39237.fb2
Dayiel jest aniołkiem, ale ma też w sobie diabełka. Kiedy kończy trzeci miesiąc, zaczyna mnie gryźć podczas karmienia, a nie ma jeszcze ani jednego zęba. Bert uważa, że to zabawne, a ja, że Dayiel robi to specjalnie, aby go rozśmieszyć.
Staje na czworakach zaraz jak tylko opanowuje sztukę przewracania się na brzuszek. Kołysze się w przód i w tył, śmieje się na głos i ma taką zadowoloną minę, jakby właśnie obrabowała bank. Opracowuje swój własny sposób raczkowania – nie na czworakach, ale na rękach i stopach – i buszuje po całym mieszkaniu jak mały piesek. Nic, co znajdzie się w zasięgu jej rączek, nie jest bezpieczne. Staram się schować wszystko, co mogłaby zniszczyć, ale Dayiel zawsze okazuje się sprytniejsza.
Nigdy nie przesypia całej nocy, budzi się trzy albo cztery razy.
Nakarmiona chce się bawić. Nawet kiedy ma już sześć miesięcy, śpi mniej niż osiem godzin na dobę. Tak bardzo kocha życie, że nie lubi zamykać oczek. Jakby coś przeczuwała.
Bert i ja zamieniamy się w automaty do opieki nad niemowlę, ciem. Na zmianę wstajemy do Dayiel. Później pozwalamy jej spać w łóżku między nami. Wydaje mi się, że nic jej tu nie grozi, ale Dayiel znajduje sposób, żeby się stąd wydostać. Tej nocy, kiedy robi to po raz pierwszy, czuję nagle, że Bert szarpie mnie za ramię.
– Kate, gdzie jest Day?
– Jestem wpółprzytomna.
– Nie wiem, może któreś z nas przeniosło ją do jej łóżeczka?
– Ja nie.
Bert zrywa się z materaca. Po chwili wsuwa głowę do naszego pokoju.
– Tam jej nie ma!
Siadam, teraz już naprawdę wystraszona.
– Może jest u Willsa. Może zabrał ją do swojego łóżka, kiedy płakała.
Wyczołguję się z materaca na podłogę i wstaję. Potwornie boli mnie głowa. Bert biega po korytarzu. Coraz bardziej się boję.
Gdzie, u licha, w zamkniętym mieszkaniu może się podziać niemowlę? Może coś jej się stało?
Wtedy słyszę śmiech Berta i zaraz potem śmiech Dayiel. Są w łazience.
Day siedzi pod prysznicem i bawi się zabawkami do kąpieli.
Wiem, że bardzo lubi się kąpać, to jedno z jej ulubionych zajęć, ale żeby w środku nocy, po ciemku i bez wody? Dayiel pokazuje paluszkiem na kurki – chce żebyśmy odkręcili wodę. Jest brudna i przesiusiana. Bert pochyla się i zaczyna ją rozbierać. Day wciąż wskazuje na kurki.
– Okay, Day. Tylko ten jeden raz. Ale żadnych więcej kąpieli o trzeciej nad ranem. Zrozumiano?
Dayiel uśmiecha się i klapie rączkami o podłogę kabiny prysznicu jak wówczas, kiedy jest tam woda.
– Bert, nie będziesz miał mi za złe, jeśli wrócę do łóżka?
– Jestem wykończona i strasznie boli mnie głowa.
– Jasne, już cię tu nie ma, dziecino. Zmykaj do łóżka i postaraj się zasnąć. Może po kąpieli uda mi się ją położyć. Kurczę, zanosi się na to, że jutro będę baaardzo niemiłym panem od matematyki.
Odkręca wodę. Słyszę, jak szumi, kiedy idę do naszego pokoju i kładę się do łóżka. Nie wiem, kiedy Bert wraca do mnie; możliwe, że w ogóle nie wraca, ponieważ kiedy budzi mnie płacz Dayiel, nie ma go już w domu.
Kilka razy odwiedzają nas rodzice. Tato fantastycznie bawi się z Dayiel. Nigdy bym się tego nie spodziewała. Chodzi za nią po całym mieszkaniu i pozwala jej robić wszystko, na co ma ochotę, pod warunkiem, że niczym to jej nie grozi. Tato mówi, że to jak wyprowadzanie szczeniaka na spacer, a poza tym, że spędzając tyle czasu na podłodze, on sam zyskuje całkiem nowy ogląd rzeczywistości. Robi Dayiel „samolot”, sadza ją sobie na kolanach albo pozwala skakać na swoim brzuchu. Teraz przypominam sobie, jak robił to wszystko ze mną, Mattem i Camille. Zupełnie już o tym zapomniałam.
Pojawienie się dziecka zawsze wywołuje masę wspomnień z własnego dzieciństwa, o których w innej sytuacji nigdy byśmy nie pamiętali. Gdybym nie widziała taty z Dayiel, nigdy bym nie przypomniała sobie tych wszystkich sztuczek, które z nami wyczyniał. Zabawne, jak łatwo się zapomina. Myślę, że niepamięć jest najbliższym śmierci stanem, którego doświadczają żyjący. To coś innego niż sen.
Mama dużo czyta Dayiel. Wydaje mi się, że to ją uspokaja.
Mama opowiada mi o wynikach badań naukowych, według których małemu dziecku, począwszy od niemowlęctwa powinno się czytać nie mniej niż trzy książeczki dziennie. Zdaniem tych samych naukowców każde normalne dziecko, któremu przeczytano trzy tysiące książeczek, zanim zaczęło chodzić do szkoły, później radzi sobie dużo lepiej z nauką, nawet na uniwersytecie. Mój Boże! Trzy tysiące książeczek.
Kiedy Day podrasta, a pogoda się poprawia, mama zabiera ją do ogródka i nad jezioro, gdzie razem karmią kaczki i łabędzie.
Day jest kochanym dzieckiem, dopóki nie próbujemy zrobić z nią czegoś, czego ona nie chce, albo nie dajemy jej tego, na co akurat ma ochotę. Wtedy potrafi być taka uparta, że chętnie bym ją stłukła. Ale kochamy ją pomimo to, a może właśnie z powodu tych wszystkich jej szelmostw i ciągłej opieki, której od nas wymaga.
Wszystko układa się już całkiem dobrze, kiedy okazuje się, że znowu jestem w ciąży. Day ma tylko trzynaście miesięcy i, oczywiście, nie wyrosła jeszcze z pieluch. Nawet Bert, który już wie, ile sił kosztuje wychowywanie dzieci, jest zaniepokojony.
Jadę do mojej Frauenklinik, gdzie nie są zachwyceni, że tak krótko po cesarskim będę miała kolejne dziecko. My jednak decydujemy, że je urodzę, a potem Bert podda się sterylizacji, albo ja każę sobie podwiązać jajniki. Wiem, że nigdy nie będzie nas stać na więcej niż troje dzieci.
Tym razem mdłości mam już od samego początku, a oprócz tego bardzo niskie ciśnienie. Ledwo mogę jeść, a kiedy uda mi się coś przełknąć, zwykle wszystko zwracam. Bert bardzo się o mnie martwi. Chce, żebym rozważyła możliwość przerwania ciąży; jeszcze nie jest za późno.
Odkładam decyzję, ale rano już wiem, że chcę tego dziecka.
Tym sposobem, zanim skończę czterdziestkę, wszystkie nasze dzieci będą już w szkole. Mając dzieci w tej samej szkole co my, będziemy mogli dalej uczyć, może nawet tu, w Starnberg. Nie tak to sobie zaplanowałam, ale teraz wydaje mi się, że to niezłe rozwiązanie. Jeśli tylko przeżyję następne cięcie.
Mia przychodzi na świat siedemnastego grudnia. Błagam lekarzy, żeby na Wigilię puścili mnie do domu. Zgadzają się, ale pod warunkiem,, że zaraz po świętach wrócę do szpitala. W pierwsze święto mój lekarz przychodzi, żeby mnie zbadać. Mówi, że niechętnie znowu mnie kroił i psuł te wszystkie piękne szwy, które założył mi poprzednim razem, ale że teraz wszystko poszło równie dobrze. Myślał nawet, że wystarczy nacięcie krocza.
To pierwsze świadome święta Dayiel i mała jest zachwycona.
Moi rodzice przyjeżdżają z Paryża i są już u nas, kiedy wracam ze szpitala. Tato przywozi kamerę wideo, woła na mnie „Mamma Mia” i kręci parę przepięknych scenek, w rodzaju tej, kiedy Dayiel całuje Mię w czasie karmienia, a potem sama próbuje się pożywić przy mojej drugiej piersi. Mamie udaje się zająć Dayiel jednym z gwiazdkowych prezentów; to nowa książka. Day umie pokazywać już nie tylko obrazki, ale nawet słowa. Będzie czytać jeszcze przed ukończeniem piątego roku życia.
To najwspanialsze święta Bożego Narodzenia, jakie pamiętam, choć z moją rodziną nieraz spędziłam cudowne gwiazdki. Czuję się taka dorosła. Mam świetnego męża i trójkę dzieci. Tato zawsze powtarzał, że człowiek jest dorosły, kiedy woli spędzić święta we własnym domu i z własnymi dziećmi, zamiast jechać do rodziców.
To trochę smutne, ale chyba ma rację. Czuję się dojrzałą kobietą.
Nigdy wcześniej nie znałam tego uczucia.
Krótko przed narodzinami Mii umiera ojciec Berta. Od dawna chorował na serce. Przyjechał wprawdzie na nasz ślub, ale już wtedy nie wyglądał zbyt dobrze. A teraz tak po prostu umarł.
Miał tylko sześćdziesiąt cztery lata, zaledwie kilka więcej niż mój tato.
Bert leci na pogrzeb, pomaga swojej mamie pozałatwiać niezbędne formalności i wraca na tydzień przed narodzinami Mii.
Jest jednak zupełnie rozbity.
Kiedyś już byłam zdziwiona, że Bert płacze. Teraz wystarczy, że wspomni o swoim ojcu i już się rozkleja. Ciągle jeszcze pracuje w szkole, ponieważ chce mieć jakieś zajęcie, ale w sumie to prawdziwa męczarnia i dla niego, i dla mnie, ponieważ nie potrafię mu pomóc. Nawet gdybym teraz nie miała własnych problemów, prawdopodobnie nie zdziałałabym wiele. Trudno zrozumieć, dlaczego my, ludzie, nie jesteśmy w stanie pojąć śmierci, łagodnej, głębokiej naturalności wszystkiego, co z tym związane.
Wspólnie dochodzimy do wniosku, że powinniśmy wyjechać na rok czy dwa do Oregonu, żeby Bert mógł być blisko swojej mamy. Claire mieszka teraz sama jedna w wielkim domu, w którym wychowała czwórkę dzieci, i nie wie, co ze sobą począć. Bert strasznie przeżył rozstanie z nią po pogrzebie ojca.
Wyjazd na jakiś czas do Oregonu może się okazać niezłym rozwiązaniem dla nas wszystkich. Danny chce zabrać Willsa do siebie na cały rok szkolny, więc jeżeli będziemy w Oregonie, co wieczór będę mogła do niego dzwonić. Żona Danny'ego, Sally, urodziła chłopca, któremu dali na imię Jonathan, poza tym kupili piękny dom w Redondo Beach. Trochę się boję tego rozstania, ale myślę, że Willsowi będzie tam naprawdę dobrze.
Tymczasem zajmowanie się dwójką malutkich dzieci przysparza nam mnóstwa pracy. Biedny Bert przynajmniej połowę swojego wolnego czasu spędza w piwnicy, napełniając i opróżniając pralkę, a potem rozwieszając pranie, głównie pieluchy.
Chociaż wracam do formy szybciej niż się spodziewałam, zamiast mięśni brzucha mam w środku jakby papkę. Mija miesiąc, zanim mogę zrobić jeden przysiad. Patrzę na swoje buty do joggingu i jestem pewna, że już ich nigdy nie włożę. To bardzo przygnębiające.
Mia to sama radość. Jest zupełnie inna niż Day. Mam wrażenie, że uśmiecha się i próbuje mówić od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałam. Patrzymy sobie w oczy i wtedy dzieją się między nami jakieś czary. Czuję, że znam ją od bardzo, bardzo dawna, że jest niezwykle mądra i że ogromnie mnie kocha. Wiem, że większość ludzi uważa to za niemądre, babskie gadanie, ale oni się na tym po prostu nie znają. Teraz już wiem, że miałam rację.
Mieszkanie musimy oddać w idealnym stanie albo stracimy depozyt; trójka dzieci potrafi w tym przeszkodzić. Wszystko dokładnie szorujemy, a potem malujemy. Jeśli chodzi o nas, to jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego efektu, ale wiemy, że w oczach Niemki zostawiamy po sobie chlew. Frau Zeidelman jednak oddaje nam pieniądze.
Przyjęcie pożegnalne zdaje się ciągnąć w nieskończoność. To gorsze niż trzy gwiazdki i trzy sylwestry razem wzięte. Ale jest cudownie. Pralkę dostaje Camille i jej mąż, Sam. Volkswagena dajemy Mattowi. Meble rozdajemy w taki sam sposób, w jaki kiedyś trafiły do nas. W ostatnią noc przed wyjazdem dysponujemy tylko łóżeczkiem Mii, naszym materacem, gdzie śpimy razem z Day, oraz poduszką, na której kładziemy Willsa. Także i to wszystko nazajutrz zmieni właściciela.
W ciemnościach Bert obraca się do mnie.
– Wiesz, Kate, kiedyś myślałem, że nigdy nie polubię tej naszej starej Fryclandii. A teraz, gdyby nie to, że moja matka została zupełnie sama, że Wills będzie mieszkał z Dannym, i że nie mamy już żadnych mebli, najchętniej poszedłbym do Stana i powiedział, że jednak zostajemy. Ci wszyscy ludzie, których poznaliśmy w szkole, są nawet milsi niż Oregończycy, a to coś znaczy.
Podróżowanie z dziećmi nigdy nie należy do przyjemności, ale nasza wyprawa od razu zaczyna się fatalnie. W Monachium musimy czekać sześć godzin, aż samolot dostanie pozwolenie na start.
Podczas lotu do Paryża wiry powietrzne miotają samolotem na wszystkie strony. Przelot z Paryża do Nowego Jorku jest jeszcze gorszy. Dostaję napadu mdłości. Ostatni raz zdarzyło mi się to w samolocie, kiedy miałam dwanaście lat. Teraz wpycham się do malutkiej toalety i wymiotuję tak długo i gwałtownie, że jestem przekonana, że za chwilę umrę. Któraś ze stewardes słyszy, co się dzieje, a może przysyła ją Bert, puka, a ja resztką sił odblokowuję drzwi i wpuszczam ją do środka.
Jest miła i uprzejma, sadza mnie na jednym z foteli zarezerwowanych dla załogi, opuszcza oparcie i daje jakąś pastylkę. Pyta, czy jestem w ciąży. Pokazuję palcem na Berta, Mię, Day i Willsa.
– To moja rodzina.
Stewardesa z pewnością myśli, że jestem kimś w rodzaju chłopki z Arkansas albo fanatyczną katoliczką. Jest jednak bardzo życzliwa. Irma stewardesa przez cały lot pomaga Bertowi i Willsowi przy dziewczynkach.
Kiedy w końcu lądujemy w Nowym Jorku, mamy blisko sześciogodzinne opóźnienie.
Mama czeka na lotnisku, od sześciu godzin to jej główne zajęcie. Przyjechała prosto z New Jersey, gdzie rodzice mają dom na plaży, w którym od siedmiu lat spędzają każde wakacje. To piękny, stary dom, w pięknym, starym miasteczku o nazwie Ocean Grove. Pamiętam, że byłam nim zachwycona, kiedy wybrałam się tam pięć lat temu. Teraz jednak taka przerwa w podróży kosztowałaby nas dodatkowo siedemset dolarów, na co nie możemy sobie pozwolić.
Wychodzę z samolotu biała jak ściana. Mię trzymam na rękach, Bert dźwiga Dayiel i nasz ręczny bagaż. Wills taszczy kolejną torbę. Jestem naprawdę u kresu. I wtedy widzę mamę, jak zawsze roześmianą, i z taką miną, jakbyśmy się właśnie przypadkiem spotkały gdzieś na ulicy. Ryczę jak bóbr. Wcale nie czuję się dorosła, lecz jak mała dziewczynka, która się zgubiła i teraz właśnie znalazła swoją mamusię.
Kiedy pierwsze emocje opadają, Bert zagląda do naszych biletów.
– Spóźniliśmy się na połączenie do Oregonu. Mogę ci zostawić na chwilę Dayiel? Muszę się zorientować, co robić.
Tylko kiwam głową. Karmię Mię. Założę się, że przez to wszystko moje mleko skwaśniało, ale dzięki temu mam chwilę spokoju.
Kiedy Mia przysypia, oddaję ją mamie. Mama pilnuje też Willsa, który pilnuje Dayiel, a mnie nagle urywa się film, spadam w czarną otchłań.
Kiedy się budzę, jest przy mnie Bert. Uśmiecha się wyraźnie zadowolony.
– Chcieli nam dać pokój w „Hiltonie” do jutra, ale powiedziałem, że mamy gdzie się zatrzymać, za to chcielibyśmy przesunąć rezerwację na przyszły tydzień. Długo to trwało, ale w końcu się zgodzili. Jeżeli więc Rosemary nie ma nic przeciw temu, to pakujemy się do samochodu i jedziemy do Ocean Grove. Co wy na to?
Kiedy docieramy do Ocean Grove, jest już po północy. Tato śpi. Wyskakuje z łóżka, tak jak on to potrafi, zupełnie goły. Mówi, że trzymał stolik na bankiecie, na który byli zaproszeni razem z mamą, dopóki nie sprzątnięto całego jedzenia. Wtedy wrócił do domu, zadzwonił na lotnisko, a kiedy dowiedział się, że lot z Monachium jest opóźniony, postanowił się przespać i martwić dopiero nazajutrz. W naszej rodzinie nikt nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że wydarzyła się jakaś katastrofa. Żyliśmy w rodzaju Nibylandii, gdzie wszystko złe przytrafiało się tylko innym.
Przez dwadzieścia lat, kiedy tato zarabiał jedynie na swoich obrazach, żyliśmy bez ubezpieczenia na życie, a nawet bez ubezpieczenia na samochód: w ogóle nie mieliśmy żadnego ubezpieczenia, poza rentą taty z czasów, kiedy został ranny na wojnie.
Moi rodzice byli szaleni, głupi albo mieli szczęście. Możliwe, że było to szalone, głupie szczęście, ponieważ rzadko chorowaliśmy.
Wydaje mi się, że żadne z naszej czwórki w ciągu tych dwudziestu lat nie było u lekarza więcej niż sześć, siedem razy, a i to głównie na szczepienie.
Mama jest trochę czarownicą, oczywiście dobrą czarownicą.
Całe górne piętro tego wielkiego domu w New Jersey urządziła specjalnie dla nas. Znajdujemy tu łóżeczko dla Dayiel, kołyskę dla Mii, osobne łóżka (i pokoje) dla Willsa i dla nas. Skąd wiedziała, że tu przyjedziemy? Może zaczarowała ten samolot? Kiedy byłam nastolatką, byłam pewna, że mama ma na usługach jakieś magiczne moce, dzięki którym zawsze wszystko wie. Teraz rozumiem, że to nie ma nic wspólnego z czarami. Ona po prostu ma silne przeczucia, ufa im i postępuje zgodnie z tym, co jej podpowiadają. Nigdy jednak nie zdoła przewidzieć tego, co się nam przydarzyło. Jest taką bardziej praktyczną czarownicą.
Śpimy jak zabici. Jest już dobrze po dziesiątej, kiedy słyszę, że Bert wygrzebuje się z łóżka, żeby przynieść mi Mię. Po raz pierwszy przespała całą noc, a jeśli nawet się budziła, to my tego nie słyszeliśmy. Bert kładzie ją przy mnie, a ona natychmiast przysysa się do mojej piersi. Bert schodzi na dół. Wills ciągle śpi.
Jestem pewna, że rodzice, chociaż położyli się bardzo późno, zdążyli już rozegrać partię tenisa, popływać w oceanie, odbyć przejażdżkę rowerową i może nawet trochę pobiegać.
Tato wygląda jak podstarzały atleta, ale mama nigdy nie zdradzała w tym kierunku żadnego zainteresowania. A teraz, proszę, wali trzymaną oburącz rakietą w piłkę, i robi to naprawdę nie najgorzej. Codziennie rano przebiega swoje trzy kilometry, może niezbyt szybko, ale zawsze. Zastanawiam się, czy kiedy moje dzieci trochę podrosną, uda mi się wrócić do dawnej formy. Pod tym względem jestem podobna do mamy. Żaden ze mnie sportowiec, ale cenię sobie dobre samopoczucie.
Spędzamy cudowny tydzień. Dayiel nawet przez chwilę nie, może usiedzieć w jednym miejscu: to się kąpie w oceanie, to znów bawi w piasku ze swoim dziadkiem, budując zamki i pochylnie, to znowu biega po plaży, która wydaje się nie mieć granic.
Bert okazuje się iście wodnym zwierzęciem, tak samo Wills.
Kąpią się razem z tatą około dwudziestu razy dziennie. Wills ma tu mnóstwo kolegów i często znika gdzieś na dłużej. Bert i tato nie przejmują się tym tak jak ja i mam wrażenie, że w ogóle nie pilnują dzieci. Bert idzie pod prysznic z Mią; kiedy już ją przebrał, podchodzę do nich.
– W ogóle nie interesujesz się, co robi Wills? Pływa teraz po tych wysokich falach na desce, może się utopić albo zniesie go gdzieś daleko. Jesteś taki sam jak tato. Nigdy nie bierzesz pod uwagę, że może zdarzyć się coś złego.
Bert podnosi głowę i mruży oczy, ponieważ razi go słońce.
– Posłuchaj, Kate. Widzisz facetów w czerwonych kamizelkach, którzy siedzą na tych białych stanowiskach? To ratownicy.
Oni tu są od pilnowania, zwłaszcza małych dzieci, i znają to wybrzeże jak własną kieszeń. Rozmawiałem z jednym z nich, okazało się zresztą, że to kapitan straży przybrzeżnej, i wiesz, co powiedział? Że od prawie stu lat, odkąd pracują tu ratownicy, na tej plaży nikt nigdy się nie utopił. Zdaje się, że znaleźliśmy się w najbezpieczniejszym miejscu na świecie. Tak więc, nie denerwuj się i spróbuj wypocząć.
Odwracam się. Nie spodziewałam się innej odpowiedzi, ale ma rację. Odtąd staram się nie denerwować i wypoczywać. Czuję się, jakbym po latach wróciła do domu.
Mama i ja gotujemy, a mężczyźni zajmują się maluchami. Nawet wujek Robert, mój tyczkowaty młodszy brat, bierze w tym udział. Lubi Day, chociaż z zasady nie cierpi małych dzieci. Bawi się z nią, a potem, jak to on, bardzo długo i metodycznie tłumaczy nam, dlaczego uważa, że Dayiel jest wyjątkowa.
Mama odwozi nas na lotnisko. Tym razem odprawa odbywa się zgodnie z rozkładem lotów. Kiedy do akcji wkracza mama, zawsze wszystko dobrze się kończy.
Przylatujemy do Oregonu, gdzie na lotnisku odbiera nas Steve, brat Berta. Nie mam żadnych specjalnych wyobrażeń o tym, co nas tutaj czeka. Droga z lotniska zapchana jest dziwacznymi pojazdami, samochodami terenowymi, autami z przyczepami, furgonetkami, a wszystkie pędzą z ogromną, naprawdę ogromną szybkością, wpychając się między siebie i zajeżdżając sobie nawzajem drogę.
– Steve, czy tutaj nie ma żadnego ograniczenia prędkości?
– Jedziesz setką, a prawie wszyscy cię wyprzedzają. We Francji i w Niemczech wydawało mi się, że już gorzej być nie może, ale jak widzę, to byli całkiem rozsądni kierowcy.
– Tak to już jest, Kate, że wszyscy w Oregonie wiecznie gdzieś się spieszą. Sam tego nie rozumiem. Ale jeśli zejdziesz poniżej setki, rozjadą cię. Oregon jest jednym z kilku stanów, w których przywrócono ograniczenie szybkości do stu kilometrów na godzinę. To oznacza, że możesz pruć sto dwadzieścia i gliny nie kiwną nawet palcem. Może to skutek mentalności pogranicza.
Spogląda na Berta i śmieje się. Jedziemy wielkim amerykańskim samochodem, w którym jest dość miejsca i dla nas, i dla naszych bagaży. Całą trójkę dzieci mam ze sobą z tyłu. Nie ma tu pasów bezpieczeństwa, więc trzymam tylko Day i Mię, a Willsowi każę mocno chwycić się oparcia. W Kalifornii i w Niemczech dzieci woziliśmy w specjalnych fotelikach i mieliśmy z tylu pasy bezpieczeństwa. Tam to jest obowiązkowe, ale i tak bym tego przestrzegała. Małe dziecko nie ma żadnych szans już przy ostrzejszym hamowaniu. Bert ogląda się do tyłu.
– Widzisz, Kate, znaleźliśmy się na Dzikim Zachodzie. Ograniczenie do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę ocaliło życie większej liczbie ludzi niż jakakolwiek inna ustawa uchwalona w Stanach Zjednoczonych, ale w Oregonie uważają, że lepiej być martwym niż bezpiecznym. Tutaj nie lubią, jak się im mówi, co mają robić.
Przestaję kurczowo przyciskać do siebie dzieciaki dopiero, kiedy zjeżdżamy z autostrady. Jest wczesny wieczór i za oknem roztaczają się piękne krajobrazy, które gdzieniegdzie przesłania coś, co wygląda jak smog, gorszy jeszcze niż w Los Angeles.
– Co to za dym, Bert? Macie tu jakąś dużą fabrykę?
– To z wypalanych pól, Kate. Jedną z najważniejszych upraw w Oregonie są trawy, wiesz, na nasiona. Po każdych zbiorach farmerzy wypalają setki tysięcy akrów ścierniska. Trwa to już prawie czterdzieści lat. Nikomu się to nie podoba, ale hodowcy nasion zarabiają na tym interesie setki milionów dolarów rocznie.
– Nikt nie potrafi ich powstrzymać. Próbowały tego najrozmaitsze organizacje, ale żadnej się nie powiodło. Oregończycy słono za to płacą. Stale pieką ich oczy, niebo przesłaniają chmury czarnego dymu, powietrze, ziemia i woda są skażone rakotwórczymi substancjami. Wszystko dlatego, że kilku farmerów postanowiło się wzbogacić. Właściwie to nie ma wiele wspólnego z uprawą ziemi, to już nie agrokultura, lecz agroprzemysł. Kiedyś byłem szefem organizacji studenckiej, która usiłowała z nimi walczyć: zostałem aresztowany za pikietowanie siedziby gubernatora. Czasem wstyd mi, że jestem Oregończykiem.
Zastanawiam się, jaki wpływ to będzie miało na Willsa i na mnie. Oboje jesteśmy strasznymi alergikami. Co prawda, Wills w przyszłym tygodniu będzie już w drodze do Los Angeles.
W tym zamieszaniu prawie zapomniałam, że przez następny rok rzadko będziemy się widywać. Zawsze był moim najlepszym przyjacielem. Będzie mi go brakowało. Ale, jak mówi Bert, Wills jest również dzieckiem Danny'ego. Pod wieloma względami, tam, w środku, jest nawet bardziej dzieckiem Danny'ego niż moim.
Wiem już co nieco o rodzinie Berta. Jego ojciec był rzeźnikiem i miał sklep w Falls City, małym miasteczku, które liczyło zaledwie sześciuset mieszkańców. Potem ojciec Berta poszerzył ofertę sklepu o inne artykuły, żeby ludzie nie musieli po każdy drobiazg jeździć do sąsiedniej miejscowości.
Nawet nieźle im się powodziło. Bert, tak jak całe jego rodzeństwo, pracował w sklepie. Dowiedziałam się także, że ich ojciec kupił kawałek ziemi za miastem i na siedemnastu akrach postawił dom. Próbował uprawiać ostrokrzew, żeby potem sprzedawać na Boże Narodzenie, ale nic z tego nie wyszło.
Kiedy przyjeżdżamy do posiadłości Woodmanów, jestem oczarowana. Nie zdawałam sobie sprawy, że dom może być czymś tak osobistym, że w takim stopniu może być dziełem własnych rąk.
Jest trochę zaniedbany, potrzebuje trochę gwoździ, młotka i farby, ale prezentuje się wspaniale i doskonale wtapia się w krajobraz.
Jest tu zagroda dla koni, w której biegają dwa kucyki. Wills dostaje kompletnego bzika.
Claire – jak każe siebie nazywać mama Berta – robi wrażenie uradowanej naszym przyjazdem, zwłaszcza cieszy się dziewczynkami. Poza nimi ma jeszcze tylko jednego wnuka. Dziewczynki z miejsca garną się do niej. Claire ma w sobie dużo prawdziwego babcinego ciepła, ale pod tym wszystkim czai się głęboki smutek. Czterdzieści lat była żoną tego samego człowieka, ojca Berta, i większość z nich przeżyła w tym domu, wychowując dzieci. Teraz on odszedł, a dzieci mają swoje własne życie.
Oba nasze maluchy zasypiają na jej kolanach. Claire przygotowała dla nas dawny pokój Berta. Niesie tam teraz Mię, Bert bierze Dayiel. Nawet ich nie rozbieramy, tylko nakrywamy kołderkami i gasimy światło. Claire opowiada, że w tym samym łóżeczku i kołysce kiedyś spał Bert, a po nim cała reszta jej dzieci.
Atmosfera tego domu sprzyja wspomnieniom. Coś podobnego czuliśmy w Niemczech, w Seeshaupt, gdzie jadaliśmy przy stole, za którym od stu lat zasiadała ta sama rodzina, pokolenie za pokoleniem. Zawsze lubiłam sobie wyobrażać, że czas to coś, co łączy ze sobą jedną część rodziny z następną, kiedy nadchodzi jej kolej. Teraz już wiem, że to nie całkiem tak. Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane.
Bert wprost się pali, żeby wyremontować dom. Zastanawiają się z Claire, czy powinna go sprzedać i przeprowadzić się do małego mieszkania w najbliższym miasteczku, czy też zostać na miejscu. Claire nie chce się nigdzie ruszać, ale jest tutaj zupełnie sama. Poza tym, w jej wieku, utrzymanie takiego domu to zadanie ponad jej siły. Wiem, że Bert i reszta rodzeństwa chcieliby, żeby została, ale myślę, że głównie ze względu na siebie. Zależy im, żeby ich stary dom pozostał w rodzinie. Chcą móc o nim myśleć jako o miejscu, do którego zawsze mogą powrócić.
Żadne z nich, z wyjątkiem Berta, nie mieszka dalej niż trzydzieści kilometrów stąd. Przez najbliższy rok czy dwa także my z Bertem będziemy mieszkać niedaleko, prawdopodobnie w Eugene. Jeszcze nie podjęliśmy decyzji. Wszystko zależy od tego, czy będzie mi się podobało w Oregonie; również od tego, czy spodoba się tu Bertowi. Dawno go tu już nie było.
Niezależnie od tego, co zdecydujemy, Bert postanawia odmalować dom i zamierza skorzystać z pomocy każdej pary rąk, nie wyłączając swoich kumpli z drużyny koszykarskiej. Ciarki mi przechodzą, kiedy wyobrażam sobie tych klownów z pędzlami w ręku. Po prostu już wiem, czego się można po nich spodziewać.
Bert kupuje cztery stulitrowe puszki białej farby. Potem miesza ją z innymi kolorami. Szuka takiej barwy, która będzie pasować do otoczenia, a zarazem będzie się z niego wyróżniać. Prosi mnie, żebym podjęła decyzję. Wybieram kolor zbliżony do barwy kory cedru, który tu rośnie, mieszankę sjeny naturalnej, palonej sjeny, palonej umbry i czerwieni oksydowej. Mieszamy farby tak długo, aż próbka po wyschnięciu spełnia moje oczekiwania.
Z nie znanych mi powodów uważają mnie tu za eksperta w tej dziedzinie. Po kilku wspólnych wizytach w muzeach Monachium i Paryża Bert jest przekonany, że jestem prawdziwym znawcą sztuki. Pewnie więc o tym rozpowiedział. W naszej rodzinie wszyscy byliśmy ciągani po muzeach, odkąd tylko nauczyliśmy się chodzić. Mama albo tato opowiadali nam o obrazach i rzeźbach, które oglądaliśmy, i w wieku lat dwunastu wszyscy dysponowaliśmy wiedzą o sztuce na poziomie studiów.
Bert wynosi drabiny, rozdaje pędzle i wałki. Tworzymy rodzaj żywego obrazu, na którym wszyscy machają pędzlami albo nabierają farbę na wałek. Spodziewałam się większego bałaganu, ale i tak jest co sprzątać. Muszę przyznać, że ci koszykarze jak chcą, to potrafią pracować, oczywiście, jeżeli nie są pijani. Wieczorami urządzamy dla naszych malarzy barbecue, w ciągu dnia oferujemy dowolną ilość suchego prowiantu.
W trzy tygodnie zużywamy czterysta litrów farby i przynajmniej drugie tyle piwa. Malujemy cały dom trzy razy i efekt jest naprawdę wspaniały. Trochę się obawiałam, że będzie za różowo, ale po wyschnięciu odcień jest dokładnie taki, jaki zaplanowałam.
Wybieram jeszcze kolory do prac wykończeniowych: dla miejsc nie wystawionych na działanie atmosferyczne biel, dla framug okiennych – paloną sjenę, oraz mieszankę palonej i naturalnej sjeny dla samych okien. Pomalowanie tego wszystkiego zabiera nam kolejny tydzień.
Po zakończeniu pracy oglądamy nasze dzieło, gratulujemy sobie nawzajem i przygotowujemy wielkie przyjęcie. Doug, najlepszy kumpel Berta, wynosi dodatkową beczkę piwa i prawie wszyscy zalewają się w trupa. Łaska boska, że przedtem zamknęliśmy resztki farby w szopie, jeszcze by im strzeliło do głowy, żeby wymalować okoliczne drzewa. Ta istna malarska orgia awansuje do rangi jednego z najważniejszych wydarzeń w Falls City na przestrzeni ostatnich lat.
Claire nie może uwierzyć, że tak szybko się z tym uporaliśmy.
Myślała, że remont będzie się ciągnąć miesiącami. Zaczynam rozumieć, czego Bertowi brakowało, kiedy wyjechał z Oregonu. To pewien rodzaj koleżeństwa, obejmujący również kobiety.