39237.fb2
Znany pisarz, William Wharton, stracił córkę, zięcia i dwie wnuczki w wypadku, który jego zdaniem nigdy nie powinien był się wydarzyć.
Z Adriaane Pielou rozmawia o swoim smutku i o książce Niezawinione śmierci, którą napisał, aby zapobiec dalszym tragicznym śmierciom.
Wydarzyło się to sześć lat temu, 3 sierpnia 1988 roku. Pewien farmer wypalał ściernisko na pobliskich polach, kiedy wiatr zmienił kierunek i gęsty dym zasnuł autostradę międzystanową nr 5 w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych.
Z powodu robót drogowych na autostradzie panował wyjątkowy tłok.
Kiedy dym wdarł się pomiędzy pędzące pojazdy, kierowcy nie widzieli nawet maski własnego samochodu. Jedno z aut, furgonetka VW, jechała wciśnięta między dwie olbrzymie, osiemnastokołowe ciężarówki. Ciężarówka z tyłu staranowała furgonetkę. Wybuchnął zbiornik paliwa i cała rodzina uwięziona w aucie – matka, ojciec i dwie małe dziewczynki, zapięte w swoich dziecięcych fotelikach – spalili się żywcem.
„To najstraszniejszy wypadek, jaki kiedykolwiek widziałem. Ciała pasażerów furgonetki były tak zwęglone, że nie można ich było rozpoznać” – powiedział dziennikarzom wstrząśnięty policjant.
Spalonymi żywcem członkami rodziny Williama Whartona byli: jego trzydziestopięcioletnia córka, Kate, zięć, Bert Woodman, oraz dwie wnuczki Dayiel i Mia, pierwsza miała dwa lata, druga zaledwie osiem miesięcy. Książka Whartona, opowiadająca o ich śmierci i walce pisarza o ukaranie winnych, ukazała się 31 października 1994 roku.
Na werandzie swojego letniego domu w Ocean Grove, w stanie New Jersey, Wharton wspomina tę tragedię. Ten krzepki, energiczny mężczyzna (w przyszłym roku kończy siedemdziesiąt lat) oraz, od wydania znakomitego Ptaśka w 1978 roku, ceniony pisarz ociera łzy, kiedy zaczyna opowiadać. Kate to najstarsze z czwórki dzieci, które ma ze swoją żoną, Rosemary. Podczas naszej rozmowy Wharton – niezwykle przywiązany do swojej rodziny – wielokrotnie, wspomina wszystkich czworo. Mówienie o Kate nie sprawia mu trudności, póki nie zaczyna opowiadać o okolicznościach jej śmierci. Wówczas dopiero widać, jakie to dla niego bolesne.
„Wciąż mnie to boli i wciąż jestem wściekły, bo to były takie niepotrzebne śmierci – mówi po prostu. – Chcę, żeby ta książka pomogła ukrócić wypalanie ściernisk w Oregonie, tak żeby już nikt więcej nie musiał z tego powodu umierać”.
W karambolu, w którym zginęła córka Whartona i jej rodzina, ogółem śmierć poniosło siedem osób, a trzydzieści siedem zostało rannych. Ten makabryczny wypadek – a także wcześniejsze podobne – spowodowały przyrost liczby członków organizacji ekologicznych walczących o zakaz wypalania ściernisk w Oregonie, jednak w opinii władz ważniejsze są ogromne zyski, jakie z uprawy traw czerpią zarówno farmerzy, jak i budżet stanowy.
„Jak oni mogą z tym żyć?” – pyta Wharton, a w jego niebieskich oczach szklą się nie skrywane łzy. W Niezawinionych śmierciach są rozdziały, których istotnie nie da się czytać inaczej jak przez łzy.
Narratorem pierwszej części książki jest Kate. Opisuje swoje szczęśliwe dzieciństwo, dorastanie na barce na Sekwanie w Paryżu, na której Wharton i jego żona Rosemary – mając dość życia w Stanach Zjednoczonych – zamieszkali trzydzieści lat temu. Opisuje święta Bożego Narodzenia w starym młynie wodnym w Burgundii, który jest w posiadaniu Whartonów, potem wyjazd do Stanów Zjednoczonych, studia na uniwersytecie w Kalifornii i swój ślub. Małżeństwo kończy się rozwodem, po którym ona i jej mały synek, Wills, przenoszą się do Niemiec. Kate dostaje pracę w szkole międzynarodowej w pobliżu Monachium i zakochuje się w poznanym tam nauczycielu, wielkim, pogodnym Bercie Woodmanie, którego poślubia. Wkrótce na świat przychodzi ich pierwsza córka Dayiel. W następnym roku rodzi się druga – Mia. W piątkę wyjeżdżają do rodzinnego stanu Berta, Oregonu. Kate i Bert zapisują się na uniwersytet w Eugene. Póki nie kupią własnego domu, mieszkają z matką Berta.
Pewnego słonecznego popołudnia, w sierpniu 1988 roku, wracają z wyprawy w poszukiwaniu mieszkania. Syn Kate, Wills, w ostatniej chwili zdecydował, że zostanie w domu, tak więc z Bertem i Kate jedzie tylko dwuletnia Dayiel i ośmiomiesięczna Mia. Na ostatnich stronach pierwszej części książki opisana jest ich podróż autostradą międzystanową nr 5. W pewnym momencie Kate spostrzega dym kłębiący się nad drogą.
„Najpierw powietrze robi się żółte, potem bursztynowe, a w końcu ciemnobure. Oglądam się do tyłu, żeby zobaczyć, co z dziećmi, ale widzę tylko tę olbrzymią, osiemnastokołową ciężarówkę, przylepioną do naszego zderzaka; właśnie zapaliła światła. Odwracam się – przez przednią szybę teraz już nic nie widać. Jest ciemno jak w tunelu. Bert dusi kilka razy na hamulec, chcąc dać znak ciężarówce za nami, żeby zwolniła.
W tym momencie uderzamy, niezbyt mocno, w samochód jadący przed nami, po czym Bertowi udaje się zatrzymać furgonetkę. Ułamek sekundy później słyszę straszliwy chrzęst, niewiarygodny hałas, po którym następuje potężny wstrząs od uderzenia w tył furgonetki. Obracam się do dzieci i słyszę ich krzyk.
Nic już nie możemy zrobić”.
W dwóch kolejnych częściach książki funkcję narratora przejmuje sam Wharton. Razem z żoną i ich najmłodszym synem Robertem spędzają lato w Ocean Grove i o tragedii dowiadują się dopiero wieczorem następnego dnia; identyfikacja zwłok zajęła prawie całą dobę. Ogłuszeni tą wiadomością dzwonią do pozostałych swoich dzieci, bliskich przyjaciół, krewnych i do ciotki, która w tych dniach organizuje wielki zjazd rodzinny. W dniu pogrzebu w Oregonie, wczesnym rankiem, Whartonowi przydarza się coś niezwykłego. Budzi się z uczuciem niewytłumaczalnego spokoju, a kiedy wstaje z łóżka, jakaś niewidoczna siła powala go na ziemię; w tym samym momencie uświadamia sobie, co go tak uspokoiło.
Tej nocy Kate, Bert i dzieci odwiedzili go we śnie. Siedząc na podłodze, opowiada o wszystkim Rosemary.
Jest na plaży w Ocean Grove. Obok Whartona przechodzi Kate z Dayiel; chwilę później na piasku przy nim siada Bert – na ręku trzyma Mię, która bacznie mu się przygląda – i bardzo przekonująco opowiada o ich własnej śmierci: „Will, bycie nieżywym to coś zupełnie, ale to zupełnie innego niż sobie wyobrażasz. Wciąż nie jestem pewny, co się właściwie z nami dzieje, za to wiem, że nie powinienem z tobą rozmawiać […] Chcę jednak, żebyś wiedział, że czujemy się dobrze i że wciąż jesteśmy razem”.
Bert ma pewną prośbę: chce, żeby sfotografował ich zwęglone ciała.
To bardzo ważne, mówi, być może to powstrzyma wypalanie ściernisk, co było przyczyną ich śmierci.
Wharton nachyla się do mnie: „Ludzie pewnie w to nie uwierzą albo powiedzą, że to tylko sen. Ale opisałem to tak, jak było naprawdę”.
To właśnie owo „nawiedzenie” dało mu siłę do walki o ustalenie odpowiedzialnych za śmierć najbliższych. Opis prawniczej batalii o doprowadzenie do rozprawy przed ławą przysięgłych – tak aby mógł stanąć przed sądem i zmusić mieszkańców Oregonu do wysłuchania szczegółowego świadectwa o tym, jak wypalanie ściernisk zabiło jego rodzinę, zajmuje drugą połowę książki.
Najpierw, jednakże, Wharton udał się do kostnicy i, razem z bratem Berta, Steve'em, przekonał właściciela zakładu pogrzebowego, żeby pozwolił im sfotografować zwłoki. To było wstrząsające doświadczenie.
Z całej czwórki Kate najtrudniej rozpoznać. „Kiedy patrzę na jej twarz, zamknięte usta, puste oczodoły w poczerniałej kości, gdzie niegdyś były intensywnie zielone oczy, czuję, że dłużej tego nie wytrzymam”.
Po tej ciężkiej próbie właściciel zakładu pogrzebowego częstuje obu whisky. „Ta czwórka – mówi – to nie są pierwsze ofiary wypalania pól, które trafiły do tego budynku. To hańba”.
Wyrok w tej sprawie miał nigdy nie zapaść.
„Wszyscy sędziowie traktowali mnie tak, jakby chcieli powiedzieć:
Zamknij się i spadaj” – mówi Wharton. Ostatecznie musiał zaakceptować ugodę, skutkiem czego w świetle prawa nikt nie został uznany winnym tej tragedii.
To właśnie owa niemożność doprowadzenia do procesu skłoniła go do wybrania innej drogi nagłośnienia całej sprawy.
„Pisanie tej książki to była droga przez mękę – wyznaje Wharton, patrząc na cichą uliczkę, na którą rozciąga się widok z werandy. – Mój londyński wydawca, Bill Buford, uważa, że opisanie tego wszystkiego to rodzaj terapii. Powiedziałem mu, że to nie miało nic wspólnego z terapią.
To był tylko przykry obowiązek”.
Śmierć najbliższych osób stała się zaczątkiem duchowej przemiany.
Ta nowa duchowość sprawia, że w swych ostatecznych konsekwencjach jest to książka niesłychanie budująca. Wharton przywiązuje teraz wielką wagę do snów.
„Wydaje mi się, że lekceważąc sny, większość z nas cenzuruje niejako znaczną część swojego życia. To samo dzieje się wówczas, kiedy na siłę próbujemy je interpretować, odzierając je z tego, co rzeczywiste. Przez osiem godzin na dobę żyjemy życiem, które jest tylko luźno powiązane z tym, czym zajmujemy się na jawie”.
„To wszystko zmieniło mnie tak bardzo, że śmierć mojej córki wydaje mi się teraz niemal usprawiedliwiona. Przeżycia związane z tą tragedią upewniły mnie, że istnieje jakieś ważniejsze życie, jakiś ważniejszy wymiar egzystencji niż ten, który znamy. Wierzę teraz w istnienie duszy równie mocno jak w to, że muszę jeść, aby żyć. Wiem, jestem tego całkowicie pewny, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią ciała. Myślę, że życie ma sens i że tym sensem jest samo życie, dawanie i doznawanie tyle szczęścia, ile to tylko możliwe”.
„Czy Bóg istnieje? Powiedziałbym, że Bóg to całość rzeczywistości duchowej, której wszyscy jesteśmy małą cząstką”.
„Niemniej jednak – kończy Wharton z cierpką ironią – wcale nie jestem pewny, czy Boga to wszystko obchodzi”.
Wydaje się nietaktem powiedzieć, że na podstawie tej książki można by nakręcić wspaniały film, ale Wharton sam o tym wspomina. Przyznaje, że pisał tę książkę z myślą o filmie. Miał już nawet, jak się wyraża, pewne oznaki „brania” ze strony rekinów z Hollywood.
„Chciałbym, żeby powstał taki film. Film zmusi ludzi do myślenia: to teraz najbardziej popularne medium. Będzie w tym wystarczająco dużo seksu, namiętności i przemocy – a właśnie to się teraz sprzedaje. Dobry reżyser mógłby zrobić z tego gorzki, przejmujący film”.
Kilka powieści Whartona już przeniesiono na ekran: Ptaśka - powieść o chłopcu i jego kanarkach, Tatę - opowieść o śmierci ojca pisarza, oraz W księżycową jasną noc - książkę poświęconą doświadczeniu wojny. A zatem, również w przypadku tej książki jest to prawdopodobne. Gdyby tak się stało, być może spełniłoby się marzenie Whartona i zakazano by wypalania ściernisk.
„Chociaż nie lubię tej całej współczesnej, zaangażowanej literatury, nigdy nie pisałem wyłącznie po to żeby «bawić», zawsze chciałem także «uczyć» – mówi Wharton i śmieje się. – Musiałem tylko uważać, żeby nie popaść w moralizatorstwo”.
Wharton jest pisarzem, ale i malarzem – swój czas dzieli pomiędzy te dwie dziedziny sztuki. Wychował się w Filadelfii, w rodzinie robotniczej, z pochodzenia jest Irlandczykiem. Pracę zawodową rozpoczął od posady nauczyciela rysunku. Kiedy w połowie lat sześćdziesiątych wraz z rodziną przeniósł się do Francji, rzucił uczenie dla malowania. Z tego się utrzymywał aż do czasu, kiedy w latach osiemdziesiątych jego konto zaczęły zasilać honoraria za książki.
Zarówno dla niego, jak i dla Rosemary – która zawsze pracowała jako nauczycielka w przedszkolu – najważniejsze były dzieci. Nie przypadkiem cała czwórka również została nauczycielami. Kate miała zamiar uczyć w Oregonie. Ich druga córka, Camille, jest nauczycielką w Hanoi.
Starszy syn, Mart, uczy w Ankarze, a najmłodszy, Robert, zacznie pracować jako nauczyciel, kiedy tylko zrobi dyplom.
O tej pasji i oddaniu Whartonów najlepiej świadczy fakt, że dziesiątki dawnych uczniów wciąż utrzymują z nimi kontakt, po latach odwiedzając ich już z własnymi dziećmi.
Zbliża się pora obiadu. Przechodzimy z werandy do jadalni. Rosemary napełnia filiżanki ziołową herbatą i kroi najprawdziwszy francuski quiche.
Rozmawiamy o Urugwaju, gdzie ostatnio Whartonowie spędzają każdą zimę. Śmieją się, że na nic nie wydają tyle co na telefon, ponieważ gdziekolwiek są, Rosemary co niedzielę „obdzwania” wszystkie dzieci.
Żegnamy się i Wharton odprowadza mnie na przystanek autobusu, który zawiezie mnie z powrotem na Manhattan. Opowiada o swojej drugiej córce, Camille, i swoim wnuku, Willsie, najstarszym dziecku Kate, tym, który cudem uniknął śmierci i teraz mieszka ze swoim ojcem w Kalifornii. Pyta, czy sama mam dziecko. Kiedy mówię mu, ile ma lat, kiwa głową i szepce: „Dwa lata i osiem miesięcy. To tyle co Dayiel i Mia”.