39237.fb2
Lot wydaje się nam bardzo długi, ale w rzeczywistości trwa tylko parę godzin. Rosemary siedzi obok mnie, przy oknie. Samolot jest wypełniony mniej więcej w trzech czwartych.
Przeglądam gazety, w których jest coś na temat wypadku. Wiele artykułów cytuje relacje naocznych świadków. Pierwsze, które czytam, pochodzą ze „Statesman Journal” i „Oregonian”. Zawierają podsumowanie akcji ratowniczej: trzydziestu siedmiu rannych, dwadzieścia trzy samochody zniszczone lub uszkodzone, siedmioro zabitych, dwadzieścia osiem osób przewieziono do szpitala w Albany, a nie wymienioną liczbę osób do szpitala w Corvalis. Niewiele jest o stanie rannych. Wciąż jeszcze nie zidentyfikowano wszystkich ofiar śmiertelnych.
Jak się dowiadujemy, wypadek wydarzył się około czwartej po południu. Północną nitkę autostrady międzystanowej nr 5 na przestrzeni kilkuset metrów pokryły szczątki rozbitych i płonących samochodów. Dopiero po północy, osiem godzin później, autostrada znowu została otwarta dla ruchu.
Jestem wstrząśnięty, czytając oświadczenie niejakiego Briana Calligana, szefa Wydziału Środowiska, że wypalanie pól będzie dzisiaj kontynuowane, zgodnie z wcześniejszymi planami, i to zarówno w hrabstwie Linn, jak i wszędzie indziej. Wypadek wydarzył się właśnie w hrabstwie Linn. Stwierdził również, że „Tego dnia ogół warunków był sprzyjający. Wypadek na autostradzie to niewątpliwie godne pożałowania zdarzenie, ale w stanie Oregon farmerzy mają prawo wypalać swoje pola”.
Patrzę w sufit, próbując to zrozumieć. Pan Calligan uważa to za „zdarzenie godne pożałowania”, ale nie robi nic, aby zapobiec jego powtórzeniu się w przyszłości. Wypalanie pól ma być kontynuowane zgodnie z wcześniejszymi planami.
Earl Swegler, syn Paula Sweglera, który wzniecił pożar, informuje dziennikarzy, że jego ojciec nie będzie z nimi rozmawiał.
„Nie sądzę, żeby w tej chwili ktokolwiek mógł się wypowiadać na ten temat”.
Oto odpowiedź na moje pytanie, dlaczego nikt odpowiedzialny za ten wypadek nie skontaktował się z nami, żeby złożyć kondolencje. Jeden uważa, że to rzecz „godna pożałowania”, drugi, ten, który wzniecił ogień, po prostu nie chce o tym rozmawiać. Dlaczego?
Relacje naocznych świadków.
Opowiada Dale Cronin, który pracuje w pobliskiej fabryce:
„Kiedy wyszedłem na zewnątrz, już się paliło. Było tam jakieś dwadzieścia pięć, może trzydzieści osób. Wszyscy krzyczeli:
»Z drogi! Z daleka od ognia! Cofnąć się!«
Niektórych ciężko rannych przeniesiono w cień. Temperatura powietrza, niezależnie od pożaru, sięgała tego dnia czterdziestu pięciu stopni. Pracujący w fabryce przynieśli apteczki, wodę i koce.
Kilku lżej rannych przetransportowano do klimatyzowanego biura.
Dowiaduję się także, że w środę, poprzedniego dnia, wybuchły trzy dzikie pożary, nad którymi farmerzy stracili kontrolę. Rzeczniczka biura do spraw wypalania pól w Wydziale Środowiska poinformowała, że hodowcy rajgrasu wypalili trzy tysiące akrów w hrabstwach Benton, Linn, Waszyngton i Yamhill – to wszystko w środę. Od początku tego roku wypalono już osiemnaście tysięcy akrów. Po wtorkowym pożarze pięciu tysięcy akrów w hrabstwie Linn i okolicach Salem do biura wpłynęło już pięćdziesiąt osiem skarg z powodu dymu.
„Wielu ludzi doprowadza to do rozpaczy” – powiedziała rzeczniczka z Wydziału Środowiska. Dodała, że dzikie pożary, często wybuchające podczas wypalania pól, powiększają skalę problemu.
Ostatnio zdarzyło się to w hrabstwach Marion, Polk i Yamhill.
Porucznik Dale McKinney ze straży pożarnej w McMinnville powiedział, że pożar stu czterdziestu akrów w okolicy Hill Road, na zachód od McMinnville, ubezpieczało pięćdziesięciu strażaków.
Odkładam gazetę. To wszystko wydaje mi się takie nieodpowiedzialne; o tych tragicznych „dzikich pożarach” mówi się jak o zawodach sportowych, z całą tą statystyką zdobytych i straconych punktów.
Biorę do ręki gazetę z następnego dnia. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to zdjęcie rodziny Kate i Berta. Jakiś dziennikarz musiał je dostać od Woodmanów. Bert i Kate stoją blisko siebie, Bert trzyma Mię, prawie w ten sam sposób, jak wówczas, kiedy przyszedł do mnie na plażę. Dayiel, z tymi swoimi ślicznymi rudawymi loczkami, przyciska się do ich nóg. Wills stoi po drugiej stronie Kate, jej ręka spoczywa na jego ramionach.
Pierwszy raz widzę to zdjęcie. Chłonę je wzrokiem. Czy to możliwe, że ich już nie ma? Obok umieszczono wywiad z rodziną Woodmanów, w którym mowa o tym, że Kate, Bert i obie dziewczynki spłonęli uwięzieni w furgonetce. Dalej oficjalne potwierdzenie przebiegu wydarzeń przez funkcjonariusza policji stanowej w Albany.
Na samej górze olbrzymi nagłówek: TRAGICZNA KATASTROFA KŁADZIE KRES WYPALANIU PÓL!
Czyżby?
Gubernator Neil Silversides zarządził śledztwo; moratorium w tej sprawie ogłoszono na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. Moratorium to odpowiednie słowo. Wypadek, w którym zginęli nasi najbliżsi, okazuje się piątą pod względem liczby ofiar katastrofą drogową w historii Oregonu. Policja stanowa przewiduje, że ustalanie przyczyn wypadku może potrwać nawet dwa tygodnie.
Mówi Tom Sims, lekarz: „To sprawa polityczna. To sprawa gospodarcza. Teraz rozumiem, że to również sprawa moralności.
Kiedy o tym usłyszałem, pomyślałem, że najwyższy czas, żeby coś zrobić w sprawie wypalania pól. Jednak dla siedmiorga osób jest już za późno. Płakać się chce”.
Współczucie tego człowieka sprawia, że mnie też chce się płakać. Odkładam gazetę. Tracę ochotę na dalszą lekturę. Zaczynałem już wierzyć, że w całym Oregonie nikogo to kompletnie nie wzrusza; okazuje się, że kogoś to jednak obchodzi.
Artykuł wstępny usiłuje głębiej zanalizować problem. Zawiera propozycję, żeby na razie, dopóki prawo nie zabrania wypalania pól, obowiązkowe było umieszczanie dużych znaków świetlnych wzdłuż odcinków autostrady, na których istnieje zagrożenie, że dym znad płonących pól spowoduje zmniejszenie widoczności.
„Te spektakularne – i budzące powszechny sprzeciw – pożary traktuje się jako stosunkowo tani sposób ochrony pól przed chorobami roślin i owadami. Mają także zwiększać wysokość plonów”. Autor artykułu wobec tego pyta, jaki będzie całkowity koszt usuwania skutków ostatniego wypadku; wartość zniszczonego mienia i koszty leczenia poszkodowanych wyniosą prawdopodobnie kilkadziesiąt milionów dolarów, nie licząc cierpienia rannych i zabitych.
Dlaczego ktoś inny miałby to doliczać do swojego rachunku?
To rachunek naszej rodziny – teraz już zamknięty.
Co więcej, z powodu rutynowego wypalania pól sytuacja ludzi cierpiących na schorzenia dróg oddechowych od dziesięcioleci systematycznie się pogarsza; przesiąknięte dymem powietrze powoduje kłopoty z oddychaniem nawet u ludzi zdrowych.
Ostatni wypadek jest tylko jednym z wielu tego typu. Autostrada zasnuta dymem znad płonącego ścierniska to nader częste zjawisko w Oregonie, a zarazem przyczyna kolejnych wypadków.
Potem autor artykułu przechodzi do sedna sprawy.
Nasiennictwo w Oregonie oznacza biznes. W 1987 roku wartość zbiorów nasion traw i warzyw wyniosła dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów; w tym roku, jak się szacuje, sięgnie trzystu milionów. Pod względem wielkości produkcji nasiennictwo zajmuje w Oregonie piąte miejsce; nasiona są sprzedawane w całych Stanach i w przeszło sześćdziesięciu krajach całego świata. Zdaniem producentów, do stanowej kasy wpływają tym sposobem setki milionów dolarów rocznie. Według danych Uniwersytetu Stanowego w Oregonie sprzedaż nasion stanowi osiem procent handlu produktami rolnymi w tym stanie. W 1988 roku spodziewany dochód hodowców traw wyniesie prawie milion siedemset tysięcy dolarów. Ze względu na coraz wyższe ceny i większe zyski coraz większa liczba farmerów przestawia się na uprawę nasion.
Taki jest wielki biznes – najważniejszy jest zysk, mniejsza o koszty, które ponoszą zwykli ludzie.
Gazeta cytuje Billa Johnsona, od wielu lat zdeklarowanego przeciwnika wypalania pól: „Twierdzenie, że podpalanie ściernisk to jedyny sposób uchronienia pól przed szkodnikami, jest całkowicie fałszywe”. Johnson jest prezesem i założycielem organizacji pod nazwą Stop Trującym Wyziewom. „Istnieje więcej niż sto innych sposobów ochrony pól. Jest ich tak wiele, że trzymanie się dawnych metod zakrawa na zwykły skandal. Jedyna możliwość uniknięcia takich potwornych wypadków to zakaz wypalania pól.
Koniec i kropka!”
Składam gazety – nie wpływają na poprawę mojego nastroju. Trudno uwierzyć, że to wszystko prawda. A prawda jest taka, że Kate, Bert, Mia i Dayiel nie żyją, skremowani prawdopodobnie jeszcze za życia, w furgonetce. Wszystkie te statystyki, całe to żonglowanie setkami milionów dolarów, jakie przynosi uprawa nasion do obsiewania trawników i stadionów, są przygnębiające.
Czy tyle właśnie było warte życie naszej rodziny? Postanawiam, że muszę coś zrobić w tej sprawie – jeszcze nie wiem co – po prostu coś.
Podchodzimy do lądowania. W sali przylotów dostrzegam Jean i Leo wymachujących do nas rękami. Padamy sobie w objęcia, ja z Jean, Rosemary z Leo. Stoimy tak i płaczemy. Robert trzyma się z boku. Leo pierwszy bierze się w garść.
– Zaparkowałem pod zakazem postoju. Chodźmy, bo na domiar wszystkiego będę musiał zapłacić pięćdziesiąt dolarów kary.
Rusza truchtem, nieco kulejąc, ponieważ od dawna ma kłopoty z kolanami. Jean bierze nas pod ręce. Torujemy sobie drogę do wyjścia z lotniska. Z głośników dobiegają informacje o zakazie parkowania. Leo przyprowadza samochód.
Wrzucamy nasze bagaże, po czym sami pakujemy się do środka. Mamy do przejechania spory kawałek drogi – przez góry Santa Monica do doliny San Fernando i dalej, do Canoga Park, gdzie mieszkają Jean i Leo. Rozmowa jakoś się nie klei, ale o czym tu rozmawiać. Zwykle, kiedy się spotykaliśmy, mieliśmy sobie mnóstwo do powiedzenia.
Leo obraca się do mnie.
– Co tak naprawdę stało się w Oregonie, Will? Oglądaliśmy telewizję, czytaliśmy gazety, ale zupełnie nie możemy się połapać, o co w tym wszystkim chodzi.
Oglądam się na Rosemary i widzę, że ona nie chce o tym mówić. Postanawiam spróbować.
– O ile się orientuję, Leo, tego w ogóle nie da się zrozumieć, chyba tylko zakładając, że kryje się za tym chęć zysku i, prawdopodobnie, jakieś polityczne machlojki. Prawie bym wolał, żeby zginęli na wojnie czy coś w tym rodzaju, wtedy miałoby to przynajmniej racjonalne wytłumaczenie.
Jean aż podskakuje.
– Chyba nie mówisz poważnie. Co kto może zyskać na ich śmierci?
Podaję jej gazety, które zabrałem z samolotu.
– Przeczytaj i zapłacz. Ja już dosyć płakałem. Więcej już nie mogę. Trudno ci będzie uwierzyć w to, co przeczytasz, ale przekonasz się, że mam rację.
Opowiadam im o wypalaniu pól i o ogromnych pieniądzach, jakie przynoszą tamtejsze uprawy. Kiedy o tym mówię, brzmi to równie idiotycznie jak wówczas, gdy czytałem o tym w gazetach.
Jean w tym czasie przegląda dzienniki. Widzę, jak robi się blada na twarzy.
– On ma rację, Leo. To nie do wiary, co tu wypisują.
Rosemary patrzy na nas prosząco.
– Zróbcie to dla mnie i zmieńmy temat. Ja już tego dłużej nie wytrzymam. Opowiedzcie mi o swojej rodzinie. Chciałabym wreszcie usłyszeć cokolwiek o żywych.
Zapada cisza, po czym Leo zaczyna opowiadać. A kiedy Leo zacznie opowiadać, nikt nie jest w stanie mu przerwać.
Wylewa z siebie istny potok słów, wszystko obraca się wokół ich dzieci: cała piątka ukończyła uniwersytety, założyła własne rodziny, ma dobrą pracę. Szczegółowo relacjonuje, na czym polega ta praca, jak ją zdobyły, ile zarabiają i czy są zadowolone.
To wspaniałe. Rosemary miała rację. Właśnie tego powinniśmy teraz słuchać i o tym rozmawiać. To przynajmniej wprowadza jakiś ład w świecie, który dla nas, w ciągu kilku ostatnich dni, oszalał.
Siedzimy więc i słuchamy. Jesteśmy jak w transie. Patrzę przez okno na samochody poruszające się z rozsądną prędkością, prowadzone przez rozsądnych kierowców. Prawie przez cały czas jedziemy autostradą. Za szybą wszystko wydaje się takie mizerne, suche, wymęczone. Niebo, rośliny, domy, a nawet auta, wszystko tchnie jakąś beznadzieją jak stara kobieta z ufarbowanymi włosami, w pastelowym kostiumie i pstrokatych adidasach zapinanych na rzepy. Mniej więcej tak to właśnie wygląda.
Słyszę, że Jean i Rosemary cicho o czymś rozmawiają. Nie podsłuchuję. Nie słucham również Leo i tylko kiwam głową albo mruczę coś niewyraźnie, kiedy on milknie. Usiłuję odpowiadać na pytania, które mi zadaje. Myślami jednak jestem gdzie indziej.
Stajemy na ich podjeździe. Przez czterdzieści lat, odkąd tu mieszkają, niewiele się zmieniło. Rozrosły się tylko drzewa, trawniki i żywopłoty. Wszystkie te domy zbudowano po drugiej wojnie światowej, dzięki ustawie kombatanckiej. Jean i Leo kupili swój za mniej niż trzynaście tysięcy dolarów, które spłacali przez ponad trzydzieści lat, korzystając z czteroprocentowego kredytu dla kombatantów.
W ciągu tych lat odchowali dzieci i rozbudowali dom, który dzięki ich staraniom ciągle wygląda jak nowy, a nawet lepiej niż wtedy, kiedy go kupili. Ich sąsiedzi robili to samo. Ci ludzie są solą kalifornijskiej ziemi.
Wysiadamy z samochodu i wchodzimy do środka. Zasłony w mieszkaniu są zaciągnięte, niemal doskonałą ciszę mąci tylko szum klimatyzatora. Opadam na krzesło przy kominku.
W dawnym patio mieści się teraz pokój jadalny. Obiad jest już gotowy. Po pobycie w Oregonie mamy jedzenia po dziurki w nosie, ale Jean tak gotuje, że długo się nie opieramy.
Przy obiedzie Rosemary pyta, czy odwiedzimy Willsa. Właściwie nie zdążyliśmy z nim porozmawiać, prosto z Oregonu Danny zabrał go do swojego nowego domu. Chcemy się dowiedzieć, jak to wszystko znosi.
Rosemary dzwoni do Danny'ego i umawiamy się, że przyjedziemy jutro, o jedenastej. Danny i jego żona, Sally, prawdopodobnie będą w pracy, ale Wills ma być w domu. Oboje cieszymy się, mogąc zamienić z nim kilka słów, na razie przez telefon. Tym razem udaje nam się nie rozpłakać. Wills chyba też się cieszy, że zadzwoniliśmy. Później Rosemary opowiada mi, że gdy usłyszał jej głos, krzyknął „mama!” Ona i Kate miały podobne głosy i sposób mówienia. Rosemary potrzebuje kilku minut, żeby przyjść do siebie. Odbieram jej słuchawkę.
– Co słychać, Wills? Chcielibyśmy się z tobą zobaczyć.
– Gdzie jesteście, dziadku? W New Jersey czy w Oregonie?
– Jesteśmy bardzo niedaleko, w Kalifornii.
Rosemary tymczasem wzięła się w garść i przejmuje słuchawkę. Podchodzę do drugiego aparatu i słyszę, jak mu mówi, że chcemy do niego przyjechać. Wills jest zdziwiony, że znamy jego adres. Rosemary na wszelki wypadek jeszcze raz ustala wszystkie szczegóły. Wills zapewnia, że Danny i Sally nie mają nic przeciwko naszej wizycie. Opowiada nam o swoim psie, który wabi się Trooper. Trajkocze o tym, co Trooper potrafi, i o swoim nowym pokoju. Później żegnamy się i odkładamy słuchawki. Rosemary wciąż ma łzy w oczach.
Po obiedzie dzwonię do Woodmanów. Od Claire dowiaduję się, iż gubernator ogłosił, że zamierza wycofać moratorium, i że za kilka dni farmerzy znowu zaczną wypalać pola. Nie wierzę własnym uszom.
Chcę osobiście porozmawiać z gubernatorem, wiem jednak, że nie mogę zrobić tego przez telefon. Nie teraz. Jestem jeszcze zbyt wytrącony z równowagi. Poza tym zwykle komunikuję się z ludźmi pisząc. Przez dwa dni układam list. Już samo pisanie o tym, co przeżyliśmy, o naszych uczuciach, przynosi ulgę. Potem drę wszystko na strzępy. Wciąż za mało wiem o tym, co się właściwie wydarzyło. Wysyłanie tego listu tylko po to, żeby poprawić sobie samopoczucie, nie wydaje mi się rozsądnym posunięciem.
Następnego dnia Wills czeka na nas na schodach przed domem.
Rosemary wyskakuje z samochodu, zanim na dobre się zatrzymaliśmy, i biegnie mu na spotkanie. Uściskom nie ma końca. Potem przychodzi moja kolej. Wills jest bardzo uczuciowym dzieckiem, mocno mnie obejmuje, tuląc twarz do mojego brzucha. W końcu wyzwalam się z jego objęć i wszyscy wchodzimy do środka. Po drodze Jean i Leo również go wyściskują. Chłopiec ociera oczy grzbietem dłoni.
Mimo to wspaniale wywiązuje się z roli gospodarza; prowadzi nas do saloniku, jadalni i kuchni, a później, z dumą, do swojego pokoju na piętrze, idealnego pokoju dla chłopca w jego wieku.
Stąd przechodzimy do patio, żeby przywitać się z Trooperem, jego psem, który jest tak podekscytowany, że skacze między nami jak szalony. Wills pokazuje nam, jak Trooper na jego komendę siada, podaje łapę i służy. Po chwili znowu zaczyna płakać. Schodzimy z powrotem na dół.
Wills mówi, że jego tato i mama wrócą dzisiaj wcześniej, żeby się z nami zobaczyć. Robi mi się przykro, kiedy słyszę, że żonę Danny'ego nazywa swoją mamą. Ludzie bywają zazdrośni nawet o umarłych. Wiem, że powinienem cieszyć się, że Sally może zastąpić mu matkę, jednak nie umiem sobie z tym poradzić.
Rozmawiamy o wszystkim i wszystkich, tylko nie o Kate i dziewczynkach. Wills opowiada nam o Johnnym, swoim młodszym braciszku, który o tej porze jest ze swoją nianią. Chwali się swoimi rysunkami i pokazuje, jak pisze na komputerze. Co pewien czas podbiega do Rosemary, która siedzi na kanapie, i tuli się do niej. Rozglądam się po mieszkaniu. Jest zadbane. Ściany są pomalowane na biało lub kremowo i ożywione mnóstwem sztucznych i naturalnych kwiatów. Mam nadzieję, że Wills będzie tutaj szczęśliwy. Wszystko wygląda tu inaczej niż w domu Berta i Kate.
Tam zawsze panował bałagan.
Wills wygląda na szczęśliwego. Ostatecznie już od kilku lat jest to jego drugi dom. Skoro więc musiało dojść do tej tragedii, nie mógł lepiej trafić. Wciąż przyłapuję się na myśli, jakby tu go wykraść i zabrać do siebie.
Akurat wtedy w drzwiach stają Danny i Sally. Wszyscy ściskamy się i płaczemy. Ile czasu upłynie, zanim spotkanie kogoś bliskiego przestanie być tak bolesne? Rozmawiamy o Willsie, o tym, jak się adaptuje w nowym środowisku. Uważają, że całkiem dobrze, chociaż wciąż budzi się w nocy z płaczem.
Sally częstuje nas ciastem, które sama upiekła, i lodami. Pytamy, czy Wills mógłby przyjeżdżać do nas na wakacje. Danny i Sally wymieniają szybkie spojrzenia. Okazuje się, że jeszcze nie zdecydowali, co zrobią w czasie wakacji – oboje pracują na pełnych etatach – i zastanawiali się nawet, czy w przyszłym tygodniu nie wysłać Willsa na obóz.
Zapewniamy, że chętnie weźmiemy go do siebie albo do Ocean Grove, albo do młyna. Rosemary dodaje, że koszty biletu w obie strony bierzemy na siebie. Danny i Sally porozumiewają się wzrokiem i wygląda na to, że nasze argumenty trafiają im do przekonania. Obiecują wkrótce nas powiadomić o ostatecznej decyzji.
Sally mówi, że jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałaby z nami porozmawiać.
– Wiecie, że pracuję w firmie prawniczej. Opowiadałam znajomym o tym, co się stało. Bardzo nam współczują i w ogóle, ale martwią się, że możemy mieć poważne kłopoty. Wszyscy będą się teraz procesować na lewo i prawo.
Przez chwilę nikt nic nie mówi. Rosemary pochyla się do przodu.
– Dlatego, że Kate, Bert, Dayiel i Mia zginęli, ktoś ma nas teraz podać do sądu? Nie rozumiem.
– Wiem, że to brzmi okropnie, ale tak naprawdę nie wiadomo, kto na kogo wjechał w tym dymie, i na pewno wszyscy zaczną się nawzajem oskarżać. My z Dannym skorzystamy z usług firmy prawniczej z Oregonu, która nazywa się Baker, Ford. W mojej firmie uważa się, że to najlepsi tamtejsi specjaliści od takich spraw. Zgadzają się pracować na procent i biorą tylko jedną czwartą sumy określonej w ugodzie. Jeśli chcecie, możemy ich z wami skontaktować.
Słucham tego, co mówi Sally, i zastanawiam się, co to ma wspólnego z nami.
– Ależ, Sally, my nie zamierzamy nikogo podawać do sądu, więc nie będzie żadnej ugody. Naprawdę nie możemy bronić się sami tak, żeby nikogo innego nie oskarżać? Nie mam ochoty na użeranie się z prawnikami.
– Oczywiście możecie, ale to was będzie kosztować masę pieniędzy. Żadna firma nie zechce pracować na procent, jeśli nie będzie mogła na tym dobrze zarobić. Tak to już jest.
– Boże, niedobrze mi się robi, jak słucham takich rzeczy.
Patrzę na Rosemary, która tylko wzrusza ramionami. Obraca się do Sally.
– Mogłabyś poprosić tych ludzi, żeby się z nami skontaktowali? Masz nasz adres w New Jersey, prawda? Tam będziemy się nad tym zastanawiać. Może wspólnie to załatwimy.
– Mam wasz adres. Myślę, że to dobry pomysł, zapytajcie zresztą waszych znajomych prawników. Macie dostatecznie duży majątek, żebyście czuli się zagrożeni. Nie jesteście może bardzo nadziani, ale wystarczająco nadziani. A na takich się poluje.
Zbieram się do wyjścia; tego już dla mnie za wiele. Rosemary też wstaje. Żegnamy się z Dannym i Sally. Oboje mocno ściskamy Willsa. Mój spokój znowu wali się w gruzy.
Następnego dnia wracamy do naszego małego domku w Ocean Grove. Kiedy docieramy na miejsce, jest pora kolacji. Chociaż jedliśmy już w samolocie, trzymając się dawnych przyzwyczajeń, chcemy posiedzieć trochę na werandzie. W lodówce znajduję ser i butelkę wina. Z początku jemy w milczeniu, potem zaczynamy rozmawiać. Rosemary napełnia kieliszki.
– Wracamy do domu, do Francji – pytam – czy zostaniemy tutaj do końca miesiąca? Ja chyba już tutaj nie wytrzymam.
– Myślę, że powinniśmy zostać i spędzić tę resztę miesiąca, jak gdyby nic się nie wydarzyło. To będzie trudne i pewnie oboje ciągle będziemy płakać, ale to najlepsze rozwiązanie.
Milknie. Dochodzę do wniosku, że ma rację. To będzie niełatwe, ale gdzieś w końcu musimy uczynić ten pierwszy krok i najlepiej zrobić to w miejscu, w którym rozpoczął się dla nas ten koszmar. Rosemary pochyla się w moją stronę.
– Uważam, że jutro powinniśmy wziąć rowery i pojechać na promenadę.
Kiwam głową. Coś mnie dławi w gardle. Po chwili odzyskuję mowę.
– Masz rację. Tak będzie najlepiej. A co z Robertem?
– Da sobie radę, jak zawsze. Prędzej lub później będzie chciał porozmawiać z nami, czy też z jednym z nas. Przypuszczam, że to będziesz ty.
Znowu kiwam głowę i pakuję sobie do ust kawałek sera. Zaczyna się szarówka; słońce zdaje się zachodzić dokładnie na końcu naszej ulicy. Rosemary patrzy mi w oczy. Czuję, że powinienem coś powiedzieć, coś zrobić.
– Masz ochotę na spacer?
Resztkę sera i opróżnioną w połowie butelkę wina odnosimy do kuchni. Po drodze patrzę na miejsce, w którym tamtego dnia siedziałem na podłodze, z głową opartą o kanapę. Już nigdy nie będę oglądał meczu z tego miejsca. Możliwe, że w ogóle już nigdy nie będę oglądał żadnego meczu. Kate zawsze uważała, że to głupie przesiadywać przed telewizorem, kiedy wieczory są takie piękne.
Kiwam się na bujanym fotelu, póki nie słyszę, że Rosemary schodzi na dół. Wychodzi pierwsza, ja zatrzaskuję drzwi. Czy zawsze już wszystko będzie mi ich przypominać, nawet zwyczajne trzaśnięcie drzwi?
Prawie nie rozmawiamy. Omijamy z daleka Asbury Park, żeby nie spotkać kogoś ze znajomych. Oboje nie mamy na to ochoty.
Zatrzymujemy się i patrzymy na ocean. Powierzchnia wody już się wygładza. Bierzemy się za ręce.
W drodze powrotnej Rosemary mówi, że, jej zdaniem, powinniśmy skorzystać z rady Sally. Zgadzam się, ale tylko kiwam głową. Kate byłaby wstrząśnięta wiedząc, że z jej powodu potrzebujemy prawnika. Zawsze starała się nie przysparzać nikomu kłopotów. Bert pewnie też by się zmartwił. Skoro jednak musimy to zrobić, to im prędzej, tym lepiej.
– Nie przejmuj się tym tak bardzo, kochanie. I tak mamy dosyć zmartwień. Zróbmy, co trzeba, a przede wszystkim spróbujmy jakoś żyć, mimo wszystko cieszyć się życiem. Co powiesz na partyjkę tenisa, jutro, powiedzmy, o siódmej rano, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy uczyłeś mnie odbijać piłkę?
Patrzę na Rosemary – moją żonę. Jest w niej coś cudownego, a zarazem tajemniczego. Jest taka dzielna, za nas oboje. A przecież wiem, że w głębi ducha cierpi bardziej niż ja.
– Jak ty to robisz, Rosie? Skąd bierzesz tyle sił?
– Pomyślisz, że to niemądre, ale obliczyłam sobie, że w Oregonie mieszkaliby przynajmniej dwa lata, więc nie widzielibyśmy się z nimi przez te dwa lata, skończyłoby się na listach, paru telefonach. Poza tym nie zapominaj, że oboje chcieli uczyć gdzieś w południowo – wschodniej Azji. Wiesz, jak Bertowi się tam podobało. To byłyby kolejne trzy lata. Tak więc, przez najbliższe pięć lat mogę wmawiać sobie, że tam właśnie są. Mogę pisać do nich listy, nawet dzwonić. Po prostu będę mówiła do słuchawki, ale nie wykręcę żadnego numeru. Mogłabym też wysyłać im walentynki, kartki na Boże Narodzenie i jajka na Wielkanoc. Nie patrz tak na mnie. Przecież nie zwariowałam. Zapytałeś, to odpowiadam. Tak właśnie zrobię. W historii ludzkości listy odegrały ogromną rolę, również te, które pozostały bez odpowiedzi. Jakoś się z tym pogodzę. Pomyśl o Benjaminie Franklinie, twoim idolu.
Ryczę jak bóbr. Mocno przytulam Rosemary. Powinienem się domyślić. To jej wypróbowany sposób: niczemu nie zaprzeczać, a wszystko uczynić grą wyobraźni, dokonać prywatnej rekreacji.
Szkoda, że ja tak nie potrafię. Wiem, że ja wybiorę inny sposób.
Opiszę to, co się wydarzyło, i to, co czuję. Ale jeszcze nie teraz.
Najpierw to wszystko musi się skończyć; zanim będę mógł z tym żyć, muszę poczuć, że otrzymałem zadośćuczynienie, że wyniknęło z tego coś trwałego, rzeczywistego i pozytywnego. W naszej rodzinie to ja, pisarz i malarz, trzymam klucze od sejfu wyobraźni, ale tym razem Rosemary przejęła moją rolę.
Znowu mam kłopoty z mówieniem. Czy to mi tak zostanie?
Czuję się jak jakiś cholerny neurotyk. Odczekuję kilka minut.
Idziemy obejmując się. Przyglądam się Rosemary.
– Okay, zgadzam się.
– O czym ty mówisz?
– Mówię, że zgadzam się na partyjkę tenisa. I zgadzam się na to całe szaleństwo: na udawanie, że oni wcale nie odeszli i tylko czekają na okazję, żeby nas tu odwiedzić. Jakoś się do tego przyzwyczaję.
Znowu bierzemy się za ręce. Rozmawiamy o wszystkich rzeczach pod słońcem czy raczej księżycem, oprócz wypadku. Niezależnie od siebie podjęliśmy identyczne decyzje. Najgorsze już się stało. Gorzej będzie tylko wówczas, kiedy dopuścimy, żeby zrujnowało to nasze życie, życie naszych pozostałych dzieci i naszych przyjaciół.
Następnego ranka, o siódmej, gramy w tenisa. Rosemary wygrywa seta sześć do czterech. Gra jak szatan. Jej zazwyczaj słaby serwis dziś staje się niemal atomowy, a przynajmniej tak mi się wydaje. Później bierzemy rowery i jedziemy do Spring Lake, a potem jeszcze na drugi koniec Asbury i z powrotem – w sumie ponad piętnaście kilometrów. Podczas jazdy prawie nie rozmawiamy.
Pod strojami tenisowymi mamy kostiumy kąpielowe i zaraz po powrocie wskakujemy do oceanu. Ratownicy dopiero ustawiają platformy obserwacyjne. Jeden z nich, Dave, mąż Bobbie, podchodzi do nas. Bobbie to jedna z tych osób, które były z nami tamtego okropnego wieczoru.
Jest skrępowany tak samo jak my. Składa nam kondolencje.
W oczach tego olbrzyma dostrzegam łzy. Ma co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i musi ważyć ponad sto kilogramów.
Wyduszamy z siebie kilka pocieszających słów. Wycieramy się, wsiadamy na rowery i wracamy do domu. Idę na górę, żeby się przebrać. Po drodze zaglądam do pokoju Roberta. Śpi. Nie mam zamiaru go budzić. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przyszło mu do głowy, jak bardzo sen jest podobny do śmierci. Może gdyby to wiedział, nie spałby tyle. A może właśnie dlatego to robi.