39237.fb2
Teraz, kiedy Bert wprowadził się do mojego mieszkania razem z większością swoich gratów, uznaliśmy, że potrzeba nam więcej prywatności. Potrzebujemy też osobnej sypialni.
Od jednego z nauczycieli dowiadujemy się o mieszkaniu do wynajęcia na wzgórzu za miastem. Jedziemy je obejrzeć. Chociaż daleko mu do ideału, cena jest przystępna, no i mamy to, o co nam chodziło. Mieszkanie znajduje się na drugim piętrze i prowadzą do niego zewnętrzne, metalowe, spiralne schodki. Możemy też wchodzić od frontu, po prawdziwych marmurowych schodach, ale wtedy musimy przechodzić przez mieszkanie Frau Zeidelman, właścicielki domu. Decydujemy, że dopóki pozwoli na to pogoda, będziemy używać zewnętrznych schodków.
Mieszkanie składa się z korytarza i pokoi po obu stronach. Po jednej stronie okna wychodzą na taras, z którego rozciąga się piękny widok na miasteczko i jezioro. Po tej stronie postanawiamy urządzić salonik, naszą sypialnię i pokój Willsa. Po drugiej stronie znajduje się toaleta z jednym z tych idiotycznych niemieckich sedesów, w których to, co zrobisz, ląduje na porcelanowej platformie i zanim pociągniesz za spłuczkę, psuje powietrze w całej łazience.
Za to wszystko jest czyste, sterylnie czyste, i solidnie, po niemiecku, zbudowane. Podwójne okna otwierają się we wszystkie strony i pod każdym możliwym kątem. Drzwi są tak duże i ciężkie, i tak ściśle wpasowane w futrynę, że bez trudu można odciąć sobie nimi palce.
Ponieważ w szkole wszyscy o nas już wiedzą, każdy z nauczycieli, a nawet niektórzy rodzice przynoszą nam „coś do domu”, i w krótkim czasie zdobywamy kompletne umeblowanie. Po raz pierwszy, odkąd wyprowadziłam się z Idylwild, znowu czuję się cząstką swojego mieszkania.
Bert nie cierpi spać w normalnym łóżku. Ma w sobie coś z hipisa. Życzy sobie materaca na podłodze. Zwykle mi ustępuje, ale tym razem jest stanowczy.
Materac jest nawet wygodny i dobrze mi robi na kręgosłup, ale rano podniesienie się z tego „parterowego łoża” jest prawie ponad moje siły. Jeżeli Bert mnie nie popchnie albo nie podciągnie, muszę się przekręcić na brzuch i wygramolić się stamtąd na czworakach, co też nie jest wcale takie łatwe.
Jestem pewna, że Bert nigdy w życiu nie zasłał łóżka. Muszę mu pokazywać, jak się składa pościel i powleka koce. On uważa, że to bardzo zabawne. A ponieważ wieczorami kładzie się na materacu, żeby poczytać – twierdzi, że nie potrafi czytać ani myśleć, siedząc na krześle – posłanie i tak wraca do swojego pierwotnego stanu. Jednym z ulubionych sposobów Berta na spędzenie wieczoru jest leżenie w pościeli z egzemplarzem „Stars and Stripes” albo „Herald Tribune”, objadanie się wielkimi, tłustymi niemieckimi preclami i popijanie piwa.
Wills często wtula się obok niego, a ja mam wtedy całe mieszkanie dla siebie. Zazwyczaj siedzę w saloniku i też coś czytam.
Później, kiedy Wills zaczyna przysypiać, prowadzę go przez korytarz do łazienki, a potem do jego pokoju.
Sprawdzam, czy jest dobrze przykryty i na ogół wracam prosto do naszego łóżka. Bert, w półśnie, zaczyna swoje murmurando, w takt którego jego dłonie leniwie błądzą po moim ciele. Jeśli mam ochotę, muszę tylko to okazać, a po chwili już płyniemy po morzu miłości. Jeżeli jestem zmęczona albo zwyczajnie nie mam nastroju, jego świadomość, czy cokolwiek to jest, pogrąża się w sennych otchłaniach: Bert obraca się na bok i zaczyna pochrapywać.
Kiedy zbliża się lato, Bert dostaje bzika na punkcie wyjazdu do Grecji. Mam układ z Dannym: zgodził się, żebym zabrała Willsa do Europy, jednak pod warunkiem, że wakacje będą spędzali razem. Zgodnie z prawem rozwodowym Danny mógł nie pozwolić, żebym wywiozła Willsa z kraju.
Danny ma nową, dobrą pracę, sprzedaje nierdzewną stal i ożenił się z bardzo sympatyczną kobietą. Jestem stosunkowo spokojna o Willsa, martwię się tylko, żeby nie przesiedział całego lata przed telewizorem i nie opychał tym „plastikowym” jedzeniem. Ale, jak mówi Bert, Wills jest tak samo dzieckiem Danny'ego jak moim.
Nie mogę go nie puścić.
Odbywa się „mokre” pożegnanie na lotnisku. Jak tylko wsadzam Willsa do samolotu, dzwonię do Danny'ego, żeby upewnić się, że odbierze go z lotniska w Los Angeles. Danny'emu zdarza się zapomnieć nawet o najważniejszych rzeczach. Koszty podróży Willsa dzielimy równo między siebie.
Tak więc jedziemy z Bertem do Grecji – z namiotem. Nigdy nie lubiłam jeździć pod namiot. W naszej rodzinie nie był to popularny sposób spędzania wakacji. Tato powtarzał, że podczas drugiej wojny światowej namieszkał się w namiotach za wszystkie czasy. Idea spania wprost na ziemi w czymś, co nazywał „pierdziworem”, nie przedstawiała dla niego żadnego uroku.
Ja czasem jeździłam pod namiot ze swoją klasą w szkole średniej. Tylko, że oni wszyscy mieszkali w wielkich domach ze służbą i prymitywne warunki na campingu uważali za zabawną odmianę. My w Paryżu mieszkaliśmy w piątkę na trzydziestu metrach kwadratowych, co już było bardziej podobne do życia w namiocie niż w normalnym mieszkaniu. Potem, po przeprowadzce do młyna, nie mieliśmy elektryczności, a wodę trzeba było nosić ze studni. Na Boże Narodzenie było piekielnie zimno i nawet nie miałam jak umyć włosów. Perspektywa wyjazdu na camping nie wzbudza zatem mojego entuzjazmu. Bertowi jednak bardzo na tym zależy, więc zgadzam się pojechać.
Objeżdżamy całą Grecję, przenosząc się z campingu na camping, gdzie spełniają się wszystkie moje najgorsze przewidywania.
Wtedy to Bert wpada na pomysł, że musimy wejść na Olimp.
– Ale po co, Bert? Przecież to strasznie wysoko. Możemy zabłądzić i nikt nas tam nie znajdzie.
– Ależ, Kate, Olimp to siedziba bogów. Na górę wchodzi się wytyczonym szlakiem. Na pewno się nie zgubimy. A jeżeli się zmęczysz, wezmę cię na barana.
Poddaję się. Życie z Bertem jest bajecznie łatwe, póki nie strzeli mu do głowy któryś z jego zwariowanych pomysłów. Wtedy zachowuje się jak opętany.
Bert starannie pakuje plecaki, jego jest prawie dwa razy większy niż mój. Sprawdza moje buty do chodzenia po górach i skarpety. Zapomniałam, że Bert wychował się na wsi i wie, jak sobie radzić w trudnych warunkach. Może dlatego mu zależy, żebym z nim poszła, bo chce się przede mną popisać.
Z początku nie jest najgorzej i nawet sobie podśpiewujemy po drodze. Potem robi się coraz bardziej stromo. Chcę, żebyśmy zawrócili. Do szczytu jest jeszcze bardzo daleko. Poza tym zaczyna robić się zimno – w połowie lipca!
– No, Kate, przeszliśmy już więcej niż połowę drogi. Zastanów się: może spotkamy któregoś z tych greckich bogów, więcej taka okazja może się już nie nadarzyć.
– Idź sam, Bert. Ja tu zaczekam.
– Daj mi rękę, Kate. Będę ci pomagał.
Podaję mu dłoń. Wleczemy się noga za nogą przez następne pół godziny. Potem siadam na najbliższym głazie. Zadzieram głowę. Wydaje mi się, że szczyt ani trochę się nie przybliżył.
– Naprawdę, Bert, nie dam rady. Nie jestem wysportowana.
– Ty idź, a ja zacznę powoli wracać.
– Po prostu trochę odpocznijmy, kochanie. Potem zobaczymy. Spójrz, jaki piękny stąd widok. Tam na górze musi być jeszcze o niebo piękniejszy.
Jestem zbyt zmęczona, żeby się spierać. Boli mnie głowa i robi mi się słabo. Ale sobie znalazłam faceta!
Po półgodzinie znowu mogę normalnie oddychać. Zbieram się do drogi, w dół. Bert wstaje, kręci młynka rękami i pomaga mi założyć plecak.
– Kate, jeszcze dwieście kroków. Wiem, że dasz radę. Nigdy sobie nie wybaczysz, że byłaś tak blisko szczytu Olimpu i zawróciłaś.
Zaczynamy mozolną wspinaczkę, która wygląda w ten sposób, że to Bert się wspina, a mnie ciągnie za sobą. Zaczynam rozumieć znaczenie słowa „entuzjazm”, jednego z ulubionych słówek taty.
Nie wiadomo, ile razy słyszałam, że w starogreckim znaczy to „natchniony przez bogów”. Bert z pewnością jest natchniony przez bogów, a w każdym razie chciałby być.
Chcąc się czymś zająć, liczę kroki i kiedy dochodzę do dwustu, zatrzymuję się. Gdyby nie było tak zimno, pot wlewałby mi się do butów. Szczyt jest jakby bliżej, ale wciąż nie dość blisko. Nie odzywamy się do siebie. Bert ciska na ziemię swój plecak i pomaga mi uporać się z moim. Siedzimy na kamienistym zboczu tej przeklętej góry. Nawet Bert sapie ze zmęczenia.
– Już niedaleko, kochanie. Założę się, że niewiele kobiet doszło do tego miejsca. Jestem z ciebie dumny.
Słucham tych gładkich słówek i zastanawiam się, czy to naprawdę Bert. A może nasz związek to jedna wielka pomyłka?
Ciekawe, jakie głupie pomysły chodzą mu jeszcze po głowie?
Spacerek na Mount Everest? Czuję, że jestem bliska histerii.
– Okay, Bert. Spróbuję wejść na szczyt tej cholernej góry, ale kiedy znajdziemy się już na dole, koniec z nami. Mam dość życia z szaleńcem.
– Zlituj się, Kate. Chyba nie mówisz poważnie. Jeżeli koniecznie chcesz, możemy zaraz zawrócić. Nie zdawałem sobie sprawy… Przepraszam.
Patrzę mu prosto w oczy i wstaję. Bert pomaga mi założyć plecak, a potem podnosi swój. Zaczyna schodzić. Ja ruszam pod górę. Stanowczo mam zamiar dać mu nauczkę. Jestem pewna, że umrę z wyczerpania albo na zawał serca, ale zostawię go ze świadomością, że to jego wina. Słyszę za sobą jego pospieszne kroki.
– Co z tobą, Kate? Już wystarczy, wracajmy. Jesteś blada jak trup.
Nie odpowiadam. Krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w ziemię, posuwam się do przodu. Jeśli to ma być ostatnia rzecz, którą robimy razem, to niech to przynajmniej jakoś wypadnie. Bert wlecze się z tyłu. Jestem taka wściekła, że nie myślę nawet o tym, co stanie się z Willsem. Bert chce wziąć ode mnie plecak, a kiedy go odpycham, nie komentuje tego.
Nie wiem, jak to wytrzymałam, ale docieramy na szczyt. Upewniam się, że jestem w najwyżej położonym punkcie, po czym bezwładnie osuwam się na ziemię. Jestem pewna, że zaraz stracę przytomność, ale nic takiego się nie dzieje. Rozglądam się. Jest naprawdę przepięknie. Bert klęczy tuż obok i przygląda mi się badawczo.
– Proszę, nie rób mi tego, Kate. Byłem taki podekscytowany tą naszą wyprawą, że po prostu nie pomyślałem. Błagam, daj mi jeszcze jedną szansę.
Patrzę na niego ze złością. I wtedy widzę łzy w jego oczach.
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Bert może płakać. On wie. Wie, jak niewiele brakuje, żeby mnie stracił. Ja natomiast zdaję sobie sprawę, silniej niż kiedykolwiek, jak bardzo mnie kocha, i że nie jest to dla niego po prostu kolejny romans czy tylko seks, ale pisana dużymi literami: MIŁOŚĆ. Rzucam mu się na szyję.
Na szczycie tej mroźnej, niesympatycznej góry spędzamy całe popołudnie.
– Kate, lepiej ruszajmy z powrotem, zanim się ściemni. Nie wiem, czy po ciemku potrafię znaleźć drogę do namiotu.
Wstaję. Obracam się do niego.
– Jestem pewna, że potrafisz, Bert.
Patrzy mi w oczy z czułością, obejmuje mnie i zaczynamy schodzić.
Trudno uwierzyć, jak łatwa jest droga w dół. Chociaż nogi mam jak z waty i wydaje mi się, że oba moje duże palce zaraz przebiją grubą skórę buta, meldujemy się na dole równo z zachodem słońca. Bert dźwiga oba plecaki. Wiem, że jest wniebowzięty, że udało nam się wejść na sam szczyt, ale nie chce o tym mówić, dopóki ja czegoś nie powiem. A ja jestem zbyt zmęczona.
W namiocie padam na swój śpiwór. Wszystko mnie boli. Bert upycha w narożniku plecaki, potem klęka przy moich stopach i rozwiązuje mi buty. Nie mam siły, żeby protestować. Zdejmuje mi buty i skarpety, a potem masuje moje stopy. Masaż stóp to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Jak on na to wpadł?
Z miejsca przestaje boleć mnie głowa. Zaczynam nawet być dumna z naszego osiągnięcia. Bert okrywa mi nogi i czołga się do mojej głowy. Patrzy mi w oczy.
– A widzisz? Dałaś radę. Weszłaś na szczyt Olimpu. To oznacza, że jesteś boginią. Zawsze wiedziałem, że jesteś, ale teraz mam dowód.
Sięga do plecaka i wyciąga butelkę ciepłego szampana. Taszczył ją na sam szczyt, a potem z powrotem na dół.
– Myślałem, że wypijemy na górze, ale jakoś nie wyszło.
Napijesz się teraz ze mną, zanim butelka eksploduje?
Uśmiecham się i wyciągam do niego rękę. Bert pochyla się nade mną i aplikuje mi jeden ze swoich najczulszych i najserdeczniejszych, niedźwiedzich uścisków. Tam, na górze, o mały włos nie straciłam najwspanialszego mężczyzny na świecie. Sączymy ciepłego szmapana. Bert rozbiera się, a potem rozbiera mnie. Wsuwamy się do śpiwora. Zasypiam z głową na jego piersi, nim butelka jest pusta. Pewnie sam ją dokończył, ja nic nie pamiętam.
Zostajemy na tym campingu przez cały następny dzień, czekając aż moje biedne stopy znowu będą się nadawały do chodzenia. Jest ciepło, więc wyciągam się na słońcu. Ciągle patrzę na tę górę i nie mogę uwierzyć, że naprawdę tego dokonałam. Chyba w całym moim życiu nic innego, poza urodzeniem Willsa, nie kosztowało mnie tyle sił i nie dało mi tyle zadowolenia.
Kilka dni później zwiedzamy klasztor, do którego przez całe wieki wstęp mieli tylko mężczyźni. Wciągają nas tam w wiklinowym koszu, wzdłuż niemal pionowej, skalnej ściany. Śmiertelnie się boję, że kosz się urwie i spadniemy w przepaść. Kwaterują nas w małych, czystych pokoikach, które kiedyś służyły mnichom za cele. Jemy przy strasznie długim stole razem z zakonnikami i kilkoma innymi turystami. Potrawy są niewyszukane, ale smaczne. Nie ma tu elektryczności, więc wcześnie kładziemy się do łóżka. Bert zaczyna swoje podchody. Wtedy sobie przypominam.
– Bert, zostawiłam swój krążek w samochodzie, a dzisiaj jest jeden z tych niebezpiecznych dni.
Bert nie przestaje mnie pieścić, całować i bawić się moimi włosami.
– Wiesz, kochanie, naprawdę bardzo cię kocham, ale nie zjadę po ciemku, w tym koszu, po twój krążek.
Obracam się do niego.
– Ja też nie.
Kochamy się w prosty, niewyszukany, niemal dostojny sposób, doskonale odpowiadający klimatowi tego miejsca. Później, leżąc na wznak, patrzę na sufit i próbuję odcyfrować czerwono – złoty napis biegnący wzdłuż wszystkich ścian. Właściwie nic nie udaje mi się wyczytać: pomiędzy tymi wszystkimi dziwacznymi zakrętasami dostrzegam tylko jedno słowo, które wygląda jak Dayiel.
W trzy tygodnie po powrocie do domu wiem, że jestem w ciąży. Robię sobie test, który potwierdza moje obawy. To ostatnia rzecz, której bym sobie teraz życzyła. Wiem też, że nigdy nie zdecyduję się na aborcję. Nie ma to żadnego związku z religią.
Po prostu nie podoba mi się myśl, że ktoś mógłby bezkarnie okraść moje ciało. Nie narodzone dziecko to jak liczba ujemna, można to wprawdzie zobaczyć, ale to mniej niż zero: nic. Mówię o wszystkim Bertowi.
Bert nie posiada się z radości. Bierze mnie na ręce i rozpoczyna szalony taniec. Boję się, czy mnie nie upuści.
– To było wtedy, w klasztorze, prawda?
– Jeśli dobrze pamiętam, to nie na szczycie Olimpu.
– Wiedziałem. Czułem to. I wtedy, i następnego dnia czułem, że jest z nami ktoś trzeci. Miałem wrażenie, że stoi przy nas anioł, a ciebie otacza jakaś niesamowita aura. Po prostu wiedziałem.
– Dobrze, że mi wtedy nic nie powiedziałeś. I co teraz zrobimy? Znowu nie będę miała dwóch lat stażu potrzebnego do pracy w międzynarodowej szkole. Wróciłam do punktu wyjścia i znowu jestem uzależniona od mężczyzny. Niech to szlag, Bert, ciężko się napracowałam, żeby się z tego wszystkiego wyzwolić.
– Pomyśl, Kate, urodzi się dziecko, zupełnie nowa istota, która jest zarazem tobą i mną. Czy to nie wspaniałe? Boże, jak o tym myślę, kręci mi się w głowie. Chodźmy zaraz do Ratusza i sprawdźmy, co musimy zrobić, żeby się pobrać. Wyobrażasz sobie? Ja będę ojcem, a ty moją żoną!
– Nie. Już to kiedyś zrobiłam. Jedynymi ludźmi, którzy wynoszą jakąś korzyść z małżeństwa, są prawnicy. Albo mnie kochasz i będziesz ze mną, żeby mi pomagać, albo nie. Tego nie zmieni ani żaden ksiądz, ani urzędnik stanu cywilnego, Burgermeister ani żaden czarnoksiężnik machający różdżką i wypuszczający nam w nos kłęby dymu. Mam tylko nadzieję, że jeśli odejdziesz, to starczy ci przyzwoitości, żeby mi pomagać, póki nasze dziecko nie pójdzie do szkoły, a ja będę mogła wrócić do pracy.
– Cholera, Kate. Mówisz to z takim zimnym wyrachowaniem. Ja naprawdę chcę się z tobą ożenić. Chcę, żebyśmy byli panem i panią Woodman. Jestem taki dumny z ciebie i chcę, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Nie rozumiesz tego?
– To takie męskie, egoistyczne gadanie. Tylko, że ja już przez to wszystko przeszłam. Więcej, cierpiałam z tego powodu. Chciałabym wierzyć, że z nami byłoby inaczej – wiem, że cię kocham i jestem więcej niż w połowie pewna, że ty mnie kochasz – ale nic nie trwa wiecznie. Życie to ciągła zmiana, a jeśli nie lubi się zmian, to nie lubi się życia. Ja lubię życie.
A jednak sama czuję rosnące podniecenie. Kocham dzieci: przecież właśnie dlatego zdecydowałam się uczyć w przedszkolu i w pierwszych klasach. Pod tym względem jestem podobna do mamy. Czuję, że zaczynam mięknąć. Przysięgałam sobie, że już nigdy nie dam się na to nabrać, a tu masz, stało się. Uśmiecham się i przytulam do Berta.
– Bert, cieszę się, że to ty jesteś ojcem, cieszę się tak samo jak ty. Ale miałam tyle złych doświadczeń z mężczyznami. Ty jesteś pierwszy, któremu naprawdę ufam i jestem szczęśliwa, że będę matką naszego dziecka. Skoro już o tym mowa, jeżeli to będzie dziewczynka, chcę, żeby miała na imię Dayiel.
Bert przytula mnie mocno do siebie, na wszelki wypadek wciągając brzuch, żeby mnie nie ucisnąć. Stoimy tak na środku korytarza, kołysząc się w przód i w tył jakby w jakimś dziwnym tańcu.
Bert nawet zaczyna swoje murmurando. Po chwili milknie.
– Powiedziałaś: Dayiel? Jak to się pisze? Gdzie znalazłaś takie imię?
Opowiadam o napisie na suficie w klasztorze, w którym dziecko zostało poczęte. Bert śmieje się. W jego oczach znowu widzę łzy.
– A jeżeli to chłopiec?
Kiedy Wills wraca po wakacjach do domu, zaczynam się już zaokrąglać i mam wrażliwe sutki. Czekamy z nowiną, aż zje kolację. Robię mu gorącą czekoladę, a potem przynoszę ciasteczka, niemieckie Liebkuchen. Wills bardzo je lubi. Siedzimy w kuchni.
Rozmowę zaczyna Bert.
– Chciałbyś mieć małego braciszka albo siostrzyczkę, Wilzer?
– Wills patrzy uważnie na Berta.
– Ale gdzie, tutaj czy w Kalifornii u tatusia i Sally?
Berta zatyka. Żadne z nas tego nie przewidziało. Po prostu zapomnieliśmy, że Wills żyje w dwóch różnych światach, z różnymi ludźmi i że właśnie przyjechał do nas z tamtego drugiego świata.
– Chodziło mi o to, że tutaj, z mamą i ze mną.
– Ale ty nie jesteś moim tatą. Tatuś może być wściekły, jeżeli mama i ty będziecie mieli dziecko.
– Twoja mama i tato już nie mieszkają razem, Wilzer. Są rozwiedzeni. Teraz ja mieszkam z twoją mamą.
– Ale wy nie jesteście małżeństwem tak jak tatuś i Sally. No to jak możecie mieć dziecko?
– Cóż, w pewnym sensie jesteśmy małżeństwem. Uważamy się za małżeństwo. Właśnie dlatego mieszkam z wami.
– Czy muszę być na weselu?
Pochylam się i mocno przytulam Willsa. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, jak bardzo jest samotny. Dzieci ciężko przeżywają rozwód rodziców. Z początku tego nie okazują, ale potem już nic ich nie dziwi.
Tej nocy dzwonię do rodziców. Mama jest nawet bardziej przejęta niż Bert. Tato zresztą też. Oboje zawsze kochali dzieci, a jak dotąd, Wills jest ich jedynym wnukiem. Z trudem udaje mi się zakończyć rozmowę: nie stać nas na godzinne telefony do Paryża.
Przez całą ciążę Bert właściwie nie odstępuje mnie na krok.
Lubię, gdy przytyka twarz, ucho, a nawet nos do mojego brzucha, który się robi coraz większy. Ruchy dziecka czuję dość wcześnie, jeszcze przed upływem czwartego miesiąca. Kiedy Bert wyczuwa je po raz pierwszy, wpada w zachwyt i zaczyna podskakiwać w dzikim, indiańskim tańcu radości.
– Bert, obudzisz Frau Zeidelman. Skończ te wygłupy i chodź tu do mnie.
Pochyla się nad łóżkiem. Kładzie mi na brzuchu obie dłonie.
– Znowu. Ono żyje. Przytula się do moich rąk. Sama zobacz.
– Widzę, Bert. Spijmy już.
Odtąd co wieczór, kiedy Wills zaśnie, Bert kładzie się ze mną do łóżka i rozmawia z naszym dzieckiem. Nie tylko rozmawia, również śpiewa jakieś zwariowane piosenki. Nie mam pojęcia, gdzie się tego wszystkiego nauczył. Niektóre to najbardziej nieprzyzwoite piosenki, jakie kiedykolwiek słyszałam. Bert mówi, że pamięta je z dzieciństwa w Oregonie. Kiedy tak śpiewa, ja zaczynam chichotać, aż mi się brzuch trzęsie. Wygląda to strasznie niepoważnie, ale ja to uwielbiam.
Wtedy budzi się Wills i, rzecz jasna, chce się do nas przyłączyć.
Przykłada głowę po jednej stronie mojego brzucha, a Bert swoją po drugiej. Bert nie chce przy Willsie śpiewać tych swoich nieprzyzwoitych piosenek, ale kiedy mu pozwalam, Wills śmieje się tak okropnie, że o mało nie spada z materaca. Mali chłopcy przepadają za takimi piosenkami.
Bert stanowczo nalega, żebyśmy się pobrali.
– Posłuchaj, Kate. Moja rodzina pochodzi z małego miasteczka, które ma tylko sześciuset mieszkańców. Wszyscy są katolikami, chociaż jedyną naprawdę religijną osobą jest moja młodsza siostra. Nie musimy mieć zaraz ślubu kościelnego, ale byłoby im lochę przykro, gdybyśmy mieli to dziecko w ogóle bez żadnego ślubu.
W końcu ulegam. Również ze względu na moich rodziców.
Proponują, aby ślub odbył się na ich barce, gdzie po ceremonii nożna urządzić tańce. Mama i tato mają własną, dwupiętrową jarkę, z metalowym kadłubem i drewnianą nadbudówką. Cały dolny pokład to właściwie jeden, długi na piętnaście metrów pokój. Barka wygląda jak biblijna arka i idealnie nadaje się na dom weselny. O naszym weselu myślę jak o prywatnym Halloween: nam nadzieję, że na zawsze przepędzimy z naszego życia wszystkie złe duchy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że duchy nie istnieją, w każdym razie nie w taki sposób, jak to sobie ludzie wygrażają.
Tak więc, przyjmujemy propozycję moich rodziców. Nikt z krewniaków Berta nie był jeszcze nigdy w Europie, ale całą chmarą zapowiadają swój przyjazd. W tym roku z okazji Wszystkich Świętych i Zaduszek mamy pięć dni wolnych od pracy, Uczcimy w ten sposób również ciotkę Emmaline, siostrę mamy.
Tego dnia wypadają jej urodziny.
Mam dwie ciotki, Emmaline oraz Jean, siostrę taty. Obie przyjaźniły się już w szkole średniej. Prawdę mówiąc, to właśnie one poznały mamę z tatą, kiedy wszyscy byli jeszcze nastolatkami, Ciotka Jean wyszła za nauczyciela wf. i urodziła mu pięcioro dzieci, wszystkie przez cesarskie cięcie. Ciotka Emmaline była aktorką i wyszła za mąż w swoje czterdzieste urodziny. To było jej pierwsze i ostatnie małżeństwo. Trwało tylko pięć lat, chociaż poślubiła najsympatyczniejszego człowieka, jakiego kiedykolwiek spotkałam.
Jako mała dziewczynka przepadałam za ciotką Emmaline. Mieszkała wtedy w wykwintnych apartamentach i nosiła kosztowne stroje. Stale występowała w telewizji w tym czy innym serialu, zagrała również w kilku pełnometrażowych filmach. Zawsze była czarująca. Rozjaśniała sobie włosy, dzięki czemu mogła udawać naturalną blondynkę, i nosiła mocny makijaż. Miała też świetną figurę.
Dla nastolatki Emmaline była wymarzoną ciotką, kimś w rodzaju dobrej wróżki z bajki. Często zabierała mnie do restauracji, a także kupowała mi sukienki. W niczym nie przypominała mojej matki. Mama jest tego samego wzrostu, ale ma ciemne oczy i włosy. Nigdy się nie farbuje. Ma równie dobrą figurę, ale trudno to dostrzec, ponieważ fatalnie się ubiera. Jest bardzo opanowaną osobą. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek podniosła na kogoś głos.
Kiedy jednak ciotka Emmaline skończyła pięćdziesiątkę, była już tylko starą pijaczką. Telefonowała do nas w każdą Wigilię, żeby wygłosić do słuchawki swoją, jak mówił tato, „mowę pożegnalną”. Tato zawarł z nami umowę, że w Wigilię nikt poza nim nie będzie odbierał telefonów, ale z jego miny i tak zawsze poznawaliśmy, z kim rozmawia. Właściwie tylko słuchał i kiwał głową. Normalnie tatę trudno skłonić, żeby kogoś wysłuchał. Na koniec pytał: „Czy to wszystko, Em?” Następowała krótka przerwa. „No to życzę ci wesołych świąt i wszystkiego dobrego. Trzymaj się”. Nigdy nie wiedzieliśmy, co ona mówiła. Kiedyś wreszcie zapytałam o to tatę. Odpowiedział, iż groziła, że się zabije, ponieważ nikt jej nie kocha.
Moje ostatnie spotkanie z ciotką Emmaline było bardzo smutne.
Moja młodsza siostra i ja mieszkałyśmy wtedy w Kalifornii, ja w Venice, Camille w Culver City. Nasza babcia, matka naszej mamy i ciotki Emmaline, mieszkała w Santa Monica, a sama Emmaline w West Hollywood. Babcia miała wtedy ponad osiemdziesiąt lat.
Któregoś dnia babcia zatelefonowała do Camille mówiąc, że od trzech dni próbuje dodzwonić się do Emmaline, ale nikt nie odpowiada. Pojechała tam nawet taksówką, ale drzwi były zamknięte. Nie wiedziała już, co ma robić. Płakała do słuchawki.
Camille zadzwoniła do mnie. Był wieczór i Danny był już w domu, więc poprosiłam, żeby zajął się Willsem. Podjechałam po Camille, a potem razem ruszyłyśmy do mieszkania Emmaline.
Nie byłyśmy specjalnie zdenerwowane. Nie pierwszy raz ciotka Emmaline robiła podobny numer. Z drugiej strony, perspektywa wizyty u niej wcale nas nie zachwycała.
Z poprzednich odwiedzin wiedziałyśmy, że do mieszkania można się dostać przez okno łazienki. Zaparkowałyśmy samochód i skierowałyśmy się w stronę domu Emmaline. Spędziłyśmy trochę czasu pod drzwiami, pukając i dzwoniąc na przemian, ale drzwi się nie otworzyły. Przeszłyśmy na tyły domu. Obiecałyśmy sobie, że robimy to po raz ostatni.
Pomogłam Camille przepchnąć się przez okienko, a ona otworzyła mi frontowe drzwi. Było już ciemno, więc zapaliłyśmy lampę. Nawoływałyśmy przez chwilę i wtedy zauważyłyśmy światło w szparze pod drzwiami jej sypialni. Kiedy tam weszłam, o mało nie zemdlałam. Nawet Camille, która była bardziej wytrzymała ode mnie, odwróciła się z krzykiem.
Ciotka Emmaline leżała na podłodze obok łóżka. Wszędzie, na łóżku, na niej i na podłodze, pełno było ekskrementów. Od razu było widać, że nie żyje. Camille rozglądała się po pokoju z wytrzeszczonymi oczami.
– Musimy kogoś powiadomić, policję, kogokolwiek.
Telefon jednak stał przy łóżku, właśnie tam, gdzie leżała ciotka. Kombinowałyśmy, co zrobić. W końcu Camille obeszła łóżko z drugiej strony, przechyliła się i sięgnęła po aparat. Usiadła na podłodze. Ja w tym czasie starałam się podejść jeszcze trochę bliżej, żeby upewnić się, czy Emmaline naprawdę nie żyje. Nie żyła. Zaczynała już cuchnąć i był to nie tylko smród kału i całej reszty. Przedostałam się jakoś do Camille i kucnęłam obok niej.
Camille trzymała telefon na kolanach i patrzyła na mnie.
– Chyba powinnyśmy zadzwonić do rodziców. Oni najlepiej będą wiedzieli, co robić. Która tam może być godzina?
Obliczyłyśmy, że mniej więcej siódma rano. Camille dwa razy pomyliła się przy wybieraniu numeru, ale w końcu wykręciła właściwy. Ręce jej się trzęsły.
Możliwie delikatnie wyjaśniła, co się stało. Rozmawiała z tatą, ale mama słuchała przez dodatkową słuchawkę, w którą często wyposażone są francuskie aparaty. Słyszałyśmy, że mama płacze.
Tato zapytał, co już zrobiłyśmy.
Camille opowiedziała. W słuchawce zapadła cisza; domyśliłyśmy się, że tato konsultuje się z mamą.
– Dobrze, teraz się rozejrzyjcie i sprawdźcie, czy Emmaline nie zostawiła jakiegoś listu, notatki, czegoś w tym rodzaju.
Zaczęłyśmy szukać. Camille znalazła kilka polis ubezpieczeniowych rozrzuconych na biurku. Dobrze, że miałyśmy wreszcie jakieś zajęcie. Usiłowałam nie patrzeć w otwarte oczy ciotki. Wróciłyśmy do telefonu i Camille powiedziała tacie, co znalazłyśmy.
– Włóżcie je do szuflady biurka. Poza tym niczego nie dotykajcie. Upewnijcie się jeszcze tylko, że nie zostawiła żadnego listu.
Zrobiłyśmy, jak powiedział.
– Teraz zadzwońcie po policję i pogotowie. Zostańcie tam, dopóki nie przyjadą. Potem, tak szybko, jak to będzie możliwe, jedźcie do domu i weźcie sobie coś na sen. Przykro mi, dziewczynki, że musiałyście przez to przejść, ale tego nie dało się uniknąć. Stało się to, czego wasza ciotka zawsze sobie życzyła.
Potem już poszło w miarę gładko. W dokumentach zapisano, że ciotka Emmaline umarła na udar serca; przyjaciółka ciotki załatwiła to z policją, żeby Emmaline mogła zostać pochowana na poświęconej ziemi, i żeby babcia nie dowiedziała się, jak było naprawdę. W tej części świata takie rzeczy są na porządku dziennym. West Hollywood jest jednym z tych miejsc, w których upadłe gwiazdy i gwiazdorzy kończą swoją karierę w taki czy inny sposób.
Nie wiem, czy istnieje jakiś sposób, żeby skontaktować się z ciotką Emmaline. Nie jestem nawet pewna, czy tego chcę, ale wybieram dzień jej urodzin jako datę mojego ślubu. Być może dlatego, że traktowała mnie jak córkę, której sama nigdy nie miała.
Jedyne dobre, co wynikło z całej tej sprawy, to moje stanowcze postanowienie, że już do końca życia nie tknę alkoholu ani narkotyków. I nie tknęłam.
Po ślubie wracam do pracy w szkole, ale zaczynam mieć kłopoty. Co rano wymiotuję, oprócz tego wciąż krwawię i czuję się okropnie. Wills urodził się przez cesarskie; musiano wykonać długie pionowe cięcie przez powłoki brzucha i macicę. Tym razem mam nadzieję na naturalny poród, ale niemieccy lekarze twierdzą, że to mało prawdopodobne. Mówią jednak, że będą próbować.
Moja Frauenklinik jest bardzo blisko, nad jeziorem Stamberger.
Dziecko rozwija się prawidłowo, ale krwawienia i skurcze nie ustają. Lekarze orzekają, że jeśli nie chcę poronić, muszę leżeć w łóżku.
Mówię o tym w szkole i pokazuję zaświadczenie lekarskie, że powinnam przestać pracować. Stan jest dla mnie bardzo miły i wpada do nas kilka razy, żeby dowiedzieć się, jak się czuję.
Ruth, jego żona, zagląda regularnie i pomaga w gotowaniu. Jestem naprawdę zaskoczona licznymi oznakami życzliwości ze strony nauczycieli i rodziców. Wiedziałam, że mam oddane przyjaciółki, Ellen, Pam, Cindy, Dallas, ale nie spodziewałam się, że tak skwapliwie ruszą mi z pomocą.
Bert pierze, utrzymuje mieszkanie w czystości i zajmuje się Willsem: karmi go, ubiera, robi wszystko, co potrzeba. Przychodzi do domu prosto ze szkoły, zrezygnował nawet z koszykówki. Czuję się rozpieszczana. Ciągle mi się wydaje, że już mi przeszło, ale gdy wstanę, po półgodzinie dostaję zawrotów głowy i muszę wracać do łóżka.
Jestem uszczęśliwiona, kiedy wreszcie mija siódmy miesiąc.
Lekarz twierdzi, że teraz, bez względu na to, co się stanie, dziecko prawie na pewno będzie można uratować. Jednak w dalszym ciągu zdecydowanie odradza naturalny poród. Mówi, że ryzyko jest zbyt duże, ale błagam go, żeby mimo wszystko pozwolił mi spróbować.
W połowie dziewiątego miesiąca dostaję skurczów i zgłaszam się do mojej Frauenklinik. Przez siedem godzin próbuję urodzić bez pomocy chirurga. W końcu jednak lekarz uznaje, że to zbyt niebezpieczne i robi mi cesarskie. Jestem zrozpaczona.
Dayiel waży prawie cztery kilogramy. Chyba nie ma śliczniejszego dziecka. Ma jaśniutkie włoski i największe, najbardziej intensywnie niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
Bert odwiedza mnie w przerwach obiadowych, żywiąc się kanapkami zjadanymi po drodze, w samochodzie. Bierze dziecko na ręce, bawi się z nim, na głowie ma ten swój komiczny beret. Co jakiś czas rzuca mi rozanielone spojrzenie i uśmiecha się jak wiejski głupek. Zdaję sobie sprawę, że ja też nie mam szczególnie mądrej miny. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa.
Niedługo potem stateczne Starnberg przeżywa typowo oregońskie wydarzenie: pięciu kumpli Berta ze szkolnej drużyny koszykarskiej postanawia, niemal z dnia na dzień, przyjechać do nas ze Stanów w odwiedziny. Mają zamiar zawrzeć bliższą znajomość z córeczką Berta, a także z niemieckim piwem – taki prywatny Oktoberfest w samym środku kwietnia.
Bert jest w domu, kiedy miejscowy policjant przyprowadza ich do naszego mieszkania. Nie znają słowa po niemiecku; prawdę powiedziawszy, ich angielski również pozostawia wiele do życzenia. Oblewanie urodzin Dayiel rozpoczęli w najbliższym Gasthausie.
Następnego dnia Bert sprowadza ich do szpitala. Wszyscy mają na sobie podobne, grubo dziane swetry, kurtki takie, jakie noszą drwale, dżinsy, buty z okutymi noskami i wykładane na wierzch ciepłe skarpety. Na głowach natomiast wełniane czapeczki z pomponami.
A ten hałas! Z pewnością wydaje im się, że są w lesie. Pielęgniarki psykają, biegając wokół nich niczym chłopki z Morvan pędzące drogą swoje krowy. Bert zostawia ich gdzieś na korytarzu i przychodzi do mnie. Nie musi mi wiele tłumaczyć. Potrafię to sobie wyobrazić. Jego dzicy kumple z Oregonu sami jakoś znajdują mój pokój. Szczelnie zawijam się w szlafrok – właśnie skończyłam karmić – i przygotowuję się na najgorsze.
Bert nie przestaje mnie przepraszać. Wygląda na zakłopotanego, ale wiem, że w gruncie rzeczy jest mu bardzo przyjemnie, że chłopcy przebyli dla niego taki szmat drogi.
– Okay, Bert. Wpuść ich. Co ma być, to będzie.
Przez pierwszych kilka minut są cisi i spokojni. Bert podaje dziecko jednemu z nich, ten trzyma je jak kłodę drewna, a potem przekazuje następnemu. Każdy chwyta małą w nieco inny sposób, zupełnie jakby sobie podawali wiadro z wodą przy gaszeniu pożaru. Dayiel patrzy każdemu w oczy, jakby to całe zamieszanie wokół niej było czymś całkowicie naturalnym. Bert siedzi obok mnie na łóżku, ściska moją rękę i wprost bije od niego najprawdziwsza ojcowska duma. Ja natomiast trzęsę się, że lada chwila któryś z nich spróbuje jakiegoś efektownego rzutu tą naszą dziwną piłeczką. Oddycham z ulgą, kiedy Dayiel wraca do Berta, a potem do mnie. Pachnie tytoniem, potem i, dałabym sobie głowę uciąć, oregońskim świerkiem.
W końcu zbierają się do wyjścia. Bert musi jeszcze wrócić do szkoły, więc daje im klucze od mieszkania. Od tych drzwi, do których trzeba wspinać się po metalowych, kręconych schodkach.
Bert zagląda do mnie jeszcze przed samą kolacją, w drodze do domu. Byli z Willsem w pizzerii, ale nie widział się z kumplami. Boję się myśleć, co też ci buszmeni zrobili z naszym małym, uroczym gniazdkiem – pewnie rozpalili ognisko na podłodze w saloniku, żeby się ogrzać.
Około dziewiątej, zaraz po ostatnim karmieniu, Bert dzwoni do mnie z domu. Wciąż nie ma wiadomości od swoich kolegów.
Umówili się, że pokaże im miasteczko, poza tym miał nadzieję, że kiedy będzie z nimi, uchroni ich od popadnięcia w jakieś tarapaty. Dotąd jednak żaden z nich się nie pojawił.
– Chryste, Kate, żeby tylko się w coś nie wpakowali. Kiedy poczują bluesa, mogą być naprawdę niebezpieczni.
– Nie przejmuj się nimi, Bert. To są już duzi chłopcy i nie odpowiadamy za nich. Po prostu połóż się. Przypilnuj, żeby Wills napił się przed spaniem gorącego mleka.
To mówiąc, odkładam słuchawkę. Zaraz potem zasypiam.
Następna rzecz, która dociera do mojej świadomości, to jakiś potworny rumor, wrzaski i nawoływania. Mam wrażenie, że ktoś coś skanduje, ale nie mogę zrozumieć, co. W tym momencie budzi się Day. Nadstawiam ucha. WOODMAN! Ktoś wykrzykuje: WOODMAN! WOODMAN!
O Boże! Z miejsca domyślam się, kto to taki. Co robić?
Dzwonię po pielęgniarkę. Zaraz przybiega i jest niesamowicie przejęta. Tłumaczę jej po niemiecku, żeby wpuściła jednego, tylko jednego, i przyprowadziła do mojego pokoju. Siostrzyczka wytrzeszcza na mnie oczy. Powtarzam więc, tylko jednego. Nur eins. Wybiega na korytarz.
Nie wiem, dlaczego wybrała akurat tego. Gdy go wprowadza do mojego pokoju, widzę, że jest kompletnie pijany. Może to był jedyny, który jeszcze trzymał się na nogach. Stoi, a przynajmniej usiłuje stać, przy moim łóżku, opiera się o nie, kolebie do tyłu i do przodu, głowa mu się kiwa na wszystkie strony.
– Nie rozumiecie, że to szpital? Nie możecie tu wejść. Co wam strzeliło do głowy?
Przygląda mi się. Próbuje coś powiedzieć, ale dopiero za trzecim razem udaje mu się wydobyć z siebie zrozumiałe dźwięki.
– Klucz… zgubiliśmy klucz.
O mało nie wybucham śmiechem. Tego już za wiele. Sięgam do mojej torebki leżącej na nocnym stoliku koło łóżka.
– Dlaczego nie poszliście do mieszkania? Bert miał klucz.
Znowu mija dłuższa chwila, zanim daje się słyszeć bełkotliwa odpowiedź.
– Poszliśmy. Nikogo nie było. Wołaliśmy. Nikt nie otwierał.
Wierzę mu. Bert potrafi spać w niewyobrażalnym hałasie. Jak ktoś się wychował koło tartaku, to potem nie zwraca uwagi na byle stukanie. Daję mu klucz.
– Tylko nie zgub! Znasz drogę?
– Taaa. Teraz wszystko gra, jak mamy klucz.
Ściska go w sztywno wyciągniętej ręce jak złoty samorodek znaleziony pod kamieniem. W takiej pozie maszeruje do drzwi.
Nie chce mi się wierzyć, że to najbliżsi przyjaciele Berta.
Kiedy następnego dnia w przerwie obiadowej przyjeżdża Bert, nie muszę nawet nic mówić. Oni mu już wszystko opowiedzieli.
Bert zasłania się obiema rękami; wygląda jak policjant zatrzymujący samochody na skrzyżowaniu.
– Już po wszystkim, kochanie. Wszyscy cię bardzo przepraszają. Są już w pociągu do Heidelbergu. Najpierw jadą do Monachium, a potem dalej. Wiem, że uważasz ich za bandę dzikusów, ale to naprawdę wspaniali chłopcy. Po prostu zmogło ich to niemieckie piwo.
Wyciągam do niego ręce i Bert podchodzi do mnie. Bije od niego pierwotna siła mieszkańców dziewiczych puszczy. Jestem taka szczęśliwa, że jesteśmy razem. Chciałabym już być w domu.
Kiedy wracam, mieszkanie tonie w kwiatach. Moje przyjaciółki przygotowały nam jedzenie na cały tydzień i włożyły wszystko do lodówki. Wystarczy podgrzać. Pierwsze dni w domu spędzam w łóżku, wstaję tylko do toalety. Kiedy się czuję na siłach, bawię się z Dayiel. Taka z niej już bystra dziewuszka, wszystkiemu się uważnie przygląda. To jak nowy początek. Obliczam, że za siedem lat będę miała następne dziecko. W ten sposób każdym z tej trójki będę mogła się zajmować tak, jakby to było jedyne dziecko. Poza tym starsze będą już dość duże, żeby mi pomóc. Wszystko sobie zaplanowałam. Czegoś jednak nie przewidziałam.