39237.fb2 Niezawinione ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Niezawinione ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Rozdział XVII

Lato spędzamy, jak zwykle, w New Jersey. Nie czuję się dobrze w miejscu, gdzie po raz ostatni widziałem Kate i jej rodzinę, ale podczas tego pobytu dużo czasu spędzam na plaży, słuchając taśm, które nagrałem bezpośrednio po posiedzeniu, i przygotowując się do zbliżającego się procesu. Robię notatki w moim własnym, żółtym, prawniczym skoroszycie. Mam mnóstwo wątpliwości. Nadal nie potrafię poskładać tego wszystkiego w jedną, logiczną całość.

Po kilku tygodniach dzwoni Charles Raven. Bez żadnego wstępu mówi, że wyłącza się z naszej sprawy. Nie będzie tłumaczył dlaczego. Proponuje, żebym znalazł sobie innego adwokata. Baker, Ford przekaże mu zgromadzone materiały.

Jestem ogłuszony tą wiadomością. Do rozpoczęcia procesu zostały już tylko dwa miesiące. Pytam, czy może mi kogoś polecić.

Odpowiada, żebym porozmawiał o tym z Moną Flores. Pytam, czy to oznacza, że firma Baker, Ford zostawia naszą sprawę. Jak to się ma do naszej umowy? Zapada cisza.

– Ustalcie to jakoś z Moną Flores. Ja tylko cię informuję, że wyłączam się ze sprawy.

To mówiąc, odkłada słuchawkę. Przez kilka minut siedzę bez ruchu przy telefonie. Potem opowiadam o wszystkim Rosemary.

Ona rozumie, co to dla mnie znaczy. Radzi, żebym zadzwonił do Buda. Bud to nasz zaprzyjaźniony prawnik.

– Może zna kogoś w Portland, kogo będzie mógł nam polecić. A przynajmniej powie, co robić.

Pokonawszy kolejne zapory w postaci sekretarek, dodzwaniam się w końcu do Buda. Wyjaśniam mu sytuację. Pyta, czy mógłbym przefaksować swoją korespondencję z firmą prawniczą Baker, Ford oraz własne notatki.

Jadę na pocztę i wysyłam, o co prosił. Daję mu trochę czasu na przefaksowanie odpowiedzi. Wracam do domu. Bud jednak nie faksuje, tylko dzwoni.

– Posłuchaj, Will. Wygląda na to, że z tych twoich adwokatów nie będzie już żadnego pożytku. Chyba masz rację, że im po prostu zależy na ugodzie. Co do tych nagrań, to dałeś im po prostu dobry pretekst.

– Co w takim razie mamy robić, Bud? Nie znam w Portland żadnych innych prawników.

– Ja też nie. Najlepiej nic nie róbcie. Nie ma pośpiechu. W takiej sytuacji każdy sędzia, niezależnie od twojej opinii o sędziach, z pewnością odroczy rozprawę. Popełniłeś błąd, zadając twoim adwokatom tyle kłopotliwych pytań. Mogli pomyśleć, że chcesz ich zaskarżyć. Na podstawie tych paru informacji nie mogę stwierdzić, czy miałbyś podstawy, ale jedno ci powiem: nigdy nie skarż swoich adwokatów. Zwłaszcza takiej dużej firmy. Zatrudniają masę ludzi, którzy przez cały boży dzień snują się po korytarzach, szukając czegoś do roboty. Nic ich to nie będzie kosztować, jeżeli użyją ich wszystkich przeciwko tobie. Samymi opłatami sądowymi zniszczą cię, zanim się obejrzysz. Tak więc, siedź cicho. Poczekaj, aż to oni się odezwą.

Cieszę się, że chociaż Bud jest po naszej stronie. Przeżywam prawdziwe męczarnie, ale idę za jego radą i nic nie robię.

Trzy dni później dzwoni telefon. To Mona i Clint. Mają specjalny telefon z zewnętrznym mikrofonem i głośnikiem, a ponieważ Rosemary podchodzi do drugiego aparatu, rozmowa toczy się na cztery głosy. Zaczyna Mona.

– Charles zgodził się, żebyśmy z tobą porozmawiali. On się już wycofał.

– Tak, wiem. A co ty masz zamiar zrobić, Mona?

– Charles powiedział, że jeśli nie będziesz miał nic przeciwko temu, to możemy z Clintem przejąć tę sprawę. Wtedy to ja reprezentowałabym ciebie w sądzie.

– To znaczy, że byłabyś moim adwokatem na procesie?

– Oczywiście. Przecież właśnie tego chcesz: procesu.

– Ale myślałem, że poza mną nikt tego nie chce, nawet ty.

– Sędzia Murphy tego nie chciał i nie zauważyłem, żebyście mieli inne zdanie.

– Więc jak, mamy się tym zająć?

– Jasne, że tak. Szczerze mówiąc, cieszę się, że to będziecie wy, a nie Raven.

– W takim razie umowa stoi. Napiszę ci, co nowego wydarzyło się od naszej ostatniej rozmowy, i jakie mam dalsze plany.

– Podczas rozprawy będziemy potrzebowali biegłych, a to kosztuje.

– Wszystko pójdzie na twoje konto, ale odciągniemy to z odszkodowania. Resztę wyjaśnię ci w liście.

Mona uważa, że tyle spraw wymaga omówienia jeszcze przed procesem, iż powinienem jak najszybciej zjawić się w Portland.

Mówi, że ma bardzo duży dom i że mogę zatrzymać się u niej.

Tym sposobem, 10 września, znowu wracam do Oregonu.

Dom Mony istotnie jest olbrzymi. Ma trzy piętra i sporą piwnicę. Zbudowany z cegieł, pochodzi prawdopodobnie gdzieś z początku wieku. Od frontu znajduje się duża weranda.

Mona prowadzi mnie na samą górę i pokazuje nie wykończony jeszcze pokój z wygodnym łóżkiem. Dawno temu ktoś zaczął go przemalowywać, starą farbę próbując usunąć za pomocą palnika gazowego, ale najwyraźniej szybko zrezygnował; zostawił tylko na ścianach wielkie, osmalone purchle. Pokój jest bardzo jasny. Wysokie, piękne okna wychodzą na wysadzaną drzewami alejkę.

Początek rozprawy wyznaczono na koniec miesiąca, kiedy to dołączy do nas także Rosemary. Chociaż mój wczesny przyjazd miał pomóc w przygotowaniach do procesu, większość roboty Mona i tak musi sama wykonać w biurze. Dochodzę do wniosku, że skoro już tu jestem, mogę w tym czasie wyremontować sypialnię.

Wyjawiam Monie swój plan. Bardzo jej się podoba. Mówi, że jeśli będę odwoził ją i odbierał z pracy, mogę korzystać z jej samochodu, by robić konieczne zakupy. Obiecuje zapłacić za farbę i całą resztę. Tak więc zawieramy umowę.

Okna, jak się okazuje, musiał malować niewidomy, bo więcej napaćkał farby na szyby niż na ramy. Godzinami zdrapuję zacieki ostrzem brzytwy.

Tom, mąż Mony, wielkie chłopisko, ma prawie dwa metry wzrostu i waży ponad sto kilogramów. Przez większą część dnia rozmawia przez telefon, układając spisy domów wystawianych na sprzedaż. Moja obecność chyba mu nie przeszkadza. Na nogach jest już o czwartej, piątej rano – siedzi wtedy sam w kuchni, pije kawę i czyta gazety. Mona, ubrana w dres do joggingu, pojawia się na dole między siódmą a ósmą. Z czasem zaczynam jej towarzyszyć w tych rannych biegach, tyle że ja na rowerze. Mona nieźle wyciąga nogi. Na piechotę nigdy nie dotrzymałbym jej kroku. Zwykle przebiega trzy kilometry. Wyobrażam sobie, na co byłoby ją stać, gdyby nie paliła.

Przez cały czas rozmawiamy o procesie. Mona zadaje mi mnóstwo pytań. Co odpowiem, jeśli Chuck Hurtz zacznie mi wytykać pisanie książki o śmierci moich bliskich? Czy książka nie narusza ich prawa do prywatności?

– Nie sądzę – odpowiadam. – Wiem, że zależałoby im na powstrzymaniu procederu wypalania ściernisk. Wiem, że oboje byliby zadowoleni z tego, co robię.

Mona, w roli Hurtza, ciągnie dalej:

– Ale to pan będzie czerpał zyski z tej książki. Czy nie czuje się pan jak jakiś wampir?

– Nie. Ta książka najprawdopodobniej nie przyniesie żadnych zysków. Piszę ją dla nas, dla mojej rodziny.

Wciąż nie mogę się powstrzymać od zadawania swoich pytań.

– Wiem, Mona, że chcesz mnie przygotować do rozprawy, ale co to wszystko ma wspólnego z odpowiedzialnością Cuttera za śmierć Kate, Berta i dziewczynek?

– Ciągle tego nie rozumiesz, prawda?

– Chyba nie.

– Jak sądzisz, dlaczego wtedy, na przesłuchaniu, Hurtz pytał, ile zarabiasz?

– Taki już z niego kawał wścibskiego sukinsyna.

– Coś ci powiem. Chuck Hurtz nigdy nie robi nic bez powodu, a już na pewno nie ze wścibstwa. Zapamiętaj to. Gdyby doszło do ugody, przy ustalaniu wysokości odszkodowania każdy sędzia wziąłby pod uwagę stan twojego konta.

Nazajutrz, kiedy odwożę ją do biura, Mona mówi, że chce, abym poznał ludzi, których ma zamiar powołać jako naszych biegłych na rozprawie. Są wlascicielami firmy Hong's Forensic and Metallurgical Engineers. Jej siedzibą jest mały, jednopiętrowy budynek na przedmieściu Portland.

Nawet nie pytam, kim jest pan Hong. Jego dwaj synowie stoją przy nim wyprężeni na baczność. Przed nimi znajduje się rysownica pokryta jakimiś skomplikowanymi, niebiesko – czarnymi wzorami. Na widok Mony pan Hong zgina się wpół, po czym podają sobie ręce. Mona odwraca się do mnie.

– Pan Hong chce przeprowadzić eksperyment pozwalający ustalić, czy zderzenie, na skutek którego zginęła twoja rodzina, nastąpiło z przodu czy z tyłu.

– Co za różnica? Raport policji stwierdza, że oba zderzenia były skutkiem najechania na furgonetkę ciężarówki Cuttera.

– Możesz być pewny, że Chuck Hurtz się do tego przyczepi.

– Gdyby można było udowodnić, że Bert się zatrzymał i dopiero wtedy ciężarówka Cuttera popchnęła furgonetkę na samochód, który jechał przed nimi, zmieniłoby to obraz całej sprawy.

Nic nie mówię. Pan Hong zaczyna prezentację. Ma zamiar nakręcić film wideo, na którym, za pomocą modeli, zostanie odtworzony prawdopodobny przebieg wypadku.

Czegoś tu jednak nie rozumiem.

– Chce pan zrobić takie małe modele, próbować różnych kombinacji i nakręcić o nich film, jak o chłopcach bawiących się samochodzikami?

Pan Hong z kamienną twarzą przesuwa małe drewniane autka i ciężarówki po rysownicy i wyjaśnia, na czym będzie polegał jego eksperyment. Patrzę na Monę.

– To konieczne, Will. Chuck Hurtz będzie miał własny film ilustrujący inną kolejność zdarzeń, to znaczy, że Bert uderzył w pojazd jadący przed nim, zanim najechała na niego ciężarówka Cuttera. W sprawach o spowodowanie wypadku drogowego zawsze przedstawia się filmową rekonstrukcję wydarzeń. Sędziowie przysięgli lubią takie pokazy, łatwiej im wszystko zrozumieć.

– Mam wywalić kupę pieniędzy jako sponsor konkursu na najlepszy film o kraksach drewnianych samochodzików, w którym jury będzie ława przysięgłych? Chyba żartujesz. Żadna ława przysięgłych nie uwierzy w coś takiego. Sędziowie muszą mieć po dziurki w nosie tych waszych przedstawień. Wiedzą przecież, że to lipa.

Technokraci z Forensic and Metallurgical Engineers w milczeniu, bez uśmiechu, przysłuchują się naszej rozmowie. Mona zaciska usta.

– Pan Hong ma wspaniałe podejście do ławy przysięgłych.

– Ma w sobie dość powagi, żeby mu uwierzyli, i dość poczucia humoru, żeby go polubili.

– Aha, czyli opłacam również teatralne umiejętności pana Honga. Nie rozumiem cię, Mona. Chcę tylko zebrać informacje o przebiegu wypadku, nadać im jakąś sensowną formę i przedstawić je ławie przysięgłych, aby podjęła decyzję. Czy to tak trudno zrozumieć?

– W porządku, porozmawiamy o tym później. Pan Hong ma jeszcze inny pomysł. Jest przekonany, że prawdziwość naszej wersji można udowodnić na podstawie analizy ułożenia ciał i uszkodzeń samochodu. Chciałby kupić identyczną furgonetkę jak ta, którą prowadził Bert, ten sam model, ten sam rocznik, i poddać ją pewnym testom. Jeśli dobrze zrozumiałam, uważa, że przednie fotele zostały wyrwane z podłogi i poleciały do tyłu właśnie na skutek uderzenia w samochód ciężarówki Cuttera.

– Chryste, Mona, wystarczy spojrzeć na zdjęcia zrobione, kiedy jeszcze byli w furgonetce. Leżą na plecach. Czego więcej trzeba? Jeśli koniecznie chce robić tę szopkę z testami, niech kupi jakiegoś grata na złomowisku. Nie musi mieć zaraz nowego volkswagena.

Obracam się do pana Honga i jego pomocników.

– Przykro mi, panowie, ale to ja za wszystko płacę i nie sądzę, aby to było konieczne. Dziękuję panom za dobre chęci.

Idę do wyjścia. Mona przez chwilę jeszcze stoi przy nich, tłumacząc coś i gestykulując. Uświadamiam sobie, że nie podałem im ręki, ale już nie zawracam. Całe to miejsce przypomina mi laboratorium koronera.

W milczeniu podchodzimy do samochodu. Mona wyjmuje kluczyki z torebki. Czekam przy swoich drzwiczkach. Twarz Mony jest biała jak ściana. Widzę, że nie może wydobyć z siebie głosu.

Nagle zaczyna krzyczeć ponad dachem hondy.

– Co cię znowu ugryzło?! Potrafisz być taki miły, a potem, w decydującym momencie, wychodzi z ciebie kawał drania.

– Mona, ja po prostu nie mogę się pogodzić z myślą, że o wyniku rozprawy zadecydują jakieś dziecinne wygłupy.

– Nie ufasz mojemu zawodowemu doświadczeniu?

– Sądzę, że brakuje ci poczucia rzeczywistości, Mona. Myślę, że nie wierzysz, że możemy wygrać tę sprawę. Boisz się Chucka Hurtza i nie masz zaufania do ławy przysięgłych. Brak zaufania do ławy przysięgłych to typowe dla adwokatów. Jeśli już, to masz zbyt wiele zawodowego doświadczenia.

– Czyli jednak nie ufasz mojemu zawodowemu doświadczeniu?

– Gdyby tak było, znalazłbym sobie innego adwokata. Myślę, że jesteś dobrym prawnikiem i że możemy współpracować. Ale jesteśmy też przyjaciółmi i, jako przyjaciele, powinniśmy mówić sobie, co naprawdę myślimy. W pewnym sensie jesteśmy za siebie odpowiedzialni.

– Tylko mi nie mów o odpowiedzialności.

Mona jest na mnie tak wściekła, że zaczyna płakać. Czuję się okropnie. Może to ona ma rację. Może problem polega na mojej wrodzonej niechęci do wszelkiej władzy i do urzędników.

– Przepraszam, Mona. Wiem, jak bardzo chcesz wygrać tę sprawę. Ale jeśli mam być szczery, obawiam się, że twoja chęć sprawdzenia się będzie raczej przeszkodą niż pomocą. Może powinienem zatrudnić prawnika amatora. Może to właśnie słowo „zawodowiec” otwiera mi w głowie jakieś niewłaściwe klapki.

Zawodowiec to dla mnie ktoś, kto pracuje dla pieniędzy. Mam na myśli zawodowych baseballistów, zawodowych artystów i tak dalej. Amator, amateur, to po francusku miłośnik, czyli ktoś, kto kocha swoją pracę dla samej pracy, kto darzy swoją pracę prawdziwą, bezinteresowną miłością.

Zerkam na szybkościomierz. Jedziemy sto dwadzieścia. Łapię za uchwyt umieszczony nad oknem, drugą ręką przytrzymuję się fotela.

– Mona, wiem, że dobrze prowadzisz, może nawet jesteś miłośnikiem prowadzenia, ale nie jesteś zawodowcem. Zrób to dla mnie i zwolnij, bo ci ze strachu zmoczę siedzenie.

Rzuca mi szybkie spojrzenie. Oczy ma wciąż wilgotne, ale przynajmniej się uśmiecha. Ociera łzy wierzchem prawej dłoni.

– Kurczę, ależ z ciebie ciepłe kluchy.

– Jasne, zawodowe ciepłe kluchy, czy jak chcesz to nazwać.

– Kocham życie i jeszcze nie mam zamiaru się z nim rozstawać, a już szczególnie nie roztrzaskany na kawałki i rozsmarowany po całej drodze.

Mona zwalnia. Znowu się do mnie obraca. Ja też jej się przyglądam. Wolałbym, żeby patrzyła przed siebie, ale ta wzajemna obserwacja sprawia mi przyjemność. Nie można mieć wszystkiego naraz.

– Mona, mamy czas, żeby gdzieś wstąpić na piwo? Musimy porozmawiać, a ja nie mam ochoty wylądować na latarni.

W tej samej chwili Mona ostro zawraca i zatrzymuje się przy barze po przeciwnej stronie ulicy. Albo pomyślała o tym samym co ja, albo zna wszystkie bary w promieniu trzydziestu kilometrów od centrum Portland. No, chyba że jest zawodowym kierowcą.

Sądząc po tym manewrze, dałaby sobie radę nawet na torze w Le Mans.

W barze panuje chłodny półmrok. Zajmujemy stolik pod ścianą. Siedzimy w milczeniu. Wkrótce przynoszą nam piwo. Mam nadzieję, że nie wpakujemy się na żaden patrol.

– Okay, Mona, zamieniam się w słuch. Obiecuję nie przerywać, chyba że czegoś nie zrozumiem.

Nie od razu odpowiada. Przygląda mi się przez szkło swojej szklanki.

– Nie myśl, Will, że jestem pierwsza do mazania się. Nienawidzę się, kiedy płaczę. Pod tym względem jestem gorsza niż mężczyźni.

Robi pauzę.

– Wiesz, dlaczego płakałam?

– Bo zachowałem się jak kawał sukinsyna. I pewnie jeszcze z paru innych powodów. Przepraszam.

– Znowu pudło. Wiesz, Will, czasem tak bardzo się mylisz, że aż masz rację. Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Nic a nic.

– Płakałam, ponieważ zdałam sobie sprawę, że właściwie wszystko, co powiedziałeś w biurze Honga, to prawda. Boję się Hurtza i nie ufam ławie przysięgłych. Włosy stają mi dęba na myśl o tym procesie. To będzie moja pierwsza sprawa w sądzie i od niej zależy moja dalsza kariera. A teraz tkwię w tym wszystkim po uszy i zupełnie nie wiem, jak z tego wybrnąć. Przzykro mi, że muszę ci to powiedzieć, ale jeśli wygramy ten proces, Hongowi i tak będziesz musiał słono zapłacić. Zachowałam się jak typowy, arogancki adwokat, taki, których sama nie znoszę.

– Prawdę mówiąc, powoli zaczynam nienawidzić wszystkich prawników, zwłaszcza siebie.

Próbuję coś powiedzieć. Czuję, że zaraz się rozpłaczę, ale co ma być, to będzie. Płacz mi zawsze pomaga. Płaczę;, nawet kiedy nie wiem, dlaczego płaczę. Potrafię płakać nad obrazkiem w gazecie lub kiedy dowiem się o czyimś dobrym uczynku, albo słuchając muzyki, czy też, jak już powiedziałem, w ogóle bez powodu. Zdaje się, że to symptom pewnej odmiany nerwicy o skomplikowanej, łacińskiej nazwie.

Zostawiam na stole pięć dolarów w nadziei, że to wystarczy na pokrycie rachunku za dwa piwa. Na wszelki wypadek nie spieszę się z wychodzeniem. Tak czy owak, to mój najlepszy wydatek od bardzo długiego czasu.

Nazajutrz Mona mówi, że musimy jechać do sądu. Spotkaniu przewodniczyć będzie sędzia Marlowe.

Zakładam swój „prawniczy” garnitur. Samochód zostawiamy na parkingu przed sądem. Clint czeka już na nas na schodach.

Przypomina mi się posiedzenie pojednawcze w Eugene. Tyle, że tutaj nikt nas nie obszukuje za pomocą wykrywacza metali.

Wchodzimy do małego pokoju. W środku jest Chuck Hurtz i jakiś nie znany mi, gruby facet. Witamy się ze wszystkimi.

Po pięciu minutach do pokoju zagląda kobieta w średnim wieku i daje znak Hurtzowi i Monie, żeby poszli za nią. Czekamy w milczeniu.

Wracają po kilku minutach. Mona podchodzi do mnie.

– Sędzia Marlowe życzy sobie, żeby w dzisiejszym spotkaniu wzięli udział wyłącznie adwokaci. Strasznie mi przykro, że cię niepotrzebnie ciągnęłam taki kawał drogi.

– Nie ma sprawy.

– Rób, co chcesz, tylko pamiętaj, żeby nie rozmawiać z pozwanym. Prawdopodobnie każą wam czekać w tym samym pokoju. Nie ufaj temu facetowi, on zastępuje Cuttera. Będzie chciał coś z ciebie wyciągnąć.

Kobieta w średnim wieku znowu pojawia się w drzwiach. Przywołuje Monę, Clinta, Hurtza i jego tłustego pomocnika. Później mnie i człowieka od Cuttera prowadzi do sąsiedniego pomieszczenia, które okazuje się zwyczajną salą rozpraw, jaką znam z filmów. Obchodzę salę dookoła, wypróbowując różne fotele, najpierw te przeznaczone dla ławy przysiejgłych, potem wygodny, Obrotowy fotel sędziego. Żałuję, że nie mam nic do czytania; towarzyszący mi facet zaopatrzył się w spory plik gazet.

– Chce pan coś przejrzeć? Mam najnowsze numery „Newsweeka” i „Time'a”.

Wyciąga do mnie oba tygodniki jak czarownica z Królewny Śnieżki zatrute jabłko. Biorę „Newsweeka”. Może to taki test, żeby dowiedzieć się czegoś o moich politycznych preferencjach.

Jednak nie, facet nie zwraca na mnie uwagi i sam zagłębia się w lekturze.

Po pięciu minutach zaczyna rozmowę o jednym z artykułów, który właśnie czyta. Myślę sobie, do diabła z tym. Po prostu będę uważał, co mówię – ani słowa o wypadku, moich adwokatach, procesie czy osobistych opiniach w tej sprawie.

Świetnie nam się rozmawia. Mam wrażenie, że nie zadaje mi żadnych podchwytliwych pytań. Plotkujemy o nartach, baseballu, wyścigach samochodowych i o swoich dzieciach. Całe szczęście, że jest o czym mówić, ponieważ spotkanie adwokatów trwa ponad dwie godziny. Na widok Mony odzywają się we mnie wyrzuty sumienia. Czy powinienem się przyznać, że spoufalałem się z wrogiem?

Mona i Clint są rozpromienieni. To samo jednak można powiedzieć o Hurtzu i tłuściochu. Znowu podajemy sobie ręce, jak bokserzy przed rozpoczęciem walki. Nie lubię tego uczucia.

Idziemy do baru za rogiem. Po drodze rozmawiamy o nieważnych drobnostkach. Zdaje się, że Mona i Clint są przekonani, iż wszystkie sporne kwestie zdołali rozstrzygnąć na naszą korzyść.

Zastanawiam się, z czego w takim razie cieszył się Hurtz. Może uśmiechanie się i plotkowanie o nieistotnych rzeczach to taka prawnicza sztuczka, żeby ukryć prawdziwe uczucia? Staram się odpędzić takie myśli. Najpierw wysłucham, co oboje mają mi do powiedzenia.

Okazuje się, że w większości sporów o procedurę i dopuszczenie dowodów „my” zwyciężyliśmy. Teraz Mona przechodzi do sedna sprawy.

– Wiem, że będziesz zły, Will, ale sędzia Marlowe nie chce wpuścić na rozprawę dziennikarzy, a szczególnie telewizji. Uważa, że to zbyt kontrowersyjna sprawa, która może spowodować histerię w środkach masowego przekazu. Ciągle walił pięścią w stół i powtarzał, że sąd to nie cyrk.

Patrzę na nią, a potem na Clinta. To szatańska sztuczka i nawet nie mogę ich za to winić. Oboje wciąż nie rozumieją, czego ja naprawdę chcę, i dlaczego. Jedyną osobą, która dotąd mnie słuchała, okazuje się Chuck Hurtz. Teraz już wiem, dlaczego był taki zadowolony.

– Mam tego dosyć! Po co mi rozprawa, jeśli nikt się o niej nie dowie? Jeżeli środkom masowego przekazu nie wolno informować opinii publicznej, to cały ten proces zamienia się w zwykłą farsę. Co zrobiliście, żeby do tego nie dopuścić?

Pierwszy odzywa się Clint.

– Wygraliśmy wszystko, co było do wygrania, Will. Wygramy także proces i to wysoko. Pozostaje już tylko pytanie, o ile sędzia zetnie odszkodowanie ustalone przez ławę przysięgłych.

Ale nie ma powodu do obaw.

Obracam się do Mony.

– A ty co masz mi do powiedzenia?

– Clint ma rację. Jeżeli chodzi o proces, wygraną właściwie mamy w kieszeni. Większość czasu kłóciliśmy się, czy odszkodowanie powinno się pomniejszyć o sumę, którą Murphy zasądził na rzecz Willsa, i co się stanie, jeśli Cutter złoży apelację.

– I to wszystko?

– A czego jeszcze byś chciał?

– Wygraliście bitwę, ale przegraliście wojnę! Wciąż nie możecie tego zrozumieć? Chuck Hurtz od razu zrozumiał. I jestem pewny, że hodowcy traw również zrozumieją, kiedy dowiedzą się, co się stało. Jeżeli o mnie chodzi, ta rozprawa może się już w ogóle nie odbyć. To będzie tylko parodia prawdziwego procesu, a dwa lata waszej i mojej pracy pójdą na marne. Stale powtarzałem:

– CHCĘ PUBLICZNEGO PROCESU PRZED SĄDEM PRZYSIĘGŁYCH. Chciałem procesu, ponieważ chciałem wszystkim, którzy mają coś wspólnego z wypalaniem pól, rzucić w twarz oskarżenie o to całe plugastwo, tę ścierń i popioły. Chciałem, żeby przeżyli, chwila po chwili, zagładę mojej rodziny. Musieliście wiedzieć o tym. Powtarzałem to wystarczająco często. Nie jestem mściwy, ale w ramach odszkodowania dla mojej córki, zięcia i wnuczek chcę, żeby te kmiotki uświadomiły sobie, w czym biorą udział, w czym znowu wezmą udział, kiedy wybuchnie następny pożar i gdy kolejne auta, a z nimi ich kierowcy, zostaną starci w proch. To, co nam zaproponowano, to taka prywatna czarna msza w bocznej kaplicy, gdzie będą się lały krokodyle łzy i obijał echem diaboliczny chichot odpowiedzialnych za tę tragedię; począwszy od waszego wspaniałego gubernatora, a skończywszy na zwykłych ludziach, którzy nie podpisali petycji w sprawie referendum. Jak mogliście, szczególnie ty, Mona, być tacy tępi?

W ogóle was nie obchodziło, co mówię? Czy też byliście zbyt przejęci waszą rolą w tych niepoważnych gierkach, zwanych prawem, żeby słuchać i dostrzec, co się dzieje? To jasne, dlaczego nie wpuszczono mnie na to spotkanie. Założę się, że stał za tym Hurtz, tak samo jak za przebiegiem posiedzenia w Eugene stał adwokat farmera, który wzniecił pożar, pan Forcher, uśmiechnięty Budda w beżowym garniturze. Gdyby mnie tam dzisiaj wpuszczono, zdemaskowałbym tych łajdaków.

Wstaję, rzucam na stolik pieniądze i wychodzę. Nie mam pojęcia, jak w Portland kursują autobusy, ale mam numer telefonu Roberta i Karen.

Budka telefoniczna jest zaraz za rogiem. Przez szybę widzę Monę biegnącą jezdnią. Nie ukrywam się, ale też nie zdradzam, gdzie jestem. Niech zdecyduje przypadek. W butach na wysokich obcasach trudno się biega, pomimo to Mona porusza się dosyć szybko. Mija budkę, w ostatniej chwili dostrzega mnie kątem oka i zawraca. Kiedy wrzucam monety do automatu, stoi na zewnątrz i przygląda mi się. Ja też na nią patrzę czekając, aż Karen albo Robert odbiorą telefon. Po dziewiątym sygnale odkładam słuchawkę. Los tak chciał! Wychodzę. Mona płacze.

– Cześć, stary draniu. To tak się zachowują przyjaciele?

Ruszam przed siebie, sam nie wiem dokąd. Mona idzie ze mną, krok w krok, pomimo tych swoich idiotycznych butów.

– Proszę cię, Will, zaczekaj. Musisz mnie wysłuchać. Chcę ci powiedzieć, że jest mi strasznie przykro. Próbowałeś mi to wszystko wytłumaczyć, ale ja ciebie nie słuchałam. Myślałam, że słucham, ale tak naprawdę nie słuchałam. Powinnam była się domyślić, widząc zadowoloną minę Chucka Hurtza. Jezu, prawo to czasem taki cholerny, pieprzony biznes.

– A przynajmniej sposób, w jaki się je praktykuje w Oregonie, w całej Ameryce i pewnie na całym świecie. Ale to już wina prawników, ludzi, którzy zostają adwokatami i sędziami, sposobu w jaki są kształceni, w oderwaniu od realnego życia i w przekonaniu, że są lepsi od innych. Pojęcie sprawiedliwości traci tu rację bytu. Pozostaje tylko kulawe prawo i jego ubodzy praktykanci.

Rzygać mi się chce. Usiądźmy gdzieś, Mona.

Opadam na zieloną ławkę w małym parku. Ręce kładę na oparciu. Mona siada obok. Ze zdenerwowania jestem cały spocony.

Śmierdzę pewnie jak stary, obleśny knur. Oboje ciężko oddychamy – ja, ponieważ rozsadza mnie wściekłość, ona przez te swoje buty i może jeszcze z paru innych powodów.

– Chcesz tego procesu czy mam zadzwonić do sędziego Marlowe'a i całej reszty, żeby wszystko odwołać? Jeżeli ich nie zawiadomimy i tak po prostu nie stawimy się na rozprawie, skażą nas za obrazę sądu, ciebie, Clinta i mnie.

– Wiesz, że moja opinia o sędziach starczyłaby na kilka takich wyroków. Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobię. Cokolwiek jednak to będzie, nie sądzę, żebyś ze względu na mnie musiała brać udział w tej farsie. Jakoś to załatwię.

– Will, jesteśmy nadal przyjaciółmi?

Nie wiem, jak jej to powiedzieć. Czuję się zdradzony, ale wiem, że sytuacja przerosła tak samo ją, jak i mnie. Tylko takie pokręcone umysłowości jak Hurtz czy też sędzia Marlowe, wspomagany przez Hurtza, mogły przewidzieć rozwój wypadków.

– Nadal jestem twoim przyjacielem, Mona, i chciałbym, abyś ty była moim. Po prostu nie tańczymy do tej samej muzyki.

Czuję, że dławi mnie w gardle i zaraz się rozpłaczę. Nie chcę tego, nie teraz. Mona rozgląda się po parku, tej małej oazie na kamiennej pustyni. Siedzimy w milczeniu. Mona wie, że próbuję się jakoś pozbierać.

– Will, chciałabym, żebyś wrócił ze mną do domu. Możesz odsunąć mnie od sprawy, możesz się do mnie nie odzywać, ale wróć ze mną do domu.

Zagryza wargi. Oboje przeżywamy ciężkie chwile. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Nie potrafię nawet spojrzeć jej w oczy.

Z tej gównianej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Podnoszę się.

Nogi mam jak z waty.

– Jedźmy, Mona. Jak adwokat i klient, podróżujący w stronę słońca.