzeźba Zadkine'a w Rotterdamie. Głowa odchylona, plecy wygięte w łuk. Kikuty obu rąk wyrzucone nad głową, jakby sięgały ku niebu. Usta otwarte w niemym krzyku. Wstrząsający widok, jeśli uznać, że to właśnie jest rzeczywistość. Steve nie odzywa się. Patrzę na niego. Uśmiecha się smutno.
– Właśnie tak to sobie wyobrażałem, że krzyczał, próbował się stamtąd wydostać. Cieszę się, że to zobaczyłem. Teraz mi będzie łatwiej. Bert był moim wielkim, starszym bratem. Nigdy się nie poddawał. Jedną z najgorszych rzeczy w tym wszystkim było dla mnie to, że nic nie zrobił. Teraz już wiem, że starał się, jak mógł. Walczył do końca. To cały Bert, Nigdy – się – nie – poddawaj – Woodman. Jak zawsze, dał z siebie wszystko.
Zaczynamy pstrykać zdjęcia. Ciało jest spalone prawie do kości, ale widać, że Bert był potężnym mężczyzną. Nogi są w kawałkach, największy ma dziesięć centymetrów długości. Ręce trzyma wyciągnięte ponad głową, ale obie są wyrwane ze stawów.
W jego otwartych ustach widać wszystkie zęby; skóra na twarzy spaliła się do szczętu.
Wszystko to odnotowuję w pamięci, robiąc dwa ostatnie zdjęcia. Zmieniam film. Mam stary aparat, bez automatycznego przewijania. Kręcę korbką, trzęsącymi się rękami zakładam nową rolkę, zamykam pokrywę i wracam do fotografowania. Steve nie ma już sił. Stoi tylko, patrzy na brata i płacze.
Pytam, czy możemy zrobić krótką przerwę, zanim zobaczę Kate.
Wiem, że najtrudniejsze dopiero przede mną. Te wszystkie nasze zabawy tysiące wspólnie przeczytanych książek, noce spędzone przy jej łóżku, kiedy była chora, popychanie huśtawki i karuzeli na placu zabaw, a czasami przejażdżki na prawdziwej karuzeli w wesołym miasteczku. Jak ona się przy tym śmiała! Zbyt wiele łączyło nas za życia, żeby teraz o tym zapomnieć.
Wracamy. John ściąga przykrycie z Kate. Żółto – czarny plastik przypomina mi o tych wszystkich wypadkach drogowych, które widziałem w ciągu swojej kilkudziesięcioletniej kariery kierowcy.
Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś zobaczę swoje pierworodne dziecko zawinięte w jeden z nich.
Z całej czwórki Kate najtrudniej rozpoznać. Dolna część tułowia to masa nie spalonych, a tylko osmalonych wnętrzności. Za to jej nogi, jej śliczne, długie nogi, są potrzaskane na kawałki, i wyglądają jak puzzle albo jak wykopane z ziemi i poskładane razem kości dinozaura. Kiedy patrzę na jej twarz, zamknięte usta, puste oczodoły w poczerniałej kości, gdzie niegdyś były intensywnie zielone oczy – czuję, że dłużej tego nie wytrzymam.
Staram się nie patrzeć poza wizjer. Póki nie odrywam oka od aparatu, wszystko wydaje się takie sztuczne, nieprawdziwe, jak w telewizji.
W końcu mam już dosyć. Wychodzę na korytarz, Steve za mną. John przykrywa Kate i też wychodzi. Obaj ze Steve'em jesteśmy mokrzy od potu. Nogi mam jak z waty. Krople potu na czole są zimne. John sadza nas w poczekalni i po paru minutach wraca z dwoma szklaneczkami whisky. Powoli sączę trunek. Steve wychyla swój jak prawdziwy Oregończyk. John stoi przed nami.
– Nie wierzyłem, że dacie radę. Straszna robota. Chciałbym, żebyście obaj wiedzieli, jak bardzo mi przykro, że doszło do tego wszystkiego. Taki piękny i cywilizowany stan jak Oregon nie ma nic na swoje usprawiedliwienie, zezwalając na ten proceder. Ta czwórka to nie są pierwsze ofiary wypalania pól, które trafiły do tego budynku. To hańba.
Wyjmujemy filmy z aparatów. John wraca do biura. Kiedy kończę przewijać film w swoim aparacie, czuję się nieco lepiej.
W każdym razie już się nie pocę. Idę poszukać toalety. Jest mi tak gorąco, że chcę się trochę odświeżyć. Toaletę znajduję w którymś z bocznych korytarzy.
Zdejmuję koszulę i podkoszulek. Nadają się do wyżęcia. Zawsze miałem skłonność do pocenia. Napełniam małą umywalkę i wkładam rzeczy do wody. Starannie je wygniatam, żeby wypłukać drażniący fetor. Potem mocno wykręcam i wkładam z powrotem na siebie. Co za ulga. Właśnie kończę, kiedy do toalety wchodzi Steve. Mówię mu, co zrobiłem. Steve ma na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem. Ściąga ją przez głowę i robi to samo.
Jest szczupły, ale ma mocne ręce i jest bardziej owłosiony niż myślałem, choć nie aż tak bardzo jak Bert czy ja.
– Boże, cuchnę jak ogier chory na szkorbut.
Wyciera się mokrą koszulką pod pachami i na brzuchu, potem raz jeszcze ją płucze, wyżyma, po czym wciąga z powrotem na siebie. Wychodzimy z toalety mokrzy i rześcy, przygotowani na skwar oregońskiego lata.
Sklep fotograficzny znajduje się niedaleko kostnicy. Prosimy tylko o wywołanie filmu, potem zdecydujemy, z których ujęć zamówimy odbitki. Okazuje się, że wszystko da się załatwić tego samego dnia.
Wychodzimy i jedziemy do Capitol Monuments. Na szczęście, zakład jest otwarty. Wyciągam z samochodu model nagrobka. Steve w tym czasie wchodzi do środka i zaczyna rozmawiać z pucołowatym mężczyzną. Otacza ich kamienny las nagrobków i marmurowe płyty. Wygląda to jak cmentarz pod dachem. Steve właśnie opowiada o śmierci Berta w kraksie na 1 – 5. Kiedy podchodzę, przedstawia mnie. Pucołowaty mężczyzna jest niezwykle sympatyczny. Prawdopodobnie kamieniarze wliczają to w zakres swoich zawodowych obowiązków, podobnie jak właściciele zakładów pogrzebowych.
Pokazuję mu model i wyjaśniam, o co mi chodzi. Pucołowaty mężczyzna nie może zrozumieć, że nie ma to być normalny zegar słoneczny ani żaden symbol religijny. Chcę, żeby to był symbol wiekuistego życia, wiecznego jak wędrówka słońca na niebie, a przynajmniej jego pozorna wędrówka: to kolejny przykład iluzji czasu, którą ludzkość karmi się od tysiącleci.
Zaczynamy się zastanawiać, z jakiego kamienia ma być wykonany nagrobek. Mamy do wyboru ponad pięćdziesiąt możliwości. Podoba mi się ciemnoszary granit, ale pucołowaty twierdzi, że w tutejszych warunkach atmosferycznych lepiej spisuje się inny rodzaj granitu o nazwie sierra.
Różnica w odcieniu jest niewielka, więc zgadzam się na sierrę.
Wtedy okazuje się, że w magazynie sierry nie mają, ale mogą zamówić. W moim przypadku to bez znaczenia. I tak nie będę już tego oglądał. Najprawdopodobniej nigdy też nie zobaczę gotowego nagrobka.
Steve spogląda na zegarek. Opuszczamy zakład kamieniarski i wychodzimy na rozpaloną ulicę. Wracamy do fotografa. W samochodzie Steve'a działa klimatyzacja, ale mimo to zatyka nas z gorąca.
Kiedy oglądamy negatywy, jesteśmy zawiedzeni. Właściwie żaden nie nadaje się do reprodukcji. Byliśmy tacy zdenerwowani i roztrzęsieni, że przy robieniu zdjęć popełniliśmy wszystkie możliwe błędy. Jest trzecia. Jutro niedziela, a pogrzeb we wtorek.
Pytamy, do której musielibyśmy dostarczyć nowe filmy, żeby negatywy były gotowe na poniedziałek. Okazuje się, że zamykają o szóstej. Steve dzwoni ze sklepu do kostnicy. John mówi, że zwłok jeszcze nie odesłał, ale może je zatrzymać tylko do czwartej, ponieważ w soboty biuro koronera jest czynne tylko do piątej.
Kupujemy kolejne filmy. Pędzimy jak wariaci do zakładu pogrzebowego. W ciągu pięciu minut jesteśmy z powrotem w tym samym pokoju. John pokazuje nam kilka zdjęć, które jego syn zrobił polaroidem. Przydadzą nam się, jeśli i tym razem zmarnujemy nasze.
Jesteśmy teraz o wiele spokojniejsi i bardziej skupieni na pracy.
Każdy swój ruch, każde ustawienie aparatu kontroluję pod kątem technicznej jakości zdjęć. Zadziwiające, jak szybko człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić. Kończymy w pół godziny.
Podczas fotografowania obaj płaczemy, ale nie przeszkadza nam to w pracy. Dziękujemy Johnowi z całego serca.
Przewijamy filmy i jedziemy do fotografa. Docieramy tam ze sporym zapasem czasu, jeśli w ogóle istnieje coś takiego, jak zapas czasu. Oddaję Steve'owi jego aparat; wyjąłem film, kiedy on prowadził. Dowiadujemy się, że jeśli poczekamy, negatywy i próbne odbitki można będzie obejrzeć jeszcze przed zamknięciem sklepu.
Odnoszę wrażenie, że oglądali poprzednie negatywy i że wiedzą, co zawierają. Sklep prowadzą dwie młode, bardzo uczynne kobiety. Umawiamy się, że wrócimy za dziesięć szósta i znowu zanurzamy się w rozedrgane, upalne powietrze. Śmierć w taką pogodę powinna być zakazana. Steve zawraca od samochodu.
– Muszę napić się piwa. Znam jedno takie miejsce, z pełną klimatyzacją. To kilka kroków stąd.
– Dobry pomysł, Steve. Mogę iść wszędzie, byle tylko było trochę chłodniej.
Wchodzimy do lokalu, w którym od strony ulicy znajduje się bar. Po drodze do stolika Steve zamawia dwa kufle piwa z beczki.
Czuję, jak uchodzi ze mnie powietrze. Wyciągam się na krześle.
Steve wychyla swoje piwo w dwóch wielkich haustach. Jest takie zimne, że aż bolą oczy.
– Steve, wiesz, co chciałbym zrobić, skoro i tak czekamy na te zdjęcia?
Pytanie jest naturalnie czysto retoryczne, ale Steve zdaje się niczego nie podejrzewać.
– Jak daleko jest stąd do miejsca wypadku? Myślisz, że zdążymy pojechać tam i wrócić przed zamknięciem sklepu?
Steve długo patrzy na zegarek, potem wysącza ze szklanki resztki piany.
– Moglibyśmy zdążyć, ale to byłoby na ostatnią chwilę. Wątpię zresztą, żebyśmy coś tam znaleźli. Dokładnie już posprzątali, pokazywali to nawet w telewizji.
– Chciałbym zobaczyć, na co patrzyli w swoich ostatnich chwilach. Myślę, że to mnie do nich zbliży.
Steve wstaje, zasuwa krzesło, kładzie pieniądze na stole.
Wychodzi z baru. Szybko dopijam piwo i wybiegam za nim na ulicę. Znowu zderzam się z falą gorąca.
Steve jedzie szybciej niż poprzednio, ale nie na tyle, żebym się denerwował. Prawie nie rozmawiamy. Steve stale zerka na zegarek.
– Zdążymy dojechać i wrócić, będziemy mieli jakieś dziesięć minut, żeby rozejrzeć się na miejscu. Sam jeszcze tam nie byłem, po prostu nie miałem już siły. Do wjazdu na 1 – 5 mamy dwadzieścia kilometrów. Południowa nitka jest rozkopana. Powinniśmy zdążyć.
Kiedy wjeżdżamy na północną nitkę autostrady międzystanowej nr 5, wyglądam przez okno i zastanawiam się, co mogli wtedy widzieć Kate, Bert albo dzieci. Mam też nadzieję, że się ze mną jakoś skontaktują. Wprawdzie od wypadku minęły już cztery dni, ale po raz pierwszy jestem tak blisko miejsca, w którym odeszli z tego świata. Gazety podawały, że zdarzyło się to koło czwartej po południu. Właśnie zbliża się czwarta.
Nie dzieje się jednak nic niezwykłego poza tym, że krajobraz nosi na sobie piętno dziewiczości, jakby nigdy nie stanęła tutaj ludzka stopa. Po mojej prawej stronie, na zasadniczo płaskim terenie widzę samotny, zgrabny pagórek. Kate musiała zwrócić na to uwagę. Jako geolog z zamiłowania z pewnością potrafiłaby to wytłumaczyć.
Na tym odcinku autostrada jest dwukierunkowa. W obie strony pędzą olbrzymie ciężarówki i, biorąc pod uwagę tłok na drodze, jadą o wiele za szybko. Tutaj obowiązuje zakaz wyprzedzania.
Chłopcy będą musieli nadrobić stracony czas. Wkrótce samochody jadące na południe wracają na swoją nitkę. Jeszcze pięć kilometrów i dojeżdżamy do miejsca wypadku. Steve zatrzymuje się na poboczu. Wychodzimy na drgające od skwaru powietrze i rozglądamy się. Nawierzchnia drogi jest czarna i popękana. Tylko pobieżnie przeglądałem gazety, które wczoraj wszyscy podtykali mi pod nos, ale pamiętam, że pożar trwał kilka godzin. Zdaje się, że z rozbitej ciężarówki wyciekła ropa, co w połączeniu z ładunkiem trocin, który przewoziła, dało niezły zapłon. Na drodze znajduję metalową płytkę. Czyszczę ją, to tabliczka firmowa Corvette. Musimy uważać; samochody i ciężarówki śmigają obok nas – nikt nie schodzi poniżej setki. Chyba niczego się nie nauczyli.
– Steve, lepiej się stąd zbierajmy. Mnie to wystarczy. Trudno przewidzieć, kiedy zrobi się korek i możemy nie zdążyć do fotografa.
Wskakujemy więc do samochodu i ruszamy na północ, kontynuując podróż, której Kate, Bert, Dayiel i Mia mieli już nie zakończyć.
Kiedy zatrzymujemy się przed sklepem fotograficznym, jest za dziesięć szósta. Dziewczyny przynoszą negatywy i odbitki kontaktowe. Dają nam także przeglądarkę i szkła powiększające. Tym razem nie popełniliśmy błędów. Steve chce, żebym ja zdecydował, z których zdjęć zamówimy duże odbitki. Nie jestem pewny, o co dokładnie chodziło Bertowi, poza tym że fotografie miały pomóc w walce z wypalaniem pól. Wybieram więc te, które najlepiej pokazują, jak straszliwie zostały okaleczone ich ciała. Zdaję sobie sprawę, że po pogrzebie fotografie będą jedynym dowodem. Za dwa dni odbędzie się kremacja i, z punktu widzenia zwykłych śmiertelników, ciała przestaną istnieć.
Wybieram dwadzieścia zdjęć. Resztę negatywów i próbnych odbitek pakuję do osobnej torebki.
– Czy to zdjęcia ofiar środowej katastrofy na 1 – 5?
– Zgadza się.
Steve patrzy na mnie niepewny, czy powinniśmy im mówić.
– Jesteście z policji? Jak zdobyliście te zdjęcia? Nie mogłam się powstrzymać, żeby ich nie obejrzeć. Są makabryczne.
– Nie jesteśmy z policji. Jestem ojcem tej kobiety i dziadkiem dzieci. Mój przyjaciel jest bratem tego mężczyzny i wujkiem dzieci. Zrobiliśmy te zdjęcia, żeby mieć po nich jakąś pamiątkę.
Dziewczyna patrzy na mnie nieufnie, sprawdzając, czy sobie z niej nie żartuję. Kiedy widzi, że nie, unosi ręce do ust.
– Co za potworna pamiątka! Nie rozumiem, jak mogliście to zrobić. Właśnie mówiłam o tym koleżance, prawda, Diana?
– Cóż, nie było to łatwe, ale w końcu udało się. W pewnym sensie musieliśmy to zrobić. Ile jestem winien za wszystko razem? Świetna robota. Czy mógłbym prosić o jeden rachunek za powiększenia, wywołanie filmów i próbne odbitki? Zapłacę od razu. Po powiększenia mój przyjaciel zgłosi się, kiedy będą gotowe.
Dziewczyna notuje numery wybranych przeze mnie zdjęć.
Wszystko razem będzie kosztowało prawie dwieście dolarów. Wyciągam z kieszeni dwa banknoty studolarowe. Zerka na nie podejrzliwie, jakby niepewna, czy są prawdziwe. Po chwili wydaje mi resztę.
– Bardzo nam przykro z powodu tego wypadku. Czy to nie straszne, to wypalanie pól?
– Wiem tylko, że to zabiło moją rodzinę. Tam gdzie mieszkamy, nie dopuszcza się do takich idiotyzmów.
Odwracamy się i wychodzimy. W samochodzie panuje skwar.
Jest już szósta wieczorem, a ciągle jest niemiłosiernie gorąco.
Bądź co bądź, to sierpień. Opieram głowę o zagłówek. Patrzę przed siebie, ale widzę tylko jakieś szare plamy, rozmazane kontury. Wszystko jednak załatwiliśmy: nagrobek, zdjęcia. Muszę dać Steve'owi pieniądze i mój adres w Paryżu, żeby mi wysłał odbitki.
Dzisiaj nie mamy już nic do roboty. Wreszcie mogę odpocząć.
Mam nadzieję, że tej nocy uda mi się zasnąć. Potrzebuję snu.
Jestem śmiertelnie zmęczony. Boję się pogrzebu. Mam tylko jeden garnitur, jedną białą koszulę, jeden krawat i jedną porządniejszą parę butów. Strojenie się na rozmaite okazje to nie w moim stylu.