39276.fb2 Ojciec Chrzestny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Ojciec Chrzestny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Księga pierwsza

Za każdą wielką fortuną

kryje się zbrodnia

Balzac

Rozdział 1

Amerigo Bonasera siedział w nowojorskim Sądzie Karnym Nr 3 i czekał na sprawiedliwość – zemstę na ludziach, którzy tak okrutnie skrzywdzili jego córkę, którzy usiłowali ją pohańbić.

Sędzia, mężczyzna o masywnej, ciężkiej twarzy, podwinął rękawy czarnej togi, jak gdyby zamierzał fizycznie ukarać dwóch młodych ludzi stojących przed jego stołem. Twarz miał zimną, pełną majestatycznej pogardy. Jednakże w tym wszystkim było coś fałszywego, coś, co Amerigo Bonasera wyczuwał, choć czego jeszcze nie rozumiał.

– Postąpiliście jak najgorsi zwyrodnialcy – powiedział ostro sędzia.

Tak, tak – myślał Amerigo Bonasera. – Zwierzaki. Zwierzaki. Dwaj młodzi ludzie z krótko przystrzyżonymi, lśniącymi włosami, wypucowanymi, sympatycznymi twarzami, ułożonymi w wyraz pokornej skruchy, schylili potulnie głowy. Sędzia mówił dalej:

– Postąpiliście jak dzikie bestie w dżungli i macie szczęście, że nie napastowaliście seksualnie tej biednej dziewczyny, bo wsadziłbym was za kratki na dwadzieścia lat.

Sędzia przerwał, jego oczy pod imponująco krzaczastymi brwiami zerknęły przebiegle na pobladłego Ameriga Bonaserę, po czym spoczęły na leżącym przed nim stosie protokołów nadzoru sądowego. Zmarszczył brwi i wzruszył ramionami, jak gdyby przekonany wbrew własnej chęci. Przemówił znowu:

– Ale przez wzgląd na wasz młody wiek, na waszą dotychczasową niekaralność, na wasze zacne rodziny oraz dlatego, że prawo w swoim majestacie nie szuka zemsty, skazuję was na trzy lata więzienia z zawieszeniem.

Jedynie dzięki czterdziestu latom zawodowego żałobnictwa przytłaczające uczucie zawodu i nienawiści nie ujawniło się na twarzy Ameriga Bonasery. Jego piękna, młoda córka przebywała nadal w szpitalu ze zdrutowaną, złamaną szczęką, a ci animali mieli odejść wolno? Wszystko to było farsą. Patrzył, jak uszczęśliwieni rodzice otoczyli swych synków. O, teraz wszyscy oni byli uradowani, teraz wszyscy się uśmiechali.

W krtani Bonasery wezbrała czarna żółć, kwaśna i gorzka, i przelała się przez mocno zaciśnięte zęby. Wyjął białą płócienną chusteczkę i przytknął ją do warg. Stał tak, kiedy obaj młodzi ludzie ruszyli swobodnie przejściem, ufni i chłodni, uśmiechnięci, nawet nie obdarzywszy go spojrzeniem. Pozwolił im przejść nie mówiąc ani słowa, przyciskając czyste płótno do ust.

Potem przeszli rodzice tych animali, dwaj mężczyźni i dwie kobiety w jego wieku, ale ubrani bardziej po amerykańsku. Zerknęli na niego z zawstydzeniem, ale w ich oczach było jakieś dziwne, triumfalne wyzwanie.

Straciwszy panowanie nad sobą, Bonasera pochylił się ku przejściu i wykrzyknął chrapliwie:

– Będziecie płakali, tak jak ja płakałem… Zapłaczecie przeze mnie, tak jak ja płaczę przez wasze dzieci! – Chustkę przytknął teraz do oczu.

Adwokaci idący z tyłu stłoczyli swych klientów w małą grupkę, otaczając obydwu młodzieńców, którzy zawrócili przejściem, jak gdyby chcąc osłonić swoich rodziców. Olbrzymi woźny podsunął się szybko, aby zagrodzić rząd miejsc, w którym stał Bonasera. Ale nie było to potrzebne.

Przez wszystkie lata spędzone w Ameryce Amerigo Bonasera ufał w prawo i ład. I dzięki temu prosperował. Teraz, choć ział nienawiścią, chociaż szalone myśli o kupieniu rewolweru i zabiciu obu młodzieńców miotały mu się pod czaszką, Bonasera obrócił się do swej jeszcze oszołomionej żony i wytłumaczył jej:

– Zrobili z nas głupców. – Przerwał, a potem powziął decyzję, już nie lękając się ceny. – Po sprawiedliwość musimy iść na klęczkach do dona Corleone.

W krzykliwie przyozdobionym apartamencie hotelowym w Los Angeles Johnny Fontane spił się z zazdrości jak każdy zwykły mąż. Wyciągnąwszy się na czerwonej kanapie, popijał whisky wprost z trzymanej w ręku butelki, po czym spłukiwał smak, zanurzając usta w kryształowym wiaderku z kostkami lodu i wodą. Była czwarta nad ranem i snuł pijackie rojenia, że zamorduje swą włóczącą się żonę, kiedy wróci do domu. Jeżeli w ogóle wróci. Zrobiło się za późno, żeby telefonować do pierwszej żony i pytać o dzieci, a niezręcznie mu było dzwonić do któregoś z przyjaciół teraz, kiedy jego kariera chyliła się ku upadkowi. Niegdyś byliby zachwyceni i zaszczyceni, gdyby zadzwonił do nich o czwartej rano, ale teraz ich nudził. Zdołał nawet uśmiechnąć się z lekka do siebie na myśl, że kiedy szedł w górę, kłopoty Johnny’ego Fontane fascynowały niektóre z największych gwiazd w Ameryce.

Łykając whisky z butelki, usłyszał wreszcie klucz żony w zamku, ale pił dalej, póki nie weszła do pokoju i nie stanęła przed nim. Wydawała mu się tak bardzo piękna z tą swoją anielską twarzą, marzącymi fiołkowymi oczyma, delikatnym, kruchym, lecz doskonale ukształtowanym ciałem. Na ekranie uroda jej była uwydatniona, bardziej uduchowiona. Sto milionów mężczyzn na całym świecie kochało się w twarzy Margot Ashton. I płaciło, żeby zobaczyć ją na ekranie.

– Gdzie byłaś, psiakrew? – zapytał Johnny Fontane.

– Rżnęłam się.

Nie doceniała jego upicia. Przeskoczył przez stoliczek cocktailowy i chwycił ją za gardło. Ale znalazłszy się blisko tej czarodziejskiej twarzy, tych ślicznych fiołkowych oczu, utracił całą złość i znowu stał się bezradny. Popełniła ten błąd, że uśmiechnęła się drwiąco, ujrzała jego pięść biorącą zamach. Krzyknęła:

– Johnny, nie w twarz! Kręcę film!

Śmiała się. Uderzył ją w brzuch i upadła na podłogę. Rzucił się na nią. Czuł jej pachnący oddech, kiedy chwytała ustami powietrze. Walił ją po rękach i po jędrnych, jedwabistych, opalonych udach. Bił ją tak, jak bijał zasmarkanych mniejszych chłopaków dawno temu, kiedy był rozhukanym nastolatkiem w nowojorskiej „Kuchni Piekielnej” *. Bolesne cięgi, które nie zostawiały trwałego oszpecenia, obruszonych zębów czy złamanego nosa.

Jednakże nie bił jej dostatecznie mocno. Nie mógł. A ona podśmiewała się z niego. Rozciągnięta na podłodze, z brokatową suknią zadartą nad uda, naigrawała się zeń między jednym chichotem a drugim:

– No, wsadź mi. Wsadź mi, Johnny, przecież tego chcesz w gruncie rzeczy.

Johnny Fontane wstał. Nienawidził leżącej na podłodze kobiety, ale jej piękność była magiczną tarczą. Margot przekręciła się na bok i jednym skokiem tancerki stanęła naprzeciw niego. Zaczęła żartobliwy, dziecinny taniec powtarzając śpiewnie:

– Johnny nie zrobi mi krzywdy, nigdy nie zrobi mi krzywdy! – A potem, prawie smutnie, poważna i piękna, powiedziała: – Ty biedny głupcze, dajesz mi lanie jak dzieciak. Ach, Johnny, zawsze będziesz durnym, romantycznym makaroniarzem, nawet w łóżku jesteś jak dzieciak. Wciąż myślisz, że rypanie jest naprawdę takie jak w tych głupawych piosenkach, które śpiewałeś. – Potrząsnęła głową i dodała: – Biedny Johnny. Pa, Johnny. – Weszła do sypialni i usłyszał przekręcanie klucza w zamku.

Johnny siadł na podłodze ukrywszy twarz w dłoniach. Ogarnęła go mdła, upokarzająca rozpacz. A potem ta prostacka twardość, która pomogła mu ostać się w dżungli Hollywoodu, sprawiła, że podniósł słuchawkę telefonu i zamówił samochód na lotnisko. Był tylko jeden człowiek, który mógł go uratować. Pojedzie do Nowego Jorku. Pojedzie do jedynego człowieka mającego władzę i mądrość, których potrzebował, i miłość, której nadal ufał. Do swego ojca chrzestnego, dona Corleone.

Piekarz Nazorine, pulchny i rumiany jak jego wielkie włoskie bochenki, jeszcze ubielony mąką, popatrzał spode łba na swoją żonę, dorastającą córkę Katherine i pomocnika piekarskiego Enzo. Enzo przebrał się już w mundur jeniecki z opaską z zielonymi literami i był przerażony, że przez tę scenę spóźni się z zameldowaniem na Governor’s Island. Będąc jednym z wielu tysięcy włoskich jeńców wojennych, codziennie zwalnianych warunkowo do pracy w gospodarce amerykańskiej, żył w ustawicznym strachu, że to zwalnianie zostanie cofnięte. I dlatego odgrywana w tej chwili mała komedia była dla niego sprawą poważną. Nazorine pytał z zaciekłością:

– Pohańbiłeś moją rodzinę? Obdarowałeś moją córkę tobołkiem po to, żeby cię wspominała teraz, kiedy wojna się skończyła i kiedy wiesz, że Ameryka wykopie cię z powrotem do twojej zafajdanej wioski na Sycylii?

Enzo, krępy, mocno zbudowany chłopak, przyłożył dłoń do serca i powiedział prawie ze łzami, ale roztropnie:

– Padrone, przysięgam na Najświętszą Pannę, że nigdy nie wykorzystałem pańskiej dobroci. Kocham pana córkę z całym uszanowaniem. Proszę o jej rękę z całym uszanowaniem. Wiem, że nie mam prawa, ale jeżeli mnie odeślą do Włoch, nie będę mógł nigdy ożenić się z Katherine.

Żona Nazorinego, Filomena, przemówiła rzeczowo:

– Daj spokój z tymi głupotami – zwróciła się do pulchnego małżonka. – Wiesz, co masz zrobić. Zatrzymaj tu Enza, wyślij go, żeby się schował u naszych kuzynów na Long Island.

Katherine płakała. Była już tęga, pospolita i sypał jej się mały wąsik. Nigdy nie znalazłaby męża tak przystojnego jak Enzo, nigdy nie znalazłaby innego mężczyzny, który dotykałby sekretnych miejsc jej ciała z tak pełną uszanowania miłością.

– Wyjadę i zamieszkam we Włoszech! – wrzasnęła do ojca. – Ucieknę, jeżeli nie zatrzymasz tu Enza.

Nazorine zerknął na nią przenikliwie. To była „gorąca sztuka”, ta jego córka. Widział, jak ocierała się zaokrąglonymi pośladkami o przód Enza, kiedy pomocnik piekarski przeciskał się za nią, aby napełnić koszyki na kontuarze gorącymi bochenkami z pieca. Gorący bochenek tego młodego nicponia znajdzie się w jej piecu – myślał lubieżnie Nazorine – jeżeli nie poczyni się odpowiednich kroków. Enza trzeba zatrzymać w Ameryce i zrobić amerykańskim obywatelem. A był tylko jeden człowiek, który mógł załatwić taką sprawę. Ojciec Chrzestny. Don Corleone.

Wszyscy ci ludzie i wielu innych otrzymali rytowane zaproszenia na ślub panny Constanzii Corleone, który miał odbyć się w ostatnią sobotę sierpnia 1945 roku. Ojciec panny młodej, don Vito Corleone, nigdy nie zapomniał o swoich dawnych przyjaciołach i sąsiadach, choć teraz mieszkał w ogromnym domu na Long Island. Przyjęcie miało być wydane w tym domu, a zabawa miała trwać cały dzień. Nie ulegało wątpliwości, że będzie to doniosłe wydarzenie. Wojna z Japończykami właśnie się zakończyła, więc dręczący strach o synów walczących na froncie nie miał już rzucać cienia na te uroczystości. Wesele było właśnie tym, czego ludzie potrzebowali, żeby okazać swoją radość.

Tak więc owego sobotniego poranka przyjaciele dona Corleone zaczęli napływać z Nowego Jorku, aby go uczcić. Wieźli jako podarki ślubne kremowe koperty wypchane gotówką – bez żadnych czeków. Wewnątrz każdej koperty była karta określająca tożsamość ofiarodawcy oraz miarę jego szacunku dla Ojca Chrzestnego. Szacunku prawdziwie zasłużonego.

Don Vito Corleone był człowiekiem, do którego wszyscy zwracali się o pomoc i nigdy nie doznawali zawodu. Nie składał czczych obietnic ani nie wymawiał się małodusznie, że ma ręce związane przez potężniejsze od siebie siły na świecie. Niekoniecznie musiał być czyimś przyjacielem, nie było nawet ważne, iż ktoś nie miał środków, by mu się odwzajemnić. Jedna tylko rzecz była niezbędna. Żeby ktoś sam zadeklarował swą przyjaźń. A wtedy, bez względu na to, jak ubogi czy bezsilny był suplikant, don Corleone brał sobie do serca jego kłopoty. A nagroda? Przyjaźń, pełen uszanowania tytuł „dona”, czasem zaś serdeczniejsze miano „Ojciec Chrzestny”. I może też, jedynie dla okazania szacunku, nigdy dla zysku, jakiś skromny podarek – galon domowego wina czy koszyk pieprznych taralli, specjalnie upieczonych, by mu umilić gwiazdkowy stół. Było przyjęte, należało po prostu do dobrych obyczajów głosić, że jest się jego dłużnikiem i że ma prawo w każdej chwili zwrócić się o spłacenie długu jakąś drobną przysługą.

Teraz, w tym wielkim dniu, dniu ślubu swojej córki, don Vito Corleone stał w progu swego domu na Long Island witając gości, wszystkich mu znanych, wszystkich zaufanych. Wielu z nich zawdzięczało donowi pomyślność w życiu i uważało, że w to rodzinne święto wolno im zwracać się doń bezpośrednio słowami „Ojcze Chrzestny”. Nawet usługujący podczas uroczystości byli jego przyjaciółmi. Barman był starym towarzyszem, który ofiarował w darze wszystkie weselne trunki oraz własne wysokie umiejętności. Kelnerzy byli przyjaciółmi synów dona Corleone. Potrawy rozstawione na piknikowych stołach przyrządziła jego żona wraz z przyjaciółkami, a wesoło przybrany festonami, jednoakrowy ogród został udekorowany przez koleżanki panny młodej.

Don Corleone przyjmował wszystkich – bogatych i biednych, potężnych i maluczkich – z jednakimi oznakami miłości. Nikogo nie lekceważył. Taki miał charakter. A goście tak zachwycali się tym, jak świetnie wygląda w smokingu, iż nieświadomy obserwator mógłby łatwo pomyśleć, że to sam don jest szczęśliwym oblubieńcem.

W drzwiach stali przy nim dwaj z jego trzech synów. Na najstarszego, ochrzczonego Santino, ale nazywanego Sonny przez wszystkich z wyjątkiem ojca, krzywo patrzyli wszyscy starsi Włosi, z podziwem zaś młodzi. Sonny Corleone był wysoki jak na Amerykanina w pierwszym pokoleniu pochodzenia włoskiego; miał prawie sześć stóp wzrostu, a gęste kędzierzawe włosy sprawiały, że wydawał się jeszcze wyższy. Twarz jego była twarzą rubasznego Kupidyna, rysy miał regularne, ale wygięte w łuk wargi były nabrzmiałe zmysłowością, a broda z dołeczkiem w jakiś osobliwy sposób lubieżna. Zbudowany był potężnie jak byk, a powszechnie wiedziano, iż natura wyposażyła go tak szczodrze, że jego umęczona żona bała się małżeńskiego łoża tak, jak niegdyś niewierzący bali się łamania kołem. Szeptano sobie, że kiedy jako młodzieniec odwiedzał domy złej sławy, nawet najbardziej zaprawione i nieulęknione prostytutki, obejrzawszy z nabożnym szacunkiem jego masywny organ, żądały podwójnej zapłaty.

Tutaj, na przyjęciu weselnym, niektóre młode mężatki, szerokobiodre i szerokouste, taksowały Sonny’ego Corleone chłodnymi, ufnymi oczyma. Jednakże tego dnia marnowały czas na próżno. Sonny Corleone, pomimo obecności żony i trojga małych dzieci, miał plany co do druhny swej siostry, Lucy Mancini. Ta młoda dziewczyna, w pełni tego świadoma, siedziała przy ogrodowym stoliku w odświętnej różowej sukni i diademie z kwiatów na lśniących czarnych włosach. Flirtowała z Sonnym w minionym tygodniu weselnych prób i tego rana uścisnęła mu dłoń przy ołtarzu. Druhna nie mogła uczynić nic więcej.

Nie dbała o to, że nigdy nie miał być takim wielkim człowiekiem, jakim okazał się jego ojciec. Sonny Corleone miał siłę, miał odwagę. Był wspaniałomyślny, a przyznawano, że serce ma równie wielkie jak przyrodzenie. Jednakże nie odznaczał się skromnością ojca; był popędliwy i zapalczywy, co go doprowadzało do błędów w ocenie ludzi. Aczkolwiek był wielką pomocą w interesach ojca, wielu wątpiło, czy je po nim odziedziczy.

Drugi syn, Frederico, nazywany Fredem albo Fredo, był takim dzieckiem, o jakie każdy Włoch modli się do świętych. Posłuszny, lojalny, zawsze na usługi ojca, mieszkał z rodzicami mając lat trzydzieści. Był niski i krępy, nie urodziwy, ale z tą samą twarzą Kupidyna, co wszyscy w rodzinie, z kędzierzawym hełmem włosów i zmysłowymi, wygiętymi w łuk wargami. U Freda te wargi były nie tyle zmysłowe co granitowe. Skłonny do posępności, był jednak dla ojca podporą, nigdy się z nim nie spierał, nigdy nie wprawiał go w zakłopotanie gorszącym postępowaniem z kobietami. Mimo tych wszystkich zalet nie miał osobistego magnetyzmu, tej fizycznej siły, tak niezbędnej przywódcy, więc również nie przewidywano, by odziedziczył rodzinne interesy.

Trzeci syn, Michael Corleone, nie stał razem z ojcem i dwoma braćmi, ale siedział przy stoliku w najbardziej ustronnym zakątku ogrodu. Jednakże nawet i tam nie mógł się wymknąć uwadze przyjaciół rodziny.

Michael Corleone był najmłodszym synem dona i jedynym dzieckiem, które uchyliło się od pokierowania przez tego wielkiego człowieka. Nie miał ciężkiej, kupidynowej twarzy innych dzieci, a jego kruczoczarne włosy były proste, nie kędzierzawe. Cerę miał jasnooliwkowego koloru, który uznano by za piękny u dziewczyny. Był przystojny w jakiś delikatny sposób. W pewnym okresie don nawet niepokoił się o męskość swojego najmłodszego syna. Niepokój ten został uśmierzony, kiedy Michael Corleone skończył lat siedemnaście.

Teraz ten najmłodszy syn siedział przy stoliku w najdalszym kącie ogrodu, aby zaznaczyć swoje świadome odseparowanie się od ojca i rodziny. Obok siedziała młoda Amerykanka, o której każdy słyszał, lecz której nikt nie widział do dzisiejszego dnia. Michael okazał, ma się rozumieć, właściwy szacunek i przedstawił ją wszystkim obecnym na weselu, z członkami rodziny włącznie. Dziewczyna nie wywarła na nich wrażenia. Była chuda, zbyt jasnowłosa, miała zbyt inteligentną twarz jak na kobietę, a sposób bycia za swobodny jak na pannę. Nazwisko jej też było obce dla ich uszu; nazywała się Kay Adams. Gdyby im powiedziała, że jej rodzina osiadła w Ameryce przed dwustu laty, nazwisko zaś jest pospolite, wzruszyliby ramionami.

Wszyscy goście spostrzegli, że don nie zwraca szczególnej uwagi na swego trzeciego syna. Michael był przed wojną jego ulubieńcem i najwyraźniej wybranym spadkobiercą, który poprowadziłby interesy rodzinne, kiedy nadszedłby odpowiedni moment. Miał całą spokojną siłę i inteligencję swego wielkiego ojca, wrodzony instynkt postępowania w taki sposób, że ludzie nie mogli go nie szanować. Wszakże kiedy wybuchła druga wojna światowa, Michael Corleone zgłosił się na ochotnika do piechoty morskiej. Czyniąc to, przeciwstawił się wyraźnemu nakazowi ojca.

Don Corleone nie pragnął i nie zamierzał pozwolić, by jego najmłodszy syn poległ w służbie obcego mu mocarstwa. Doktorzy zostali przekupieni, potajemne kroki poczynione. Wydano wiele pieniędzy na odpowiednie zabezpieczenie. Jednakże Michael miał dwadzieścia jeden lat i nie można było nic poradzić na jego samowolę. Zaciągnął się i walczył na Pacyfiku. Został kapitanem i zdobył medale. W 1944 roku jego zdjęcie zamieszczono w magazynie „Life” wraz z fotograficznym reportażem o jego czynach. Któryś z przyjaciół pokazał to pismo donowi Corleone (rodzina nie śmiała tego zrobić), don prychnął wzgardliwie i powiedział: – Dokonuje tych cudów dla obcych.

Kiedy Michael Corleone został zwolniony z wojska na początku 1945, aby wyleczył się z poważnej rany, nie miał pojęcia, że to zwolnienie załatwił jego ojciec. Pozostawał w domu parę tygodni, po czym, nie radząc się nikogo, wstąpił do Dartmouth College w Hanover, w stanie New Hampshire, i opuścił dom ojca. Wrócił na ślub siostry, by pokazać wszystkim swą przyszłą żonę, tę wymoczkowatą mizerną Amerykankę.

Michael Corleone zabawiał Kay Adams opowiadaniem historyjek na temat co barwniejszych gości weselnych. Jego samego z kolei bawiło to, że ci ludzie wydawali jej się egzotyczni; jak zawsze był oczarowany żywym zainteresowaniem Kay wszystkim, co nowe i obce jej doświadczeniu. W końcu zwróciła uwagę na grupkę mężczyzn zgromadzonych wkoło drewnianej beczki z domowym winem. Mężczyznami tymi byli Amerigo Bonasera, piekarz Nazorine, Anthony Coppola i Luca Brasi. Z właściwą sobie inteligencją skomentowała fakt, że ludzie ci nie wydawali się szczególnie radośni. Michael uśmiechnął się.

– Bo nie są – powiedział. – Czekają na rozmowę z ojcem na osobności. Mają do niego jakieś prośby.

W istocie łatwo było dostrzec, że wszyscy czterej ustawicznie wodzą za donem oczami.

Kiedy don Corleone stał witając gości, czarna limuzyna marki Chevrolet zatrzymała się po drugiej stronie brukowanego placyku. Dwaj mężczyźni na przednim siedzeniu wydobyli z marynarek notatniki i nie próbując się kryć, jęli zapisywać numery innych samochodów zaparkowanych dokoła placyku. Sonny obrócił się do ojca.

– Ci faceci to muszą być gliny.

Don Corleone wzruszył ramionami.

– Ulica nie jest moją własnością. Mogą robić, co im się podoba.

Pyzata, kupidynowa twarz Sonny’ego poczerwieniała z gniewu.

– Te parszywe dranie niczego nie uszanują.

Zszedł ze stopni domu i ruszył przez placyk ku miejscu, gdzie stała czarna limuzyna. Gniewnie przysunął twarz do twarzy kierowcy, który nie cofnął się, tylko otworzył swój portfel, pokazując zieloną legitymację. Sonny odstąpił w tył bez słowa. Splunął tak, że ślina trafiła w tylne drzwi limuzyny, i odszedł. Miał nadzieję, że kierowca wysiądzie i ruszy za nim przez placyk, ale tak się nie stało. Kiedy dotarł do schodów, powiedział ojcu:

– Ci goście są z FBI. Zapisują numery wszystkich wozów. Paskudne dranie.

Don Corleone orientował się, co to za jedni. Jego najbliższym i najlepszym przyjaciołom doradzono, żeby przyjechali na wesele nie swoimi samochodami. I chociaż nie pochwalał niemądrego odruchu złości syna, wybryk ten był pożyteczny. Mógł przekonać intruzów, że ich obecność jest nieprzewidywana i niepożądana. Tak więc sam don Corleone nie był rozzłoszczony. Dawno już nauczył się, że społeczeństwo mnoży zniewagi, które trzeba znosić, pocieszając się świadomością, że na tym świecie przychodzi czas, kiedy najskromniejszy z ludzi, jeżeli ma otwarte oczy, może się zemścić na najbardziej możnych. Ta świadomość sprawiła, że don nie utracił owej pokory, którą w nim podziwiali wszyscy przyjaciele.

Tymczasem w ogrodzie za domem zaczęła właśnie grać czteroosobowa orkiestra. Wszyscy goście już przybyli. Don Corleone przestał myśleć o intruzach i poprowadził obydwu synów na zabawę weselną.

W wielkim ogrodzie zebrały się setki gości; jedni tańczyli na drewnianym podium ozdobionym kwiatami, inni siedzieli przy długich stołach, zastawionych przyprawionymi na ostro potrawami oraz wielkimi dzbanami domowego czerwonego wina. Panna młoda, Connie Corleone, siedziała w pełni splendoru przy specjalnym stole na podwyższeniu, wraz z panem młodym, pierwszą druhną, druhnami i drużbami. Była to wiejska oprawa w dawnym włoskim stylu. Nie przypadła do gustu pannie młodej, ale Connie zgodziła się na „makaroniarskie” wesele, by sprawić przyjemność ojcu, ponieważ tak bardzo mu się naraziła wyborem męża.

Pan młody, Carlo Rizzi, był półkrwi Sycylijczykiem, zrodzonym z sycylijskiego ojca i matki z północnych Włoch, po której odziedziczył blond włosy i niebieskie oczy. Rodzice jego mieszkali w Nevadzie, a Carlo opuścił ten stan wskutek drobnego zatargu z prawem. W Nowym Jorku zetknął się z Sonnym Corleone i w ten sposób poznał jego siostrę. Don Corleone, ma się rozumieć, posłał do Nevady zaufanych przyjaciół, którzy donieśli, że kłopoty Carla z policją były młodzieńczą nieoględnością w posługiwaniu się bronią, rzeczą niepoważną, którą można bez trudu wymazać z akt, by młody człowiek miał czysty rejestr. Wrócili także ze szczegółowymi informacjami o legalnym hazardzie w Nevadzie, które ogromnie zainteresowały dona i nad którymi zastanawiał się od tamtej pory. Do wielkości dona należało to, że czerpał korzyść z każdej rzeczy.

Connie Corleone była niezbyt ładną dziewczyną, chudą, nerwową, taką, która musiała stać się jędzowata w późniejszym życiu. Jednakże dzisiaj, przeobrażona przez białą ślubną suknię, była taka promienna, że niemal piękna. Jej dłoń pod drewnianym stołem spoczywała na muskularnym udzie pana młodego. Ustami posyłała mu pocałunki.

Uważała go za niewiarygodnie przystojnego. Carlo Rizzi, kiedy był bardzo młody, pracował na pustyni, wykonując ciężką fizyczną robotę. Teraz miał potężne przedramiona, a bary rozsadzały marynarkę jego smokinga. Napawał się adorującym wzrokiem oblubienicy i dolewał jej wina. Był dla niej wymyślnie uprzejmy, tak jakby oboje grali w jakiejś sztuce. Jednakże jego oczy ciągle zerkały ku pojemnej jedwabnej torebce, którą panna młoda miała zawieszoną na prawym ramieniu i która była teraz wypchana kopertami z pieniędzmi. Ile tam tego było? Dziesięć tysięcy? Dwadzieścia tysięcy? Carlo Rizzi uśmiechnął się. To dopiero początek. Bądź co bądź, wżenił się w królewską rodzinę. Będą musieli dbać o niego.

W tłumie gości zgrabny młody człowiek z głową łasicy też przypatrywał się bacznie jedwabnej torebce. Ze zwykłego przyzwyczajenia Paulie Gatto zastanawiał się, jak by też przystąpił do zwędzenia tej opasłej sakiewki. Myśl ta bawiła go. Wiedział, że są to czcze, niewinne rojenia, podobnie jak małe dzieci roją sobie, że rozbijają czołgi z pukawek. Obserwował swojego szefa, tłustego mężczyznę w średnim wieku, Petera Clemenzę, który wirował z młodymi dziewczętami po drewnianym parkiecie w wiejskiej, rozhukanej tarantelli. Clemenza, człowiek olbrzymiego wzrostu, olbrzymiej tuszy, tańczył tak umiejętnie i z taką swobodą, lubieżnie ocierając się twardym brzuchem o biusty młodszych drobniejszych kobiet, że wszyscy goście go oklaskiwali. Starsze kobiety chwytały go za ramię, by też z nim zatańczyć. Młodsi mężczyźni z uszanowaniem wycofywali się z parkietu i klaskali w takt rozszalałych dźwięków mandoliny. Kiedy Clemenza w końcu opadł na krzesło, Paulie Gatto przyniósł mu szklankę lodowatego czerwonego wina i otarł jedwabną chustką spocone jowiszowe czoło. Clemenza sapał jak wieloryb, łykając wino. Jednakże zamiast podziękować Pauli’emu, powiedział krótko:

– Nie baw się w sędziego od tańca, rób swoje. Przejdź się po terenie i sprawdź, czy wszystko w porządku.

Paulie wśliznął się w tłum.

Orkiestra zrobiła przerwę, by się odświeżyć. Młody człowiek nazwiskiem Nino Valenti wziął porzuconą mandolinę, postawił lewą stopę na krześle i zaczął śpiewać rozwiązłą sycylijską piosenkę miłosną. Twarz Nina Valenti była przystojna, chociaż obrzmiała od ustawicznego picia, i był już trochę wstawiony. Wywracał oczami, gdy jego język pieścił sprośne słowa piosenki. Kobiety piszczały z uciechy, a mężczyźni wykrzykiwali wraz ze śpiewakiem ostatni wyraz każdej strofki.

Don Corleone, znany z surowości w takich sprawach, wycofał się taktownie do domu, choć jego tęga żona pokrzykiwała radośnie razem z innymi. Widząc to, Sonny Corleone przecisnął się do stołu panny młodej i usiadł obok pierwszej druhny, Lucy Mancini. Byli bezpieczni. Jego żona dokonywała w kuchni ostatnich zabiegów przed podaniem tortu weselnego. Sonny szepnął dziewczynie parę słów do ucha, ta zaś wstała. Sonny odczekał parę minut i od niechcenia ruszył za nią. Przeciskał się przez tłum, zatrzymując się tu i ówdzie, by porozmawiać z którymś z gości.

Wszystkie oczy podążały za nimi. Pierwsza druhna, całkowicie zamerykanizowana przez trzy lata college’u, była dojrzałą dziewczyną, mającą już „reputację”. Przez cały okres prób przed ceremonią ślubu flirtowała z Sonnym Corleone w sposób przekorny, żartobliwy, uważając, że jest to dozwolone, ponieważ Sonny był drużbą, a ona jego weselną partnerką. Teraz, uniósłszy różową suknię znad ziemi, Lucy Mancini weszła do domu, uśmiechając się ze sztuczną niewinnością, i wbiegła lekko po schodach do toalety. Pozostała tam kilka minut. Kiedy wyszła, Sonny Corleone był już na podeście i dał jej znak, by się udała wyżej.

Zza zamkniętego okna gabinetu dona Corleone, nieco podwyższonego narożnego pokoju, Thomas Hagen obserwował zabawę w ozdobionym festonami ogrodzie. Za sobą miał ściany zastawione książkami prawniczymi. Hagen był adwokatem i consigliorim, czyli doradcą dona, i jako taki zajmował najważniejsze podległe stanowisko w interesach Rodziny. Obaj z donem rozwiązywali w tym pokoju wiele zawiłych problemów, toteż kiedy zobaczył, że Ojciec Chrzestny wycofuje się z zabawy i wchodzi do domu, wiedział, że czy jest wesele, czy nie, będzie tego dnia trochę roboty. Don idzie z nim porozmawiać. A potem Hagen zauważył, że Sonny Corleone szepcze coś do ucha Lucy Mancini, i widział ich małą komedię, kiedy Sonny szedł za nią do domu. Hagen skrzywił się, zastanowił, czy powiadomić dona, ale zdecydował, że tego nie zrobi. Podszedł do biurka i wziął ręcznie spisaną listę osób, którym udzielono zezwolenia na prywatną rozmowę z donem Corleone. Kiedy don wszedł do pokoju, Hagen podał mu listę. Don Corleone skinął głową i powiedział:

– Zostaw Bonaserę na koniec.

Hagen wyszedł drzwiami balkonowymi prosto do ogrodu, gdzie petenci skupili się wkoło beczki wina. Wskazał palcem pucołowatego piekarza, Nazorine.

Don Corleone uściskał piekarza na powitanie. Bawili się razem jako dzieci we Włoszech i dorastali w przyjaźni. W każdą Wielkanoc napływały do domu dona Corleone świeżo upieczone serniki i pszenne placki, ze skórką złotą od żółtka, ogromne jak koła ciężarówek. W Boże Narodzenie, w dni urodzin suto oblane kremem ciastka świadczyły o szacunku Nazorinego. A przez wszystkie lata, tłuste czy chude, Nazorine ochoczo wpłacał składki związkowi piekarzy zorganizowanemu przez dona za jego młodzieńczych łat. Nigdy nie prosił w zamian o żadną uprzejmość, z wyjątkiem możliwości zakupienia na czarnym rynku bonów na cukier, wypuszczanych przez urząd regulacji cen w czasie wojny. Teraz nadeszła dla piekarza, jako lojalnego przyjaciela, pora upomnienia się o swoje prawa i don Corleone z wielką przyjemnością myślał o spełnieniu jego prośby.

Poczęstował piekarza cygarem di nobili oraz kieliszkiem żółtej stregi i położył mu dłoń na ramieniu, aby go przynaglić do mówienia. To było świadectwem dobroci dona. Z gorzkiego doświadczenia wiedział, jakiej trzeba odwagi, by prosić drugiego człowieka o łaskę.

Piekarz opowiedział historię swej córki i Enza. Miły włoski chłopak z Sycylii, wzięty do niewoli przez wojska amerykańskie, odesłany do Stanów Zjednoczonych jako jeniec wojenny i zwalniany warunkowo, aby pomagać w naszym wysiłku wojennym! Czysta i uczciwa miłość zrodziła się między zacnym Enzem a wychuchaną Katherine, ale teraz, kiedy wojna się zakończyła, biedny chłopiec miałby być repatriowany do Włoch i córka Nazorinego na pewno umarłaby ze zmartwienia. Jedynie Ojciec Chrzestny Corleone mógł dopomóc tej ciężko doświadczonej parze. Był jej ostatnią nadzieją.

Don prowadzał Nazorinego tam i z powrotem po pokoju, trzymając mu rękę na ramieniu, kiwając głową ze zrozumieniem, aby mu dodać odwagi. Kiedy piekarz skończył, don Corleone uśmiechnął się do niego i rzekł:

– Mój drogi przyjacielu, odsuń od siebie wszelkie zmartwienia.

Następnie wyjaśnił bardzo dokładnie, co należy zrobić. Trzeba zwrócić się z petycją do okręgowego kongresmana. Kongresman przedłoży specjalny projekt ustawy, która pozwoliłaby Enzowi uzyskać obywatelstwo. Projekt ten z pewnością przejdzie w Kongresie. Jest to przywilej, którego wszystkie te dranie udzielają sobie wzajemnie. Don Corleone wyjaśnił, że będzie to kosztowało; obecnie cena wynosi dwa tysiące dolarów. On, don Corleone, zagwarantuje załatwienie sprawy i przyjmie zapłatę. Czy jego przyjaciel się zgadza?

Piekarz energicznie pokiwał głową. Nie spodziewał się tak wielkiej łaski za nic. To było zrozumiałe. Specjalny akt Kongresu nie wypada tanio. Nazorine dziękował nieledwie ze łzami. Don Corleone odprowadził go do drzwi zapewniając, że kompetentni ludzie zostaną przysłani do piekarni, aby załatwić wszelkie szczegóły, skompletować wszystkie potrzebne dokumenty. Piekarz uściskał go, zanim zniknął w ogrodzie.

Hagen uśmiechnął się do dona.

– To dobra inwestycja dla Nazorinego. Zięć i tani dożywotni pomocnik w piekarni, a wszystko razem za dwa tysiące dolarów. – Przerwał. – Komu mam dać tę robotę?

Don Corleone zmarszczył brwi w zamyśleniu.

– Nie naszemu paisanowi. Daj to temu Żydowi, który mieszka w sąsiedniej dzielnicy. Każ zmienić adresy domowe. Myślę, że teraz, po wojnie, może być dużo takich przypadków. Powinniśmy mieć dodatkowych ludzi w Waszyngtonie, którzy mogliby załatwiać napływ tych spraw nie podnosząc ceny. – Hagen zanotował coś sobie na bloku. – Nie kongresman Luteco. Spróbuj Fischera.

Następny petent, którego Hagen wprowadził, miał sprawę bardzo prostą. Nazywał się Anthony Coppola i był synem człowieka, z którym don Corleone pracował za młodu w warsztatach kolejowych. Coppola potrzebował pięciuset dolarów, aby otworzyć pizzerię – na kaucję za urządzenia oraz specjalny piec. Z przyczyn, w które nie wnikano, nie mógł uzyskać kredytu. Don sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek banknotów. Nie było całej sumy. Skrzywił się i poprosił Toma Hagena:

– Pożycz mi sto dolarów, zwrócę ci w poniedziałek, jak pójdę do banku.

Petent zaczął zapewniać, że czterysta dolarów wystarczy aż nadto, ale don Corleone poklepał go po ramieniu, mówiąc tonem usprawiedliwienia:

– Przez to frymuśne wesele trochę mi zabrakło gotówki.

Wziął podane przez Hagena pieniądze i wręczył je Anthony’emu Coppoli wraz z własnym zwitkiem banknotów.

Hagen przypatrywał się temu z cichym podziwem. Don zawsze uczył, że kiedy ktoś jest szczodrobliwy, musi okazać tę szczodrobliwość jako coś osobistego. Jakież to pochlebne dla Anthony’ego Coppoli, że taki człowiek jak don pożycza pieniądze, aby jemu udzielić pożyczki! Coppola oczywiście wiedział, że don jest milionerem, ale iluż milionerów pozwala, by ich spotkała choćby drobna niedogodność z winy ubogiego przyjaciela?

Don podniósł pytająco głowę. Hagen rzekł:

– Luca Brasi nie jest na liście, ale chce się z panem zobaczyć. Rozumie, że to nie może się odbyć publicznie, ale chce panu powinszować.

Po raz pierwszy don wydał się niezadowolony. Odpowiedź była wymijająca.

– Czy to konieczne? – zapytał.

Hagen wzruszył ramionami.

– Pan go rozumie lepiej niż ja. Ale jest bardzo wdzięczny, że pan go zaprosił na wesele. Nigdy się tego nie spodziewał. Myślę, że chce okazać swoją wdzięczność.

Don Corleone kiwnął głową i dał znak, żeby przyprowadzić do niego Lucę Brasi.

W ogrodzie Kay Adams zdumiała się gwałtowną furią odmalowaną na twarzy Luki Brasi. Spytała o niego. Michael przyprowadził Kay na wesele, ażeby powoli i może bez zbyt dużego wstrząsu wchłonęła prawdę o jego ojcu. Jednakże jak dotąd zdawała się uważać dona za odrobinę nieetycznego biznesmena. Michael postanowił powiedzieć jej część prawdy pośrednio. Wyjaśnił, że Luca Brasi jest jednym z ludzi budzących największy postrach w świecie podziemnym na Wschodnim Wybrzeżu. Mówiono, iż jego wielki talent polega na tym, że potrafi dokonać morderstwa sam jeden, bez wspólników, co automatycznie czyni wykrycie i zasądzenie prawie niepodobieństwem. Michael skrzywił się i dodał:

– Nie wiem, czy to wszystko prawda. Ale wiem, że jest przyjacielem ojca.

Po raz pierwszy Kay zaczęła rozumieć. Spytała z lekkim niedowierzaniem:

– Chyba nie dajesz do zrozumienia, że taki człowiek pracuje dla twego ojca?

Do diabła z tym – pomyślał. Powiedział prosto z mostu:

– Blisko piętnaście lat temu pewni ludzie chcieli przejąć import oliwy, który prowadził mój ojciec. Próbowali go zabić i o mało im się to nie udało. Luca Brasi zaczął ich tropić. Podobno zabił sześciu ludzi w dwa tygodnie i to zakończyło słynną wojnę o oliwę. – Uśmiechnął się tak, jakby to był żart.

Kay wzdrygnęła się.

– To znaczy, że do twojego ojca strzelali gangsterzy?

– Piętnaście lat temu – wyjaśnił Michael. – Od tej pory jest spokój. – Zląkł się, że posunął się za daleko.

– Próbujesz mnie przestraszyć – powiedziała Kay. – Po prostu nie chcesz, żebym za ciebie wyszła. – Uśmiechnęła się i dała mu kuksańca w bok. – Bardzo sprytne.

Michael odwzajemnił jej uśmiech.

– Chcę, żebyś się nad tym zastanowiła – odrzekł.

– Naprawdę zabił sześciu ludzi? – spytała.

– Tak twierdziły gazety – odparł Mike. – Nikt tego nigdy nie udowodnił. Ale jest inna historia na jego temat, której nikt nigdy nie opowiada. Podobno jest taka straszna, że nawet ojciec nie chce o tym mówić. Tom Hagen ją zna i nie chce mi jej zdradzić. Raz się z nim przekomarzałem i zapytałem: „Kiedy będę dostatecznie dorosły, żeby usłyszeć tę historię o Luce?”, a Tom powiedział: „Jak będziesz miał sto lat”. – Michael napił się wina. – To musi być nie byle jaka historia. I nie byle jaki ten Luca.

Istotnie, Luca Brasi był człowiekiem, który przestraszyłby samego diabła w piekle. Niski, przysadzisty, o masywnej czaszce, samą swą obecnością nadawał sygnały zagrożenia. Twarz jego jakby zakrzepła w maskę furii. Oczy miał piwne, ale bez ciepła właściwego tej barwie, raczej martwo płowe. Usta były nie tyle okrutne, co bez życia – wąskie, gumowate, koloru cielęciny.

Opinia o gwałtowności Brasiego budziła grozę, a jego oddanie donowi Corleone było legendarne. Sam w sobie stanowił jeden z wielkich bloków podtrzymujących strukturę władzy dona. Tacy jak on należeli do rzadkości.

Luca Brasi nie bał się policji, nie bał się społeczeństwa, nie bał się Boga, nie bał się piekła, nie bał się ani nie kochał swego bliźniego. Ale zdecydował się, postanowił sobie bać się i kochać dona Corleone. Przyprowadzony przed oblicze dona, straszliwy Brasi cały zesztywniał z respektu. Wybąkał kwieciste powinszowania i wyrazy nadziei, że pierwsze wnuczę będzie rodzaju męskiego. Następnie wręczył donowi kopertę wypchaną gotówką jako prezent dla nowożeńców.

A więc to chciał uczynić. Hagen zauważył zmianę w donie Corleone. Don przyjął Brasiego tak, jak król wita poddanego, który wyświadczył mu ogromną przysługę – bez poufałości, ale z monarszym szacunkiem. Każdym swym gestem, każdym słowem don Corleone wyraźnie okazywał Brasiemu, że jest ceniony. Ani przez chwilę nie pokazał zdziwienia, że prezent ślubny zostaje wręczony jemu osobiście. Zrozumiał.

Pieniędzy w kopercie było bez wątpienia więcej, niż ich dał ktokolwiek inny. Brasi poświęcił wiele godzin na powzięcie decyzji co do sumy, na porównywanie jej z tym, co mogą ofiarować inni goście. Chciał być najhojniejszy, aby pokazać, że ma najwięcej szacunku, i dlatego wręczył kopertę donowi osobiście, którą to niezręczność don pominął w kwiecistych słowach podziękowania. Hagen widział, jak twarz Luki Brasi pozbywała się maski furii i nabrzmiewała dumą i satysfakcją. Brasi ucałował dłoń dona, nim wyszedł drzwiami, które otworzył mu Hagen. Hagen przezornie obdarzył Brasiego przyjaznym uśmiechem, który krępy mężczyzna pokwitował uprzejmym rozciągnięciem gumowatych warg barwy cielęciny.

Kiedy drzwi się zamknęły, don Corleone wydał ciche westchnienie ulgi. Brasi był jedynym człowiekiem na świecie, który potrafił przyprawić go o nerwowość. Był jakby siłą natury, w gruncie rzeczy niepodlegającą kontroli. Należało obchodzić się z nim ostrożnie jak z dynamitem. Don wzruszył ramionami. Nawet dynamit można detonować bez szkody, jeżeli zajdzie potrzeba. Popatrzył pytająco na Hagena.

– Czy został tylko Bonasera?

Hagen kiwnął głową. Don Corleone zmarszczył brwi w zamyśleniu, po czym rzekł:

– Zanim go wprowadzisz, powiedz Santinowi, żeby tu przyszedł. Powinien nauczyć się pewnych rzeczy.

Wyszedłszy do ogrodu, Hagen zaczął pilnie rozglądać się za Sonnym Corleone. Powiedział Bonaserze, żeby czekał cierpliwie, po czym podszedł do Michaela Corleone i jego dziewczyny.

– Widziałeś gdzieś Sonny’ego? – zapytał.

Michael potrząsnął głową. Do diabła – pomyślał Hagen – jeżeli Sonny przez cały ten czas rżnie pierwszą druhnę, będzie z tego masa kłopotów. Jego żona, rodzina dziewczyny; może dojść do katastrofy. Niespokojnie pospieszył do wejścia, w którym prawie pół godziny temu widział znikającego Sonny’ego.

Widząc, że Hagen wchodzi do domu, Kay Adams zapytała Michaela Corleone:

– Kto to taki? Przedstawiłeś go jako brata, a przecież ma inne nazwisko i na pewno nie wygląda na Włocha.

– Tom mieszkał z nami od dwunastego roku życia – odrzekł Michael. – Jego rodzice umarli i włóczył się po ulicach z paskudną infekcją oka. Sonny sprowadził go któregoś wieczora do domu i Tom po prostu został. Nie miał gdzie iść. Mieszkał u nas, dopóki się nie ożenił.

Kay Adams była zachwycona.

– To naprawdę romantyczne – zawołała. – Twój ojciec musi mieć bardzo dobre serce. Tak zaadoptować kogoś, kiedy ma się tyle własnych dzieci.

Michael nie zadał sobie trudu, aby nadmienić, że włoscy imigranci uważają czworo dzieci za nieliczną rodzinę. Powiedział jedynie:

– Tom nie został zaadoptowany. Po prostu zamieszkał z nami.

– Ach, tak – rzekła Kay, po czym spytała z zaciekawieniem: – Czemu go nie adoptowaliście?

Michael roześmiał się.

– Bo ojciec stwierdził, że byłoby nieposzanowaniem, gdyby Tom zmienił nazwisko. Nieposzanowaniem wobec jego rodziców.

Spostrzegli Hagena wprowadzającego Sonny’ego przez drzwi balkonowe do gabinetu dona, a potem kiwającego palcem na Ameriga Bonaserę.

– Dlaczego oni w takim dniu zawracają twojemu ojcu głowę interesami? – spytała Kay.

Michael roześmiał się znowu.

– Bo wiedzą, że zgodnie z tradycją żaden Sycylijczyk nie może odmówić prośbie w dniu ślubu córki. I żaden Sycylijczyk nie przepuszcza takiej okazji.

Lucy Mancini uniosła różową suknię znad podłogi i wbiegła na schody. Pyzata, kupidynowa twarz Sonny’ego Corleone, obleśnie zaczerwieniona od wina i żądzy, budziła w niej lęk, ale Lucy prowokowała go przez ubiegły tydzień właśnie w tym celu. Podczas swych dwóch przygód miłosnych w college’u nie czuła nic, i żadna z nich nie trwała dłużej niż tydzień. Jej drugi kochanek, pokłóciwszy się z nią, bąknął coś na temat tego, że „jest za duża tam niżej”. Lucy zrozumiała i przez resztę studiów odmawiała chodzenia na randki.

W lecie, podczas przygotowań do ślubu swojej najbliższej przyjaciółki, Connie Corleone, Lucy słyszała szeptane opowieści o Sonnym. Któregoś niedzielnego popołudnia żona Sonny’ego, Sandra, plotkowała swobodnie w kuchni Corleone’ów. Sandra była prostą, poczciwą kobietą, która urodziła się we Włoszech, ale została przywieziona do Ameryki jako małe dziecko. Była mocno zbudowana, miała duże piersi i urodziła już troje dzieci w ciągu pięciu lat małżeństwa. Sandra i inne kobiety przekomarzały się z Connie na temat okropności małżeńskiego łoża. – Mój Boże – chichotała Sandra – jakem pierwszy raz zobaczyła ten drąg Sonny’ego i zdałam sobie sprawę, że mi go wsadzi, zaczęłam się drzeć, jakby mnie mordowali. Po pierwszym roku miałam wszystko w środku rozklejone jak makaron po godzinie gotowania. Kiedy się dowiedziałam, że posuwa inne dziewczyny, poleciałam do kościoła i zapaliłam świeczkę.

Wszystkie się roześmiały, ale Lucy poczuła, że drgają jej uda.

Gdy teraz wbiegała po schodach do Sonny’ego, przez jej ciało przeleciał ogromny błysk pożądania. Na podeście Sonny złapał ją za rękę i pociągnął korytarzem do pustej sypialni. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, nogi ugięły się pod Lucy. Poczuła usta Sonny’ego na swoich, jego wargi miały gorzki smak wypalonego tytoniu. Rozchyliła usta. W tej chwili uczuła jego rękę wsuwającą się pod suknię, usłyszała szelest pękającego materiału między nogami, poczuła wielką, ciepłą dłoń Sonny’ego, która rozdzierała atłasowe majteczki, aby popieścić jej srom. Objęła Sonny’ego za szyję i tak zawisła, kiedy rozpinał spodnie. Potem podłożył obie dłonie pod jej nagie pośladki i uniósł ją w górę. Podskoczyła lekko, tak że jej nogi oplotły jego biodra. Język Sonny’ego był w jej ustach i ssała go. Pchnął ją tak dziko, że uderzyła głową o drzwi. Poczuła, że coś palącego wsuwa się między jej uda. Opuściła prawą rękę z jego szyi i sięgnęła w dół, aby go naprowadzić. Jej dłoń objęła olbrzymi, nabiegły krwią drąg mięśni. Pulsował w jej ręce jak żywe stworzenie i niemal płacząc w pełnej wdzięczności ekstazie nakierowała go w swoje wilgotne, obrzmiałe ciało. Pchnięcie jego wejścia, niewiarygodna przyjemność zaparły jej dech w piersiach; zadarła nogi niemal do szyi Sonny’ego i wtedy w jej ciało, niczym w kołczan, zaczęły przenikać szalone strzały jego błyskawicznych pchnięć, niezliczonych, dręczących; wyginała krocze coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie po raz pierwszy w życiu dosięgła wstrząsającego szczytu, poczuła załamującą się twardość, a potem strumień nasienia ociekający po udach. Powoli jej nogi rozluźniły się wokoło jego ciała i osunęły w dół, aż wreszcie dotknęły podłogi. Oboje oparli się o siebie bez tchu. Możliwe, że trwało to już od jakiegoś czasu, ale dopiero teraz usłyszeli ciche pukanie do drzwi. Sonny szybko zapiął spodnie zaparłszy się o drzwi, aby nie można ich było otworzyć. Lucy gorączkowo obciągała różową suknię, oczy jej błyszczały, ale to, co jej dało tyle przyjemności, było już ukryte pod skromnym, czarnym materiałem. A potem usłyszeli głos Toma Hagena, bardzo ściszony:

– Sonny, jesteś tam?

Sonny odetchnął z ulgą. Mrugnął do Lucy.

– Tak, Tom, o co chodzi?

Głos Hagena, wciąż przyciszony, powiedział:

– Don chce, żebyś przyszedł do jego gabinetu. Zaraz.

Potem usłyszeli jego oddalające się kroki. Sonny odczekał kilka chwil, pocałował mocno Lucy w usta, po czym wysunął się z pokoju za Hagenem.

Lucy poczesała sobie włosy. Sprawdziła suknię i podciągnęła podwiązki. Ciało miała obolałe, wargi rozpulchnione i nadwrażliwe. Wyszła z pokoju i chociaż czuła między udami lepką wilgotność, nie zaszła do łazienki, aby się obmyć, lecz zbiegła prosto po schodach do ogrodu. Usiadła na swoim miejscu przy stole panny młodej, obok Connie, która wykrzyknęła z rozdrażnieniem:

– Lucy, gdzieś ty była? Wyglądasz na pijaną. Zostań teraz przy mnie.

Jasnowłosy pan młody nalał Lucy wina i uśmiechnął się porozumiewawczo. Lucy było to obojętne. Podniosła do spieczonych ust gronowy, ciemnoczerwony płyn i wypiła. Czuła lepką wilgotność między udami i ścisnęła nogi. Ciało jej drżało. Gdy piła, oczy ponad krawędzią szklanki szukały chciwie Sonny’ego Corleone. Nie pragnęła widzieć nikogo innego. Szepnęła chytrze do ucha Connie:

– Jeszcze parę godzin i będziesz wiedziała, jak to jest.

Connie zachichotała. Lucy złożyła skromnie dłonie na stole, zdradziecko triumfująca, tak jakby skradła jakiś skarb pannie młodej.

Amerigo Bonasera wszedł za Hagenem do narożnego pokoju i zastał dona Corleone siedzącego za olbrzymim biurkiem. Przy oknie stał Sonny Corleone, wyglądając na ogród. Po raz pierwszy tego popołudnia don zachował się chłodno. Nie uściskał gościa ani nie podał mu ręki. Wybladły przedsiębiorca pogrzebowy zawdzięczał zaproszenie faktowi, że jego żona i żona dona były najbliższymi przyjaciółkami. Sam Amerigo Bonasera był w głębokiej niełasce u dona Corleone.

– Musi pan wybaczyć mojej córce, chrzestnej córce pana żony, że nie złożyła waszej rodzinie uszanowania przychodząc dzisiaj. Jeszcze jest w szpitalu.

Zerknął na Sonny’ego Corleone i Toma Hagena, by dać do zrozumienia, że nie chce mówić przy nich. Ale don był nieubłagany.

– Wszyscy wiemy o nieszczęściu twojej córki – powiedział don Corleone. – Jeżeli mogę jej w czymś pomóc, wystarczy ci powiedzieć. Bądź co bądź, moja żona jest jej matką chrzestną. Nigdy nie zapomniałem o tym zaszczycie.

Była to nagana. Przedsiębiorca pogrzebowy nigdy nie zwracał się do dona Corleone „Ojcze Chrzestny”, tak jak nakazywał zwyczaj.

Bonasera, z poszarzałą twarzą, zapytał teraz wprost.

– Czy mógłbym pomówić z panem sam na sam?

Don Corleone potrząsnął głową.

– Tym dwóm ludziom zawierzyłbym własne życie. Są moimi dwiema prawymi rękami. Nie mogę ich obrazić, każąc im odejść.

Przedsiębiorca pogrzebowy zamknął na chwilę oczy, po czym zaczął mówić. Jego głos był spokojny – ten głos, którym posługiwał się do pocieszania osieroconych.

– Wychowałem moją córkę na sposób amerykański. Wierzę w Amerykę. Ameryka dała mi majątek. Pozostawiłem córce swobodę, ale uczyłem ją nigdy nie hańbić rodziny. Znalazła sobie chłopca, nie-Włocha. Chodziła z nim do kina. Wracała późno. Ale nigdy nie przyszedł poznać jej rodziców. Przyjmowałem to wszystko bez protestu, wina jest moja. Dwa miesiące temu zabrał ją na przejażdżkę. Miał ze sobą kolegę. Zmusili ją do picia whisky, a potem próbowali ją wykorzystać. Opierała się. Zachowała swoją cześć. Pobili ją. Jak zwierzę. Kiedy poszedłem do szpitala, miała podbite oczy. Złamany nos. Pękniętą szczękę. Trzeba ją było zdrutować. Płakała z bólu. „Ojcze, ojcze dlaczego oni to zrobili? Dlaczego mi to zrobili?” I ja płakałem.

Bonasera nie mógł dalej mówić, rozpłakał się, chociaż dotąd głos jego nie zdradzał wzruszenia.

Don Corleone, jak gdyby wbrew swojej woli, uczynił gest współczucia, i Bonasera jął mówić dalej, głosem pełnym ludzkiego cierpienia:

– Dlaczego płakałem? Ona była światłem mojego życia, czułą córką. Piękną dziewczyną. Ufała ludziom, a teraz już nigdy nie będzie im ufała. Już nigdy nie będzie piękna.

Drżał, a jego woskowa twarz powlekała się złą, ciemną czerwienią.

– Poszedłem na policję, jak na dobrego Amerykanina przystało. Obaj zostali aresztowani. Przyprowadzono ich na rozprawę. Dowody były przytłaczające, więc się przyznali do winy. Sędzia skazał ich na trzy lata więzienia i zawiesił wyrok. Zwolnili ich tego samego dnia. Stałem w sali sądowej jak głupiec, a te dranie uśmiechały się do mnie. I wtedy powiedziałem żonie: „Musimy iść do dona Corleone”.

Don pochylił głowę, aby okazać szacunek dla bólu tego człowieka. Jednakże kiedy przemówił, słowa jego były zimne od urażonej godności:

– Dlaczego poszedłeś na policję? Dlaczego nie przyszedłeś do mnie na początku tej sprawy?

Bonasera wymamrotał niemal niedosłyszalnie:

– Czego pan chce ode mnie? Niech pan powie, czego pan sobie życzy? Ale niech pan zrobi to, o co proszę. – W jego słowach było coś prawie zuchwałego.

Don Corleone zapytał poważnie:

– A o co idzie?

Bonasera zerknął na Hagena i Sonny’ego Corleone i potrząsnął głową. Don, siedzący nadal przy biurku Hagena, pochylił się ku przedsiębiorcy pogrzebowemu. Bonasera zawahał się, potem nachylił i przysunął usta tak blisko do owłosionego ucha dona, że prawie go dotknął. Don Corleone słuchał jak ksiądz w konfesjonale, spoglądając w dal, nieporuszony, zamyślony. Trwali tak długą chwilę, aż wreszcie Bonasera przestał szeptać i wyprostował się na całą wysokość. Don popatrzał na niego z powagą. Bonasera, z poczerwieniałą twarzą, odwzajemnił mu nieugięcie spojrzenie. W końcu don przemówił:

– Tego nie mogę zrobić. Ponosi cię.

Bonasera powiedział głośno, wyraźnie:

– Zapłacę, ile pan zechce.

Słysząc to Hagen drgnął, nerwowo targnął głową. Sonny Corleone skrzyżował ramiona i uśmiechnął się sardonicznie, odwracając się od okna, by po raz pierwszy popatrzeć na scenę rozgrywającą się w pokoju.

Don Corleone wstał zza biurka. Twarz miał nadal nieporuszoną, ale głos jego brzmiał lodowato.

– Znamy się od wielu lat – przemówił do przedsiębiorcy pogrzebowego – ale do dzisiejszego dnia nigdy nie przychodziłeś do mnie po radę czy pomoc. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio zaprosiłeś mnie do swego domu na kawę, chociaż moja żona jest matką chrzestną twojego jedynego dziecka. Bądźmy ze sobą szczerzy. Pogardziłeś moją przyjaźnią. Bałeś się być moim dłużnikiem.

– Nie chciałem popaść w kłopoty – wymamrotał Bonasera.

Don podniósł rękę.

– Nic nie mów. Uznałeś, że Ameryka jest rajem. Interes szedł ci dobrze, zarabiałeś na dobre życie, uważałeś świat za nieszkodliwe miejsce, gdzie możesz do woli korzystać z przyjemności. Nigdy nie otoczyłeś się prawdziwymi przyjaciółmi. Bądź co bądź chroniła cię policja, istniały sądy, tobie i twoim nie mogło stać się nic złego. Nie potrzebowałeś dona Corleone. W porządku. Moje uczucia były zranione, ale nie jestem człowiekiem, który narzucałby swoją przyjaźń tym, którzy jej nie cenią… tym, którzy uważają, że niewiele się liczę. – Don przerwał i uśmiechnął się do przedsiębiorcy pogrzebowego uprzejmym, ironicznym uśmiechem. – A teraz przychodzisz do mnie i powiadasz: donie Corleone, proszę o sprawiedliwość. I nie prosisz z uszanowaniem. Nie ofiarowujesz mi swej przyjaźni. Przychodzisz do mojego domu w dzień ślubu mojej córki i prosisz mnie o dokonanie morderstwa, i mówisz – tu głos dona stał się szyderczym przedrzeźnianiem – zapłacę, ile pan zechce. Nie, nie jestem obrażony, ale co ja zrobiłem, że mnie traktujesz tak bez szacunku?

Bonasera wykrzyknął w udręce i strachu:

– Ameryka była dla mnie dobra! Chciałem być dobrym obywatelem. Chciałem, żeby moja córka była Amerykanką.

Don klasnął w dłonie z wyraźną aprobatą.

– Dobrze powiedziane. Doskonale. Więc nie masz na co się skarżyć. Sędzia zawyrokował. Ameryka zawyrokowała. Zanieś córce kwiaty i pudełko łakoci, jak pójdziesz ją odwiedzić w szpitalu. To ją pocieszy. Bądź zadowolony. Ostatecznie to nie jest poważna sprawa, chłopcy byli młodzi, rozhukani, a jeden z nich jest synem wpływowego polityka. Nie, mój drogi Amerigo, ty zawsze byłeś uczciwy. Muszę przyznać, choć pogardziłeś moją przyjaźnią, że bardziej ufałbym słowu Ameriga Bonasery niż czyjemukolwiek innemu. Dlatego daj mi słowo, że wyrzekniesz się tego szaleństwa. To nie po amerykańsku. Przebacz. Zapomnij. Życie jest pełne nieszczęść.

Okrutna i pogardliwa ironia, z jaką to wszystko zostało powiedziane, hamowany gniew dona przemieniły biednego przedsiębiorcę pogrzebowego w dygocącą galaretę, lecz mimo to przemówił dzielnie znowu:

– Proszę o sprawiedliwość.

Don Corleone odparł krótko:

– Sąd wymierzył ci sprawiedliwość.

Bonasera uparcie potrząsnął głową.

– Nie. Wymierzył sprawiedliwość tym młodym. Nie mnie.

Don skwitował to subtelne rozróżnienie aprobującym kiwnięciem głowy, po czym zapytał:

– Jaka jest twoja sprawiedliwość?

– Oko za oko – odrzekł Bonasera.

– Żądałeś więcej – przypomniał don. – Twoja córka żyje.

– Niech oni cierpią tak, jak ona cierpi – rzekł z wahaniem Bonasera. Don czekał, co powie dalej. Bonasera zebrał się na ostatek odwagi i zapytał: – Ile mam panu zapłacić? – Był to rozpaczliwy jęk.

Don Corleone odwrócił się odeń plecami. Oznaczało to odprawienie. Bonasera ani drgnął.

W końcu, wzdychając jak człowiek o dobrym sercu, który nie może długo się gniewać na błądzącego przyjaciela, don Corleone obrócił się na powrót do przedsiębiorcy pogrzebowego, który był teraz blady jak jeden z jego nieboszczyków. Don Corleone mówił łagodnie, cierpliwie:

– Dlaczego boisz się zachować lojalność przede wszystkim wobec mnie? – zapytał. – Zwracasz się do sądów i czekasz całe miesiące. Wydajesz pieniądze na adwokatów, którzy doskonale wiedzą, że wyjdziesz na głupca. Przyjmujesz wyrok sędziego, który jest sprzedajny jak najgorsza dziewka z ulicy. Od lat, kiedy potrzebowałeś pieniędzy, chodziłeś do banków, płaciłeś rujnujące procenty, czekałeś z czapką w ręku jak żebrak, podczas gdy oni węszyli, wsadzali ci nos w tytek, by się upewnić, czy zdołasz ich spłacić.

Don przerwał, jego głos stał się surowszy.

– A gdybyś przyszedł do mnie, moja kieska byłaby twoją. Gdybyś przyszedł do mnie po sprawiedliwość, te szumowiny, które skrzywdziły twoją córkę, płakałyby dziś gorzkimi łzami. Gdyby przez jakieś nieszczęście taki porządny człowiek jak ty narobił sobie wrogów, staliby się oni moimi wrogami… – don podniósł rękę z palcem wymierzonym w Bonaserę – a wtedy, wierz mi, baliby się ciebie.

Bonasera pochylił głowę i wymamrotał zdławionym głosem:

– Niech pan mi będzie przyjacielem. Przyjmuję.

Don Corleone położył mu dłoń na ramieniu.

– Dobrze – powiedział. – Będziesz miał sprawiedliwość. Któregoś dnia, a ten dzień może nigdy nie nadejść, zwrócę się do ciebie, żebyś mi w zamian oddał przysługę. Do tego dnia uważaj tę sprawiedliwość za podarunek od mojej żony, matki chrzestnej twojej córki.

Kiedy drzwi się zamknęły za wdzięcznym przedsiębiorcą pogrzebowym, don Corleone obrócił się do Hagena i rzekł:

– Daj tę sprawę Clemenzie i powiedz mu, żeby użył ludzi pewnych, takich, których nie poniesie zapach krwi. Bądź co bądź nie jesteśmy mordercami, bez względu na to, co ten posługacz nieboszczyków ubrdał sobie w swojej głupiej głowie.

Zauważył, że jego pierworodny przygląda się przez okno zabawie w ogrodzie. To beznadziejne – pomyślał don Corleone. – Jeżeli nie chce skorzystać z pouczenia, Santino nie będzie mógł nigdy prowadzić rodzinnych interesów, nie będzie nigdy mógł zostać donem. Trzeba znaleźć kogoś innego. I to prędko. Ostatecznie on sam nie jest nieśmiertelny.

Z ogrodu doleciał radosny, gromki krzyk, zaskakując wszystkich trzech mężczyzn. Sonny Corleone przysunął się do okna. To, co zobaczył, sprawiło, że ruszył szybko do drzwi, z uśmiechem rozradowania na twarzy.

– Jest Johnny, przyjechał na wesele, a nie mówiłem?

Hagen podszedł do okna.

– To rzeczywiście pański syn chrzestny – powiedział do dona Corleone. – Przyprowadzić go tutaj?

– Nie – odrzekł don. – Niech ludzie się nim nacieszą. Niech przyjdzie do mnie, jak będzie gotowy. – Uśmiechnął się do Hagena. – A widzisz? Jest dobrym chrzestnym synem.

Hagen poczuł ukłucie zazdrości. Powiedział sucho:

– Minęły już dwa lata. Pewnie ma znowu kłopoty i chce pańskiej pomocy.

– A do kogo ma pójść, jak nie do swego ojca chrzestnego? – zapytał don Corleone.

Pierwszą osobą, która zobaczyła Johnny’ego Fontane wchodzącego do ogrodu, była Connie Corleone. Zapomniała o swojej godności oblubienicy i wrzasnęła: „Johnny!” Potem rzuciła mu się w ramiona. Przytulił ją mocno, pocałował w usta i obejmował ją wpół, gdy inni nadbiegli, by go powitać. Byli to wszystko jego starzy przyjaciele, ludzie, z którymi dorastał na West Side. A potem Connie pociągnęła go do męża. Johnny zauważył z rozbawieniem, iż jasnowłosy młody człowiek ma nieco kwaśną minę widząc, że nie jest już gwiazdą tego dnia. Roztoczył więc cały swój urok, ściskając dłoń pana młodego, pijąc jego zdrowie szklanką wina.

Z podium dla orkiestry znajomy głos zawołał:

– A może byś nam zaśpiewał, Johnny?

Podniósł wzrok i zobaczył uśmiechającego się doń Nina Valentiego. Johnny Fontane wskoczył na podium i porwał Nina w objęcia. Niegdyś byli nierozłączni, razem śpiewali, razem chodzili na randki z dziewczynami, dopóki Johnny nie zaczął być sławny i śpiewać w radio. Kiedy wyjechał do Hollywood, by robić filmy, telefonował parokrotnie do Nina, po prostu, żeby pogadać, i obiecał załatwić mu występy w nocnym lokalu. Jednakże nigdy tego nie zrobił. Kiedy teraz zobaczył Nina i jego radosny, kpiarski, pijacki uśmiech, całe dawne przywiązanie powróciło.

Nino począł brzdąkać na mandolinie. Johnny Fontane położył mu dłoń na ramieniu.

– To będzie dla panny młodej – powiedział i przytupując w takt, zaśpiewał słowa rozwiązłej miłosnej piosenki sycylijskiej. Kiedy śpiewał, Nino wykonywał ciałem sugestywne ruchy. Panna młoda zarumieniła się dumnie, tłum gości ryczał z aprobatą. Zanim piosenka się skończyła, wszyscy przytupywali i wywrzaskiwali swawolne, dwuznaczne słowa, kończące każdą zwrotkę. A potem nie przestali klaskać, dopóki Johnny nie odchrząknął, aby zaśpiewać następną piosenkę.

Wszyscy byli z niego dumni. Był jednym z nich i został sławnym piosenkarzem, gwiazdorem filmowym, który sypiał z najbardziej pożądanymi kobietami na świecie. A mimo to okazał należny szacunek swojemu ojcu chrzestnemu, przemierzając trzy tysiące mil, aby wziąć udział w tym weselu. Nadal kochał takich starych przyjaciół, jak Nino Valenti. Wielu z obecnych widywało Johnny’ego i Nina śpiewających razem, kiedy jeszcze nikomu się nie śniło, iż Johnny Fontane zajdzie tak wysoko, że będą biły dla niego serca pięćdziesięciu milionów kobiet.

Johnny Fontane pochylił się i wciągnął pannę młodą na podium, tak że Connie stanęła między nim a Ninem. Obaj przykucnęli zwróceni twarzami do siebie, a Nino wydobył z mandoliny kilka ostrych tonów. Była to ich stara zagrywka, żartobliwa walka i zaloty, posługiwanie się głosem jak szpadą, przy czym obaj wyśpiewywali kolejno refren. Z najdelikatniejszą kurtuazją Johnny pozwolił głosowi Nina dominować nad swoim, pozwolił Ninowi zabrać mu z objęć pannę młodą, pozwolił mu odśpiewać ostatnią zwycięską zwrotkę, podczas gdy goście wybuchali okrzykami zachwytu, a cała trójka uściskała się na zakończenie. Goście błagali o jeszcze jedną piosenkę.

Jedynie don Corleone, stojąc w narożnym wejściu do domu, wyczuwał, że czegoś tu brak. Wesoło, ze swojskim humorem, bacząc, by nie urazić gości zawołał:

– Mój chrześniak przejeżdża trzy tysiące mil, żeby nas uczcić, a nikt nie pomyśli, żeby zwilżyć mu gardło?

Od razu wyciągnięto do Johnny’ego Fontane tuzin szklanek wina. Wypił po łyku z każdej i pobiegł uściskać swojego ojca chrzestnego. Czyniąc to, szepnął mu coś do ucha. Don Corleone poprowadził go do domu.

Tom Hagen wyciągnął rękę, gdy Johnny wszedł do pokoju. Johnny uścisnął ją i powiedział:

– Jak się masz, Tom? – ale bez zwykłego czaru, który polegał na prawdziwym cieple w stosunku do ludzi. Hagen był nieco dotknięty tym chłodem, lecz przeszedł nad nim do porządku. Była to cena, którą się płaciło za stanowisko prawej ręki dona.

Johnny Fontane rzekł do dona:

– Kiedy dostałem zawiadomienie o ślubie, powiedziałem sobie: „Mój ojciec chrzestny nie jest już na mnie zły”. Dzwoniłem do ciebie pięć razy po rozwodzie i Tom zawsze mi mówił, że cię nie ma albo że jesteś zajęty, więc wiedziałem, że się gniewasz.

Don Corleone napełnił kieliszki z żółtej butelki stregi.

– To już jest zapomniane. Teraz. Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? Nie jesteś zanadto sławny, zanadto bogaty, żebym mógł ci dopomóc?

Johnny przełknął żółty, ognisty płyn i wyciągnął kieliszek do ponownego napełnienia. Usiłował mówić beztrosko.

– Nie jestem bogaty, ojcze chrzestny. Zjeżdżam w dół. Miałeś rację. Nie powinienem był nigdy rzucać żony i dzieci dla tej szmaty, z którą się ożeniłem. Nie dziwię ci się, że byłeś na mnie zły.

Don wzruszył ramionami.

– Martwiłem się o ciebie, jesteś moim chrześniakiem, to wszystko.

Johnny chodził tam i z powrotem po pokoju.

– Szalałem za tą dziwką. Największa gwiazda w Hollywood. Wyglądała jak anioł. A wiesz, co ona robi po nakręceniu filmu? Jeżeli charakteryzator wykonał dobrą robotę z jej twarzą, pozwala mu się zerżnąć. Jeżeli operator postarał się, żeby wyglądała ekstra dobrze, sprowadza go do garderoby i kładzie się z nim. Z każdym. Używa swojego ciała tak jak drobnych z kieszeni na napiwki. Kurwa przeznaczona dla diabła.

Don Corleone wtrącił krótko:

– Jak twoja rodzina?

Johnny westchnął.

– Zaopiekowałem się nimi. Po rozwodzie dałem Ginny i dzieciom więcej, niż nakazał sąd. Odwiedzam ich raz na tydzień. Brak mi ich. Chwilami zdaje mi się, że dostaję fioła. – Wypił jeszcze łyk. – A moja druga żona śmieje się ze mnie. Nie może zrozumieć mojej zazdrości. Nazywa mnie staroświeckim makaroniarzem, wyśmiewa się z mojego śpiewu. Przed wyjazdem spuściłem jej porządne lanie, ale nie po twarzy, bo kręci film. Tłukłem ją, waliłem po rękach i nogach, a ona się ze mnie śmiała. – Zapalił papierosa. – Więc widzisz, ojcze chrzestny, w tej chwili wydaje się, że nie warto żyć.

Don Corleone odrzekł po prostu:

– To są kłopoty, na które nie mogę ci poradzić. – Przerwał, po czym zapytał: – A co jest z twoim głosem?

Cały ufny urok, podkpiwanie z samego siebie zniknęły z twarzy Johnny’ego Fontane. Powiedział prawie załamany:

– Ojcze chrzestny, ja już nie mogę śpiewać, coś się stało z moim gardłem, doktorzy nie wiedzą co. – Hagen i don popatrzyli na niego ze zdumieniem; Johnny był zawsze twardy. Mówił dalej: – Moje dwa filmy przyniosły masę pieniędzy. Byłem wielkim gwiazdorem. A teraz mnie wyrzucają. Kierownik wytwórni zawsze mnie nie cierpiał i teraz się na mnie odgrywa.

Don Corleone przystanął przed chrzestnym synem i spytał ponuro:

– Dlaczego ten człowiek cię nie lubi?

– Bo śpiewałem piosenki dla liberalnych organizacji, wiesz, to, co ci się u mnie nigdy nie podobało. No i Jackowi Woltzowi też się to nie podobało. Nazwał mnie komunistą, ale nie mógł mi tego przylepić na dobre. A potem poderwałem dziewczynę, którą przeznaczył dla siebie. To była robota wyłącznie na jedną noc, a ona leciała na mnie. Co mogłem zrobić, u diabła? Teraz znów wyrzuca mnie ta kurwa, moja druga żona. Ginny i dzieci nie przyjmą mnie z powrotem, chyba że się przyczołgam na kolanach, a poza tym nie mogę śpiewać. Ojcze chrzestny, co u licha mam robić?

Twarz dona Corleone stała się zimna, bez śladu współczucia. Powiedział pogardliwie:

– Możesz zacząć postępować jak mężczyzna. – Nagle gniew wykrzywił mu twarz. Krzyknął: – JAK MĘŻCZYZNA! – wyciągnął rękę nad biurkiem i złapał Johnny’ego za włosy gestem, który był w jakiś dziki sposób czuły. – Na rany Chrystusa, czy to możliwe, że tyle czasu spędziłeś przy mnie i nie wyszedłeś na nic lepszego? Hollywoodzki finoccbio, który płacze i błaga o litość? Który chlipie jak baba: Co mam robić? Och, co mam robić?

To naśladowanie było tak doskonałe, tak niespodziewane, że Hagen i Johnny nagle się roześmieli. Don Corleone był zadowolony. Przez chwilę pomyślał, jak bardzo kocha tego chrześniaka. Jak zareagowaliby jego trzej synowie na podobne zbesztanie? Santino dąsałby się i zachowywał niewłaściwie przez długie tygodnie. Fredo byłby zastraszony. Michael uśmiechnąłby się zimno i wyszedł z domu, by zniknąć na całe miesiące. Natomiast Johnny – ach, jakiż to fajny chłopak; już się uśmiecha, zbiera siły, już wie, co ma naprawdę na celu jego ojciec chrzestny. Don Corleone mówił dalej:

– Zabrałeś kobietę swojemu szefowi, człowiekowi mocniejszemu od ciebie, a potem narzekasz, że nie chce ci pomóc. Cóż to za nonsens! Zostawiłeś swoją rodzinę, swoje dzieci bez ojca, żeby ożenić się z dziwką, i płaczesz, że nie przyjmują cię z otwartymi rękami. Tej kurwy nie bijesz po twarzy, bo robi film, a potem jesteś zdumiony, że się z ciebie wyśmiewa. Żyłeś jak głupiec i spotkał cię los głupca.

Don Corleone przerwał i spytał głosem pełnym cierpliwości:

– Czy chcesz tym razem posłuchać mojej rady?

Johnny Fontane wzruszył ramionami.

– Nie mogę na nowo ożenić się z Ginny na takich warunkach, jak by chciała. Muszę grać w karty, muszę pić, muszę się bawić. Uganiają się za mną ładne dziwki, a nigdy nie umiałem im się oprzeć. Poza tym zawsze czułem się jak łobuz, kiedy wracałem do Ginny. Rany boskie, nie mogę znowu przechodzić przez wszystkie te bzdury.

Don Corleone rzadko okazywał rozjątrzenie.

– Nie mówiłem ci, żebyś się znowu ożenił. Rób, co chcesz. To dobrze, że chcesz być ojcem dla swoich dzieci. Mężczyzna, który nie jest ojcem dla swoich dzieci, nie może nigdy być prawdziwym mężczyzną. Ale musisz nakłonić ich matkę, żeby cię przyjęła. Kto powiedział, że nie możesz mieszkać w tym samym domu? Kto powiedział, że nie możesz prowadzić życia dokładnie tak, jak byś chciał?

Johnny Fontane roześmiał się.

– Ojcze chrzestny, nie wszystkie kobiety są takie jak dawne włoskie żony. Ginny na to nie pójdzie.

Teraz don odezwał się drwiąco:

– Dlatego że postępowałeś jak finoccbio. Dałeś jej więcej, niż kazał sąd. Tamtej drugiej nie uderzyłeś w twarz, bo kręciła film. Pozwoliłeś, żeby kobiety dyktowały ci, co masz robić, a one nie mają pojęcia o tym świecie, chociaż z pewnością będą świętymi, kiedy my mężczyźni będziemy smażyć się w piekle. A wreszcie obserwowałem cię przez wszystkie te lata. – Głos dona zabrzmiał poważnie. – Byłeś dobrym chrześniakiem, okazywałeś mi pełny szacunek. Ale co z innymi twoimi starymi przyjaciółmi? Jednego roku ganiasz z tym, następnego z innym. Ten młody Włoch, który był taki zabawny w filmach, miał trochę pecha i nie zobaczyłeś się z nim więcej, bo byłeś bardziej sławny. A ten twój dawny, dawny kolega, z którym chodziłeś do szkoły, który był twoim partnerem od śpiewu? Nino. Pije za dużo z rozczarowania, ale nigdy nie narzeka. Ciężko pracuje rozwożąc żwir, a w weekendy śpiewa za parę dolarów. Nigdy nic nie mówi na ciebie. Nie mogłeś trochę mu pomóc? Dlaczego? Śpiewa dobrze.

Johnny Fontane powiedział z wyrozumiałym znużeniem:

– Ojcze chrzestny, on po prostu nie ma dostatecznego talentu. Jest dobry, ale nie pierwszorzędny.

Don Corleone opuścił powieki, nieomal przymykając oczy, wreszcie stwierdził:

– A ty, mój chrześniaku, ty także po prostu nie masz dostatecznego talentu. Mam ci załatwić pracę przy rozwożeniu żwiru z Ninem? – Gdy Johnny nie odpowiedział, don ciągnął dalej: – Przyjaźń jest wszystkim. Przyjaźń to coś więcej niż talent. Więcej niż władza. Prawie się równa rodzinie. Nigdy o tym nie zapominaj. Gdybyś zbudował sobie mur przyjaźni, nie musiałbyś mnie prosić o pomoc. A teraz mi powiedz, dlaczego nie możesz śpiewać? W ogrodzie śpiewałeś dobrze. Równie dobrze jak Nino.

Hagen i Johnny uśmiechnęli się na to delikatne ukłucie. Teraz z kolei Johnny był wyrozumiale cierpliwy.

– Mój głos jest słaby. Zaśpiewam jedną czy dwie piosenki i potem nie mogę śpiewać przez wiele godzin czy dni. Nie mogę przetrzymać prób czy powtórek. Mój głos jest słaby, to jest jakieś schorzenie.

– A więc masz kłopoty z kobietami. Masz chory głos. Teraz mi powiedz, jakie masz trudności z tym hollywoodzkim pezzonovante, który nie chce dać ci pracować. – Don przechodził do rzeczy.

– On jest czymś więcej niż któryś z twoich pezzonovante – rzekł Johnny. – Jest właścicielem wytwórni. Doradza prezydentowi w sprawach wojennej propagandy filmowej. Nie dalej jak miesiąc temu zakupił prawa filmowe do najgłośniejszej powieści roku. Bestsellera. A jej bohater to facet kubek w kubek jak ja. W ogóle nie musiałbym grać, po prostu byłbym sobą. Nie musiałbym nawet śpiewać. Mógłbym nawet dostać Oscara. Każdy wie, że to dla mnie jak ulał, i znowu byłbym wielki. Jako aktor. Ale ten drań Jack Woltz odgrywa się na mnie, nie chce mi tego dać. Zaproponowałem, że zagram za darmo, za minimalną gażę, a on dalej mówi: nie. Rozpuścił wiadomość, że jeżeli przyjdę i pocałuję go w dupę w kantynie wytwórni, może się nad tym zastanowi.

Don Corleone odrzucił te emocjonalne brednie machnięciem ręki. Między rozsądnymi ludźmi zawsze można rozwiązać problemy interesów. Poklepał chrześniaka po ramieniu.

– Jesteś rozgoryczony. Myślisz, że nikt o ciebie nie dba. I straciłeś sporo na wadze. Dużo pijesz, co? Nie sypiasz i bierzesz pigułki? – Potrząsnął głową z dezaprobatą. – Otóż chcę, żebyś się zastosował do moich rozkazów. Chcę, żebyś pozostał w moim domu przez miesiąc. Chcę, żebyś dobrze się odżywiał, wypoczął i wyspał. Miłe mi jest twoje towarzystwo, a może zdołasz nauczyć się od twego ojca chrzestnego czegoś o świecie, co mogłoby ci dopomóc nawet w tym wielkim Hollywood. Ale żadnego śpiewania, żadnego picia i żadnych kobiet. Po miesiącu możesz wrócić do Hollywood i ten pezzonovante, ten kaliber.90, da ci tę robotę, której chcesz. Załatwione?

Johnny Fontane nie całkiem mógł uwierzyć, że don ma taką władzę. Ale jego ojciec chrzestny nigdy nie rzucał słów na wiatr.

– To osobisty przyjaciel J. Edgara Hoovera – powiedział Johnny. – Nie można nawet podnieść na niego głosu.

– Jest biznesmenem – odrzekł łagodnie don. – Zrobię mu propozycję nie do odrzucenia.

– Za późno. Wszystkie kontrakty już podpisane i zaczynają kręcić za tydzień. To absolutnie niemożliwe.

Don Corleone powiedział:

– Wracaj do gości. Twoi przyjaciele czekają na ciebie. Zostaw wszystko mnie.

Wypchnął Johnny’ego Fontane z pokoju. Hagen siedział za biurkiem i robił notatki. Don westchnął ciężko i zapytał:

– Jest jeszcze coś?

– Sollozza nie można dłużej odkładać. Będzie pan musiał zobaczyć się z nim w tym tygodniu. – Hagen trzymał pióro nad kalendarzem.

Don wzruszył ramionami.

– Teraz już po weselu, więc kiedy tylko zechcesz.

Te słowa wyjaśniły Hagenowi dwie rzeczy. Po pierwsze, że odpowiedź dla Virgila Sollozza będzie odmowna. Po drugie, ponieważ don Corleone nie chciał dać odpowiedzi przed weselem córki, spodziewał się, iż jego „nie” spowoduje kłopoty. Hagen zapytał ostrożnie:

– Czy mam powiedzieć Clemenzy, żeby kazał paru ludziom zamieszkać w tym domu?

– A po co? – odrzekł don ze zniecierpliwieniem. – Nie dałem odpowiedzi przed weselem, bo w taki ważny dzień nie powinno być żadnej chmurki, nawet w oddaleniu. Poza tym chciałem wiedzieć z góry, o czym ma zamiar mówić. Teraz już wiemy. To, co zaproponuje, jest infamità.

– Więc pan odmówi? – zapytał Hagen. A kiedy don kiwnął głową, Hagen stwierdził: – Sądzę, że wszyscy powinniśmy to przedyskutować, cała Rodzina, zanim pan da odpowiedź.

Don uśmiechnął się.

– Tak sądzisz? Dobrze, przedyskutujemy to. Jak wrócisz z Kalifornii. Chcę, żebyś tam jutro poleciał i załatwił sprawę Johnny’emu. Porozmawiaj z tym filmowym pezzonovante. A Sollozzowi przekaż, że zobaczę się z nim, kiedy wrócisz z Kalifornii. Jest jeszcze coś?

– Dzwonili ze szpitala – powiedział oficjalnie Hagen. – Consigliori Abbandando jest umierający, nie przeżyje tej nocy. Jego rodzinie kazano przyjechać i czekać.

Hagen zajmował stanowisko consigliora przez ubiegły rok, odkąd rak przykuł Genca Abbandando do szpitalnego łóżka. Teraz czekał, żeby don Corleone powiedział, iż to stanowisko należy do niego na stałe. Szanse były znikome. Tak wysoką pozycję powierzano tradycyjnie tylko człowiekowi pochodzącemu od obojga włoskich rodziców. Już dotychczas były kłopoty z powodu czasowego pełnienia przezeń tych obowiązków. Poza tym miał zaledwie trzydzieści pięć lat, uważano, że jest za młody, aby mógł nabrać doświadczenia i przebiegłości niezbędnych dla dobrego consigliora. Jednakże don nie udzielił mu zachęty. Spytał:

– Kiedy moja córka wyjeżdża ze swoim mężem?

Hagen popatrzył na zegarek.

– Za kilka minut pokroją tort, a potem po półgodzinie wyjadą. – To przypomniało mu coś innego. – Ten pański nowy zięć. Czy dajemy mu coś ważnego w Rodzinie?

Zaskoczyła go gwałtowność odpowiedzi dona.

– Nigdy. – Don uderzył w biurko otwartą dłonią. – Nigdy. Daj mu coś, żeby zarabiał na życie, na dobre życie. Ale nigdy nie wtajemniczaj go w interesy Rodziny. Przekaż to innym. Sonny’emu. Fredowi. Clemenzie. – Don przerwał. – Zapowiedz wszystkim moim trzem synom, że będą mi towarzyszyli do szpitala, aby zobaczyć się z biednym Genco. Chcę, żeby mu złożyli swoje ostatnie uszanowanie. Każ Freddiemu zajechać dużym wozem i spytaj Johnny’ego, czy zrobi mi tę specjalną uprzejmość i pojedzie z nami. – Spostrzegł, że Hagen patrzy na niego pytająco. – Chcę, żebyś dziś wieczorem poleciał do Kalifornii. Nie będziesz miał czasu odwiedzić Genca. Ale nie odjeżdżaj, dopóki nie wrócę ze szpitala i nie pomówię z tobą. Zrozumiano?

– Zrozumiano – odrzekł Hagen. – O której Fred ma mieć gotowy wóz?

– Jak goście odjadą – powiedział don Corleone. – Genco na mnie zaczeka.

– Dzwonił senator – rzekł Hagen. – Przepraszał, że nie zjawił się osobiście, ale mówił, że pan to zrozumie. Prawdopodobnie chodziło o tych dwóch z FBI po drugiej stronie ulicy, którzy zapisywali numery samochodów. Ale przysłał prezent przez specjalnego gońca.

Don kiwnął głową. Nie uważał za konieczne wspominać, że to on sam przestrzegł senatora, by nie przyjeżdżał.

– Czy przysłał jakiś ładny prezent?

Hagen zrobił minę wyrażającą pełną uznania aprobatę, która była dziwnie włoska na jego niemiecko-irlandzkiej twarzy.

– Stare srebro, bardzo cenne. Młodzi mogą je sprzedać co najmniej za patyka. Senator poświęcił masę czasu na znalezienie czegoś naprawdę odpowiedniego. Dla ludzi tego rodzaju to jest ważniejsze od wysokości ceny.

Don Corleone nie ukrywał satysfakcji, że taki wielki człowiek jak senator okazał mu tyle szacunku. Senator, podobnie jak Luca Brasi, był jednym z ważnych kamieni w budowli potęgi dona, i tym podarunkiem on także odnowił swoje ślubowanie lojalności.

Kiedy Johnny Fontane zjawił się w ogrodzie, Kay Adams poznała go od razu. Była naprawdę zaskoczona.

– Nigdy nie mówiłeś, że twoja rodzina zna Johnny’ego Fontane! – zawołała. – Teraz już na pewno wyjdę za ciebie.

– Chcesz go poznać?

– Nie teraz – odparła Kay. Westchnęła. – Kochałam się w nim trzy lata. Przyjeżdżałam do Nowego Jorku, ilekroć śpiewał w Capitolu, i wrzeszczałam jak wariatka. Był taki cudowny!

– Spotkamy się z nim później – przyrzekł Michael.

Kiedy Johnny skończył śpiewać i zniknął wewnątrz domu z donem Corleone, Kay powiedziała figlarnie do Michaela:

– Tylko mi nie mów, że taki wielki gwiazdor filmowy, jak Johnny Fontane, chce prosić twojego ojca o jakąś łaskę.

– Jest jego synem chrzestnym – odrzekł Michael. – I gdyby nie ojciec, mógłby dziś nie być wielkim gwiazdorem filmowym.

Kay Adams roześmiała się z zachwytem.

– To mi wygląda na jeszcze jedną wspaniałą historię.

Michael potrząsnął głową.

– Tej nie mogę opowiedzieć.

– Zaufaj mi.

Opowiedział jej. Opowiedział jej bez dowcipkowania. Opowiedział bez dumy. Opowiedział bez żadnych wyjaśnień, z wyjątkiem tego, że przed ośmiu laty jego ojciec był bardziej popędliwy, a ponieważ rzecz dotyczyła jego syna chrzestnego, don uważał to za sprawę osobistego honoru.

Historia była krótka. Przed ośmiu laty Johnny Fontane odniósł niezwykły sukces, śpiewając z popularną orkiestrą taneczną. Stał się największą atrakcją radiową. Niestety, kierownik orkiestry, znana w przemyśle rozrywkowym osobistość nazwiskiem Les Halley, podpisał z Johnnym pięcioletni kontrakt na wyłączność jego usług. Była to zwykła praktyka w przemyśle rozrywkowym. Les Halley mógł teraz wypożyczać Johnny’ego i chować do kieszeni większą część pieniędzy.

Don Corleone osobiście włączył się do negocjacji. Zaproponował Lesowi Halleyowi dwadzieścia tysięcy dolarów za zwolnienie Johnny’ego Fontane z tego kontraktu. Halley zaproponował, że będzie brał tylko pięćdziesiąt procent zarobków Johnny’ego. Dona Corleone to rozbawiło. Obniżył swoją ofertę z dwudziestu tysięcy do dziesięciu tysięcy dolarów. Kierownik orkiestry, najwyraźniej nie będący człowiekiem światowym poza swoim umiłowanym przemysłem rozrywkowym, całkowicie przeoczył znaczenie tej niższej oferty. Odmówił.

Następnego dnia don Corleone pojechał zobaczyć się osobiście z kierownikiem orkiestry. Zabrał ze sobą dwóch swoich najbliższych przyjaciół – Genca Abbandando, który był jego consigliorim, oraz Lucę Brasi. Bez żadnych innych świadków don Corleone przekonał Lesa Halleya, żeby podpisał dokument zrzekający się wszelkich praw do wyłączności usług Johnny’ego Fontane w zamian za poświadczony czek na sumę dziesięciu tysięcy dolarów. Don Corleone dokonał tego przykładając kierownikowi orkiestry pistolet do czoła i zapewniając go z najwyższą powagą, że dokładnie po upływie minuty na dokumencie tym znajdzie się albo jego podpis, albo jego mózg. Halley podpisał. Don Corleone schował pistolet do kieszeni i wręczył poświadczony czek.

Reszta należała już do historii. Johnny Fontane stał się największą sensacją pieśniarską w kraju. Nakręcił w Hollywood komedie muzyczne, które przyniosły jego wytwórni fortunę. Jego płyty przynosiły miliony dolarów zysku. A potem rozszedł się z żoną – swą ukochaną z dzieciństwa – i pozostawił dwoje dzieci, by się ożenić z najbardziej fascynującą złotowłosą gwiazdą filmu. Wkrótce przekonał się, że jest ona kurwą. Pił, uprawiał hazard, uganiał się za innymi kobietami. Stracił głos. Jego płyty przestały się rozchodzić. Wytwórnia nie odnowiła z nim kontraktu. I teraz wrócił do swego ojca chrzestnego.

Kay spytała w zamyśleniu:

– Na pewno nie jesteś zazdrosny o ojca? Wszystko, co mi o nim mówiłeś, wskazuje, że robi coś dla innych. Musi mieć dobre serce. – Uśmiechnęła się krzywo. – Oczywiście jego metody nie są ściśle konstytucyjne.

Michael westchnął.

– Chyba tak to wygląda, ale coś ci powiem. Słyszałaś o tych arktycznych eksploratorach, którzy pozostawiają zapasy żywności w kryjówkach rozrzuconych na trasie do bieguna północnego? Na wypadek, gdyby ich kiedyś potrzebowali? Takie są przysługi mojego ojca. Pewnego dnia zjawi się w domu każdego z tych ludzi, a wtedy będą musieli się odwdzięczyć.

Zmierzch prawie zapadł, zanim wniesiono tort weselny, powitano go okrzykami i zjedzono. Specjalnie upieczony przez Nazorinego, był wymyślnie przyozdobiony muszelkami kremu tak smakowitego, że panna młoda wydłubywała je łakomie z resztek tortu, zanim pomknęła w podróż poślubną ze swoim jasnowłosym panem młodym. Don uprzejmie żegnał odjeżdżających gości, zauważywszy przy tym, że nigdzie już nie widać czarnej limuzyny z ludźmi z FBI.

W końcu na podjeździe pozostał tylko długi czarny cadillac z Freddiem przy kierownicy. Don wsiadł na przednie siedzenie, poruszając się szybko i sprawnie jak na swój wiek i tuszę. Sonny, Michael i Johnny Fontane usadowili się na tylnym siedzeniu. Don Corleone zwrócił się do swego syna, Michaela:

– Czy ta twoja dziewczyna może sama wrócić do miasta?

Michael kiwnął głową.

– Tom powiedział, że się tym zajmie.

Don Corleone pokiwał głową, zadowolony ze sprawności Hagena.

Ponieważ jeszcze obowiązywało racjonowanie benzyny, ruch na Bek Parkway do Manhattanu był niewielki. W niespełna godzinę cadillac wtoczył się na ulicę, gdzie był Szpital Francuski. Podczas jazdy don Corleone zapytał najmłodszego syna, czy mu dobrze idzie na uczelni. Michael kiwnął głową. A potem Sonny zapytał ojca z tylnego siedzenia:

– Johnny mówi, że mu załatwiasz tę sprawę w Hollywood. Chcesz, żebym tam pojechał i w czymś pomógł?

Don Corleone odrzekł krótko:

– Tom jedzie dziś wieczorem. Nie będzie potrzebował żadnej pomocy, to prosta sprawa.

Sonny Corleone roześmiał się.

– Johnny przypuszcza, że nie dasz rady tego załatwić, dlatego pomyślałem, że może chcesz, abym pojechał.

Don Corleone obrócił głowę.

– Dlaczego we mnie wątpisz? – zapytał Johnny’ego Fontane. – Czy twój ojciec chrzestny nie robił zawsze tego, co przyrzekł? Czy kiedykolwiek wystrychnięto mnie na dudka?

Johnny zaczął tłumaczyć się nerwowo.

– Ojcze chrzestny, człowiek, który tym kieruje, jest prawdziwym pezzonovante kaliber 90. Nie można go ruszyć z miejsca nawet pieniędzmi. Ma duże stosunki. I nienawidzi mnie. Po prostu nie wiem, jak zdołasz to rozegrać.

Don przemówił z czułym rozbawieniem:

– Powiadam ci, że dostaniesz to, czego chcesz. – Trącił łokciem Michaela. – Nie sprawimy zawodu mojemu chrześniakowi, co, Michael?

Michael, który nigdy, ani przez chwilę nie wątpił w swego ojca, potrząsnął głową.

Kiedy szli do bramy szpitala, don Corleone położył dłoń na ramieniu Michaela, tak że inni wysunęli się naprzód.

– Kiedy skończysz z college’em, przyjdź porozmawiać ze mną. Mam pewne plany, które ci się spodobają.

Michael nic nie odpowiedział. Don Corleone mruknął coś z irytacją:

– Wiem, jaki jesteś. Nie każę ci robić niczego takiego, czego nie pochwalasz. To jest coś specjalnego. Idź teraz swoją drogą, ostatecznie jesteś mężczyzną. Ale przyjdź do mnie tak jak syn powinien, kiedy skończysz z nauką.

Rodzina Genca Abbandando, żona i trzy córki ubrane na czarno, skupiła się jak stadko pulchnych wron na wyłożonej białymi płytkami podłodze szpitalnego korytarza. Kiedy ujrzały wychodzącego z windy dona Corleone, rzekłbyś, podfrunęły z białych płytek, instynktownie szukając jego ochrony. Matka, mimo czerni, wyglądała grubo, córki były tłuste i nieładne. Pani Abbandando dziobnęła dona Corleone’a w policzek, łkając i zawodząc:

– Ach, jaki z pana święty człowiek, że pan tu przychodzi w dniu ślubu córki!

Don Corleone przerwał te podziękowania.

– Czyż nie jestem winien szacunku takiemu przyjacielowi, przyjacielowi, który był moją prawą ręką przez dwadzieścia lat?

Od razu zrozumiał, iż przyszła wdowa nie pojmuje, że mąż jej umrze tej nocy. Genco Abbandando przebywał w szpitalu prawie od pół roku, dogorywając na raka, i żona zaczęła z czasem uważać jego śmiertelną chorobę nieomal za zwyczajną cząstkę życia. Tego wieczora przyszedł po prostu jeszcze jeden kryzys. Paplała dalej.

– Niechże pan wejdzie i zobaczy się z moim biednym mężem – mówiła. – Pytał o pana. Biedak, chciał pójść na wesele, żeby okazać szacunek, ale doktor mu nie pozwolił. A potem mówił, że pan przyjdzie do niego w tym wielkim dniu, ale ja nie wierzyłam, żeby to było możliwe. Ach, mężczyźni lepiej się rozumieją na przyjaźni niż my, kobiety. Niech pan wejdzie, będzie uszczęśliwiony.

Z separatki Genca Abbandando wyszli pielęgniarka i doktor. Doktor był młodym mężczyzną o poważnej twarzy i wejrzeniu człowieka, który urodził się do rozkazywania, to znaczy kogoś, kto był ogromnie bogaty przez całe życie. Jedna z córek zapytała nieśmiało:

– Panie doktorze, czy teraz możemy się z nim zobaczyć?

Doktor Kennedy popatrzał z irytacją na tę liczną grupę. Czy ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że człowiek leżący w separatce umiera, i to umiera w męczarniach? Byłoby dużo lepiej, gdyby wszyscy pozwolili mu skonać w spokoju.

– Chyba tylko najbliższa rodzina – powiedział nieskazitelnie uprzejmym głosem. Zdziwił się, kiedy żona i córki obróciły się do krępego, masywnego mężczyzny, ubranego w źle dopasowany smoking, jak gdyby chcąc usłyszeć jego decyzję.

Masywny mężczyzna przemówił. W jego głosie był ledwie ślad włoskiego akcentu.

– Drogi doktorze – zapytał don Corleone – czy to prawda, że on jest umierający?

– Tak – odrzekł doktor Kennedy.

– W takim razie nie ma pan już nic więcej do zrobienia – powiedział don Corleone. – My przejmiemy ten ciężar. Pocieszymy go. Zamkniemy mu oczy. Pochowamy go i będziemy płakali na jego pogrzebie, a potem zaopiekujemy się jego żoną i córkami.

Słysząc to jasne postawienie sprawy, które zmuszało ją do zrozumienia, pani Abbandando rozpłakała się.

Doktor Kennedy wzruszył ramionami. Niepodobieństwem było wytłumaczyć coś tym wieśniakom. Jednocześnie uznał surową słuszność słów tego człowieka. Jego własna rola była skończona. Wciąż nieskazitelnie uprzejmy powiedział:

– Proszę zaczekać, aż pielęgniarka państwa wpuści. Musi jeszcze zrobić parę niezbędnych rzeczy przy pacjencie. – Odszedł korytarzem, w rozwianym białym fartuchu.

Pielęgniarka zawróciła do pokoju, oni zaś czekali. W końcu wyszła znowu i przytrzymała drzwi, aby ich wpuścić. Szepnęła:

– Majaczy z bólu i gorączki, proszę się starać go nie podniecać. Mogą państwo pozostać tylko parę minut, z wyjątkiem małżonki.

Poznała Johnny’ego Fontane, gdy obok niej przechodził, i oczy rozwarły jej się szeroko. Pokwitował to nikłym uśmiechem, a ona popatrzyła na niego z jawną zachętą. Zanotował ją sobie do przyszłego wykorzystania i wszedł za innymi do pokoju chorego.

Genco Abbandando prowadził długi wyścig ze śmiercią i teraz, pokonany, leżał wycieńczony na łóżku. Był wychudły jak szkielet, a niegdyś gęste czarne włosy przemieniły się w szpetne, rzadkie kosmyki. Don Corleone odezwał się wesoło:

– Genco, drogi przyjacielu, przyprowadziłem moich synów, żeby ci złożyli uszanowanie, i popatrz, nawet Johnny’ego, który przyjechał aż z Hollywood.

Konający z wdzięcznością podniósł na dona rozgorączkowane oczy. Pozwolił młodym mężczyznom ujmować swoją kościstą rękę w mięsiste dłonie. Żona i córki ulokowały się przy łóżku, całując jego policzek, biorąc go po kolei za drugą rękę.

Don uściskał dłoń starego przyjaciela. Powiedział pokrzepiająco:

– Wydobrzej szybko, to pojedziemy razem do Włoch, do naszej dawnej wioski. Pogramy w boccie przed winiarnią, tak jak niegdyś nasi ojcowie.

Umierający potrząsnął głową. Dał znak młodym mężczyznom i swojej rodzinie, by odsunęli się od łóżka, a drugą kościstą ręką pochwycił dona. Próbował przemówić. Don pochylił nisko głowę, po czym usiadł na krześle przy łóżku. Genco Abbandando mamrotał coś o ich dzieciństwie. A potem jego czarne jak węgiel oczy przybrały wyraz przebiegłości. Zaczął coś szeptać. Don pochylił się niżej. Pozostali obecni w pokoju ujrzeli ze zdumieniem łzy spływające po twarzy dona Corleone, kiedy potrząsał głową. Drżący głos zabrzmiał donośniej, wypełniając pokój. Z nadludzkim wysiłkiem Abbandando dźwignął głowę z poduszki i z niewidzącymi oczyma wyciągnął ku donowi szkieletowaty palec.

– Ojcze Chrzestny, Ojcze Chrzestny – wykrztusił nieprzytomnie – błagam cię, uratuj mnie od śmierci. Ciało mnie pali i odpada od kości i czuję, jak robaki zżerają mi mózg. Ojcze Chrzestny, ulecz mnie, masz tę moc, osusz łzy mojej biednej żony. W Corleone bawiliśmy się razem jako dzieci, więc czy teraz pozwolisz mi umrzeć, kiedy boję się piekła za moje grzechy?

Don milczał. Abbandando powiedział:

– Dziś jest dzień ślubu twojej córki, nie możesz mi odmówić.

Don począł mówić spokojnie, poważnie, by przedrzeć się przez to bluźniercze delirium.

– Stary przyjacielu. Nie mam takiej władzy. Wierz mi, gdybym ją miał, byłbym miłosierniejszy od Boga. Ale nie bój się śmierci i nie bój się piekła. Każę odprawiać mszę za twoją duszę każdego wieczora i każdego rana. Twoja żona i dzieci będą się modlić za ciebie. Jakże Bóg mógłby cię ukarać przy tylu błaganiach o miłosierdzie?

Szkieletowata twarz przybrała chytry wyraz, który był odrażający. Abbandando zapytał przebiegle:

– Więc to jest załatwione?

Kiedy don się odezwał, głos jego był zimny, bez nuty pokrzepienia:

– Bluźnisz. Pogódź się z losem.

Abbandando opadł na poduszkę. Jego oczy utraciły szalony błysk nadziei. Pielęgniarka wróciła do pokoju i zaczęła bardzo stanowczo wypraszać ich wszystkich. Don wstał, ale Abbandando wyciągnął rękę.

– Ojcze Chrzestny – powiedział – zostań tu ze mną i pomóż mi spotkać się ze śmiercią. Może jeżeli ona zobaczy cię przy mnie, zlęknie się i zostawi mnie w spokoju? Albo może powiesz jakieś słowo, pociągniesz za jakieś sznurki? – Konający mrugnął, jak gdyby podkpiwał z dona, nie był już teraz poważny. – Bądź co bądź jesteście rodzeństwem przez krew. – A potem, jak gdyby przestraszony, że don się obrazi, pochwycił jego dłoń. – Zostań ze mną, pozwól mi trzymać się za rękę. Przechytrzymy tę łajdaczkę, tak jak przechytrzyliśmy innych. Ojcze Chrzestny, nie zdradzaj mnie.

Don dał znak pozostałym, żeby wyszli z pokoju. Odeszli. Ujął wychudłą rękę Genca Abbandando w swoje szerokie dłonie. Łagodnie, uspokajająco pocieszał przyjaciela, kiedy razem czekali na śmierć. Tak jakby don naprawdę mógł wydrzeć życie Genca Abbandando tej najohydniejszej i najbardziej zbrodniczej zdrajczyni człowieka.

Dzień ślubu Connie Corleone zakończył się dla niej dobrze. Carlo Rizzi wypełnił swe obowiązki pana młodego z umiejętnością i wigorem, pobudzony przez zawartość torebki z prezentami panny młodej, wynoszącą ogółem przeszło dwadzieścia tysięcy dolarów. Jednakże panna młoda oddała swoje dziewictwo ze znacznie większą ochotą niż torebkę. Aby uzyskać tę drugą, musiał podbić jej oko.

Lucy Mancini czekała w domu na telefon od Sonny’ego Corleone, pewna, że ją poprosi o spotkanie. W końcu zadzwoniła do jego mieszkania, a kiedy usłyszała w telefonie kobiecy głos, odłożyła słuchawkę. Nie mogła wiedzieć, że prawie wszyscy obecni na weselu zauważyli nieobecność jej i Sonny’ego przez owe fatalne pół godziny i że krążyły już plotki, iż Sonny Corleone znalazł sobie nową ofiarę. Że posunął pierwszą druhnę swojej własnej siostry.

Amerigo Bonasera miał straszliwy, koszmarny sen. Ujrzał dona Corleone w czapce z daszkiem, kombinezonie i grubych rękawicach, wyładowującego podziurawione kulami trupy przed jego zakładem i wołającego: „Pamiętaj, Amerigo, nikomu ani słowa i pochowaj ich szybko”. Jęczał przez sen tak głośno i długo, że żona zaczęła nim potrząsać, aż się obudził.

– Coś ty za człowiek – mruknęła – żeby mieć koszmarne sny zaraz po weselu.

Paulie Gatto oraz Clemenza odwieźli Kay Adams do jej hotelu w Nowym Jorku. Samochód był duży, luksusowy, a prowadził go Gatto. Clemenza siedział na tylnym siedzeniu, Kay zaś otrzymała miejsce na przodzie, obok kierowcy. Obaj mężczyźni wydali jej się szalenie egzotyczni. Ich mowa była gwarą brooklińską, zupełnie jak z filmu, a do Kay odnosili się z przesadną kurtuazją. Podczas jazdy gawędziła swobodnie z obydwoma i była zaskoczona, że mówili o Michaelu z niewątpliwą serdecznością i szacunkiem. Wzbudził w niej przekonanie, że jest obcy w świecie swojego ojca. Teraz Clemenza zapewniał ją zasapanym gardłowym głosem, że stary uważa Mike’a za najlepszego ze swoich synów, tego, który z pewnością odziedziczy interesy rodziny.

– A co to są za interesy? – spytała Kay jak najnaturalniej.

Paulie Gatto rzucił jej szybkie spojrzenie, kręcąc kierownicą. Siedzący z tyłu Clemenza zapytał zaskoczonym tonem:

– To Mike nic pani nie mówił? Pan Corleone jest największym w Stanach importerem włoskiej oliwy. Teraz, kiedy wojna się skończyła, ten interes może się naprawdę rozkręcić. Pan Corleone będzie potrzebował takiego sprytnego chłopaka jak Mike.

W hotelu Clemenza uparł się, żeby odprowadzić ją do recepcji. Kiedy protestowała, powiedział po prostu:

– Szef kazał dopilnować, żeby pani dojechała do domu cała i zdrowa. Muszę to zrobić.

Kiedy otrzymała klucz od swojego pokoju, odprowadził ją do windy i czekał, dopóki nie wsiadła. Pomachała mu ręką, uśmiechając się i była zaskoczona, że odwzajemnił jej się uśmiechem szczerego zadowolenia. Dobrze, że nie widziała, jak zawrócił do pracownika hotelowego i spytał:

– Pod jakim nazwiskiem się zameldowała?

Pracownik hotelowy spojrzał zimno na Clemenzę. Clemenza poturlał ku niemu małą kulkę zielonego papieru, którą trzymał w ręce, a pracownik hotelowy złapał ją i natychmiast powiedział:

– Pan Michael Corleone i pani Corleone.

W samochodzie Paulie Gatto rzekł:

– Fajna babka.

Clemenza chrząknął:

– Mike ją posuwa. – Chyba że się naprawdę pobrali, pomyślał. – Podjedź po mnie wcześnie rano – polecił Pauliemu Gatto. – Hagen ma dla nas jakąś robotę, którą trzeba zaraz załatwić.

Był już późny niedzielny wieczór, kiedy Tom Hagen ucałował żonę na pożegnanie i odjechał na lotnisko. Mając specjalną przepustkę (podarek od wdzięcznego generała sztabu Pentagonu), bez trudu dostał się na samolot do Los Angeles.

Dla Toma Hagena był to pracowity, ale zadowalający dzień. Genco Abbandando umarł o trzeciej nad ranem, a kiedy don Corleone wrócił ze szpitala, powiadomił Hagena, że teraz jest oficjalnie nowym consigliorim Rodziny. To oznaczało, że Hagen z całą pewnością będzie bardzo bogatym człowiekiem, nie mówiąc już o władzy.

Don złamał długotrwałą tradycję. Consigliori był zawsze Sycylijczykiem czystej krwi, a fakt, że Hagen wychował się jako członek rodziny dona, nie mógł wpłynąć na tę tradycję. Była to kwestia krwi. Jedynie Sycylijczykowi, przywykłemu do omerta, nakazu milczenia, można było powierzyć kluczowe stanowisko consigliora.

Pomiędzy głową rodziny, donem Corleone, który dyktował politykę, a operacyjnym szczeblem ludzi wykonujących w praktyce rozkazy dona, istniały trzy warstwy czy przegrody. Tym sposobem niczego nie można było wytropić do samej góry. Chyba że consigliori okazał się zdrajcą. Tego niedzielnego poranka don Corleone udzielił wyraźnych instrukcji, co należy zrobić dwóm młodym ludziom, którzy pobili córkę Ameriga Bonasera. Jednakże te rozkazy wydał poufnie Tomowi Hagenowi. Później tegoż dnia Hagen, równie poufnie, bez świadków, poinstruował Clemenzę. Z kolei Clemenza nakazał Pauliemu Gatto wypełnić polecenie. Paulie Gatto miał teraz zebrać niezbędną siłę roboczą i wykonać rozkaz. Paulie Gatto i jego ludzie mieli nie wiedzieć, dlaczego wykonuje się to konkretne zadanie ani kto je pierwotnie zarządził. Na to, żeby uwikłać dona, w każdym ogniwie łańcucha ktoś musiałby dopuścić się zdrady, a chociaż to jeszcze nigdy się nie zdarzyło, zawsze istniała taka możliwość. W takim przypadku tylko jedno ogniwo łańcucha musiałoby zniknąć.

Consigliori był także tym, na co wskazywała jego nazwa. Był doradcą dona, jego prawą ręką, jego pomocniczym mózgiem. Był również jego najbliższym towarzyszem i najbliższym przyjacielem. Podczas ważnych wyjazdów prowadził wóz dona, podczas konferencji wychodził, by przynieść donowi napoje chłodzące, kawę i sandwicze, świeże cygara. Wiedział o wszystkim lub prawie o wszystkim, o czym wiedział don, znał wszystkie komórki władzy. Był jedynym człowiekiem na świecie, który mógł doprowadzić do upadku i zniszczenia dona. Ale za pamięci którejkolwiek z możnych rodzin sycylijskich, osiadłych w Ameryce, żaden consigliori nigdy nie zdradził swojego dona. Nie było w tym żadnej korzyści. I każdy consigliori wiedział, że jeśli dochowa wierności, będzie bogaty, będzie miał władzę i zyska sobie szacunek. Gdyby zdarzyło się nieszczęście, jego rodzina korzystałaby z ochrony i opieki tak samo jak wówczas, gdyby żył czy był na wolności. Jeśli dochowa wierności.

W niektórych sprawach consigliori musiał działać dla dona w sposób bardziej jawny, a jednak nie wciągać w to swojego szefa. Hagen leciał do Kalifornii właśnie w takiej sprawie. Uświadomił sobie, że na jego karierę consigliora poważnie wpłynie powodzenie albo porażka tej misji. Z punktu widzenia interesów Rodziny to, czy Johnny Fontane dostanie upragnioną rolę w filmie wojennym, czy nie, było sprawą pomniejszą. Znacznie ważniejsze było spotkanie z Virgilem Sollozzo, które Hagen naznaczył na następny piątek. Jednakże Hagen wiedział, że dla dona obydwie rzeczy mają jednakową wagę, co jak dla każdego dobrego consigliora przesądzało sprawę.

Samolot o silniku tłokowym wstrząsnął i tak już rozdygotanymi wnętrznościami Hagena, zamówił więc u stewardesy martini, aby je uspokoić. Zarówno don, jak i Johnny poinformowali go o charakterze producenta filmowego, Jacka Woltza. Po tym wszystkim, co mówił Johnny, Hagen wiedział, że nigdy nie zdoła przekonać Woltza. Ale nie miał żadnych wątpliwości, że don dotrzyma obietnicy danej Johnny’mu. Jego własną rolą była rola negocjatora i łącznika.

Oparłszy się wygodnie w fotelu, Hagen dokonał przeglądu wszystkich informacji udzielonych mu tego dnia. Jack Woltz był jednym z trzech największych producentów w Hollywood, właścicielem wytwórni z tuzinami gwiazd na kontrakcie. Należał do wydziału kinematograficznego Biura Doradczego Prezydenta Stanów Zjednoczonych do Spraw Informacji Wojennej, co oznaczało po prostu, że pomagał przy realizowaniu filmów propagandowych. Był na kolacji w Białym Domu. Podejmował J. Edgara Hoovera w swojej siedzibie w Hollywood. Ale żadna z tych rzeczy nie była tak imponująca, jakby się wydawało. Były to wszystko stosunki oficjalne. Woltz nie miał żadnej osobistej pozycji politycznej, głównie dlatego, że był skrajnym reakcjonistą, a częściowo z tej racji, że był megalomanem, który uwielbiał sprawować władzę niepowściągliwie, nie oglądając się na fakt, że przez to wyrastały spod ziemi legiony jego wrogów.

Hagen westchnął. Nie będzie sposobu „rozbroić” Jacka Woltza. Otworzył teczkę i popróbował załatwić jakąś papierkową robotę, ale był zanadto zmęczony. Zamówił następne martini i zastanowił się nad swoim życiem. Niczego nie żałował, wręcz uważał, że miał ogromne szczęście. Bez względu na przyczyny, kierunek, który sobie obrał przed dziesięciu laty, okazał się dla niego korzystny. Powiodło mu się, był tak zadowolony, jak tylko mógł być człowiek dorosły, i uważał życie za interesujące.

Tom Hagen był trzydziestopięcioletnim, wysokim mężczyzną o krótko przystrzyżonych włosach, bardzo szczupłym, wyglądającym bardzo zwyczajnie. Był adwokatem, ale nie wykonywał właściwej, konkretnej roboty prawniczej dla Rodziny Corleone, chociaż zajmował się praktyką prawną przez trzy lata po złożeniu egzaminu adwokackiego.

Mając lat jedenaście był towarzyszem zabaw również jedenastoletniego Sonny’ego Corleone. Matka Hagena zaniewidziała, a potem umarła w jedenastym roku jego życia. Ojciec, który zawsze pił dużo, stał się alkoholikiem. Był ciężko pracującym stolarzem, który nigdy w życiu nie zrobił niczego nieuczciwego. Jednakże pijaństwo zniszczyło jego rodzinę i w końcu go zabiło. Tom Hagen został sierotą, wałęsał się po ulicach i sypiał w bramach domów. Jego młodszą siostrę umieszczono w przytułku, ale w latach dwudziestych instytucje społeczne nie zajmowały się sprawami jedenastoletnich chłopców, którzy byli tak niewdzięczni, że uchylali się od ich opieki. Hagen miał poza tym infekcję oka. Sąsiedzi szeptali między sobą, że dostał ją lub odziedziczył po matce i można się od niego zarazić. Unikano go. Sonny Corleone, serdeczny i przedsiębiorczy jedenastolatek, przyprowadził kumpla do domu i zażądał, żeby go tam przyjęto. Tom Hagen dostał talerz gorącego spaghetti z tłustym, zawiesistym sosem pomidorowym, którego smaku nigdy nie zapomniał, a potem metalowe składane łóżko do spania.

W najnaturalniejszy sposób, bez zbędnych słów i dyskusji, don Corleone pozwolił chłopcu pozostać w swoim domu. Sam zabrał go do lekarza specjalisty, który wyleczył infekcję oka. Posłał go do college’u i szkoły prawniczej. W tym wszystkim don działał nie jak ojciec, ale raczej jak opiekun. Nie okazywał czułości, ale, rzecz dość szczególna, traktował Hagena z większą uprzejmością niż własnych synów, nie narzucał mu rodzicielskiej woli. To sam chłopiec postanowił iść do szkoły prawniczej po college’u. Słyszał kiedyś, jak don Corleone powiedział: „Prawnik ze swoją teczką może nakraść się więcej niż stu ludzi z rewolwerami”. Tymczasem, ku wielkiemu niezadowoleniu ojca, Sonny i Freddie nalegali, żeby się włączyć do interesów rodzinnych po ukończeniu szkoły średniej. Jedynie Michael poszedł do college’u i zaciągnął się do piechoty morskiej nazajutrz po Pearl Harbor.

Po zdaniu egzaminu adwokackiego Hagen ożenił się, założył własną rodzinę. Panna młoda była włoską dziewczyną z New Jersey, naówczas jedną z nielicznych, które ukończyły college. Po weselu, które odbyło się oczywiście w domu dona Corleone, don zaofiarował się, że pomoże Hagenowi w każdym przedsięwzięciu, jakie sobie upatrzy, będzie przysyłał mu klientów, umebluje kancelarię, wprowadzi go w handel nieruchomościami. Tom Hagen spuścił głowę i poprosił:

– Chciałbym pracować u pana.

Don był zaskoczony, ale kontent.

– A wiesz, kim ja jestem? – zapytał.

Hagen kiwnął głową. Wówczas nie znał jeszcze naprawdę zasięgu władzy dona. Nie znał go w gruncie rzeczy i przez następne lat dziesięć, dopóki nie został zastępcą consigliora, gdy Genco Abbandando zachorował. Jednakże kiwnął głową i popatrzył donowi w oczy.

– Pracowałbym dla pana tak jak pańscy synowie – powiedział mając na myśli całkowitą lojalność, całkowitą akceptację rodzicielskiej boskości dona. Don z tym zrozumieniem, które już wtedy przyczyniło się do legendy o jego wielkości, okazał młodemu człowiekowi pierwszy objaw ojcowskiego uczucia, odkąd ten przyszedł do jego domu. Wziął Hagena w ramiona, uściskał go krótko i odtąd traktował jak prawdziwego syna, choć czasem mawiał: „Tom, nigdy nie zapominaj o swoich rodzicach”, jakby przypominając o tym zarówno sobie samemu, jak i Hagenowi.

Nie było możliwości, żeby Hagen o nich zapomniał. Jego matka była niespełna rozumu, niechlujna i tak wyniszczona przez anemię, że ani nie mogła odczuwać miłości do swoich dzieci, ani jej udawać. Ojca Hagen nienawidził. Ślepota matki przed śmiercią przeraziła go, a infekcja oka była dopustem losu. Był pewien, że oślepnie. Kiedy umarł ojciec, jedenastoletni umysł Toma Hagena doznał osobliwego urazu. Tom włóczył się po ulicach jak zwierzę czekające na śmierć, aż do tego brzemiennego w skutki dnia, kiedy Sonny znalazł go śpiącego w głębi bramy i przyprowadził do domu. To, co stało się potem, było cudem. Jednakże przez całe lata Hagen miewał koszmary, śniło mu się, że dorósł do wieku męskiego niewidomy, chodził stukając białą laską, a za nim stukały białymi laseczkami jego niewidome dzieci, żebrzące na ulicach. Czasami, budząc się rano, widział w pierwszym przebłysku świadomości twarz dona Corleone i wtedy czuł się bezpieczny.

Don nalegał, żeby Tom odbył trzy lata ogólnej praktyki prawniczej prócz swoich obowiązków wobec interesów Rodziny. To doświadczenie okazało się później bezcenne, a także usunęło z umysłu Hagena wszelkie wątpliwości co do pracy dla dona Corleone. Następnie spędził dwa lata na praktyce w biurze znanej firmy adwokackiej od spraw karnych, w której don posiadał pewne wpływy. Dla każdego było oczywiste, że miał zdolności w tej dziedzinie prawa. Dawał sobie dobrze radę, a kiedy przeszedł wyłącznie na służbę interesów Rodziny, don Corleone nie mógł ani razu zarzucić mu czegokolwiek w ciągu następnych sześciu lat.

Kiedy został zastępcą consigliora, inne potężne rodziny sycylijskie nazywały pogardliwie Rodzinę Corleone „irlandzką bandą”. To bawiło Hagena. Nauczyło go także, iż nie może mieć nigdy nadziei na objęcie po donie stanowiska głowy rodzinnych interesów. Ale był zadowolony. To nigdy nie było jego celem, takie ambicje byłyby „nieposzanowaniem” w stosunku do dobroczyńcy i jego rodziny.

Było jeszcze ciemno, kiedy samolot wylądował w Los Angeles. Hagen zameldował się w hotelu, wziął prysznic, ogolił się i patrzył, jak świt nadchodzi nad miasto. Zamówił sobie do pokoju śniadanie i gazety; odpoczywał do chwili, gdy o dziesiątej rano przyszła pora spotkania z Jackiem Woltzem. Zorganizowanie tego spotkania było zaskakująco łatwe.

Poprzedniego dnia Hagen zadzwonił do najbardziej wpływowego człowieka w filmowych związkach zawodowych, który nazywał się Billy Goff. Działając w myśl instrukcji dona Corleone, Hagen poprosił Goffa, żeby nazajutrz załatwił mu spotkanie z Jackiem Woltzem i żeby dał do zrozumienia Woltzowi, iż jeśli Hagen nie będzie zadowolony z wyniku rozmowy, w wytwórni filmowej może nastąpić strajk. W godzinę później Hagen otrzymał telefon od Goffa. Rozmowa miała odbyć się o dziesiątej rano. Woltz został poinformowany o możliwości strajku, ale najwyraźniej nie zrobiło to na nim większego wrażenia – powiedział Goff i dodał:

– Jeżeli naprawdę do tego dojdzie, będę musiał sam porozmawiać z donem.

– Jeżeli do tego dojdzie, on porozmawia z panem – odrzekł Hagen. Mówiąc to unikał czynienia jakichkolwiek obietnic. Nie był zdziwiony, że Goff tak się stosuje do życzeń dona. Formalnie imperium Rodziny nie rozciągało się poza obszar Nowego Jorku, ale don Corleone stał się silny dzięki temu, że wspomagał przywódców związków zawodowych. Wielu z nich nadal miało wobec niego długi wdzięczności.

Tylko że naznaczenie tego spotkania na dziesiątą było złym znakiem. Świadczyło o tym, że Hagen będzie pierwszy w kolejce, że nie zostanie zaproszony na obiad. Oznaczało, że Woltz nisko go ceni. Goff nie zagroził mu dostatecznie zapewne dlatego, że Woltz miał go na swojej liście łapówek. Czasami umiejętność dona do pozostawania w cieniu działała na niekorzyść interesów Rodziny o tyle, że jego nazwisko nic nie mówiło kręgom zewnętrznym.

Analiza Hagena okazała się trafna. Woltz kazał mu czekać pół godziny po oznaczonym czasie. Hagenowi to nie przeszkadzało. Pokój recepcyjny był bardzo zbytkowny, bardzo komfortowy, a na śliwkowej kanapie naprzeciw siedziało najpiękniejsze dziecko, jakie Hagen kiedykolwiek widział. Dziewczynka ta miała nie więcej niż jedenaście czy dwanaście lat, była ubrana bardzo kosztownie, ale prosto, jak dorosła kobieta. Miała niewiarygodnie złote włosy, ogromne, niebieskie jak morze oczy i świeże malinowe usta. Towarzyszyła jej kobieta będąca najwyraźniej jej matką, która starała się zmusić Hagena wzrokiem do opuszczenia oczu, z zimną arogancją, która budziła w nim chęć trzepnięcia jej po twarzy. Anielskie dziecko i matka-smok – myślał Hagen odwzajemniając spojrzenie matki.

W końcu ukazała się świetnie ubrana, lecz tęga kobieta w średnim wieku, która poprowadziła go przez szereg pokoi biurowych do gabinetu-apartamentu producenta filmowego. Na Hagenie zrobiła wrażenie piękność tych pokoi oraz kobiet, które w nich pracowały. Uśmiechnął się. Były to wszystko spryciarki, które usiłowały wkręcić się do filmu biorąc biurowe posady, a większość miała pracować w tym biurze przez resztę życia albo do chwili, gdy pogodzą się z porażką i wrócą do rodzinnych miast.

Jack Woltz był wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną z wydatnym brzuchem, nieomal przesłoniętym przez doskonale skrojony garnitur. Hagen znał historię Woltza. W wieku dziesięciu lat turlał na East Side puste beczki po piwie i ręczne wózki. Mając lat dwadzieścia pomagał ojcu dozorować robotników odzieżowych. Mając trzydziestkę wyjechał z Nowego Jorku na Zachód, zainwestował pieniądze w pięciocentowy kinoteatr i stał się pionierem filmu. W czterdziestym ósmym roku życia był najpotężniejszym magnatem filmowym w Hollywood, nadal prostackim w mowie, zachłannym na miłostki, był rozszalałym wilkiem, który szerzył spustoszenie w stadkach bezradnych młodych gwiazdeczek. W wieku lat pięćdziesięciu przeobraził się. Zaczął brać lekcje wymowy, od angielskiego lokaja nauczył się ubierać, a od angielskiego kamerdynera, jak zachowywać się w towarzystwie. Kiedy jego pierwsza żona umarła, ożenił się z piękną aktorką światowej sławy, która nie lubiła aktorstwa. Obecnie, mając lat sześćdziesiąt, zbierał obrazy starych mistrzów, był członkiem doradczego Komitetu Prezydenta i założył multimilionową fundację swego imienia dla popierania rozwoju sztuki filmowej. Jego córka wyszła za angielskiego lorda, syn ożenił się z włoską księżniczką.

Jego najnowszą pasją, jak skwapliwie donosili wszyscy komentatorzy filmowi w Ameryce, była stajnia wyścigowa, na którą w ciągu ubiegłego roku wydał dziesięć milionów dolarów. Stał się sensacją prasową, kupując słynnego angielskiego konia wyścigowego Chartuma za niewiarygodną sumę sześciuset tysięcy dolarów, a potem oznajmiając, że ten niezwyciężony wyścigowiec zostanie wycofany z toru i przeznaczony wyłącznie na reproduktora w stajni Woltza.

Przyjął Hagena uprzejmie; miał pięknie, równo opaloną, starannie wygoloną twarz, wykrzywioną w grymas mającym być uśmiechem. Mimo wszystkich wydanych pieniędzy, mimo zabiegów najwytrawniejszych specjalistów, widać było po nim jego wiek, skóra na twarzy wyglądała tak, jakby ją pozszywano. Jednakże w jego ruchach była olbrzymia witalność i miał to samo co don Corleone wejrzenie człowieka rządzącego w sposób absolutny światem, w którym żyje.

Hagen przystąpił od razu do rzeczy. Powiedział, że jest wysłannikiem przyjaciela Johnny’ego Fontane. Że ten przyjaciel jest bardzo potężnym człowiekiem, który żywiłby dla pana Woltza wdzięczność i niewygasłą przyjaźń, gdyby pan Woltz wyświadczył mu pewną drobną uprzejmość. Tą drobną uprzejmością byłoby obsadzenie Johnny’ego Fontane w nowym filmie wojennym, który wytwórnia zamierza rozpocząć w następnym tygodniu.

Zeszyta twarz był nieporuszona, grzeczna.

– A jakie uprzejmości może wyświadczyć mi pański przyjaciel? – zapytał Woltz. W jego głosie był ledwie ślad protekcjonalności.

Hagen ją zignorował. Wyjaśnił:

– Szykują się dla pana pewne kłopoty ze związkami zawodowymi. Mój przyjaciel może absolutnie zagwarantować, że te kłopoty znikną. Ma pan wybitnego gwiazdora, który przynosi pańskiej wytwórni masę pieniędzy, ale właśnie przerzucił się z marihuany na heroinę. Mój przyjaciel zagwarantuje, że pański gwiazdor nie będzie mógł już więcej dostać heroiny. A gdyby z biegiem lat wypłynęły jakieś inne drobiazgi, telefon do mnie może rozwiązać pańskie problemy.

Jack Woltz słuchał tego jak przechwałek dziecka. Wreszcie powiedział szorstko, rozmyślnie z akcentem z East Side’u:

– Pan chcesz ze mną na siłę?

Hagen odrzekł chłodno:

– Absolutnie nie. Przyszedłem prosić o przysługę dla przyjaciela. Starałem się wyjaśnić, że pan nic na tym nie straci.

Twarz Woltza stężała z gniewu. Usta mu się wykrzywiły, gęste, ufarbowane na czarno brwi ściągnęły się, tworząc grubą krechę nad błyszczącymi oczami. Pochylił się nad biurkiem ku Hagenowi.

– W porządku, ty wymuskany draniu, wyłożę kawę na ławę tobie i twojemu szefowi, kimkolwiek on jest. Johnny Fontane nigdy nie dostanie tej roli. Żeby nie wiem ilu makaroniarskich chojraków z mafii wylazło spod ziemi. – Odchylił się w fotelu. – I słówko porady dla pana, przyjacielu. J. Edgar Hoover, przypuszczam, żeś pan o nim słyszał – Woltz uśmiechnął się ironicznie – jest moim osobistym przyjacielem. Jeżeli dam mu znać, że mnie naciskają, nawet nie będziecie wiedzieli, co wam spadło na łeb.

Hagen słuchał cierpliwie. Spodziewał się czegoś lepszego po człowieku formatu Woltza. Czy to możliwe, żeby ktoś postępujący tak głupio mógł wznieść się na szczyt przedsiębiorstwa wartego setki milionów? Nad tym należało się zastanowić, ponieważ don rozglądał się za nowymi rzeczami, w które mógłby włożyć pieniądze, a jeśli naczelne mózgi tego przemysłu były tak tępe, film mógł być właśnie tym, czego szukał. Wymysłami Hagen wcale się nie przejmował. Nauczył się sztuki negocjowania od samego dona. „Nigdy nie wpadaj w gniew – pouczał go. – Nigdy nie stosuj groźby. Przekonuj ludzi”. Słowo „przekonywać” brzmiało o tyle lepiej po włosku, rajunah, gdyż znaczyło połączyć. Sztuka ta polegała na ignorowaniu wszelkich zniewag, nadstawianiu drugiego policzka. Hagen widział dona siedzącego przy stole negocjacyjnym przez osiem godzin, połykającego zniewagi, usiłującego wyperswadować znanemu megalomańskiemu zwolennikowi silnej ręki, żeby poprawił swoje obyczaje. Po upływie tych ośmiu godzin don Corleone rozłożył ręce bezradnym gestem, powiedział do pozostałych obecnych przy stole: „Cóż, ten człowiek nie daje się przekonać”, i wymaszerował z pokoju. Zwolennik silnej ręki zbielał ze strachu. Wyprawiono wysłanników, żeby sprowadzili dona z powrotem. Porozumienie zawarto, ale w dwa miesiące później zwolennik silnej ręki został zastrzelony w swym ulubionym zakładzie fryzjerskim.

Toteż Hagen zaczął znowu, mówiąc najzwyczajniejszym głosem.

– Niech pan rzuci okiem na mój bilet wizytowy. Jestem adwokatem. Czyż nadstawiałbym karku? Czy wypowiedziałem jedno słowo groźby? Powiem jedynie, że jestem gotów przyjąć wszelkie pańskie warunki, byleby Johnny Fontane dostał tę rolę. Sądzę, że zaproponowałem już bardzo dużo za taką drobną uprzejmość. Uprzejmość, która, o ile wiem, byłaby w pańskim interesie. Johnny mówił mi, iż pan przyznaje, że byłby doskonały w tej roli. I niech mi będzie wolno dodać, że nigdy nie poproszono by pana o tę uprzejmość, gdyby tak nie było. Jeżeli pan niepokoi się o zainwestowane pieniądze, mój klient chętnie sfinansuje ten film. Ale chciałbym postawić sprawę absolutnie jasno. Rozumiemy, że pańskie „nie” oznacza „nie”. Nikt pana nie może zmusić ani tego nie próbuje. Mogę dodać, że pańska przyjaźń z panem Hooverem jest nam znana, i mój mocodawca szanuje pana za to. Szanuje tę przyjaźń bardzo.

Woltz gryzmolił coś ogromnym czerwonym piórem. Wzmianka o pieniądzach pobudziła jego zainteresowanie, więc przestał robić gryzmoły. Powiedział protekcjonalnie:

– Koszt tego filmu jest przewidziany na pięć milionów.

Hagen gwizdnął cicho, aby pokazać, że to wywarło na nim wrażenie. Potem rzekł niedbale:

– Mój szef ma wielu przyjaciół, którzy popierają jego opinię.

Po raz pierwszy Woltz zdawał się brać całą sprawę poważnie. Przyjrzał się biletowi wizytowemu Hagena.

– Nigdy o panu nie słyszałem. Znam większość wybitnych adwokatów w Nowym Jorku, ale kim pan jest, u diabła?

– Prowadzę poważne sprawy korporacyjne – odrzekł Hagen sucho. – Tą zająłem się wyjątkowo. – Wstał. – Nie będę zabierał panu więcej czasu. – Wyciągnął rękę, Woltz ją uścisnął. Hagen postąpił kilka kroków do drzwi i obrócił się do Woltza. – O ile mi wiadomo, musi pan mieć do czynienia z wieloma ludźmi, którzy usiłują się wydać ważniejsi niż są. W moim przypadku jest odwrotnie. Może by pan mnie sprawdził u naszego wspólnego znajomego? Jeżeli pan się namyśli, proszę zadzwonić do mojego hotelu. – Przerwał. – Może się to panu wydać świętokradcze, ale mój klient jest w stanie zrobić dla pana rzeczy, które nawet pan Hoover mógłby uznać za będące poza zasięgiem. – Zauważył, że oczy producenta się zwężają. Coś wreszcie zaczynało docierać do Woltza. – Nawiasem mówiąc, ogromnie podziwiam pańskie filmy – powiedział Hagen najprzymilniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Mam nadzieję, że pan będzie mógł nadal robić dobrą robotę. Nasz kraj jej potrzebuje.

Późnym popołudniem Hagen otrzymał telefon od sekretarki producenta, że w ciągu godziny przyjedzie samochód, aby go zawieźć do wiejskiego domu pana Woltza na kolację. Sekretarka powiedziała, że jazda trwa około trzech godzin, ale wóz jest wyposażony w barek oraz przekąski. Hagen wiedział, że Woltz poleciał tam swoim prywatnym samolotem, i zastanowił się, dlaczego nie został zaproszony, by odbyć tę podróż drogą powietrzną. Głos sekretarki dodał uprzejmie:

– Pan Woltz proponuje, żeby pan wziął ze sobą neseser, to odwiezie pana na lotnisko jutro rano.

– Tak zrobię – zgodził się Hagen. Była to jeszcze jedna rzecz do przemyślenia. Skąd Woltz wiedział, że wraca porannym samolotem do Nowego Jorku? Zastanowił się nad tym chwilę. Najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem było, że Woltz napuścił na niego prywatnych detektywów, by zebrać wszelkie możliwe informacje. W takim razie Woltz z pewnością wiedział, że reprezentuje dona, co oznaczało, że wie coś o donie, to zaś z kolei znaczyło, że jest teraz gotów podejść do całej sprawy poważnie. Więc jednak może coś da się zrobić – pomyślał Hagen. I może Woltz jest sprytniejszy, niż wydał się tego rana.

Siedziba Jacka Woltza wyglądała jak nieprawdopodobna dekoracja filmowa. Była to rezydencja w typie dworów na plantacjach Południa, z ogromnym terenem opasanym ziemną alejką do konnej jazdy, ze stajniami i pastwiskami dla stada koni. Żywopłoty, klomby i trawniki były wypielęgnowane tak starannie jak paznokcie gwiazdy filmowej.

Woltz przywitał Hagena na oszklonej, klimatyzowanej werandzie. Producent był ubrany po domowemu, w niebieską koszulę rozpiętą pod szyją, spodnie koloru musztardowego i miękkie skórzane sandały. Jego twarda, pobrużdżona twarz obramowana tymi wszystkimi barwami i kosztownymi tkaninami była zaskakująca. Wręczył Hagenowi szklankę martini i wziął sobie drugą z przygotowanej tacy. Wydawał się bardziej przyjazny niż rano. Otoczył Hagena ramieniem i powiedział:

– Mamy niewiele czasu do kolacji, chodźmy obejrzeć moje konie. – Kiedy szli ku stajniom, rzekł: – Sprawdziłem pana, Tom. Powinien był pan wyjawić mi, że pańskim szefem jest Corleone. Myślałem, że pan jest jakimś trzeciorzędnym kombinatorem, którego nasłał Johnny, żeby mnie zastraszyć. Ale ja się nie stracham. Nie, żebym chciał robić sobie wrogów, na to nigdy nie szedłem. No, ale teraz rozerwijmy się trochę. O interesach możemy pogadać po kolacji.

Niespodziewanie Woltz okazał się prawdziwie uprzejmym gospodarzem. Wyjaśniał swoje nowe metody, innowacje, dzięki którym miał nadzieję uczynić swoją stajnię najświetniejszą w Ameryce. Wszystkie budynki stajenne były ognioodporne, zaopatrzone w najlepsze urządzenia sanitarne i strzeżone przez specjalny zespół prywatnych detektywów. Wreszcie Woltz zaprowadził Hagena do boksu, na którego zewnętrznej ściance była zawieszona ogromna plakieta z brązu. Na plakiecie widniał napis „Chartum”.

Koń stojący w boksie był nawet dla niedoświadczonych oczu Hagena pięknym zwierzęciem. Miał sierść czarną jak smoła, z wyjątkiem białej plamy w kształcie rombu na szerokim czole. Wielkie brązowe oczy błyszczały jak złote jabłka a czarna sierść na umięśnionym tułowiu lśniła jak jedwab. Woltz powiedział z dziecinną dumą:

– Najwspanialszy koń wyścigowy na świecie. Kupiłem go zeszłego roku w Anglii za sześćset kawałków. Założę się, że nawet rosyjscy carowie nie zapłacili nigdy tyle za jednego konia. Ale nie będę go puszczał na wyścigi, będzie reproduktorem. Założę najświetniejszą stajnię wyścigową, jaką ten kraj kiedykolwiek widział. – Pogładził konia po grzywie i zawołał cicho: – Chartum, Chartum! – W jego głosie była prawdziwa miłość i koń zareagował. Woltz zwrócił się do Hagena: – Wie pan, jestem dobrym jeźdźcem, a pierwszy raz wsiadłem na konia, jak miałem pięćdziesiąt lat. – Roześmiał się. – Może którąś z moich babek w Rosji zgwałcił Kozak i mam w sobie jego krew. – Pogładził Chartuma po brzuchu i powiedział ze szczerym podziwem: – Niech pan popatrzy na jego kutasa. Powinienem mieć takiego.

Wrócili do domu na kolację. Do stołu podawali trzej lokaje pod nadzorem kamerdynera, obrus przetykany był złotymi nićmi, zastawa była ze srebra, ale potrawy Hagen uznał za przeciętne. Woltz najwidoczniej mieszkał sam i równie widocznie nie był człowiekiem dbającym o jedzenie. Hagen zaczekał, aż obaj zapalili ogromne hawańskie cygara, i dopiero wtedy zapytał Woltza:

– Więc, czy Johnny to dostaje, czy nie?

– Nie mogę – odrzekł Woltz. – Nie mogę wsadzić Johnny’ego do tego filmu, choćbym chciał. Kontrakty ze wszystkimi wykonawcami są już podpisane i zaczynamy kręcić w przyszłym tygodniu. Nie mogę tego żadnym sposobem załatwić.

Hagen powiedział ze zniecierpliwieniem:

– Proszę pana, wielkim plusem pertraktowania z człowiekiem będącym na szczycie jest to, że taka wymówka nie ma znaczenia. Może pan zrobić wszystko, co pan zechce. – Pyknął z cygara. – Nie wierzy pan, że mój klient może dotrzymać obietnicy?

Woltz odparł sucho:

– Przypuszczam, że będę miał kłopoty ze związkami zawodowymi. Ten drań, Goff, dzwonił do mnie w tej sprawie i po tym, co mówił, nikt by się nie domyślił, że mu odpalam po cichu sto kawałków rocznie. I wierzę, że jesteście w stanie odciągnąć od heroiny tego supermęskiego pedała, mojego gwiazdora. Ale mnie to jest obojętne, a swój film mogę sam sfinansować. Bo nienawidzę tego drania Fontane. Niech pan przekaże swojemu szefowi, że tej jednej uprzejmości nie mogę mu zrobić, ale niech się znów do mnie zwróci w jakiejś innej sprawie. Jakiejkolwiek w ogóle.

Ty chytry łobuzie, to po co mnie tu ściągnąłeś? – pomyślał Tom. Producent miał jakieś zamiary. Hagen powiedział zimno:

– Nie sądzę, żeby pan rozumiał sytuację. Pan Corleone jest ojcem chrzestnym Johnny’ego Fontane. To są bardzo bliskie, bardzo uświęcone związki religijne. – Woltz pochylił z szacunkiem głowę na tę wzmiankę o religii. Hagen ciągnął dalej: – Włosi mają takie powiedzonko, że świat jest tak twardy, iż człowiek musi mieć dwóch ojców, żeby się nim opiekowali, i dlatego ma ojca chrzestnego. Ponieważ ojciec Johnny’ego nie żyje, pan Corleone jeszcze bardziej poczuwa się do odpowiedzialności. A jeśli idzie o ponowne zwrócenie się do pana, to pan Corleone jest na to o wiele za wrażliwy. Nigdy nie prosi o drugą uprzejmość, kiedy mu odmówiono pierwszej.

Woltz wzruszył ramionami.

– Bardzo żałuję. Odpowiedź brzmi nadal: nie. Ale skoro pan już tu jest, ile będzie mnie kosztowało usunięcie tych kłopotów ze związkami zawodowymi? Gotówką. Teraz.

To rozwiązywało Hagenowi jedną zagadkę. Dlaczego Woltz poświęcał mu tyle czasu, skoro już postanowił nie dawać roli Johnny’emu. I tego nie można było zmienić podczas obecnego spotkania. Woltz czuł się bezpieczny; nie bał się potęgi dona Corleone. I na pewno ze swymi rządowymi koneksjami politycznymi, swą znajomością z szefem FBI, olbrzymią osobistą fortuną i absolutną władzą w przemyśle filmowym, nie mógł się czuć zagrożony przez dona Corleone. Dla każdego inteligentnego człowieka, także i dla Hagena, Woltz najwyraźniej ocenił właściwie sytuację. Był nie do zdobycia dla dona, skoro był gotów ponieść straty wynikłe ze strajku. Tylko jedna rzecz w całym tym równaniu była błędna. Don Corleone obiecał swojemu synowi chrzestnemu, że dostanie tę rolę, a, o ile Hagenowi było wiadomo, don Corleone w takich sprawach nigdy nie złamał danego słowa. Hagen przemówił spokojnie:

– Pan mnie rozmyślnie źle rozumie. Usiłuje pan zrobić ze mnie wspólnika wymuszenia. Pan Corleone obiecuje wstawić się za panem w tej sprawie ze związkami po przyjacielsku, w zamian za pańskie wstawiennictwo za jego klientem. Przyjazna wymiana wpływów, nic więcej. Ale widzę, że pan mnie nie bierze poważnie. Osobiście sądzę, że to błąd.

Woltz, jakby czekał na taką chwilę, pozwolił sobie na gniew.

– Rozumiem doskonale. To styl mafii, prawda? Naoliwione, słodkie gadanie, kiedy w gruncie rzeczy grozicie. Więc postawię sprawę jasno. Johnny Fontane nigdy nie dostanie tej roli, a jest do niej stworzony. Zrobiłaby z niego wielkiego gwiazdora. Ale nigdy nim nie będzie, bo nie cierpię tego lewicującego pętaka i przepędzę go z filmu. A powiem panu dlaczego. Zmarnował jedną z moich najbardziej wartościowych protegowanych. Przez pięć lat szkoliłem tę dziewczynę, brała lekcje śpiewu, tańca, gry aktorskiej, wydałem na nią setki tysięcy dolarów. Miałem z niej zrobić gwiazdę. Będę jeszcze bardziej szczery, żeby panu pokazać, że to nie była tylko sprawa dolarów i centów. Ta dziewczyna była piękna i była najwspanialszą dupą, jaką miałem, a miałem różne po całym świecie. Umiała człowieka ssać jak pompa wodna. I przyszedł Johnny z tym swoim naoliwionym głosem i kataryniarskim urokiem, i uciekła ode mnie. Cisnęła wszystko, żeby mnie tylko ośmieszyć. Człowiek na moim stanowisku, proszę pana, nie może sobie pozwolić na ośmieszenie. Muszę Johnny’emu odpłacić.

Po raz pierwszy udało się Woltzowi zadziwić Hagena. Uważał za niepojęte, żeby dorosły, majętny człowiek pozwolił takim błahostkom wpływać na swoją ocenę w sprawie dotyczącej interesów, i to tak ważnej. W świecie Hagena, świecie Corleone’ów, fizyczne piękno, seksualne walory kobiet nie miały najmniejszego znaczenia w rzeczach konkretnych. Były sprawą prywatną, chyba że chodziło o życie małżeńskie czy hańbę rodziny. Hagen zdecydował się uczynić ostatnią próbę.

– Ma pan absolutną słuszność – przyznał. – Ale czy pańskie urazy są tak istotne? Odnoszę wrażenie, że pan nie zrozumiał, jak ważna jest dla mojego klienta ta drobna uprzejmość. Pan Corleone trzymał w ramionach malutkiego Johnny’ego, kiedy go chrzczono. Kiedy ojciec Johnny’ego umarł, pan Corleone przejął obowiązki rodzicielskie, w istocie jest nazywany Ojcem Chrzestnym przez wielu, wielu ludzi, którzy chcą mu okazać szacunek i wdzięczność za pomoc, jakiej im udzielił. Pan Corleone nigdy nie opuszcza swoich przyjaciół.

Woltz wstał raptownie.

– Chyba już dość się nasłuchałem. Łobuzy nie wydają mi rozkazów, to ja im je wydaję. Jeżeli podniosę słuchawkę tego telefonu, spędzisz pan noc w więzieniu. A jeśli ten mafijny kacyk spróbuje czegoś ostrego, dowie się, że nie jestem kierownikiem orkiestry. A jakże, o tej historii także słyszałem. Słuchaj pan, ten pański Corleone nawet nie będzie wiedział, co go trafiło. Choćbym miał użyć swoich wpływów w Białym Domu.

Głupi, głupi drań. Jakim cudem, u licha doszedł do tego, żeby być pezzonovante? – zastanawiał się Hagen. Doradca prezydenta, szef największej wytwórni filmowej na świecie. Don bezwzględnie powinien wziąć się do interesów filmowych. I ten facet bierze jego słowa za sentymentalne bzdury bez pokrycia. Nic do niego nie dociera.

– Dziękuję panu za kolację i miły wieczór – powiedział. – Czy mógłby pan kazać odwieźć mnie na lotnisko? Chyba nie zostanę na noc. – Uśmiechnął się zimno do Woltza. – Pan Corleone jest człowiekiem, który wymaga, żeby mu od razu przekazywano złe wiadomości.

Czekając pod oświetloną kolumnadą na samochód, Hagen zobaczył dwie kobiety wsiadające do długiej limuzyny, która już stała na podjeździe. Była to owa piękna, dwunastoletnia złotowłosa dziewczynka i jej matka, które widział rano w biurze Woltza. Teraz jednakże prześlicznie wykrojone usta dziewczynki były jakby rozmazane w olbrzymią, różową masę. Błękitne oczy miała zamglone, a kiedy schodziła po schodach do samochodu, jej długie nogi chwiały się jak nogi okulawionego źrebięcia. Matka podtrzymywała dziewczynkę, pomagała jej wsiąść, sykała jej do ucha rozkazy. Obróciła głowę, by rzucić Hagenowi krótkie, ukradkowe spojrzenie, i dostrzegł w jej oczach płonący, jastrzębi triumf. A potem i ona zniknęła we wnętrzu limuzyny.

Więc to dlatego nie zabrano mnie samolotem z Los Angeles – pomyślał Hagen. Dziewczynka i jej matka przyleciały tu razem z producentem. To dało Woltzowi dość dużo czasu, żeby odpocząć przed kolacją i posunąć tę małą. I Johnny chciał żyć w tym świecie? Powinszować Johnny’emu i powinszować Woltzowi.

Paulie Gatto nie cierpiał roboty na chybcika, zwłaszcza gdy w grę wchodziła przemoc. A coś takiego jak dzisiaj, choć było łatwizną, mogło przemienić się w poważną historię, gdyby ktoś zrobił błąd. Popijając piwo zerknął, by sprawdzić, co te dwa młode pętaki wyrabiają z dwiema dziwkami przy barze.

Paulie Gatto wiedział wszystko, co trzeba było wiedzieć o tych dwóch smarkaczach. Nazywali się Jerry Wagner i Kevin Moonan. Mieli mniej więcej po dwadzieścia lat, byli przystojni, ciemnowłosi, wysocy, dobrze zbudowani. Obaj mieli za dwa tygodnie wrócić do college’u, ojcowie obydwu posiadali polityczne wpływy, i to, oraz fakt, że byli studentami, chroniło ich dotychczas od poboru. Poza tym obydwaj dostali wyroki z zawieszeniem za napaść na córkę Ameriga Bonasery. Parszywe dranie – myślał Paulie Gatto. – Uchylają się od poboru, naruszają zawieszenie wyroku chlając po północy w barze, uganiają się za szmatami. Gówniarze. Sam Paulie Gatto dostał odroczenie poboru, ponieważ jego lekarz przedłożył komisji poborowej zaświadczenie stwierdzające, że jego pacjent, płci męskiej, biały, lat dwadzieścia sześć, nieżonaty, był leczony za pomocą elektrowstrząsów na zaburzenia umysłowe. Wszystko to było oczywiście kłamstwem, ale Paulie Gatto uważał, że zasłużył sobie na zwolnienie od poboru. Zostało ono załatwione przez Clemenzę, kiedy Gatto „wykazał się” w interesach Rodziny.

Clemenza powiedział mu, że z tą robotą trzeba się pospieszyć, zanim chłopcy wyjadą do college’u. Dlaczego, do cholery, musi się to robić w Nowym Jorku? – zastanawiał się Gatto. Clemenza zawsze wydawał ekstrarozkazy, zamiast po prostu nadać robotę. Jeżeli teraz te dwie dziwki wyjdą razem z gówniarzami, jeszcze jeden wieczór będzie zmarnowany.

Usłyszał, jak jedna z dziewczyn roześmiała się:

– Zwariowałeś, Jerry? Nie jadę z wami żadnym samochodem. Nie chcę wylądować w szpitalu jak tamta biedaczka.

Jej głos nabrzmiał złośliwą satysfakcją. To wystarczyło Gattowi. Dokończył piwa i wyszedł na ciemną ulicę. Doskonale. Było po północy. Jeszcze tylko w jednym barze paliło się światło. Sklepy były pozamykane. Policyjnym wozem patrolowym zajął się Clemenza. Mieli tędy nie przejeżdżać, dopóki nie dostaną wezwania przez radio; wtedy przyjadą.

Oparł się o czterodrzwiowego chevroleta. Na tylnym siedzeniu czekali dwaj ludzie, prawie niewidoczni, choć byli bardzo masywni. Paulie powiedział:

– Bierzcie ich, jak wyjdą.

Nadal uważał, że to wszystko zorganizowano za szybko. Clemenza dał mu odbitki zdjęć policyjnych obu smarkaczy i cynk, gdzie popijają co noc, żeby podrywać w barze dziewczyny. Paulie zwerbował dwóch „silnorękich” Rodziny i wskazał im smarkaczy. Wydał im też instrukcje. Żadnych ciosów w czubek albo w tył głowy – żeby nie było jakiegoś przypadkowego nieszczęścia. Poza tym mogli iść na całego. Udzielił im tylko jednego ostrzeżenia:

– Jeżeli ci gówniarze wyjdą ze szpitala wcześniej niż po miesiącu, wrócicie do prowadzenia ciężarówek.

Dwaj masywni mężczyźni wysiedli z samochodu. Obaj byli eksbokserami, którym nigdy nie udało się wyjść poza małe kluby i którym Sonny Corleone dał drobne zajęcia lichwiarskie, tak że mogli zarabiać na przyzwoite utrzymanie. Ma się rozumieć, pragnęli okazać swoją wdzięczność.

Kiedy Jerry Wagner i Kevin Moonan wyszli z baru, byli w nastroju doskonale ułatwiającym sprawę. Docinki dziewczyny podrażniły ich młodzieńczą próżność. Paulie Gatto, oparty o zderzak samochodu, zawołał do nich z urągliwym śmiechem:

– Ty, Casanova, te dziwki was nieźle spławiły!

Obaj młodzi ludzie z radością obrócili się przeciwko niemu. Paulie Gatto zdawał się być idealnym ujściem dla ich upokorzenia. Niski, drobny, z twarzą łasicy i jeszcze przemądrzały na dodatek. Rzucili się na niego ochoczo i natychmiast poczuli, że wykręcili im ręce dwaj mężczyźni, którzy złapali ich z tyłu. W tej samej chwili Paulie Gatto wsunął na prawą dłoń specjalnie zrobiony kastet, nabijany żelaznymi kolcami grubości jednej szesnastej cala. Uderzenie wyliczył dobrze, trenował w sali gimnastycznej trzy razy w tygodniu. Rąbnął chłopaka nazwiskiem Wagner prosto w nos. Człowiek trzymający Wagnera uniósł go z ziemi, Paulie zamachnął się i uderzył sierpowym w doskonale podstawioną pachwinę. Wagner zwiotczał, a masywny mężczyzna upuścił go na ziemię. Zabrało to nie więcej niż sześć sekund.

Teraz obaj skierowali uwagę na Kevina Moonana, który usiłował krzyczeć. Człowiek przytrzymujący go z tyłu unieruchamiał go z łatwością jednym olbrzymim muskularnym ramieniem. Drugie zacisnął na szyi Moonana, żeby zdławić wszelkie odgłosy.

Paulie Gatto wskoczył do samochodu i włączył silnik. Obaj ogromni mężczyźni tłukli Moonana na miazgę. Robili to przerażająco metodycznie, tak jakby mieli mnóstwo czasu. Nie zadawali ciosów bezładnie, tylko odmierzonymi, powolnymi seriami, w które wkładali cały ciężar swoich masywnych ciał. Po każdym ciosie słychać było odgłos pękającej skóry. Gatto zerknął na twarz Moonana. Była nie do poznania. Obaj mężczyźni zostawili Moonana leżącego na chodniku i zajęli się Wagnerem. Wagner usiłował się podnieść i zaczął wołać o pomoc. Ktoś wyszedł z baru i obaj mężczyźni musieli teraz pracować szybciej. Obalili Wagnera na kolana. Jeden złapał go za rękę i wykręcił ją, a drugi kopnął go w krzyż. Rozległ się trzask, a na ryk bólu Wagnera pootwierały się okna na całej ulicy. Obaj mężczyźni spieszyli się bardzo. Jeden przytrzymał Wagnera, ujmując jego głowę oburącz jak w imadło. Drugi grzmotnął olbrzymią pięścią, w tak unieruchomiony cel. Z baru wybiegli ludzie, ale nikt nie próbował interweniować. Paulie Gatto zawołał:

– Chodźcie, wystarczy!

Dwaj ogromni mężczyźni wskoczyli do samochodu, a Paulie dał gazu. Ktoś mógł opisać wóz i podać numer rejestracyjny, ale to nie miało znaczenia. Była to skradziona tabliczka kalifornijska, a w Nowym Jorku było sto tysięcy czarnych limuzyn marki Chevrolet.

Rozdział 2

Tom Hagen pojechał do swojej kancelarii adwokackiej w mieście w czwartek rano. Zamierzał podgonić papierkową robotę, żeby mieć wszystko wyczyszczone przed piątkowym spotkaniem z Virgilem Sollozzo. Spotkaniem tak doniosłym, że prosił dona, aby cały wieczór poświęcił na rozmowę o propozycji, którą, jak wiedzieli, Sollozzo przedłoży kierującym interesami Rodziny. Hagen chciał pozałatwiać wszystkie drobne sprawy, żeby móc udać się na to przygotowawcze spotkanie ze spokojną głową.

Don nie wydał się zaskoczony, kiedy Hagen wrócił z Kalifornii późnym wieczorem we wtorek i przedstawił mu wyniki negocjacji z Woltzem. Kazał Hagenowi powtórzyć wszystkie szczegóły i skrzywił się z niesmakiem, gdy Hagen opowiedział o pięknej dziewczynce i jej matce. Mruknął infamità, co było u niego najmocniejszym potępieniem. Zadał Hagenowi jedno końcowe pytanie:

– Czy to jest naprawdę człowiek z jajami?

Hagen zastanowił się, co dokładnie don rozumiał przez to pytanie. Z biegiem lat nauczył się, iż kryteria dona są tak odmienne od kryteriów innych ludzi, że również i te słowa mogły mieć inne znaczenie. Czy Woltz jest człowiekiem z charakterem? Czy ma silną wolę? Na pewno tak, ale don nie o to pytał. Czy producent filmowy ma tyle odwagi, żeby się nie dać zastraszyć? Czy gotów jest ponieść ciężką stratę finansową, jaką spowodowałaby zwłoka w realizacji filmu, oraz skandal, jakim byłoby ujawnienie, że jego wielki gwiazdor używa heroiny? Znowu odpowiedź brzmiała: tak. Ale don nie o to pytał. W końcu Hagen przetłumaczył sobie właściwie to pytanie. Czy Jack Woltz ma odwagę zaryzykować wszystko, narazić się na stratę wszystkiego dla samej zasady, dla honoru, dla zemsty?

Hagen uśmiechnął się. Robił to rzadko, lecz teraz nie mógł się oprzeć, by zażartować z donem.

– Pan pyta, czy on jest Sycylijczykiem?

Don kiwnął z zadowoleniem głową, doceniając pochlebny dowcip i jego trafność.

– Nie – powiedział Hagen.

To było wszystko. Don zastanawiał się nad tym zagadnieniem do następnego dnia. W środę po południu wezwał do siebie Hagena i wydał mu instrukcje. Instrukcje te wypełniły Hagenowi resztę dnia pracy i pozostawiły go oszołomionego z podziwu. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że don rozwiązał problem i że Woltz zadzwoni tego rana z wiadomością, iż Johnny Fontane ma główną rolę w jego nowym filmie wojennym.

W tej chwili telefon rzeczywiście zadzwonił, ale odezwał się Amerigo Bonasera. Głos przedsiębiorcy pogrzebowego drżał z wdzięczności. Prosił Hagena, żeby przekazał donowi jego dozgonną przyjaźń. Wystarczy, żeby don się do niego zwrócił. On, Amerigo Bonasera, odda życie za umiłowanego Ojca Chrzestnego. Hagen zapewnił go, że powtórzy to donowi.

„Daily News” zamieściły na rozkładówce zdjęcia Jerry’go Wagnera i Kevina Moonana leżących na ulicy. Umiejętnie zrobione fotografie były przerażające, obaj wydawali się miazgą istot ludzkich. „News” donosiły, że cudem pozostali przy życiu, choć będą musieli przebywać w szpitalu przez całe miesiące i poddać się operacjom plastycznym. Hagen sporządził notatkę dla Clemenzy, że należy coś uczynić dla Pauliego Gatto. Najwyraźniej znał się na robocie.

Hagen pracował szybko i sprawnie przez następne trzy godziny, zestawiając sprawozdania o przychodach z należącego do dona przedsiębiorstwa handlu nieruchomościami, z jego firmy importu oliwy i przedsiębiorstwa budowlanego. Żadne z nich nie szło zbyt dobrze, ale teraz, kiedy wojna się zakończyła, powinny były się wzbogacić. Prawie zapomniał o sprawie Johnny’ego Fontane, gdy sekretarka dała mu znać, że dzwoni Kalifornia. Poczuł lekki dreszcz wyczekiwania, gdy podniósł słuchawkę i powiedział:

– Tu mówi Hagen.

Głos, który odezwał się w telefonie, był nie do poznania, zmieniony z nienawiści i pasji.

– Ty pieprzony draniu! – wrzeszczał Woltz. – Wsadzę cię do kryminału na sto lat. Wydam ostatniego centa, żeby cię dorwać. Temu Johnny’emu Fontane każę oberżnąć jaja, słyszysz mnie, ty makaroniarski gnojku?

Hagen powiedział uprzejmie:

– Jestem pochodzenia irlandzko-niemieckiego.

Nastąpiła długa pauza, a potem szczęknięcie odkładanej słuchawki. Hagen uśmiechnął się. Woltz ani razu nie wypowiedział groźby przeciwko samemu donowi Corleone. Geniusz miał swoje dodatnie strony.

Jack Woltz zawsze sypiał sam. Miał łóżko dostatecznie duże na dziesięć osób, a sypialnię tak wielką, że można by nakręcić w niej bal, lecz sypiał sam od śmierci pierwszej żony przed dziesięcioma laty. To nie znaczyło, że już nie korzystał z kobiet. Fizycznie był krzepki pomimo swego wieku, ale teraz pobudzały go tylko bardzo młode dziewczyny i wiedział, że kilka godzin wieczorem to wszystko, na co może się zdobyć młodzieńczość jego ciała i jego cierpliwość.

Tego czwartkowego poranka z jakiejś przyczyny obudził się wcześnie. W świetle brzasku jego olbrzymia sypialnia zdawała się zamglona jak łąka w oparach. Daleko w nogach łóżka leżał jakiś znajomy kształt i Woltz podźwignął się na łokciach, by przyjrzeć się lepiej. Miało to formę końskiej głowy. Jeszcze otumaniony Woltz wyciągnął rękę i zapalił nocną lampkę.

To, co zobaczył, było tak wstrząsające, że poczuł się fizycznie chory. Rzekłbyś, jakiś olbrzymi młot kowalski zdzielił go w piersi, serce waliło mu jak szalone i chwyciły go mdłości. Jego wymioty rozbryzgały się na grubym dywanie.

Czarna, jedwabista głowa wspaniałego Chartuma, odrąbana od tułowia, tkwiła w gęstej, krwawej mazi. Widać było białe, grube ścięgna. Pysk pokrywała piana, a oczy wielkości jabłek, niegdyś błyszczące jak złoto, miały kolor gnijącego owocu, gdyż były zasnute wyciekłą krwią. Woltza ogarnęło zwierzęce przerażenie i w tym przerażeniu zaczął wrzeszczeć, wzywając służbę, i w tym przerażeniu zatelefonował do Hagena, by miotać niepohamowane groźby. Jego obłąkańcze wrzaski przestraszyły lokaja, który zadzwonił po jego osobistego lekarza i po zastępcę w wytwórni. Jednakże Woltz odzyskał zmysły, zanim przybyli.

Był do głębi wstrząśnięty. Jakiż to człowiek był w stanie zabić zwierzę warte sześćset tysięcy dolarów? Bez słowa ostrzeżenia. Bez żadnych układów mogących doprowadzić do odwołania nakazanego czynu. Brak litości, absolutne lekceważenie wszelkich wartości wskazywały na człowieka, który uważał siebie za jedyne prawo, wręcz za boga. I na człowieka, co taką wolę wspierał siłą i przebiegłością, które nie liczyły się z ochroną stajni. Woltz bowiem dowiedział się tymczasem, że konia najwyraźniej obezwładniono mocnymi narkotykami, zanim ktoś bez pośpiechu odrąbał mu siekierą ogromną, trójkątną głowę. Ludzie z nocnej zmiany twierdzili, że nic nie słyszeli. Woltzowi wydawało się to nieprawdopodobieństwem. Można było ich zmusić do gadania. Zostali przekupieni i można było ich zmusić, by powiedzieli, kto ich przekupił.

Woltz nie był człowiekiem głupim, tylko po prostu bezmiernym egocentrykiem. Mylnie sądził, że władza, którą sprawował w swoim świecie, jest potężniejsza od władzy dona Corleone. Po prostu potrzeba mu było jakiegoś dowodu, że to nieprawda. Zrozumiał, co to znaczyło. Że mimo całego bogactwa, mimo kontaktów z prezydentem Stanów Zjednoczonych, mimo zapewnień o przyjaźni z dyrektorem FBI, skromny importer włoskiej oliwy może kazać go zabić! Ponieważ nie chciał dać Johnny’emu Fontane w filmie roli, której ten pragnął. To było nie do wiary. Ludzie nie mają prawa tak postępować. Świat nie może w ogóle istnieć, jeżeli tak postępują. To było obłędne. Znaczyło, że nie można robić, co się chce z własnymi pieniędzmi, z własnymi przedsiębiorstwami, z władzą wydawania rozkazów. Było to dziesięć razy gorsze od komunizmu. Należało to zmiażdżyć. Nie wolno do tego dopuścić.

Woltz pozwolił doktorowi zastosować bardzo łagodny środek uspokajający. To mu pomogło przyjść do siebie i myśleć sensownie. Najbardziej wstrząsnęła nim nonszalancja, z jaką ten Corleone nakazał zniszczenie konia światowej sławy, wartego sześćset tysięcy dolarów. Sześćset tysięcy dolarów! A to był dopiero początek. Woltz wzdrygnął się. Pomyślał o życiu, które sobie zbudował. Był bogaty. Mógł mieć najpiękniejsze kobiety świata na kiwnięcie palca i za obietnicę kontraktu. Był przyjmowany przez królów i królowe. Prowadził najwspanialsze życie, jakie mogły zapewnić pieniądze i władza. Szaleństwem było ryzykować to wszystko dla kaprysu. Może zdoła dobrać się do Corleone’a. Jaka jest ustawowa kara za zabicie konia wyścigowego? Roześmiał się dziko, a doktor i służący popatrzyli na niego z nerwowym niepokojem. Nasunęła mu się inna myśl. Będzie pośmiewiskiem Kalifornii po prostu dlatego, że ktoś wzgardliwie zlekceważył jego potęgę w taki zuchwały sposób. To przesądziło sprawę. To oraz myśl, że może, może go nie zabiją. Że mają w rezerwie coś znacznie przemyślniejszego i bardziej bolesnego.

Woltz wydał niezbędne zarządzenia. Jego osobisty zaufany sztab przystąpił do akcji. Służący i doktor poprzysięgli tajemnicę pod groźbą narażenia się na dozgonną wrogość wytwórni i Woltza. Prasie podano do wiadomości, że koń Chartum zdechł na chorobę, której nabawił się w drodze z Anglii. Rozkazano pogrzebać jego szczątki w nieujawnionym miejscu na terenie posiadłości.

W sześć godzin później Johnny Fontane otrzymał telefon od kierownika produkcji filmu, że ma się zgłosić do pracy w następny poniedziałek.

Tegoż wieczora Hagen udał się do domu dona, aby go przygotować do ważnego spotkania nazajutrz z Virgilem Sollozzo. Don wezwał do siebie najstarszego syna; Sonny Corleone, ze swą pyzatą twarzą Kupidyna ściągniętą zmęczeniem, popijał teraz wodę ze szklanki. Musi nadal rżnąć tę druhnę – pomyślał Hagen. – Jeszcze jedno zmartwienie.

Don Corleone usadowił się w fotelu, pykając z cygara di nobili. Hagen miał pudełko tych cygar w swoim pokoju. Usiłował namówić dona, żeby przeszedł na hawańskie, ale don twierdził, że drapią go w gardle.

– Czy wiemy wszystko, co trzeba nam wiedzieć? – zapytał don.

Hagen otworzył teczkę, w której miał swoje notatki. Nie były one obciążające pod żadnym względem – po prostu tajne zapiski dające mu pewność, że poruszy każdy ważny szczegół.

– Sollozzo zwraca się do nas o pomoc. Poprosi Rodzinę, żeby wyłożyła co najmniej milion dolarów i przyobiecała jakąś ochronę przed prawem. Za to dostajemy udział w przedsięwzięciu, nikt nie wie ile. Za Sollozza poręczy Rodzina Tattagliów, która też może mieć jakiś udział. Przedsięwzięciem tym są narkotyki. Sollozzo ma kontakty w Turcji, gdzie uprawiają mak. Stamtąd przesyła się go na Sycylię. Żadnych kłopotów. Na Sycylii ma przetwórnię do przerobu na heroinę. Ma też niezawodne metody wyrabiania morfiny, a w razie potrzeby znowu heroiny. Wydaje się, że ta przetwórnia na Sycylii jest pod każdym względem zabezpieczona. Jedyny haczyk to wwóz towaru do naszego kraju, a potem dystrybucja. Także kapitał zakładowy. Milion dolarów w gotówce piechotą nie chodzi.

Hagen zauważył grymas dona Corleone. Starszy pan nie znosił zbędnych ozdobników w sprawach dotyczących interesów. Hagen pospiesznie mówił dalej:

– Sollozza nazywają Turkiem. Dwa powody. Spędził wiele czasu w Turcji i jakoby ma turecką żonę i dzieci. Po drugie. Podobno jest bardzo chybki do noża albo też był za młodu. Jednakże tylko w interesach i z jakiejś uzasadnionej przyczyny. Człowiek bardzo kompetentny i samodzielny. Jest notowany, dwa razy siedział w więzieniu, raz we Włoszech i raz w Stanach Zjednoczonych, i jest znany władzom jako handlarz narkotyków. To mogłoby być dla nas plusem. Znaczy, że nigdy nie zostałby zwolniony od odpowiedzialności w zamian za zeznania, ponieważ jest uważany za prowodyra, i oczywiście z uwagi na jego przeszłość. Poza tym ma żonę Amerykankę i troje dzieci, i jest dobrym ojcem rodziny. Pójdzie na każdą odsiadkę, jeżeli będzie wiedział, że rodzina zostanie dobrze zaopatrzona w pieniądze na życie.

Don pyknął z cygara i zapytał:

– Santino, co o tym myślisz?

Hagen wiedział, co powie Sonny. Sonny’ego jątrzyło to, że jest pod władzą dona. Marzył o jakiejś dużej samodzielnej operacji. Coś takiego byłoby idealne.

Sonny pociągnął duży łyk whisky.

– W tym białym proszku jest kupa pieniędzy – stwierdził. – Ale to mogłoby być niebezpieczne. Niektórzy ludzie mogliby wylądować w więzieniu na dwadzieścia lat. Powiedziałbym, że gdybyśmy się trzymali z daleka od samych operacji i zajęli się tylko ochroną i finansowaniem, mógłby to być dobry pomysł.

Hagen popatrzał na Sonny’ego z aprobatą. Dobrze zagrał swą kartą. Trzymał się rzeczy oczywistych, co było dla niego najlepszą linią postępowania.

Don pyknął z cygara.

– A ty, Tom, jak uważasz?

Hagen skupił się, żeby być absolutnie uczciwym. Doszedł już do wniosku, że don odrzuci propozycję Sollozza. Ale co gorsza, Hagen był przeświadczony, że tym razem, choć zdarzyło się to zaledwie parokrotnie za jego pamięci, don nie przemyślał sprawy. Nie spoglądał dostatecznie daleko w przyszłość.

– Mów, Tom – rzekł don zachęcająco. – Nawet sycylijski consigliori nie zawsze zgadza się z szefem. – Wszyscy się roześmieli.

– Uważam, że powinien pan powiedzieć: tak – odparł Hagen. – Zna pan wszystkie oczywiste przyczyny. W narkotykach jest więcej potencjalnych pieniędzy niż w jakimkolwiek innym interesie, jeżeli się do tego nie weźmiemy, zrobi to ktoś inny, być może Rodzina Tattagliów. Przy swoich dochodach mogą gromadzić coraz więcej i więcej wpływów politycznych i policyjnych. Ich Rodzina stanie się silniejsza od naszej. W końcu dorwą się do nas, żeby odebrać nam to, co mamy. To jest tak jak z państwami. Jeżeli inne się zbroją, trzeba się zbroić. Jeżeli stają się silniejsze gospodarczo, zaczynają być dla nas zagrożeniem. Obecnie mamy gry hazardowe i związki, a to jest w tej chwili najlepsze. Ale myślę, że narkotyki mają przyszłość. Uważam, że musimy się w to włączyć, bo inaczej narazimy wszystko, co posiadamy. Nie teraz, ale za jakieś dziesięć lat.

Don zdawał się być ogromnie tym przejęty. Pyknął z cygara i mruknął:

– To oczywiście jest najważniejsze. – Westchnął i wstał. – O której mam się jutro spotkać z tym niewiernym?

– Będzie tu o dziesiątej rano – odrzekł Hagen z nadzieją. Może don na to pójdzie.

– Będę chciał mieć tu was obu przy sobie – powiedział don. Przeciągnął się i wziął syna za ramię. – Santino, prześpij się dzisiaj, wyglądasz jak sam diabeł. Dbaj o siebie, nie będziesz wiecznie młody.

Sonny, zachęcony tą oznaką ojcowskiej troski, zadał pytanie, którego nie śmiał zadać Hagen:

– Papo, a jaka będzie twoja odpowiedź?

Don Corleone uśmiechnął się.

– Skąd mogę wiedzieć, dopóki nie usłyszę, jakie są korzyści i inne szczegóły? Poza tym muszę mieć czas, żeby przemyśleć udzielone tu dzisiaj rady. Ostatecznie nie jestem człowiekiem, który coś robi pochopnie. – Wychodząc, zapytał od niechcenia Hagena: – Czy masz w swoich notatkach to, że Turek utrzymywał się przed wojną z prostytucji? Tak jak teraz Rodzina Tattagliów. Zapisz to sobie, nim zapomnisz.

W głosie dona była odrobina szyderstwa i Hagen się zarumienił. Rozmyślnie o tym nie wspomniał, i słusznie, gdyż naprawdę nie miało to żadnego związku ze sprawą, a bał się, że może źle wpłynąć na decyzję dona. Słynął on z surowości w sprawach seksualnych.

Virgil „Turek” Sollozzo był masywnie zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu, o ciemnej cerze. Można było go wziąć za prawdziwego Turka. Miał nos jak jatagan i okrutne czarne oczy. Poza tym odznaczał się imponującą godnością.

Sonny Corleone przywitał go w progu i zaprowadził do gabinetu, gdzie czekali Hagen i don. Hagen pomyślał, że nigdy nie widział człowieka wyglądającego niebezpieczniej, z wyjątkiem Luki Brasi.

Wymieniono uprzejme uściski dłoni. Jeżeli don spyta mnie kiedykolwiek, czy to jest człowiek z jajami, będę musiał odpowiedzieć tak – pomyślał Hagen. Nigdy nie widział podobnej siły w jednym człowieku, nawet w donie. W istocie don wydawał się być w najgorszej formie. Podczas powitania zachowywał się trochę prostacko, trochę zanadto po chłopsku.

Sollozzo z punktu przeszedł do rzeczy. Interesem są narkotyki. Wszystko jest zmontowane. Pewne plantacje maku w Turcji przyrzekły mu określone ilości co roku. Ma we Francji chronioną przetwórnię dla przerobu na morfinę. Na Sycylii ma absolutnie pewny zakład dla przetwarzania na heroinę. Przemyt do obydwu krajów jest tak bezpieczny, jak to w ogóle możliwe w tych sprawach. Wwóz do Stanów Zjednoczonych pociągałby za sobą mniej więcej pięcioprocentowe straty, ponieważ, jak im obu wiadomo, samo FBI jest nieprzekupne. Jednakże zyski byłyby olbrzymie, a ryzyko żadne.

– To dlaczego pan do mnie przychodzi? – zapytał uprzejmie don. – Czym zasłużyłem sobie na pańską wspaniałomyślność?

Smagła twarz Sollozza pozostała nieporuszona.

– Potrzebuję dwóch milionów dolarów gotówką. Co równie istotne, potrzebuję człowieka, który ma wpływowych przyjaciół w ważnych miejscach. Niektórzy moi kurierzy z biegiem lat wpadną. To nieuniknione. Wszyscy będą mieli czystą przeszłość, to obiecuję. Dlatego będzie dla sędziów logiczne dać im niskie wyroki. Potrzebuję przyjaciela, który może zagwarantować, że kiedy moi ludzie wpadną, nie posiedzą w więzieniu dłużej niż rok czy dwa. Wtedy nie będą gadali. Ale jeżeli dostaną dziesięć albo dwadzieścia, to kto wie? Na tym świecie jest wiele słabych jednostek. Mogą gadać, mogą narazić ludzi ważniejszych. Ochrona prawna jest koniecznością. Jak słyszę, don Corleone, ma pan w kieszeni tylu sędziów, co pucybut srebrnych monet.

Don Corleone nie zadał sobie trudu, by jakoś skwitować ten komplement.

– Ile procent dla mojej Rodziny? – zapytał.

Oczy Sollozza błysnęły.

– Pięćdziesiąt. – Przerwał, po czym dodał głosem, który był niemal pieszczotą: – W pierwszym roku wasz udział wyniósłby trzy albo cztery miliony dolarów. Potem by wzrósł.

– A jaki ma procent Rodzina Tattagliów? – zapytał don Corleone.

Po raz pierwszy Sollozzo wydał się zdenerwowany.

– Oni dostaną coś z mojego udziału. Potrzebuję pomocy w tych operacjach.

– Więc ja dostaję pięćdziesiąt procent tylko za finanse i ochronę prawną – podsumował don Corleone. – Nie troszczę się o operacje. Czy to chce mi pan powiedzieć?

Sollozzo kiwnął głową.

– Jeżeli pan uważa, że dwa miliony dolarów w gotówce to „tylko finanse”, to gratuluję panu, donie Corleone.

Don powiedział spokojnie:

– Zgodziłem się zobaczyć z panem przez szacunek dla Tattagliów i ponieważ słyszałem, że pan jest człowiekiem poważnym, którego także należy traktować z szacunkiem. Muszę panu powiedzieć „nie”, ale powinienem podać swoje powody. Zyski z pańskiego interesu są ogromne, ale tak samo ogromne jest ryzyko. Pańska operacja, gdybym wziął w niej udział, mogłaby zaszkodzić innym moim interesom. To prawda, że mam wielu, wielu przyjaciół w polityce, ale nie byliby tacy przyjaźni, gdyby moim biznesem stały się narkotyki zamiast hazardu. Uważają hazard za coś w rodzaju alkoholu, nieszkodliwą słabostkę, natomiast narkotyki to dla nich brudny interes. Nie, niech pan nie protestuje. Podaję panu ich opinię, nie swoją. Nie moja sprawa, jak ktoś zarabia na życie. Ja tylko mówię, że ten pański biznes jest zbyt ryzykowny. Wszyscy członkowie mojej Rodziny żyli sobie dobrze przez te ostatnie dziesięć lat, bez niebezpieczeństw, bez krzywdy. Nie mogę przez chciwość narażać ich ani środków ich utrzymania.

Jedyną oznaką rozczarowania Sollozza był szybki rzut oka po pokoju, tak jakby miał nadzieję, że Hagen albo Sonny przemówią za nim. Potem zapytał:

– Czy pan się obawia o zabezpieczenie tych pańskich dwóch milionów?

Don uśmiechnął się zimno.

– Nie.

Sollozzo popróbował znowu.

– Rodzina Tattagliów zagwarantuje także pańską inwestycję.

Wtedy to Sonny Corleone popełnił niewybaczalny błąd w ocenie i postępowaniu. Zapytał skwapliwie:

– Rodzina Tattagliów gwarantuje zwrot naszej inwestycji bez żadnego oprocentowania z naszej strony?

Hagena przeraziła ta gafa. Spostrzegł, że don obraca zimne, nieżyczliwe oczy na najstarszego syna, który zamarł w osłupiałym przerażeniu. Oczy Sollozza błysnęły znowu, ale tym razem z satysfakcji. Odkrył szczelinę w fortecy dona. Kiedy don przemówił, w jego głosie brzmiała ostateczna odprawa.

– Młodzi ludzie są zachłanni. I dzisiaj nie mają wychowania. Przerywają starszym. Wtrącają się. Ale mam sentymentalną słabość do moich dzieci i psułem je. Jak pan widzi, signor Sollozzo, moje „nie” jest ostateczne. Niech mi będzie wolno powiedzieć, że osobiście życzę panu powodzenia w pańskich interesach. Nie ma konfliktu między nimi a mymi własnymi. Przykro mi, że musiałem pana rozczarować.

Sollozzo skłonił się, uścisnął dłoń dona, po czym pozwolił Hagenowi odprowadzić się do samochodu. Kiedy się żegnał z Hagenem, jego twarz była bez wyrazu.

Gdy Hagen wrócił, don Corleone zapytał:

– Co myślisz o tym człowieku?

– To Sycylijczyk – odrzekł Hagen sucho.

Don pokiwał głową w zamyśleniu. Potem obrócił się do syna i powiedział łagodnie:

– Santino, nigdy nie pozwalaj nikomu spoza rodziny wiedzieć, co myślisz. Nigdy nie pokazuj, co trzymasz w zanadrzu. Uważam, że mózg ci mięknie od całej tej komedii, którą grasz z tą młodą dziewczyną. Skończ z tym i poświęć uwagę interesom. A teraz zejdź mi z oczu.

Hagen dojrzał na twarzy Sonny’ego zaskoczenie, a potem gniew z powodu wyrzutu ojca. Czy naprawdę myślał, że don nie dowie się o jego podboju? – zastanowił się Hagen. I czy naprawdę nie wie, jaki niebezpieczny błąd popełnił tego rana? Jeżeli tak jest, to Hagen nigdy nie chciałby być consigliorim Santina Corleone jako dona.

Don Corleone zaczekał, aż Sonny wyjdzie z pokoju. Potem opadł na skórzany fotel i szorstko skinął o coś do picia. Hagen nalał mu kieliszek anyżówki. Don spojrzał na niego.

– Przyślij mi Lucę Brasi – polecił.

W trzy miesiące później Hagen pospiesznie załatwiał papierkową robotę w kancelarii, mając nadzieję, że wyjdzie dostatecznie wcześnie, aby porobić gwiazdkowe zakupy dla żony i dzieci. Przerwał mu telefon od Johnny’ego Fontane kipiącego wybornym humorem. Film został nakręcony, kopia robocza – cokolwiek, u diabła, to jest, pomyślał Hagen – była fantastyczna. Johnny posyłał donowi prezent na Gwiazdkę, od którego oczy wyjdą mu na wierzch; przywiózłby go osobiście, ale trzeba było jeszcze porobić parę drobiazgów do filmu. Musiał więc zostać na Wybrzeżu. Hagen usiłował ukryć zniecierpliwienie. Urok Johnny’ego Fontane nigdy na niego nie działał. Jednakże był zaciekawiony.

– A co to takiego? – zapytał.

Johnny Fontane zachichotał i odrzekł:

– Nie mogę powiedzieć, to właśnie jest najmilsze w prezencie gwiazdkowym.

Hagen natychmiast stracił wszelkie zainteresowanie i w końcu udało mu się grzecznie odłożyć słuchawkę.

W dziesięć minut później sekretarka oznajmiła mu, że dzwoni Connie Corleone i chce z nim mówić. Hagen westchnął. Jako młoda dziewczyna Connie była miła, jako mężatka stała się utrapieniem. Skarżyła się na swojego męża. Wciąż przyjeżdżała na dwa czy trzy dni do domu, w odwiedziny do matki. A Carlo Rizzi okazywał się naprawdę do niczego. Dano mu dobry mały interes, który doprowadził do upadku. Poza tym pił, uganiał się za dziwkami, uprawiał hazard i od czasu do czasu bił żonę. Connie nie mówiła o tym rodzinie, ale zwierzała się Hagenowi. Zastanawiał się, jaką też nową żałosną opowieść ma dla niego w tej chwili.

Jednakże nastrój gwiazdkowy najwyraźniej ją rozpogodził. Po prostu chciała zapytać Hagena, co ojciec naprawdę pragnąłby dostać na Gwiazdkę. A także Sonny i Fred, i Mike. Wiedziała już, co da matce. Hagen podał kilka propozycji, które odrzuciła jako niemądre. W końcu uwolniła go od siebie.

Kiedy telefon zadzwonił znowu, Hagen odłożył papiery. Do diabła z tym. Wyjdzie. Jednakże nie przyszło mu do głowy odmówić rozmowy. Kiedy sekretarka powiedziała mu, że dzwoni Michael Corleone, podniósł słuchawkę z przyjemnością. Zawsze lubił Mike’a.

– Tom – odezwał się Michael Corleone – przyjeżdżam jutro z Kay do miasta. Mam coś ważnego do powiedzenia staremu przed Bożym Narodzeniem. Czy jutro wieczorem będzie w domu?

– Oczywiście – odrzekł Hagen. – Nigdzie nie wyjeżdża, dopiero po świętach. Mogę coś dla ciebie zrobić?

Michael był równie skryty jak ojciec.

– Nie. Przypuszczam, że cię zobaczę w czasie świąt, bo wszyscy będą na Long Beach, prawda?

– Prawda – odrzekł Hagen. Rozbawiło go to, że Mike odłożył słuchawkę bez żadnych zdawkowych słów.

Powiedział sekretarce, by zadzwoniła do jego żony i zawiadomiła ją, że wróci trochę później, ale żeby mu przygotowała coś na kolację. Wyszedłszy na ulicę, ruszył żwawo w stronę magazynu Macy’ego. Ktoś zagrodził mu drogę. Ze zdumieniem poznał Sollozza.

Sollozzo wziął go pod rękę i przemówił spokojnie:

– Niech pan się nie boi, chcę tylko z panem pomówić. – Drzwi samochodu stojącego przy krawężniku otworzyły się nagle. Sollozzo powiedział z naciskiem: – Wsiadaj pan, chcę z panem pogadać.

Hagen wyrwał rękę. Nie był jeszcze zaniepokojony, tylko zirytowany.

– Nie mam czasu.

W tej chwili podeszli do niego z tyłu dwaj mężczyźni. Hagen poczuł nagle, że nogi uginają się pod nim. Sollozzo polecił cicho:

– Wsiadaj pan do samochodu. Gdybym chciał pana zabić, już byś nie żył. Zaufaj mi.

Bez cienia zaufania Hagen wsiadł do wozu.

Michael Corleone skłamał Hagenowi. Był już w Nowym Jorku i dzwonił z pokoju w hotelu „Pensylwania” znajdującego się o dziesięć przecznic. Kiedy odłożył słuchawkę, Kay Adams zgasiła papierosa i zawołała:

– Mike, ależ z ciebie kłamczuch!

Michael usiadł przy niej na łóżku.

– Wszystko dla ciebie, kochanie. Gdybym powiedział rodzinie, że jesteśmy w mieście, musielibyśmy zaraz tam jechać. Wtedy nie moglibyśmy dziś spać ze sobą. W domu mojego ojca to niemożliwe, póki się nie pobierzemy.

Objął ją i delikatnie pocałował w usta. Jej wargi były słodkie, pociągnął ją łagodnie na łóżko. Przymknęła oczy czekając, by ją wziął, a Michaela ogarnęło uczucie ogromnego szczęścia. Spędził lata wojenne walcząc na Pacyfiku i na tych krwawych wyspach marzył o takiej dziewczynie, jak Kay Adams. O takiej piękności jak ona. Śliczne i delikatne ciało o mlecznej skórze, naelektryzowane namiętnością. Otworzyła oczy i przyciągnęła go do siebie, aby go pocałować. Kochali się, dopóki nie przyszła pora na kolację i teatr.

Po kolacji szli koło jasno oświetlonych magazynów, pełnych świątecznych klientów, i Michael zapytał:

– Co mam ci dać na Gwiazdkę?

Przytuliła się do niego.

– Tylko samego siebie. Myślisz, że twój ojciec mnie zaaprobuje?

Michael powiedział łagodnie:

– Właściwie nie na tym polega pytanie. Czy twoi rodzice mnie zaaprobują?

Kay wzruszyła ramionami.

– Wszystko mi jedno.

– Myślałem nawet, żeby legalnie zmienić nazwisko – rzekł Mike – ale gdyby coś się stało, to by właściwie nie pomogło. Jesteś pewna, że chcesz być panią Corleone? – Powiedział to tylko na wpół żartobliwie.

– Tak – odparła bez uśmiechu.

Przytulił ją do siebie. Postanowili pobrać się w czasie świątecznego tygodnia; cicha ceremonia cywilna w ratuszu, tylko dwóch przyjaciół jako świadków. Michael jednak uparł się, że musi powiedzieć ojcu. Tłumaczył, że ojciec się wcale nie sprzeciwi, jeżeli tylko nie będzie to zrobione w tajemnicy. Kay miała wątpliwości. Mówiła, że może powiedzieć swoim rodzicom dopiero po ślubie.

– Oczywiście pomyślą, że jestem w ciąży.

Michael uśmiechnął się.

– Tak samo moi rodzice – odrzekł.

Żadne z nich nie wspomniało o fakcie, że Michael musiałby zerwać bliskie więzy ze swoją rodziną. Oboje rozumieli, że w pewnej mierze już to zrobił, a jednak czuli się winni z tego powodu. Zamierzali ukończyć college, widując się w weekendy i mieszkając razem podczas letnich wakacji. Wyglądało to na szczęśliwe życie.

Sztuka była komedią muzyczną pod tytułem Karuzela i ta sentymentalna historia o chełpliwym złodzieju sprawiła, że uśmiechali się do siebie z rozbawieniem. Kiedy wyszli z teatru, zrobiło się już zimno. Kay przytuliła się do Michaela i zapytała:

– Czy jak się pobierzemy, będziesz mnie bił, a potem kradł gwiazdkę z nieba na prezent?

Michael roześmiał się.

– Zostanę profesorem matematyki – odparł. A potem spytał: – Chcesz coś zjeść, zanim pójdziemy do hotelu?

Kay potrząsnęła głową. Popatrzyła na niego znacząco. Jak zawsze, wzruszyła go jej ochota na miłość. Uśmiechnął się do niej i pocałowali się na zimnej ulicy. Michael był głodny i postanowił zamówić sandwicze do pokoju.

W hallu hotelowym Michael popchnął Kay ku kioskowi z gazetami i poprosił:

– Kup gazety, a ja tymczasem wezmę klucz.

Musiał zaczekać w niewielkiej kolejce; w hotelu wciąż brakowało pracowników, pomimo zakończenia wojny. Michael odebrał klucz od pokoju i rozejrzał się niecierpliwie za Kay. Stała przy kiosku, wpatrując się w trzymaną w ręku gazetę. Podszedł do niej. Podniosła na niego wzrok. Oczy miała pełne łez.

– Och, Mike! – zawołała. – Och, Mike.

Wziął gazetę z jej rąk. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, było zdjęcie ojca leżącego na ulicy, z głową w kałuży krwi. Na krawężniku siedział mężczyzna płaczący jak dziecko. Był to jego brat, Freddie. Michael Corleone poczuł, że ciało przemienia mu się w lód. Nie było żalu ani strachu, tylko zimna wściekłość. Powiedział do Kay: – Idź do pokoju. – Ale ujął ją pod rękę i poprowadził do windy. Wjechali na górę w milczeniu. W pokoju Mike usiadł na łóżku i otworzył gazetę. Nagłówki brzmiały: VITO CORLEONE POSTRZELONY. DOMNIEMANY SZEF PODZIEMIA CIĘŻKO RANNY. OPEROWANY POD ŚCISŁYM NADZOREM POLICJI. OBAWA KRWAWEJ WOJNY GANGÓW.

Michael poczuł, że uginają się pod nim nogi. Powiedział do Kay:

– Nie umarł, te dranie go nie zabiły.

Odczytał na nowo komunikat. Jego ojca postrzelono o piątej po południu. To znaczyło, że kiedy on kochał się z Kay, jadł kolację, zabawiał się w teatrze, ojciec był bliski śmierci. Michaela aż zamroczyło z poczucia winy. Kay zapytała:

– Pojedziemy zaraz do szpitala?

Michael potrząsnął głową.

– Muszę najpierw zadzwonić do domu. Ci, którzy to zrobili, są szaleńcami, i teraz, ponieważ ojciec przeżył, będą gotowi na wszystko. Kto wie, u diabła, co teraz zrobią.

Obydwa telefony w domu na Long Beach były zajęte i minęło prawie dwadzieścia minut, zanim Michael uzyskał połączenie. Usłyszał głos Sonny’ego:

– Tak?

– Sonny, to ja – powiedział Michael.

Dosłyszał ulgę w głosie Sonny’ego.

– O, Jezu, chłopie, martwiliśmy się o ciebie. Gdzie jesteś, do licha? Posłałem ludzi do tej twojej mieściny, żeby sprawdzić, co się z tobą dzieje.

– Jak ojciec? – zapytał Michael. – Ciężko ranny?

– Dosyć ciężko – odrzekł Sonny. – Dostał pięć kul. Ale jest twardy. – W głosie Sonny’ego brzmiała duma. – Lekarze mówią, że przetrzyma. Słuchaj, jestem zajęty, nie mogę rozmawiać, gdzie jesteś?

– W Nowym Jorku – odparł Michael. – Tom nie mówił ci, że przyjechałem?

Głos Sonny’ego nieco przycichł.

– Toma porwano. Dlatego martwiłem się o ciebie. Jego żona jest tutaj. Nic nie wie i gliny też nie wiedzą. Nie chcę, żeby się dowiedzieli. Ci dranie, co to zrobili, muszą być kopnięci. Musisz tu zaraz przyjechać i trzymać język za zębami. Okay?

– Okay – odparł Mike. – Wiesz, kto to zrobił?

– Jasne. Jak tylko Luca Brasi się zjawi, będą padliną. Dalej mamy wszystkie atuty.

– Przyjadę za godzinę – przyrzekł Mike. – Taksówką.

Odłożył słuchawkę. Gazety sprzedawano na ulicach od przeszło trzech godzin. Musiały też być wiadomości w radiu. Było prawie niepodobieństwem, żeby Luca się nie dowiedział. Michael w zamyśleniu zastanawiał się nad tą sprawą. Gdzie jest Luca Brasi? To samo pytanie zadawał sobie w tej chwili Hagen. I to samo pytanie nękało Sonny’ego Corleone na Long Beach.

Za kwadrans piąta owego popołudnia don Corleone skończył przeglądać papiery, które mu przygotował kierownik biura jego przedsiębiorstwa importu oliwy. Włożył marynarkę i postukał swojego syna Freddiego knykciami po głowie, chcąc, żeby oderwał nos od popołudniowej gazety.

– Powiedz Gattowi, żeby przyprowadził wóz z parkingu – rzekł. – Będę gotów za kilka minut.

Freddie chrząknął.

– Będę musiał zrobić to sam. Paulie dzwonił dziś rano, że jest chory. Znów się przeziębił.

Don Corleone zamyślił się chwilę.

– To już trzeci raz w tym miesiącu. Może powinniście znaleźć kogoś zdrowszego do tej roboty. Powiedz Tomowi.

– Paulie to porządny chłopak – zaprotestował Fred. – Jeżeli mówi, że jest chory, to jest chory. Mogę pójść po wóz – dla mnie to bez różnicy.

Wyszedł z gabinetu. Don Corleone obserwował z okna syna przechodzącego przez Dziewiątą Aleję na parking. Zatelefonował do kancelarii Hagena, ale nie było odpowiedzi. Zadzwonił do domu na Long Beach, ale i tam nikt się nie odezwał. Zirytowany wyjrzał przez okno. Freddie, oparty o błotnik, obserwował ze skrzyżowanymi rękami tłum ludzi robiących gwiazdkowe zakupy. Don Corleone włożył marynarkę. Kierownik biura podał mu płaszcz. Don Corleone mruknął coś w podziękowaniu, wyszedł i ruszył w dół po schodach.

Na ulicy zapadał wczesnozimowy zmierzch. Freddie stał niedbale oparty o błotnik potężnego buicka. Kiedy zobaczył ojca wychodzącego z budynku, zszedł na jezdnię i wsiadł na miejsce kierowcy. Don Corleone już miał wsiąść od strony chodnika, ale zawahał się, po czym zawrócił do otwartego straganu z owocami przy rogu. To ostatnio weszło mu w zwyczaj, lubił duże, posezonowe owoce, żółte brzoskwinie i pomarańcze, które złociły się w swoich zielonych skrzynkach. Właściciel podbiegł, by go obsłużyć. Don Corleone nie dotykał owoców. Wskazywał je. Sprzedawca tylko raz zakwestionował jego wybór pokazując mu, że jeden owoc jest od spodu nadgniły. Don Corleone wziął papierową torbę w lewą rękę i podał sprzedawcy banknot pięciodolarowy. Odebrał wydaną mu resztę i właśnie zawracał do czekającego samochodu, kiedy zza rogu wyszli dwaj mężczyźni. Don Corleone od razu wiedział, co się stanie.

Obaj mężczyźni mieli na sobie czarne płaszcze i czarne kapelusze nasadzone głęboko na oczy, aby zapobiec rozpoznaniu przez świadków. Nie spodziewali się czujnej reakcji dona. Upuścił torbę z owocami i pognał ku czekającemu samochodowi z szybkością zaskakującą u człowieka jego tuszy. Jednocześnie krzyknął: – Fredo! Fredo! – Dopiero wtedy obaj mężczyźni dobyli rewolwerów i zaczęli strzelać.

Pierwsza kula trafiła dona Corleone w plecy. Poczuł uderzenie jak młotem, ale zmusił się do dalszego biegu w stronę samochodu. Następne dwa pociski trafiły go w pośladki i powaliły na środku ulicy. Tymczasem dwaj rewolwerowcy, uważając, by nie pośliznąć się na rozsypanych owocach, ruszyli za nim, aby go dobić. W tej chwili, nie więcej niż w pięć sekund po okrzyku dona, Frederico Corleone wyskoczył z samochodu i spojrzał ponad nim. Rewolwerowcy oddali w pośpiechu jeszcze dwa strzały do ojca leżącego na ulicy. Jeden trafił go w mięśnie ręki, a drugi w łydkę prawej nogi. Chociaż te rany były najmniej poważne, broczyły obficie, tworząc małe kałuże krwi obok jego ciała. Ale don Corleone stracił już przytomność.

Freddie usłyszał krzyk ojca, wołającego go imieniem z czasów dzieciństwa, a potem usłyszał głośny huk pierwszych dwóch wystrzałów. Wysiadając z wozu był tak zaskoczony, że nawet nie wydobył rewolweru. Dwaj zabójcy mogli z łatwością go zastrzelić. Ale i oni też wpadli w panikę. Musieli wiedzieć, że syn jest uzbrojony, a poza tym minęło już wiele czasu. Zniknęli za rogiem, pozostawiając Freddiego samotnego na ulicy przy krwawiącym ciele ojca. Wielu przechodniów rzuciło się do bram albo na ziemię, inni stłoczyli się w małe grupki.

Freddie wciąż jeszcze nie dobył broni. Był jak ogłuszony. Patrzał na ojca leżącego twarzą do dołu na asfaltowej jezdni, w czymś, co wydało się Freddiemu czarniawym jeziorem krwi. Freddie doznał fizycznego wstrząsu. Ludzie znów wychynęli i ktoś widząc, że zaczyna się chwiać, podprowadził go do krawężnika i posadził na nim. Dona Corleone otoczył tłum, który rozstąpił się, kiedy pierwszy wóz policyjny utorował sobie drogę syreną. Zaraz za policją jechał samochód „Daily News” i jeszcze nim się zatrzymał, wyskoczył zeń fotograf, by zrobić zdjęcia zakrwawionego dona Corleone. W parę minut później przyjechała karetka pogotowia. Fotograf zajął się teraz Freddiem Corleone, który płakał, nie kryjąc się z tym, co było dziwacznie komicznym widokiem z uwagi na jego twarz o rysach Kupidyna, gruby nos i mięsiste, usmarkane wargi. Przez tłum przedzierali się detektywi i nadjeżdżały dalsze samochody policyjne. Jeden z detektywów ukląkł przy Freddiem wypytując go, ale Freddie był zanadto zszokowany, by odpowiadać. Detektyw sięgnął do marynarki Freddiego, i wydobył jego portfel. Spojrzał na kartę tożsamości i gwizdnął do swego towarzysza. W parę sekund Freddie został odgrodzony od tłumu rzędem wywiadowców. Pierwszy detektyw znalazł rewolwer Freddiego w kaburze zawieszonej u ramienia i zabrał go. Potem dźwignęli Freddiego na nogi i popchnęli do nieoznakowanego samochodu. Kiedy samochód ten odjeżdżał, ruszył za nim wóz „Daily News”. Fotograf dalej trzaskał zdjęcia wszystkich i wszystkiego.

W ciągu pół godziny po postrzeleniu ojca Sonny Corleone otrzymał pięć telefonów jeden po drugim. Pierwszy zadzwonił detektyw John Phillips, który był na liście płac Rodziny i przyjechał pierwszym samochodem wywiadowców na miejsce zamachu. Pierwsze pytanie, jakie zadał Sonny’emu przez telefon, brzmiało:

– Czy poznaje mnie pan po głosie?

– Tak – odrzekł Sonny. Dopiero obudził się z drzemki. Do telefonu zawołała go żona.

Phillips powiedział szybko, bez wstępów:

– Ktoś postrzelił pańskiego ojca przed jego biurem. Piętnaście minut temu. Żyje, ale jest ciężko ranny. Przewieźli go do Szpitala Francuskiego. Pańskiego brata, Freddiego, zabrali do komisariatu Chelsea. Niech pan lepiej wezwie do niego doktora, jak go wypuszczą. Teraz jadę do szpitala, żeby pomóc przesłuchać pańskiego ojca, jeżeli może mówić. Będę pana informował.

Siedząca naprzeciw przy stole żona Sonny’ego, Sandra, zauważyła, że twarz męża staje się purpurowa. Oczy mu się zaszkliły. Szepnęła:

– Co się stało?

Machnął niecierpliwie ręką, by ją uciszyć, odwrócił się do niej plecami i powiedział do telefonu:

– Jest pan pewny, że żyje?

– Tak, jestem pewny – odparł detektyw. – Masa krwi, ale myślę, że nie jest tak źle, jak wygląda.

– Dziękuję. Niech pan będzie w domu jutro punkt o ósmej. Będzie dla pana patyk.

Sonny odłożył słuchawkę. Zmusił się do siedzenia bez ruchu. Wiedział, że jego największą słabością jest gniew, a to był jedyny moment, kiedy gniew mógł być zgubny. Przede wszystkim należało złapać Toma Hagena. Nim jednak zdążył podnieść słuchawkę, telefon zadzwonił. Mówił bukmacher koncesjonowany przez Rodzinę w dzielnicy, w której mieściło się biuro dona. Bukmacher dzwonił, aby powiedzieć, że don został zabity, zastrzelony na ulicy. Po paru pytaniach zadanych dla upewnienia się, że informator bukmachera nie widział ciała z bliska, Sonny uznał tę wiadomość za mylną. Cynk Phillipsa musiał być ściślejszy. Niemal natychmiast telefon zadzwonił po raz trzeci. Mówił reporter z „Daily News”. Gdy tylko się przedstawił, Sonny Corleone odłożył słuchawkę.

Zatelefonował do domu Hagena i spytał jego żonę:

– Czy Tom już wrócił? – Odparła, że nie, że będzie nie wcześniej niż za dwadzieścia minut, ale że spodziewa się go na kolację. – Niech do mnie zadzwoni – powiedział Sonny.

Spróbował przemyśleć całą sprawę. Starał się wyobrazić sobie, jak zareagowałby ojciec w podobnej sytuacji. Od razu wiedział, że tej napaści dokonał Sollozzo, ale Sollozzo nigdy by się nie poważył wyeliminować tak wysoko postawionego przywódcy jak don, gdyby nie miał poparcia innych potężnych ludzi. Telefon, dzwoniąc po raz czwarty, przerwał jego rozmyślania. Głos na drugim końcu był miękki, bardzo łagodny.

– Santino Corleone? – zapytał.

– Tak – odrzekł Sonny.

– Mamy Toma Hagena – powiedział głos. – Za jakieś trzy godziny zostanie wypuszczony z naszą propozycją. Proszę nie robić nic pochopnie, dopóki pan nie usłyszy, co ma do przekazania. Może pan tylko spowodować masę kłopotów. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz wszyscy muszą być rozsądni. Niech pan nie wpada w tę pańską słynną pasję.

Głos był z lekka drwiący. Sonny nie miał pewności, ale wydało mu się, że to Sollozzo. Nadał własnemu głosowi przytłumione, zgnębione brzmienie.

– Poczekam – rzekł. Usłyszał szczęknięcie słuchawki na drugim końcu. Spojrzał na swój masywny zegarek ze złotą bransoletką, zapamiętał dokładny czas i zanotował go na obrusie.

Siedział ze zmarszczonymi brwiami przy kuchennym stole. Jego żona spytała:

– Sonny, co się stało?

– Postrzelili starego – wyjaśnił spokojnie. Kiedy ujrzał zgrozę na jej twarzy, dodał szorstko: – Nie martw się, żyje. I nic więcej się nie stanie.

Nie powiedział jej o Hagenie. A potem telefon zadzwonił po raz piąty.

Był to Clemenza. Głos tłuściocha dobiegał przez telefon chrapliwymi sapnięciami:

– Słyszałeś o ojcu? – zapytał.

– Aha – odparł Sonny. – Ale nie zabili go.

W telefonie nastąpiła długa pauza, a potem ozwał się głos Clemenzy, nabrzmiały wzruszeniem:

– Bogu dzięki, Bogu dzięki. – A potem, z niepokojem: – Jesteś pewny? Miałem cynk, że go zabili na ulicy.

– Żyje – zapewnił Sonny. Wsłuchiwał się uważnie w każdą intonację głosu Clemenzy. Wzruszenie wydawało się szczere, ale do zawodu tłuściocha należało także bycie dobrym aktorem.

– Będziesz musiał przejąć piłkę, Sonny – powiedział Clemenza. – Co chcesz, żebym zrobił?

– Przyjedź do domu ojca – rzekł Sonny. – Przywieź Pauliego Gatto.

– To wszystko? Nie chcesz, żebym posłał paru ludzi do szpitala i do twojego mieszkania?

– Nie, chcę tylko ciebie i Pauliego Gatto – powtórzył Sonny. Nastąpiło długie milczenie. Clemenza zaczynał rozumieć. Aby nadać temu trochę więcej naturalności, Sonny zapytał: – A w ogóle gdzie, u diabła, był Paulie? Co robił, do cholery?

Po drugiej stronie linii nie było już sapania. Głos Clemenzy był ostrożny.

– Paulie zachorował, przeziębił się, więc został w domu. Kwękał przez całą zimę.

W Sonnym natychmiast obudziła się czujność.

– Ile razy zostawał w domu podczas paru ostatnich miesięcy?

– Ze trzy albo cztery – odrzekł Clemenza. – Zawsze pytałem Freddiego, czy chce innego gościa, ale mówił, że nie. Nie było powodu. Przecież przez ostatnie dziesięć lat wszystko szło gładko.

– Aha – powiedział Sonny. – Zobaczymy się w domu mojego ojca. Tylko na pewno przywieź Pauliego. Zabierz go po drodze. Nie obchodzi mnie, jak bardzo jest chory. Słyszałeś?

Trzasnął słuchawką, nie czekając na odpowiedź. Jego żona płakała cicho. Popatrzał na nią przez chwilę, po czym odezwał się szorstko:

– Jakby zadzwonił ktoś z naszych ludzi, każ mnie łapać w domu ojca przez jego specjalny telefon. Jakby dzwonił ktoś inny, to nic nie wiesz. Jeżeli zadzwoni żona Toma, powiedz jej, że Tom przez jakiś czas nie wróci do domu, bo załatwia pewne sprawy. – Zastanowił się chwilę. – Paru naszych ludzi przyjedzie tu zamieszkać. – Zauważył strach w jej oczach i dodał ze zniecierpliwieniem: – Nie musisz się bać, po prostu chcę, żeby tu byli. Rób wszystko, co ci każą. Jeżeli będziesz chciała ze mną pomówić, dzwoń przez specjalny telefon taty, ale tylko jeżeli będzie coś naprawdę ważnego. I nie martw się.

Wyszedł z domu. Zapadały ciemności i grudniowy wiatr zacinał na placyku. Sonny nie bał się wyjść w noc. Wszystkie osiem domów należało do dona Corleone. Dwa domy po obu stronach wylotu placyku wynajmowali pracownicy Rodziny ze swymi rodzinami oraz pojedynczy lokatorzy, którzy mieli mieszkania w suterenach. Z pozostałych sześciu domów, tworzących resztę półkola, jeden zajmował Tom Hagen z rodziną, a najmniejszy i najbardziej niepozorny – sam don. Wreszcie trzy domy oddano bez czynszu niepracującym już przyjaciołom dona, pod warunkiem, że będą opróżnione na każde jego żądanie. Niewinnie wyglądający placyk był fortecą nie do zdobycia.

Wszystkie osiem domów wyposażono w reflektory, które oblewały światłem teren dokoła i uniemożliwiały zaczajenie się na placyku. Sonny przeszedł na drugą stronę do domu ojca i otworzył drzwi własnym kluczem. Zawołał:

– Mamo, gdzie jesteś? – i jego matka wyszła z kuchni. Za nią napłynął zapach smażącej się papryki. Nim matka zdołała coś powiedzieć, Sonny wziął ją za rękę i posadził na krześle.

– Miałem niedawno telefon. Tylko się nie martw. Tata jest w szpitalu, ranny. Ubierz się i bądź gotowa tam pojechać. Za chwilę będę miał dla ciebie samochód i kierowcę. Okay?

Matka patrzała na niego bacznie przez chwilę, po czym spytała po włosku:

– Strzelali do niego?

Sonny kiwnął głową. Matka na chwilę pochyliła głowę. Potem wróciła do kuchni. Sonny udał się za nią. Patrzał, jak zakręciła gaz pod patelnią z papryką, po czym poszła na górę, do sypialni. Wziął paprykę z patelni i chleb ze stojącego na stole koszyka i zrobił sobie byle jak sandwicza, z którego ściekała mu po palcach gorąca oliwa. Poszedł do ogromnego narożnego pokoju, który był gabinetem ojca, i wyjął telefon z zamkniętej skrytki w szafie. Telefon został specjalnie zainstalowany i zarejestrowany pod zmyślonym nazwiskiem i zmyślonym adresem. Pierwszą osobą, do której Sonny zadzwonił, był Luca Brasi. Nikt się nie odezwał. Z kolei zatelefonował do niezawodnego caporegime’a w Brooklynie, człowieka bezspornej lojalności wobec dona. Człowiek ten nazywał się Tessio. Sonny powiedział mu, co się stało i czego chce. Tessio miał zwerbować pięćdziesięciu absolutnie pewnych ludzi. Miał posłać obstawę do szpitala i ludzi do Long Beach, żeby tam pracowali. Tessio zapytał:

– Czy Clemenzę też dorwali?

– W tej chwili nie chcę używać ludzi Clemenzy – odparł Sonny.

Tessio zrozumiał natychmiast, nastąpiła pauza, po czym rzekł:

– Przepraszam cię, Sonny, mówię to tak, jak by powiedział twój ojciec. Nie działaj prędko. Nie mogę uwierzyć, żeby Clemenza nas zdradził.

– Dzięki – odrzekł Sonny. – Ja też tak nie myślę, ale muszę być ostrożny. Jasne?

– Jasne – odparł Tessio.

– Jeszcze jedno. Mój najmłodszy brat, Mike, chodzi do college’u w Hanover, w stanie New Hampshire. Każ jakimś ludziom, których znamy w Bostonie, pojechać tam, zabrać go i przywieźć tutaj, do domu, dopóki sytuacja się nie uspokoi. Zadzwonię do niego, więc będzie na nich czekał. Znów zabezpieczam się tylko dla wszelkiej pewności.

– Okay – rzekł Tessio. – Przyjadę do domu twojego ojca, jak tylko puszczę wszystko w ruch. Dobrze? Znasz moich chłopców, prawda?

– Aha – powiedział Sonny. Odłożył słuchawkę.

Podszedł do małego ściennego sejfu i otworzył go.

Wyjął ze środka zaopatrzoną w indeks książkę, oprawną w niebieską skórę. Otworzył ją na telefonach i odnalazł pozycję, której szukał. Zapis brzmiał: „Ray Farrell 5000 dolarów Boże Narodzenie”. Obok był numer telefoniczny. Sonny nakręcił ten numer i zapytał:

– Farrell?

Człowiek na drugim końcu linii odpowiedział:

– Tak.

Sonny rzekł:

– Tu mówi Santino Corleone. Chcę, żeby pan mi zrobił pewną uprzejmość, i chcę, żeby pan to zrobił natychmiast. Proszę sprawdzić dwa numery telefoniczne i podać mi wszystkie połączenia z nich i do nich w ostatnich trzech miesiącach. – Podał Farrellowi numer domowy Pauliego Gatto i numer domowy Clemenzy. Potem dodał: – To ważna sprawa. Niech mi pan to przekaże przed północą, to będzie pan miał ekstrawesołe święta.

Nim zasiadł, żeby wszystko przemyśleć, zatelefonował jeszcze raz pod numer Luki Brasi. Znowu nie było odpowiedzi. To go zaniepokoiło, ale usunął to z myśli. Luca przyjedzie tutaj, jak tylko się dowie. Sonny odchylił się do tyłu na obrotowym krześle. Za godzinę dom zaroi się od ludzi Rodziny i trzeba będzie im wszystkim powiedzieć, co mają robić; teraz kiedy nareszcie miał czas pomyśleć, uświadomił sobie, jak poważna jest sytuacja. Było to pierwsze od lat dziesięciu wyzwanie rzucone Rodzinie Corleone oraz jej władzy. Nie było wątpliwości, że kryje się za tym Sollozzo, ale nigdy nie ośmieliłby się próbować takiego uderzenia, gdyby nie miał poparcia co najmniej jednej z pięciu wielkich rodzin nowojorskich. A to poparcie musiało pochodzić od Tattagliów. To oznaczało wojnę na wielką skalę albo natychmiastową ugodę na warunkach Sollozza. Sonny uśmiechnął się ponuro. Chytry Turek dobrze to ukartował, ale miał pecha. Stary żył, a zatem musiała być wojna. Z Lucą Brasi i zasobami Rodziny Corleone wynik mógł być tylko jeden. Ale znowu ta dokuczliwa wątpliwość. Gdzie jest Luca Brasi?

Rozdział 3

W samochodzie łącznie z kierowcą i Hagenem było czterech mężczyzn. Posadzono go na tylnym siedzeniu między tymi dwoma, którzy go zaszli od tyłu na ulicy. Sollozzo siedział z przodu. Człowiek siedzący na prawo od Hagena wyciągnął rękę i nasunął mu kapelusz na oczy, żeby nic nie widział.

– Nie rusz nawet paluszkiem – zagroził. Jazda trwała krótko, nie więcej niż dwadzieścia minut, a kiedy wysiedli z samochodu, Hagen nie mógł się zorientować, gdzie jest, bo już zapadały ciemności. Poprowadzili go do jakiegoś mieszkania w suterenie i kazali usiąść na prostym krześle kuchennym. Sollozzo siadł naprzeciw niego przy kuchennym stole. Jego ciemna twarz miała osobliwie sępi wyraz.

– Nie chcę, żebyś pan się bał – powiedział. – Wiem, że pan nie jesteś od mokrej roboty w Rodzinie. Chcę, żebyś pan pomógł Corleone’om i pomógł mnie.

Hagenowi drżały ręce, kiedy wkładał papierosa do ust. Jeden z mężczyzn przyniósł do stołu butelkę i nalał mu whisky do porcelanowej filiżanki od kawy. Hagen z wdzięcznością wypił ognisty płyn. To mu uspokoiło ręce i usunęło słabość z nóg.

– Pański szef nie żyje – ciągnął Sollozzo. Przerwał zaskoczony łzami, które napłynęły Hagenowi do oczu. Potem mówił dalej: – Dorwaliśmy go przed biurem, na ulicy. Jak tylko dostałem wiadomość, zabrałem pana. Musi pan doprowadzić do pokoju miedzy mną a Sonnym.

Hagen nie odpowiedział. Był zaskoczony własnym bólem. A uczucie żalu mieszało się z lękiem przed śmiercią. Sollozzo mówił dalej:

– Sonny palił się do mojej oferty. Prawda? Pan też wie, że to jest mądra rzecz. Narkotyki mają przyszłość. Tyle jest pieniędzy, że każdy może wzbogacić się w parę lat. Don był Starym Kołtunem, jego czasy się skończyły, ale o tym nie wiedział. Teraz nie żyje, nic nie może go wskrzesić. Jestem gotów zawrzeć nowe porozumienie, chcę, żebyś pan namówił na to Sonny’ego.

Hagen odparł:

– Nie ma pan żadnych szans. Sonny zabierze się za pana wszystkimi środkami.

– To będzie jego pierwsza reakcja – odrzekł Sollozzo ze zniecierpliwieniem. – Musi pan z nim rozsądnie pogadać. Za mną stoi Rodzina Tattagliów ze wszystkimi swoimi ludźmi. Inne Rodziny nowojorskie pójdą na każdą umowę, która wstrzyma wojnę na pełną skalę pomiędzy nami. Nasza wojna musi zaszkodzić im i ich interesom. Jeżeli Sonny zgodzi się na układ, inne Rodziny w kraju uznają, że to nie ich sprawa, nawet najstarsi przyjaciele dona.

Hagen patrzał na swoje dłonie, nie odpowiadając. Sollozzo ciągnął dalej z perswazją:

– Don popełniał błędy. Za dawnych czasów nigdy bym nie mógł dobrać się do niego. Inne Rodziny mu nie ufają, bo zrobił pana swoim consigliori, a pan nawet nie jesteś Włoch, a tym bardziej Sycylijczyk. Jeżeli dojdzie do wojny na całego, Rodzina Corleone zostanie zmiażdżona i wszyscy na tym stracą, ze mną włącznie. Potrzebuję politycznych kontaktów Rodziny jeszcze bardziej niż pieniędzy. Więc pogadaj pan z Sonnym, pogadaj z caporegime’ami. Oszczędzisz pan wielkiego rozlewu krwi.

Hagen wyciągnął porcelanową filiżankę, żeby mu dolano whisky.

– Spróbuję – powiedział. – Ale Sonny jest uparty. A nawet Sonny nie będzie w stanie odwołać Luki. Musi pan się wystrzegać Luki. I ja też będę musiał się go wystrzegać, jeżeli pójdę na pańską propozycję.

– Zajmę się Lucą – zapewnił Sollozzo spokojnie. – Pan niech się zajmie Sonnym i obydwoma chłopakami. Może im pan powiedzieć, że Freddie oberwałby razem ze swoim starym, ale moi ludzie mieli ścisłe rozkazy nie rozwalać go. Nie chciałem więcej zadrażnień niż to konieczne. Może im pan to przekazać, Freddie żyje dzięki mnie.

Wreszcie umysł Hagena zaczął pracować. Po raz pierwszy naprawdę uwierzył, że Sollozzo nie zamierza go zabić ani zatrzymać jako zakładnika. Nagła ulga od strachu, która oblała jego ciało, sprawiła, że zarumienił się ze wstydu. Sollozzo obserwował go ze spokojnym, pełnym zrozumienia uśmiechem. Hagen zaczął się zastanawiać nad sytuacją. Jeżeli się nie zgodzi przemówić za Sollozzem, może zginąć. Jednakże uświadomił sobie, że Sollozzo chce tylko, aby przedstawił sprawę, i to przedstawił należycie, tak jak powinien jako odpowiedzialny consigliori. I rozmyślając nad tym uświadomił sobie też, że Sollozzo ma słuszność. Nieograniczonej wojny między Tattagliami i Corleone’ami należało uniknąć za wszelką cenę. Corleone muszą pogrzebać zmarłych, zapomnieć i zawrzeć układ. A potem, we właściwym czasie, mogą ruszyć na Sollozza.

Jednakże, zerknąwszy nań, zorientował się, że Sollozzo doskonale zna jego myśli. Turek się uśmiechał. I wtedy coś uderzyło Hagena. Co się stało z Lucą Brasi, że Sollozzo był taki beztroski? Czy Luca zawarł porozumienie? Hagen pamiętał, że owego wieczora, kiedy don Corleone odmówił Sollozzowi, Lucę wezwano na poufną konferencję z donem. Jednakże teraz nie był moment, żeby się troszczyć o takie szczegóły. Musiał powrócić do bezpiecznego schronienia, jakim była forteca Rodziny Corelone na Long Beach.

– Zrobię, co będę mógł – przyrzekł. – Myślę, że pan ma rację, nawet don chciałby, żebyśmy tak zrobili.

Sollozzo poważnie kiwnął głową.

– Świetnie – odrzekł. – Nie lubię rozlewu krwi. Jestem biznesmenem, a krew kosztuje za dużo pieniędzy.

W tej chwili zadzwonił telefon i jeden z ludzi siedzących za Hagenem poszedł go odebrać. Posłuchał, po czym rzekł krótko:

– Okay, powtórzę mu.

Odłożył słuchawkę, podszedł do Sollozza i szepnął coś Turkowi do ucha. Hagen spostrzegł, że Sollozzo zbladł, a oczy zabłysły mu wściekłością. Poczuł dreszcz strachu. Sollozzo patrzał na niego w zamyśleniu i Hagen nagle pojął, że już nie zostanie uwolniony. Że stało się coś, co mogło dla niego oznaczać śmierć. Sollozzo rzekł:

– Stary żyje. Pięć kul w tej jego sycylijskiej skórze, i żyje. – Zrezygnowany wzruszył ramionami. – Pech – powiedział do Hagena. – Pech dla mnie. Pech dla pana.

Rozdział 4

Kiedy Michael Corleone przyjechał do domu ojca na Long Beach, zastał wąski wlot wjazdowy na placyk zagrodzony łańcuchem. Sam placyk jaśniał od reflektorów wszystkich ośmiu domów, a światło ujawniało co najmniej dziesięć wozów zaparkowanych wzdłuż półkolistego cementowego chodnika.

Dwaj nie znani mu mężczyźni stali oparci o łańcuch. Jeden z nich zapytał z brooklińskim akcentem:

– Pan kto?

Powiedział im. Z najbliższego domu wyszedł inny mężczyzna i zajrzał mu w twarz.

– To chłopak dona – stwierdził. – Odprowadzę go.

Mike poszedł za tym człowiekiem do domu ojca, gdzie dwaj mężczyźni stojący przy drzwiach wpuścili ich do środka.

Dom zdawał się być zapełniony nie znanymi mu ludźmi, dopóki Michael nie wszedł do salonu. Tam zobaczył żonę Toma Hagena, Teresę, siedzącą sztywno na sofie i palącą papierosa. Na stoliczku do kawy stała przed nią szklanka whisky. Na drugim końcu sofy siedział masywny Clemenza. Twarz caporegime’a była nieporuszona, ale się pocił, a cygaro w jego ręku lśniło czarno od śliny.

Clemenza podszedł i ze współczuciem uścisnął dłoń Michaela szepcząc:

– Twoja matka jest w szpitalu przy ojcu, będzie zdrów.

Paulie Gatto wstał, by mu uścisnąć rękę. Michael popatrzał na niego ciekawie. Wiedział, że Paulie był obstawą ojca, natomiast nie miał pojęcia, że tego dnia pozostał chory w domu. Wyczuł jednak napięcie w tej chudej, smagłej twarzy. Wiedział, że Gatto ma opinię człowieka robiącego karierę, człowieka bardzo szybkiego, który potrafi załatwić bez komplikacji delikatną robotę, a oto dziś zawiódł w pełnieniu obowiązków. Zauważył kilku innych ludzi Clemenzy. Michael zestawił sobie dwa fakty i zrozumiał. Clemenza i Gatto byli podejrzani. Myśląc, że Paulie był na miejscu zamachu, zapytał młodego człowieka o twarzy łasicy:

– Jak Freddie? W porządku?

– Doktor dał mu zastrzyk – odpowiedział Clemenza. – Teraz śpi.

Michael podszedł do żony Hagena, pochylił się i pocałował ją w policzek. Zawsze się lubili. Szepnął:

– Nie martw się. Tomowi nic się nie stanie. Rozmawiałaś już z Sonnym?

Teresa przytuliła się do niego na chwilę i potrząsnęła głową. Była delikatną, bardzo ładną kobietą, bardziej amerykańską niż włoską, i teraz ogromnie wystraszoną. Wziął ją za rękę i podniósł z sofy. Potem poprowadził ją do narożnego gabinetu ojca.

Sonny siedział rozparty w fotelu za biurkiem, trzymając w jednej ręce żółty blok, a w drugiej ołówek. Jedynym oprócz niego człowiekiem w pokoju był caporegime Tessio, którego Michael poznał i od razu zrozumiał, że to jego ludzie muszą być w domu i tworzą nową straż pałacową. I on także miał w rękach blok i ołówek.

Kiedy Sonny zobaczył ich oboje, wyszedł zza biurka i wziął żonę Hagena w ramiona.

– Nie martw się Tereso. Z Tomem wszystko w porządku. Chcą tylko podać mu propozycję, przyrzekli, że go wypuszczą. Nie jest od spraw operacyjnych, po prostu jest naszym prawnikiem. Nie ma powodu, żeby ktokolwiek zrobił mu krzywdę.

Puścił Teresę, po czym i Michael, ku swemu zdziwieniu, otrzymał uścisk i pocałunek w policzek. Odsunął Sonny’ego i powiedział z uśmiechem:

– Kiedy już przywykłem, że mnie bijesz, mam teraz przyzwyczaić się do tego? – Tłukli się często, kiedy byli młodsi.

Sonny wzruszył ramionami.

– Słuchaj, dzieciaku, martwiłem się, kiedy nie mogłem cię złapać w tej mieścinie. Guzik by mnie obeszło, gdyby cię rozwalili, ale nie podobała mi się myśl, że będę musiał przynieść tę wiadomość naszej staruszce. Musiałem powiedzieć jej o tacie.

– Jak to zniosła? – zapytał Michael.

– Dobrze – odparł Sonny. – Już przedtem przez to przechodziła. Ja też. Za młody byłeś, żeby o tym wiedzieć, a później sprawy się dosyć wygładziły. – Przerwał, po czym dodał: – Jest w szpitalu przy starym. On się z tego wyliże.

– Może byśmy tam pojechali? – zaproponował Michael.

Sonny potrząsnął głową i odrzekł sucho:

– Nie mogę się ruszyć z domu, póki nie będzie po wszystkim.

Zadzwonił telefon. Sonny odebrał i słuchał uważnie. Tymczasem Michael podszedł z wolna do biurka i zerknął na żółty blok, w którym Sonny przedtem pisał. Była tam lista siedmiu nazwisk. Pierwszymi trzema byli Sollozzo, Philip Tattaglia i John Tattaglia. Michaela uderzyła myśl, że przerwał Sonny’emu i Tessiowi sporządzanie listy ludzi, którzy mieli być zabici.

Kiedy Sonny odłożył słuchawkę, zwrócił się do Teresy Hagen i Michaela:

– Możecie zaczekać obok? Mam tu z Tessiem pewną robotę, którą musimy dokończyć.

– Czy ten telefon był w sprawie Toma? – spytała żona Hagena. Powiedziała to prawie szorstko, ale płakała ze strachu.

Sonny objął ją ramieniem i poprowadził do drzwi.

– Przysięgam, że nic mu nie będzie. Zaczekaj w salonie. Przyjdę, jak tylko się czegoś dowiem.

Zamknął za nią drzwi. Michael zasiadł w jednym z dużych skórzanych foteli. Sonny rzucił mu krótkie, ostre spojrzenie i poszedł usiąść za biurkiem.

– Jak będziesz tu przy mnie sterczał, Mike, usłyszysz rzeczy, których nie chciałbyś słyszeć – powiedział.

Michael zapalił papierosa.

– Mogę w czymś pomóc – odrzekł.

– Nie, nie możesz – zgasił go Sonny. – Stary byłby zły jak cholera, gdybym pozwolił ci się w to mieszać.

Michael wstał i ryknął:

– Ty parszywy draniu, przecież to mój ojciec! Mam mu nie pomagać? Mogę pomóc. Nie muszę iść zabijać ludzi, ale pomóc mogę. Przestań mnie traktować jak małego braciszka. Byłem na wojnie. Postrzelili mnie, pamiętasz? Zabiłem paru Japończyków. Myślisz, że co, do cholery, zrobię, jak kogoś rozwalicie? Zemdleję?

Sonny wyszczerzył do niego zęby.

– Niedługo będziesz chciał, żebym się z tobą bił na pięści. No dobra, zostań. Możesz załatwiać telefony. – Obrócił się do Tessia. – Ten telefon przed chwilą dał mi cynk, któregośmy potrzebowali. – Zwrócił się do Michaela: – Ktoś musiał nadać naszego starego. Mógł to być Clemenza, mógł być Paulie Gatto, który akurat dziś, w samą porę zachorował. Ja już znam odpowiedź, zobaczymy, czy jesteś bystry. Mike, przecież chodzisz do college’u. Kto się sprzedał Sollozzowi?

Michael usiadł na powrót i oparł się wygodnie w skórzanym fotelu. Przemyślał wszystko starannie. Clemenza był caporegime’em w strukturze rodzinnej Corleone’ów, don Corleone zrobił zeń milionera i byli bliskimi przyjaciółmi przez dwadzieścia lat z górą. Zajmował jedno z najpotężniejszych stanowisk w organizacji. Co mógł zyskać Clemenza zdradzając swego dona? Więcej pieniędzy? Był dostatecznie bogaty, ale ludzie są zawsze zachłanni. Większą władzę? Zemstę za jakąś urojoną zniewagę czy zlekceważenie? Że Hagen został consigliorim? Czy może było to przeświadczenie biznesmena, że Sollozzo zwycięży? Nie, niemożliwe, żeby Clemenza był zdrajcą – a potem Michael pomyślał ze smutkiem, iż było to niemożliwe jedynie dlatego, że nie chciał, aby Clemenza zginął. Kiedy Michael dorastał, tłuścioch zawsze przynosił mu prezenty, czasami zabierał go na wycieczki, kiedy don był zbyt zajęty. Nie mógł uwierzyć, że Clemenza jest winny zdrady.

Ale znów z drugiej strony Sollozzo pewnie chciałby mieć w kieszeni Clemenzę bardziej niż kogokolwiek innego z Rodziny Corleone.

Michael zastanowił się nad Pauliem Gatto. Paulie dotychczas się nie wzbogacił. Miał dobrą opinię, jego awans w organizacji był pewny, ale musiałby odczekać jakiś czas, tak samo jak każdy inny. Poza tym zapewne snuł szalone marzenia o władzy, jak zawsze młodzi. Musiał to zrobić Paulie. A potem Michael przypomniał sobie, że w szkole byli razem w szóstej klasie, i także nie chciał, żeby to był Paulie. Potrząsnął głową.

– Żaden z nich – powiedział. Ale powiedział to tylko dlatego, iż Sonny oświadczył, że zna odpowiedź. Gdyby to było głosowanie, głosowałby za winą Pauliego.

Sonny uśmiechnął się do niego.

– Nie martw się – rzekł. – Clemenza jest w porządku. To Paulie.

Michael zauważył, że Tessio przyjął to z ulgą. Sympatia Tessia, również caporegime’a, musiała być po stronie Clemenzy. Poza tym obecna sytuacja nie była zbyt poważna, jeżeli zdrada nie sięgała aż tak wysoko. Tessio zapytał ostrożnie:

– W takim razie mogę jutro odesłać ludzi do domu?

– Pojutrze – odparł Sonny. – Nie chcę, żeby do tego czasu ktoś się o tym dowiedział. Słuchaj, chcę pomówić sam na sam z bratem o pewnych sprawach rodzinnych. Zaczekaj w salonie, dobrze? Możemy dokończyć naszą listę później. Popracujesz nad tym z Clemenzą.

– Jasne – zgodził się Tessio. Wyszedł.

– Skąd masz pewność, że to Paulie? – zapytał Michael.

– Mamy ludzi w spółce telefonicznej – odrzekł Sonny. – Prześledzili wszystkie połączenia Pauliego w obie strony. Tak samo Clemenzy. Przez te trzy dni, kiedy Paulie chorował w tym miesiącu, były do niego telefony z ulicznej budki naprzeciwko biura naszego starego. Dziś także. Sprawdzali, czy Paulie jedzie, czy też ktoś będzie przysłany na jego miejsce. Albo była jakaś inna przyczyna. To obojętne. – Sonny wzruszył ramionami. – Bogu dzięki, że to Paulie. Clemenza jest nam bardzo potrzebny.

Michael zapytał z wahaniem:

– Czy to będzie wojna na całego?

Spojrzenie Sonny’ego było twarde.

– Tak właśnie to rozegram, jak tylko Tom się zjawi. Dopóki stary nie powie mi, że trzeba inaczej.

– To czemu nie poczekasz, aż będzie mógł ci powiedzieć? – zapytał Michael.

Sonny popatrzył na niego z ciekawością.

– Jakim cudem, u diabła, zdobyłeś te ordery bojowe? Jesteśmy pod lufą, człowieku, musimy walczyć. Boję się tylko, że nie wypuszczą Toma.

Michaela to zaskoczyło.

– Dlaczego?

Głos Sonny’ego był znowu cierpliwy.

– Capnęli Toma, bo myśleli, że stary jest wykończony i że zdołają dogadać się ze mną, a Tom będzie pośrednikiem we wstępnych stadiach, przekaże propozycję. Teraz, kiedy stary żyje, wiedzą, że nie mogę się z nimi układać, więc Tom jest im niepotrzebny. Mogą go puścić albo zaciukać, zależnie od widzimisię Sollozza. Jeżeli go zaciukają, to po to, aby nam pokazać, że biorą to naprawdę serio, i aby spróbować nas spietrać.

Michael zapytał spokojnie:

– A dlaczego Sollozzo myślał, że będzie mógł się z tobą dogadać?

Sonny zarumienił się i przez chwilę nie odpowiadał. Potem rzekł:

– Parę miesięcy temu mieliśmy spotkanie, Sollozzo przyszedł do nas z propozycją w sprawie narkotyków. Stary mu odmówił. Ale podczas rozmowy coś chlapnąłem niepotrzebnie, pokazałem, że mam ochotę na ten interes. Tego absolutnie nie wolno było robić. Jeżeli jest coś, co stary wbijał mi do głowy, to to, żeby nigdy nie robić czegoś takiego, nie pokazywać innym, że jest różnica zdań w Rodzinie. Dlatego Sollozzo myśli sobie, że jak się pozbył starego, ja będę musiał wziąć się razem z nim do narkotyków. Bez starego siła Rodziny byłaby obcięta co najmniej do połowy. W każdym razie musiałbym bić się do upadłego, żeby utrzymać w kupie wszystkie interesy, które ojciec zmontował. Narkotyki mają przyszłość, powinniśmy się w to włączyć. A to, że kropnął starego, było wyłącznie biznesem, niczym osobistym. Uważa, że poszedłbym na interes z nim. Oczywiście nigdy nie dałby mi zanadto się zbliżyć, pilnowałby na wszelki wypadek, żebym nigdy nie miał go na widelcu. Ale wie też, że jakbym już raz zgodził się na ten układ, inne Rodziny nigdy nie dałyby mi zacząć w parę lat później wojny tylko dla zemsty. Prócz tego za nim stoi Rodzina Tattagliów.

– Co byś zrobił, gdyby ojca rozwalili? – zapytał Michael.

– Sollozzo już jest padliną – odpowiedział bardzo prosto Sonny. – Obojętne mi, ile to będzie kosztowało. Obojętne mi, czy będziemy musieli walczyć ze wszystkimi pięcioma Rodzinami w Nowym Jorku. Rodzina Tattagliów zostanie starta na proch. Choćbyśmy wszyscy razem mieli pójść na dno.

– Tata nie tak by to rozegrał – zauważył cicho Michael.

Sonny uczynił gwałtowny gest.

– Wiem, że mu nie dorastam do pięt. Ale jedno ci powiem i on też ci to powie. Kiedy przychodzi do prawdziwej akcji, potrafię działać na krótką metę jak mało kto. Sollozzo o tym wie, tak samo Clemenza i Tessio. „Wykazałem się”, jak miałem dziewiętnaście lat, kiedy Rodzina prowadziła ostatnim razem wojnę, i byłem dla starego dużą pomocą. Więc teraz się nie martwię. A w takim układzie nasza Rodzina ma wszystkie karty. Chciałbym tylko, żebyśmy mogli nawiązać kontakt z Lucą.

– Czy Luca jest taki twardy, jak mówią? – zapytał ciekawie Michael. – Taki dobry?

Sonny kiwnął głową.

– Jest klasą sam dla siebie. Napuszczę go na tych trzech Tattagliów. Sollozza zrobię sam.

Michael poruszył się niespokojnie w fotelu. Popatrzał na starszego brata. Pamiętał, że Sonny bywał niekiedy brutalny, lecz w gruncie rzeczy miał dobre serce. Miły chłop. Zdawało się czymś nienaturalnym słyszeć go mówiącego w ten sposób, zimno się robiło na widok tej listy nazwisk, które spisał – ludzi przeznaczonych na egzekucję, tak jakby był jakimś świeżo ukoronowanym cezarem rzymskim. Michael był rad, że właściwie nie bierze w tym wszystkim udziału, że skoro ojciec żyje, nie musi włączać się w zemstę. Będzie pomagał, odbierał telefony, roznosił polecenia i wiadomości. Sonny i ojciec sami dadzą sobie radę, zwłaszcza mając Lucę.

W tej chwili usłyszeli w salonie kobiecy krzyk. O, Chryste, to chyba żona Toma! – pomyślał Michael. Skoczył do drzwi i otworzył je. Wszyscy w salonie stali. A przy sofie Tom Hagen z zakłopotaną miną tulił do siebie Teresę. Teresa płakała, szlochała, Michael zrozumiał, że ten głos, który usłyszał, to był głos Teresy, radośnie wykrzykującej imię męża. Gdy na nich patrzał, Tom Hagen uwolnił się z objęć żony i posadził ją z powrotem na sofie. Uśmiechnął się posępnie do Michaela.

– Cieszę się, że cię widzę, Mike, naprawdę się cieszę.

Poszedł do gabinetu, nie spojrzawszy więcej na szlochającą wciąż żonę. Nie darmo żył z Rodziną Corelone przez dziesięć lat – pomyślał Michael z dziwnym przypływem dumy. – Coś ze starego przylgnęło doń, podobnie jak do Sonny’ego, a nawet – pomyślał ze zdziwieniem – i do mnie.

Rozdział 5

Była już prawie czwarta rano, a wszyscy jeszcze siedzieli w narożnym gabinecie – Sonny, Michael, Tom Hagen, Clemenza i Tessio. Hagen namówił Teresę, żeby poszła do swego domu obok. Paulie Gatto wciąż czekał w salonie nie wiedząc, że ludziom Tessia nakazano, aby nie pozwolili mu wyjść ani nie spuszczali go z oczu.

Tom Hagen przekazał propozycję Sollozza. Opowiedział, jak Sollozzo, dowiedziawszy się, że don żyje, najwyraźniej zamierzał zabić jego, Hagena. Hagen uśmiechnął się.

– Jeżeli będę kiedykolwiek przemawiał przed Sądem Najwyższym, nie zrobię tego lepiej niż dzisiaj do tego przeklętego Turka. Powiedziałem mu, że namówię Rodzinę na ten interes, mimo że don żyje. Powiedziałem mu, że mogę sobie owinąć wokoło palca ciebie, Sonny. Że byliśmy kumplami jako dzieci… i nie gniewaj się, ale dałem mu do zrozumienia, że nie będzie ci zbyt przykro zająć miejsce ojca, Boże przebacz mi.

Uśmiechnął się przepraszająco do Sonny’ego, który uczynił gest oznaczający, że rozumie, że to jest bez znaczenia.

Michael, usadowiony w fotelu, z telefonem po prawej ręce, przyglądał się bacznie obu mężczyznom. Kiedy Hagen wszedł do pokoju, Sonny podbiegł i porwał go w objęcia. Michael uświadomił sobie z lekkim ukłuciem zazdrości, że pod wieloma względami Sonny i Tom Hagen są ze sobą bliżej, niż on sam mógłby być kiedykolwiek z własnym bratem.

– Bierzmy się do roboty – powiedział Sonny. – Musimy porobić plany. Rzuć okiem na tę listę, którą zestawiliśmy z Tessiem. Tessio, daj swój odpis Clemenzie.

– Jeżeli robimy plany – odezwał się Michael – powinien tu być Freddie.

– Freddie na nic nam się nie przyda – odrzekł ponuro Sonny. – Doktor mówi, że jest tak zszokowany, że musi mieć całkowity spokój. Ja tego nie rozumiem. Freddie był zawsze dość twardym chłopem. Pewnie widok postrzelonego starego był dla niego ciężki, zawsze uważał dona za Boga. Nie jest taki jak ty i ja, Mike.

Hagen wtrącił szybko:

– Okay, wyłączmy Freddiego. Wyłączmy go ze wszystkiego, absolutnie ze wszystkiego. A teraz, Sonny, uważam, że póki to się nie przewali, powinieneś siedzieć w domu. To znaczy, nigdzie się stąd nie ruszać. Tutaj jesteś bezpieczny. Nie możesz nie doceniać Sollozza, on musi być pezzonovante, prawdziwy kaliber.90. Czy szpital jest obstawiony?

Sonny kiwnął głową.

– Gliny go otoczyły, a mam tam ludzi, którzy wciąż zaglądają do taty. Co myślisz o tej liście, Tom?

Hagen zmarszczył się, przeglądając listę nazwisk.

– Rany boskie, Sonny, ty bierzesz to naprawdę osobiście. Don uważałby to za czysto handlowe nieporozumienie. Kluczem jest Sollozzo. Pozbądź się Sollozza, a wszystko się ułoży. Nie musisz brać się za Tattagliów.

Sonny popatrzał na swoich dwóch caporegime’ów.

Tessio wzruszył ramionami.

– Trudna sprawa – rzekł.

Clemenza nic nie odpowiedział.

Sonny zwrócił się do Clemenzy:

– Jedno możemy załatwić bez dyskusji. Nie chcę tu więcej widzieć Pauliego. Wstaw to sobie jako pierwsze na liście.

Tłusty caporegime kiwnął głową. Hagen zapytał:

– A co z Lucą? Sollozzo najwyraźniej nie niepokoił się Lucą. A to znów niepokoi mnie. Jeżeli Luca nas sprzedał, tośmy naprawdę wpadli. To pierwsza rzecz, jaką musimy wiedzieć. Czy komuś udało się z nim skontaktować?

– Nie – odrzekł Sonny. – Dzwoniłem do niego przez całą noc. Może poszedł spać do jakiejś dziwki.

– Nie – powiedział Hagen. – Nigdy nie zostaje na noc u bab. Zawsze wraca do domu, jak skończy. Mike, dzwoń pod jego numer, póki się ktoś nie odezwie. – Mike posłusznie podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Słyszał telefon dzwoniący na drugim końcu, ale nikt nie odpowiadał. Wreszcie odłożył słuchawkę. – Próbuj co piętnaście minut.

Sonny rzekł ze zniecierpliwieniem:

– No, dobra, Tom, jesteś consigliorem, może byś coś doradził? Jak uważasz, co, u diabła, mamy robić?

Hagen nalał sobie whisky z butelki stojącej na biurku.

– Będziemy pertraktowali z Sollozzem, dopóki twój ojciec nie będzie w stanie przejąć spraw w swoje ręce. Możemy nawet zawrzeć ugodę, jeżeli będziemy musieli. Gdy ojciec wstanie z łóżka, potrafi załatwić całą sprawę bez zamieszania i wszystkie Rodziny zgodzą się z nim.

Sonny zapytał gniewnie:

– Uważasz, że nie dam rady temu całemu Sollozzowi?

Tom Hagen spojrzał mu prosto w oczy.

– Sonny, jasne, że możesz go pokonać. Rodzina Corleone ma siłę. Masz Clemenzę i Tessia, a oni potrafią zebrać tysiąc ludzi, jeżeli dojdzie do wojny na całego. Ale w końcu będą jatki na całym Wschodnim Wybrzeżu i wszystkie inne Rodziny obwinią o to Corleone’ów. Narobimy sobie masę wrogów. A tego twój ojciec nigdy nie pochwalał.

Michael, obserwując Sonny’ego, uznał, że przyjął to dobrze. Ale potem Sonny zapytał Hagena:

– A jeśli stary umrze, co wtedy radzisz, consigliori?

Hagen odpowiedział spokojnie:

– Wiem, że tego nie zrobisz, ale radziłbym ci zawrzeć z Sollozzem prawdziwy układ w sprawie narkotyków. Bez kontaktów politycznych i osobistego wpływu twojego ojca Rodzina Corleone traci połowę swej siły. Bez twojego ojca inne nowojorskie Rodziny mogą w końcu udzielić poparcia Tattagliom i Sollozzowi, po prostu, aby mieć pewność, że nie będzie długiej, wyniszczającej wojny. Jeżeli ojciec umrze, zawrzyj układ. A potem poczekaj, co będzie.

Twarz Sonny’ego była blada z gniewu.

– Łatwo ci mówić, to nie do twojego ojca strzelali.

– Byłem dla niego równie dobrym synem jak ty czy Mike, może nawet lepszym – odpowiedział Hagen szybko i dumnie. – Przedstawiam ci moją zawodową opinię. Osobiście chętnie bym pozabijał wszystkich tych drani.

Przejęcie w jego głosie zawstydziło Sonny’ego.

– O rany, Tom, nie rozumiałem tego w ten sposób. – Ale w gruncie rzeczy tak to rozumiał. Rodzona krew jest krwią i nie ma nic jej równego.

Sonny zastanawiał się chwilę, a reszta czekała w pełnym zakłopotania milczeniu. Wreszcie westchnął i powiedział spokojnie:

– Okay, przywarujemy, dopóki stary nie będzie mógł nami pokierować. Ale, Tom, chcę, żebyś i ty się stąd nie ruszał. Nie ryzykuj. Mike, bądź ostrożny, chociaż nie myślę, żeby nawet Sollozzo chciał rozciągnąć wojnę na krewnych. Wtedy wszyscy stanęliby przeciwko niemu. Ale bądź ostrożny. Tessio, trzymaj swoich ludzi w rezerwie, ale każ im niuchać po mieście. Clemenza, jak załatwisz tamto z Pauliem Gatto, przeniesiesz swoich ludzi tutaj do domu i na ten teren, żeby zastąpić ludzi Tessia. Tessio, ty jednak trzymaj swoich w szpitalu. Tom, jutro od samego rana zacznij pertraktować z Sollozzem i Tattagliami telefonicznie albo przez wysłannika. Mike, weź jutro paru ludzi Clemenzy, jedź do domu Luki i czekaj, aż się pokaże, albo się dowiedz, gdzie, u licha, jest. Ten wariat mógł już się zabrać za Sollozza, jeżeli usłyszał wiadomość. Nie mogę uwierzyć, żeby kiedykolwiek obrócił się przeciwko swojemu donowi, choćby Turek nie wiem co mu proponował.

– Może Mike nie powinien być w to wmieszany tak bezpośrednio – odezwał się z wahaniem Hagen.

– Słusznie – rzekł Sonny. – Skreślamy to, Mike. W każdym razie potrzebuję cię mieć przy telefonie tu, w domu, to jest ważniejsze.

Michael milczał. Czuł się zakłopotany, prawie zawstydzony, i zauważył na twarzach Clemenzy i Tessia wyraz tak skrupulatnej obojętności, iż pewien był, że ukrywają swoją wzgardę. Podniósł słuchawkę, wykręcił numer Luki Brasi i trzymał ją przy uchu, podczas gdy telefon dzwonił i dzwonił.

Rozdział 6

Peter Clemenza źle spał tej nocy. Rano wstał wcześnie i sam zrobił sobie śniadanie złożone z kieliszka grappy, grubego plastra genueńskiego salami i pajdy świeżego włoskiego chleba, który nadal mu dostarczano do domu, tak jak za dawnych czasów. Potem wypił ogromny porcelanowy kubek gorącej kawy przyprawionej anyżówką. Jednakże drepcząc po domu w starym szlafroku i czerwonych filcowych pantoflach, zastanawiał się nad oczekującą go tego dnia robotą. Poprzedniego wieczora Sonny Corleone powiedział bardzo wyraźnie, że Pauliego Gatto należy załatwić natychmiast. Musiało to być dzisiaj.

Clemenza był strapiony. Nie dlatego, że Gatto był jego protegowanym, a okazał się zdrajcą. To nie rzutowało na ocenę caporegime’a. Ostatecznie, przeszłość Pauliego była bez zarzutu. Pochodził z sycylijskiej rodziny, dorastał w tej samej dzielnicy, co dzieci Corleone’ów, a nawet chodził do szkoły z jednym z ich synów. Przez wszystkie szczeble przeszedł tak, jak należało. Wypróbowano go i stwierdzono, że niczego nie można mu zarzucić. A potem, kiedy „wykazał się”, dostał od Rodziny dobre utrzymanie, procent od bukmacherki na East Side oraz pobory związkowe. Clemenza nie był nieświadom faktu, że Paulio Gatto uzupełniał swoje dochody napadami robionymi na własną rękę, całkowicie wbrew prawidłom Rodziny, ale nawet to było oznaką jego wartości. Łamanie takich przepisów uważano za objaw temperamentu, podobnie jak targanie wodzy przez dobrego konia wyścigowego.

Poza tym Paulie nigdy nie przysparzał kłopotów swoimi napadami. Zawsze były drobiazgowo zaplanowane, wykonywane z minimum hałasu i zamieszania, i tak, że nikt nie ponosił szwanku: trzy tysiące dolarów przeznaczonych na wypłatę uposażeń w magazynie odzieżowym na Manhattanie czy wypłata w małej fabryczce porcelany w slumsach Brooklynu. Ostatecznie młodemu człowiekowi zawsze mogło się przydać jakieś ekstrakieszonkowe. Wszystko to było w normie. Kto mógł przewidzieć, że Paulie Gatto okaże się zdrajcą?

Tego rana nękał Petera Clemenzę problem natury administracyjnej. Sama egzekucja Gatta była robotą prostą. Problem polegał na tym, kogo caporegime powinien wybrać z szeregów dla zastąpienia Gatta w Rodzinie? Awans na „człowieka-cyngla” był ważny, nie można było udzielić go lekkomyślnie. Człowiek taki powinien być twardy i sprytny. A także pewny, nie taki, co sypałby na policji w razie wpadki; musiał mieć dobrze wpojoną sycylijską regułę, omerta, nakaz milczenia. Poza tym, jakie utrzymanie miał dostać za swoje nowe obowiązki? Clemenza kilkakrotnie rozmawiał z donem na temat lepszego wynagrodzenia dla mającego tak wielką wagę „cyngla”, który był pierwszy na linii frontu w razie zagrożenia – ale don zbywał go byle czym. Gdyby Paulie zarabiał więcej, może potrafiłby się oprzeć podszeptom chytrego Turka Sollozzy.

Clemenza w końcu zredukował listę kandydatów do trzech. Pierwszym był „silnoręki”, który pracował dla kolorowych bankierów od gier liczbowych w Harlemie, ogromna muskularna bestia o wielkiej sile fizycznej, człowiek o dużym uroku osobistym i umiejący obcować z ludźmi, a jednak w razie potrzeby budzący w nich strach. Ale Clemenza skreślił go z listy po półgodzinnym rozważaniu jego nazwiska. Za dobrze żył z czarnymi, co wskazywało na jakąś wadę charakteru. Poza tym, trudno byłoby go zastąpić na stanowisku, które miał obecnie.

Drugim nazwiskiem, które Clemenza rozważał i prawie się na nie zdecydował, był pracowity facet, który służył organizacji wiernie i dobrze. Człowiek ten był inkasentem zaległych należności dla koncesjonowanych przez Rodzinę lichwiarzy na Manhattanie. Zaczynał niegdyś jako goniec u bukmachera. Ale nie był jeszcze w pełni gotowy do tak doniosłego awansu.

W końcu zdecydował się na niejakiego Rocco Lampone. Lampone odbył krótką, lecz efektowną praktykę u Rodziny. Podczas wojny został ranny w Afryce i zwolniony z wojska w 1943 roku. Z uwagi na brak młodych ludzi, Clemenza go przyjął, chociaż Lampone był trochę upośledzony przez swoje obrażenia i chodząc wyraźnie utykał. Clemenza posługiwał się nim jako czarnorynkowym łącznikiem z magazynem odzieżowym oraz pracownikami państwowymi kontrolującymi kartki żywnościowe Urzędu Regulacji Cen. Z tego stanowiska Lampone awansował na kierownika całej operacji. Clemenzy podobał się w nim jego trafny osąd. Lampone wiedział, że nie jest korzystnie ostro podchodzić do czegoś, co mogło kosztować zaledwie wysoką grzywnę czy sześć miesięcy więzienia – drobną cenę za olbrzymie zyski. Miał dość zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że w takiej sytuacji nie ma miejsca dla ciężkich gróźb, tylko dla lekkich. Całą operację utrzymywał w ściszonej tonacji, czego właśnie było potrzeba.

Clemenza poczuł ulgę jak sumienny administrator, który rozwiązał zawiły problem personalny. Tak, będzie mu towarzyszył Rocco Lampone. Clemenza bowiem zamierzał wykonać tę robotę osobiście, nie tylko po to, ażeby pomóc wykazać się nowemu, niedoświadczonemu człowiekowi, ale żeby załatwić osobiste porachunki z Pauliem Gatto. Paulie Gatto był jego protegowanym; awansował Pauliego, przeskakując bardziej zasłużonych i lojalnych ludzi, pomagał mu wykazać się i pod każdym względem popierał jego karierę. Paulie zdradził nie tylko Rodzinę, zdradził swojego padrone, Petera Clemenzę. Za ten brak szacunku należało mu odpłacić.

Wszystko poza tym było już przygotowane, Paulie Gatto otrzymał polecenie, żeby po niego podjechał o trzeciej po południu i zabrał go własnym wozem, nie żadnym trefnym. Teraz Clemenza podniósł słuchawkę i wykręcił numer Rocca Lampone. Nie powiedział swojego nazwiska. Rzekł po prostu:

– Przyjedź do mnie, mam dla ciebie robotę. – Z zadowoleniem stwierdził, że mimo wczesnej godziny, głos Lampone’a nie był zaskoczony ani otumaniony od snu; Rocco powiedział zwyczajnie: – Okay. – Fajny gość. Clemenza dodał:

– Nie ma gwałtu, zjedz najpierw śniadanie i obiad, zanim do mnie przyjedziesz. Tylko nie później niż o drugiej po południu.

Na drugim końcu rozległo się znowu lakoniczne: – Okay – i Clemenza odłożył słuchawkę. Zawiadomił już swoich chłopców, że mają zastąpić ludzi caporegime’a Tessia w ośrodku Corleone, więc to było załatwione. Miał zdolnych podwładnych i nigdy nie wtrącał się do mechanicznych operacji tego rodzaju.

Postanowił umyć swego cadillaca. Uwielbiał ten wóz. Zapewniał mu gładką, spokojną jazdę, a jego tapicerka była tak bogata, że czasem w ładną pogodę przesiadywał w nim godzinę, bo było to przyjemniejsze od siedzenia w domu. I zawsze lepiej mu się myślało, gdy oporządzał samochód. Pamiętał, że jego ojciec we Włoszech tak samo postępował z osłami.

Clemenza pracował w ogrzanym garażu, nie cierpiał zimna. Przebiegł w myśli plany. Z Pauliem trzeba było zachować ostrożność, ten człowiek był jak szczur, mógł zwęszyć niebezpieczeństwo. A teraz, oczywiście, chociaż jest taki chojrak, musi robić w portki, ponieważ stary wyżył. Będzie płochliwy jak osioł mający mrówki w tyłku. Jednakże Clemenza był przyzwyczajony do takich okoliczności, zwyczajnych w jego pracy. Po pierwsze, musiał znaleźć jakieś dobre uzasadnienie, że towarzyszy im Rocco. Po drugie, musiał wymyślić jakieś wiarygodne zadanie do wykonania przez nich trzech.

Ma się rozumieć, nie było to, ściśle mówiąc, konieczne, Pauliego Gatto można było zabić bez żadnych takich ceregieli. Był osaczony, nie mógł uciec. Ale Clemenza miał głębokie przeświadczenie, że ważne jest zachować dobre zwyczaje w pracy i nigdy nie lekceważyć nawet cienia prawdopodobieństwa niepowodzenia. Nie sposób przewidzieć, co może się zdarzyć, a te rzeczy są, bądź co bądź, sprawą życia i śmierci.

Myjąc błękitnego cadillaca, Peter Clemenza obmyślał i powtarzał sobie, co powie, jaki będzie miał wyraz twarzy. Będzie oschły dla Pauliego, jak gdyby zeń niezadowolony. To zmyli człowieka tak wyczulonego i podejrzliwego, jak Gatto, albo przynajmniej pozostawi go w niepewności. Nadmierna przyjacielskość uczyniłaby go ostrożnym. Ale oczywiście oschłość nie powinna być zbyt gniewna. Raczej musi być jakąś roztargnioną irytacją. A skąd Lampone? Pauliemu to mogło się wydać najbardziej niepokojące, zwłaszcza że Lampone musi jechać na tylnym siedzeniu. Pauliemu nie byłoby w smak siedzieć bezbronnie przy kierownicy, mając za sobą Lampone’a. Clemenza wściekle tarł i polerował metal cadillaca. To nie będzie łatwe. Bardzo trudne. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zwerbować jeszcze jednego człowieka, ale zdecydował, że nie. Tutaj kierował się zasadniczym rozumowaniem. Z biegiem lat mogła wyniknąć sytuacja, w której dla jednego z jego wspólników byłoby korzystne zeznawać przeciwko niemu. Jeżeli będzie tylko jeden wspólnik, można mu przeciwstawić własne zeznanie. Ale zeznania drugiego mogłyby przeważyć szalę. Nie, będą się trzymali zwykłej procedury.

Clemenzę trapiło to, że egzekucja musiała być „publiczna”. To znaczy, ciało miało być znalezione. O wiele bardziej by wolał, żeby zniknęło. (Zwykłymi terenami pochówku były albo ocean, albo bagna New Jersey na gruntach należących do przyjaciół Rodziny, a istniały też inne, bardziej skomplikowane metody). Ale to musiało być publiczne, żeby zastraszyć potencjalnych zdrajców i ostrzec wroga, że Rodzina Corleone bynajmniej nie zgłupiała ani nie zmiękła. Sollozzo byłby ostrożny po tak szybkim wykryciu jego szpiega. Rodzina Corleone odzyskałaby coś ze swojego prestiżu. Została ośmieszona przez postrzelenie starego.

Clemenza westchnął. Cadillac lśnił jak ogromne, błękitne, stalowe jajo, a on wcale się nie przybliżył do rozwiązania swojego problemu. A potem rozwiązanie nasunęło mu się nagle, logiczne i sensowne. Wyjaśniłoby fakt, że Rocco Lampone, on sam i Paulie Gatto są razem, a ich zadanie stałoby się dostatecznie tajne i doniosłe.

Powie Pauliemu, że ich robotą na dzisiaj jest znalezienie mieszkania na wypadek, gdyby Rodzina postanowiła „iść na materace”.

Ilekroć wojna między Rodzinami przybierała na zaciekłości i sile, przeciwnicy zakładali kwatery w zakonspirowanych mieszkaniach, gdzie „żołnierze” mogli sypiać na materacach rozłożonych w pokojach. Robiono to nie dlatego, żeby ochronić przed niebezpieczeństwem ich rodziny, ich żony i małe dzieci, ponieważ jakikolwiek atak na nie był nie do pomyślenia. Wszystkie strony były zbyt narażone na podobny odwet. Natomiast zawsze było roztropniej zamieszkać w jakimś ukrytym miejscu, gdzie codzienne poczynania nie mogły być kontrolowane przez przeciwników lub jakichś policjantów, którzy samowolnie postanowiliby się wmieszać.

Dlatego też zazwyczaj wysyłano zaufanego caporegime’a, żeby wynajął zakonspirowane mieszkanie i zapełnił je materacami. Mieszkania takiego używano jako punktu wypadowego do miasta, gdy montowano ofensywę. Było rzeczą naturalną, że Clemenza został wysłany z takim zadaniem. I było naturalne, że zabrał ze sobą Gatta i Lampone’a, aby załatwić wszystkie szczegóły, włącznie z umeblowaniem mieszkania. Poza tym – pomyślał z uśmiechem Clemenza – Paulie Gatto dowiódł, że jest zachłanny, więc pierwszą myślą, jaka wpadłaby mu do głowy, byłoby to, ile może dostać od Sollozza za tę cenną informację.

Rocco Lampone zjawił się wcześniej i Clemenza wyjaśnił mu, co trzeba zrobić i jakie będą ich role. Twarz Lampone’a rozpromieniła się pełną zaskoczenia wdzięcznością i z uszanowaniem podziękował za ten awans pozwalający mu służyć Rodzinie. Clemenza był pewny, że postąpił właściwie. Poklepał Lampone’a po ramieniu.

– Po dzisiejszym dniu dostaniesz coś, co ci da lepsze utrzymanie. Pomówimy o tym później. Sam rozumiesz, że Rodzina jest teraz zajęta bardziej doniosłymi sprawami i ma ważniejsze rzeczy do załatwienia.

Lampone uczynił gest, który oznaczał, że będzie cierpliwy wiedząc, że nagroda go nie minie.

Clemenza podszedł do sejfu w swoim pokoju i otworzył go. Wyjął rewolwer i podał go Lampone’owi.

– Użyj tej broni – powiedział. – Nigdy nie dojdą, skąd jest. Zostaw ją z Pauliem w samochodzie. Chcę, żebyś po zakończeniu tej roboty zabrał żonę i dzieci na wakacje na Florydę. Na razie zapłać z własnych pieniędzy, później ci zwrócę. Wypocznij, poopalaj się. Zatrzymaj się w hotelu Rodziny w Miami Beach, żebym wiedział, gdzie mogę cię znaleźć w razie potrzeby.

Żona Clemenzy zapukała do drzwi, by im powiedzieć, że Paulie Gatto przyjechał. Zaparkował wóz na podjeździe. Clemenza wyszedł przez garaż, a Lampone podążył za nim. Siadając na przednim siedzeniu obok Gatta, Clemenza ledwie coś mruknął na powitanie z wyrazem rozdrażnienia na twarzy. Spojrzał na zegarek, jak gdyby spodziewał się stwierdzić, że Gatto jest spóźniony.

Cyngiel o twarzy łasicy obserwował go bacznie, szukając jakiegoś wyjaśnienia. Drgnął z lekka, kiedy Lampone usadowił się na siedzeniu za nim i polecił:

– Rocco, siądź z drugiej strony. Taki kawał chłopa jak ty zasłania mi lusterko.

Lampone przesunął się posłusznie, tak że znalazł się za Clemenzą, jak gdyby ta prośba była czymś najnaturalniejszym w świecie. Clemenza zwrócił się kwaśno do Gatta:

– Cholera z tym Sonnym, dostaje cykora. Już myśli o pójściu na materace. Musimy znaleźć jakiś lokal na West Side. Paulie, ty i Rocco musicie go obsadzić i zaopatrywać, dopóki nie przyjdzie rozkaz, żeby reszta żołnierzy się tam sprowadziła. Znasz jakieś dobre miejsce?

Tak jak przewidywał, w oczach Gatta pojawiło się chciwe zaciekawienie. Paulie połknął przynętę, ponieważ zaś rozmyślał, ile ta informacja jest warta dla Sollozza, zapomniał pomyśleć, czy sam nie jest w niebezpieczeństwie. Poza tym Lampone grał swoją rolę znakomicie, wyglądał przez okno obojętnie, bez zainteresowania. Clemenza powinszował sobie wyboru. Gatto wzruszył ramionami.

– Muszę się nad tym zastanowić.

Clemenza chrząknął.

– To zastanawiaj się po drodze, chcę jeszcze dzisiaj dojechać do Nowego Jorku.

Paulie był wytrawnym kierowcą, a ruch pojazdów do miasta o tej popołudniowej godzinie był niewielki, tak że wczesny zimowy zmierzch ledwie zaczynał zapadać, gdy dojechali. W samochodzie nie było żadnych zdawkowych rozmów. Clemenza polecił Pauliemu jechać do dzielnicy Washington Heights. Obejrzał parę kamienic, kazał mu zaparkować w pobliżu Arthur Avenue i czekać. Zostawił też w samochodzie Rocca Lampone. Poszedł do restauracji „Vera Mario” i zjadł lekką kolację złożoną z cielęciny z sałatą, na powitanie skinąwszy głową paru znajomym. Po upływie godziny przeszedł kilka przecznic, które dzieliły go od miejsca, gdzie był zaparkowany wóz, i wsiadł. Gatto i Lampone nadal czekali.

– Gówno – powiedział Clemenza. – Wzywają nas z powrotem na Long Beach. Mają dla nas jakąś inną robotę. Sonny mówi, że to możemy załatwić później. Rocco, ty mieszkasz w mieście, może cię podrzucić?

Rocco odpowiedział spokojnie:

– Zostawiłem u was wóz, a żona będzie go potrzebowała z samego rana.

– Słusznie – odrzekł Clemenza. – To jednak musisz wrócić z nami.

I znowu nic nie mówiono w drodze powrotnej na Long Beach. Na odcinku szosy wiodącej do miasta Clemenza stwierdził nagle:

– Paulie, zatrzymaj się, muszę się odlać.

Współpracując z nim od tak dawna, Gatto wiedział, że tłusty caporegime ma słaby pęcherz. Często zwracał się z taką prośbą. Gatto zjechał z szosy na miękką ziemną drogę, prowadzącą do bagna. Clemenza wygramolił się z samochodu i odszedł kilka kroków w krzaki. Załatwił się rzeczywiście. A potem, otwierając drzwi, by wsiąść z powrotem do wozu, zerknął szybko w obydwie strony szosy. Nie widział żadnych świateł, na szosie było kompletnie ciemno.

– Wal – rozkazał Clemenza.

W sekundę później wnętrze samochodu zahuczało od strzału. Paulie Gatto jakby podskoczył w przód, jego ciało zwaliło się na kierownicę, a potem osunęło na siedzenie. Clemenza cofnął się pospiesznie, żeby uniknąć opryskania krwią i odłamkami czaszki.

Rocco Lampone wygramolił się z tylnego siedzenia. Miał jeszcze w ręku rewolwer i teraz cisnął go w bagno. Obaj z Clemenzą ruszyli szybko do zaparkowanego w pobliżu drugiego samochodu i wsiedli. Lampone sięgnął pod siedzenie i odnalazł kluczyk, który dla nich pozostawiono. Uruchomił wóz i odwiózł Clemenzę do domu. A potem, zamiast wracać tą samą drogą, udał się szosą Jones Beach prosto przez miasteczko Merrick do Meadowbrook Parkway i dotarł do Northern State Parkway. Następnie dojechał do autostrady Long Island, a potem do mostu Whitestone i przez Bronx do swego domu na Manhattanie.

Rozdział 7

W przeddzień zamachu na dona Corleone jego najsilniejszy, najwierniejszy i budzący największy postrach podwładny gotował się do spotkania z wrogiem. Luca Brasi nawiązał kontakt z siłami Sollozza kilka miesięcy temu. Uczynił to na rozkaz samego dona Corleone. Dokonał tego odwiedzając nocne lokale kontrolowane przez Rodzinę Tattagliów i zawierając znajomość z jedną z ich najlepszych call girls. Leżąc z tą dziewczyną w łóżku utyskiwał, że jest tłamszony w Rodzinie Corleone, że nie docenia się jego wartości. Po tygodniu romansowania z ową dziewczyną do Luki zwrócił się Bruno Tattaglia, kierownik lokalu. Bruno był najmłodszym synem, rzekomo niezwiązanym z rodzinnym biznesem, którym była prostytucja. Jednakże jego słynny nocny lokal ze swym tanecznym zespołem długonogich piękności był wyższą uczelnią dla wielu miejskich kurewek.

Pierwsza rozmowa była całkowicie otwarta; Tattaglia zaproponował mu pracę w charakterze silnorękiego w rodzinnym interesie. Flirt ten trwał prawie miesiąc. Luca grał rolę człowieka zadurzonego w pięknej dziewczynie, Bruno Tattaglia rolę biznesmena próbującego zwerbować zdolnego pracownika swego rywala. Na jednym takim spotkaniu Luca udał, że już się do tego skłania, po czym powiedział:

– Ale jedno musi być postawione jasno. Nigdy nie pójdę przeciwko Ojcu Chrzestnemu. Don Corleone jest człowiekiem, którego szanuję. Rozumiem, że w interesach Rodziny musi stawiać swoich synów przede mną.

Bruno Tattaglia należał do nowego pokolenia i żywił ledwie ukrywaną pogardę dla takich Starych Kołtunów, jak Luca Brasi, don Corleone, a nawet własny ojciec. Był trochę zanadto ugrzeczniony. Teraz rzekł:

– Mój ojciec nie wymagałby, żeby pan robił cokolwiek przeciwko Corleone’om. Zresztą dlaczego? Teraz wszyscy dobrze żyją ze wszystkimi, już nie jest tak jak za dawnych czasów. Po prostu, jeżeli pan szuka innej posady, mogę przekazać tę wiadomość mojemu ojcu. W naszych interesach zawsze potrzeba kogoś takiego jak pan. To są twarde sprawy i wymagają twardych ludzi, żeby wszystko szło gładko. Niech mi pan da znać, jeżeli pan się kiedyś namyśli.

Luca wzruszył ramionami.

– Tam gdzie pracuję, nie jest tak źle. – I na tym poprzestali.

Ogólny plan polegał na tym, żeby doprowadzić Tattagliów do przekonania, iż Luca wie o zyskownych operacjach z narkotykami i chce w nich uczestniczyć na własną rękę. W ten sposób mógł się wywiedzieć czegoś o planach Sollozza, jeżeli Turek miał jakiekolwiek, i o tym, czy ma zamiar wejść donowi Corleone w drogę. Po odczekaniu dwóch miesięcy, podczas których nic więcej się nie zdarzyło, Luca zameldował donowi, że Sollozzo najwidoczniej przyjmuje bez urazy swoją porażkę. Don kazał próbować dalej, ale tylko mimochodem, bez wywierania nacisku.

Luca wpadł do nocnego lokalu wieczorem w przeddzień postrzelenia dona Corleone. Prawie natychmiast podszedł do jego stolika Bruno Tattaglia i usiadł.

– Mam tutaj znajomego, który chce z panem pomówić – powiedział.

– Przyprowadź go pan – odrzekł Luca. – Pogadam z każdym pańskim znajomym.

– Nie. On chce z panem mówić na osobności.

– A kto to taki? – zapytał Luca.

– Po prostu mój znajomy – odparł Bruno Tattaglia. – Chce panu zrobić pewną propozycję. Może pan spotkać się z nim później dziś wieczorem?

– Jasne – rzekł Luca. – O której i gdzie?

– Lokal zamyka się o czwartej rano – wyjaśnił cicho Tattaglia. – Może byście spotkali się tutaj, kiedy kelnerzy będą sprzątali?

Znają moje zwyczaje – pomyślał Luca. – Musieli mnie obserwować. Zwykle wstawał o trzeciej czy czwartej po południu, zjadał śniadanie, a potem zabawiał się jakąś grą hazardową z kumplami z Rodziny albo też miał dziewczynę. Czasami chodził do kina na seans o północy, a potem wpadał na drinka do któregoś z lokali. Nigdy się nie kładł do łóżka przed świtem. Dlatego zaproponowana czwarta nad ranem nie była taka dziwaczna, jakby się wydawało.

– Jasne, jasne – powiedział. – Będę o czwartej.

Wyszedł z lokalu i pojechał taksówką do swojego mieszkania przy Dziesiątej Alei. Mieszkał u włoskiej rodziny, której był dalekim krewnym. Jego dwa pokoje były oddzielone od reszty specjalnymi drzwiami. Podobał mu się ten układ, bo dawał mu jakieś życie rodzinne, a jednocześnie ochronę przed zaskoczeniem w miejscu, gdzie był najbardziej na nie narażony.

Chytry turecki lis teraz pokaże swój puchaty ogon – myślał Luca. Jeżeli sprawy posuną się dostatecznie daleko, jeżeli Sollozzo zdecyduje się tej nocy, może uda się zrobić z tego gwiazdkowy prezent dla dona. W pokoju Luca otworzył walizkę stojącą pod łóżkiem i wyjął z niej kuloodporną kamizelkę. Była ciężka. Rozebrał się i nałożył ją na wełniany podkoszulek, a na wierzch koszulę i marynarkę. Chwilę się zastanawiał, czy nie zadzwonić do dona na Long Beach i nie powiedzieć mu o tym nowym wydarzeniu, ale wiedział, że don nigdy z nikim nie rozmawia przez telefon, a poza tym, dał mu to zadanie w tajemnicy, więc nie chciał, żeby ktokolwiek o tym wiedział, nawet Hagen czy najstarszy syn.

Luca zawsze nosił przy sobie rewolwer. Miał pozwolenie na broń, bodaj najkosztowniejsze pozwolenie, jakie wydano gdziekolwiek i kiedykolwiek. Kosztowało w sumie dziesięć tysięcy dolarów, ale chroniło go od więzienia w razie zrewidowania przez gliny. Jako czołowy pracownik operacyjny Rodziny miał prawo do takiego pozwolenia. Jednakże tej nocy, na wypadek, gdyby udało mu się dokończyć roboty, chciał mieć bezpieczną broń. Taką, której pochodzenia nie dałoby się wytropić. Ale po namyśle doszedł do wniosku, że dzisiaj tylko wysłucha propozycji i zamelduje o niej Ojcu Chrzestnemu, donowi Corleone.

Wrócił do nocnego lokalu, ale nie pił już więcej. Miast tego powędrował na Czterdziestą Ósmą Ulicę, gdzie bez pośpiechu zjadł kolację w swej ulubionej włoskiej restauracji „U Patsy”. Kiedy nadeszła umówiona pora, poszedł do nocnego lokalu. Gdy wchodził, portiera już nie było. Szatniarka też wyszła. Tylko Bruno Tattaglia czekał, by go przywitać, i poprowadził do opustoszałego baru z boku sali. Przed sobą widział pustkowie małych stolików i wypolerowany parkiet taneczny z żółtego drzewa, lśniący pośrodku jak mały diament. W półcieniu było puste podium dla orkiestry, z którego wyrastała szkieletowa, metalowa łodyga mikrofonu.

Luca zasiadł przy barze, za którym stanął Bruno Tattaglia. Luca odmówił drinka, którym go poczęstowano, i zapalił papierosa. Niewykluczone, iż okaże się, że to coś innego, nie Turek. Ale w tej chwili zobaczył Sollozza wynurzającego się z półmroku w głębi sali.

Sollozzo uścisnął mu dłoń i usiadł obok przy barze. Tattaglia postawił szklankę przed Turkiem, który skinął głową w podziękowaniu.

– Wie pan, kim jestem? – zapytał.

Luca kiwnął głową. Uśmiechnął się ponuro. Szczury zostały wypłoszone ze swoich nor. Będzie miał przyjemność rozprawić się z tym sycylijskim renegatem.

– Czy pan wie, o co pana poproszę? – zapytał Sollozzo.

Luca potrząsnął głową.

– Jest do zrobienia duży interes – wyjaśnił Sollozzo. – To znaczy miliony dla każdego na najwyższym szczeblu. Od pierwszego transportu mogę panu zagwarantować pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Mówię o narkotykach. To jest rzecz z przyszłością.

– Dlaczego pan zwraca się do mnie? – zapytał Luca. – Chce pan, żebym pogadał z moim donem?

Sollozzo skrzywił się.

– Ja już gadałem z donem. Nie chce mieć z tym nic wspólnego. W porządku, dam sobie radę bez niego. Ale potrzebuję kogoś mocnego, żeby ochraniał tę operację fizycznie. Jak słyszę, nie jest panu dobrze u pańskiej Rodziny, mógłby się pan przerzucić.

Luca wzruszył ramionami.

– Jeżeli propozycja będzie odpowiednia.

Sollozzo obserwował go bacznie i najwyraźniej powziął decyzje.

– Zastanów się pan nad moją propozycją przez parę dni, to potem znów pogadamy – zaproponował.

Wyciągnął rękę, ale Luca udał, że tego nie widzi, i zajął się wkładaniem papierosa do ust. Za barem Bruno Tattaglia dobył jak czarnoksiężnik zapalniczki i podsunął ją do papierosa Luki. A potem zrobił dziwną rzecz. Upuścił zapalniczkę na blat baru, złapał Lucę za prawą rękę i przytrzymał ją mocno.

Luca zareagował natychmiast, zsunął się ze stołka barowego i próbował się wyrwać. Ale Sollozza chwycił go za przegub drugiej ręki. Jednakże Luca był za silny dla nich obu i byłby się uwolnił, gdyby nie to, że z mroku za nim wystąpił jakiś mężczyzna i zarzucił mu na szyję cienki jedwabny sznur. Sznur się zacisnął dławiąc mu oddech. Twarz Luki zsiniała, siła odpłynęła z ramion. Tattaglia i Sollozzo trzymali go teraz za ręce bez trudu i stali z jakimś dziecinnym zaciekawieniem, podczas gdy człowiek za jego plecami zaciskał mu coraz mocniej i mocniej sznur na szyi. Nagle podłoga stała się mokra i śliska. Zwieracz Luki, nad którym już nie panował, otworzył się i odchody wypłynęły. Luca utracił resztę sił, nogi ugięły się pod nim, ciało zwisło. Sollozzo i Tattaglia puścili jego ręce, tylko nieznajomy pozostał przy ofierze osuwając się na kolana wraz z opadającym ciałem, zaciskając sznur tak mocno, że werżnął się w szyję i zniknął. Oczy Luki wylazły na wierzch jakby w najwyższym zdumieniu, i to zdumienie było jedyną pozostałą w nim ludzką cechą. Nie żył.

– Nie chcę, żeby go znaleziono – powiedział Sollozzo. – Ważne jest, żeby go w tej chwili nie znaleźli.

Zawrócił na pięcie i odszedł, znikając w półmroku.

Rozdział 8

Następny dzień po zamachu na dona Corleone był dla Rodziny bardzo pracowity. Michael siedział przy telefonie, przekazując wiadomości Sonny’emu. Tom Hagen był zajęty próbami znalezienia mediatora zadowalającego obie strony, aby móc zorganizować konferencję z Sollozzem. Turek zrobił się nagle nieufny, być może widział, że służący Rodzinie cyngle Clemenzy i Tessia przemierzają wzdłuż i wszerz całe miasto, próbując wpaść na jego trop. Ale Sollozzo nie oddalał się od swej kryjówki, podobnie jak wszyscy najważniejsi członkowie Rodziny Tattagliów. Sonny spodziewał się tego, było to elementarnym środkiem ostrożności, który, jak wiedział, nieprzyjaciel musiał przedsięwziąć.

Mama Corleone siedziała w mieście u przyjaciół Rodziny, żeby być blisko szpitala. Zięć, Carlo Rizzi, zaofiarował swoje usługi, lecz powiedziano mu, że ma zajmować się interesem, na którym osadził go don Corleone, zyskownym obwodem bukmacherskim we włoskiej części Manhattanu. Connie przebywała z matką w mieście, żeby też móc odwiedzać ojca w szpitalu.

Freddie nadal dostawał środki uspokajające w swoim pokoju w domu rodziców. Sonny i Michael odwiedzili brata i zdumieli się jego bladością, jego oczywistą chorobą.

– O Jezu – powiedział Sonny do Michaela, kiedy wyszli z pokoju Freddiego. – Wygląda tak, jakby oberwał gorzej niż ojciec.

Michael wzruszył ramionami. Widywał na polu bitwy żołnierzy w takim samym stanie. Ale nie spodziewał się nigdy, że to przytrafi się Freddiemu. Zapamiętał z dzieciństwa średniego brata jako fizycznie najtwardszego w rodzinie. Jednakże był również najposłuszniejszym synem wobec ojca. A mimo to wszyscy wiedzieli, że don zrezygnował z odegrania przez tego syna ważnej roli w interesach. Nie był dostatecznie sprytny, a w braku tego dostatecznie okrutny. Zanadto był powściągliwy, nie miał wystarczającej siły.

Późnym popołudniem Michael odebrał telefon od Johnny’ego Fontane z Hollywood. Sonny wziął słuchawkę.

– Nie, Johnny, nie masz co przyjeżdżać do starego. Zanadto źle się czuje, tobie zrobiłoby to bardzo niedobrą reklamę, a wiem, że ojciec by tego nie chciał. Zaczekaj, aż mu się polepszy i będziemy mogli go przewieźć do domu, a wtedy do niego przyjedź. Okay, przekażę mu twoje pozdrowienia. – Sonny odłożył słuchawkę. Obrócił się do Michaela: – Tata się ucieszy, że Johnny chciał przyjechać z Kalifornii, żeby zobaczyć, jak się czuje.

Pod wieczór jeden z ludzi Clemenzy poprosił Michaela do zainstalowanego telefonu w kuchni. Dzwoniła Kay.

– Czy z twoim ojcem wszystko dobrze? – spytała. Jej głos był trochę napięty, trochę nienaturalny. Michael wiedział, że Kay nie bardzo może uwierzyć w to, co się stało, w to, co przeczytała w gazetach, w to, że jego ojciec naprawdę jest gangsterem.

– Będzie okay – zapewnił Michael.

– Mogę pojechać z tobą, jak będziesz go odwiedzał w szpitalu? – spytała Kay.

Michael roześmiał się. Pamiętała, iż mówił jej, jak bardzo ważne jest robić takie rzeczy, jeżeli chce się mieć dobre stosunki ze starymi Włochami.

– To jest specjalny przypadek – odrzekł. – Jeżeli faceci z prasy dorwą się do twojego nazwiska i pochodzenia, znajdziesz się na trzeciej stronie „Daily News”. Dziewczyna ze starej rodziny jankeskiej związała się z synem wielkiego szefa mafii. Jakby to spodobało się twoim rodzicom?

– Moi rodzice nie czytają „Daily News” – odparła sucho Kay. Znów nastąpiła kłopotliwa pauza, po czym Kay zapytała: – Z tobą wszystko w porządku, prawda, Mike, nic ci nie grozi?

Michael roześmiał się znowu.

– Jestem znany jako laluś rodziny Corleone. Niegroźny. Dlatego mną nie muszą sobie zawracać głowy. Nie, Kay, już po wszystkim, nie będzie więcej żadnych kłopotów. Zresztą to był w pewnym sensie przypadek. Wytłumaczę ci, jak się zobaczymy.

– Kiedy to będzie? – spytała.

Michael zastanowił się.

– Może dziś wieczorem? Wypijemy drinka i zjemy kolację w twoim hotelu, a potem pojadę do szpitala odwiedzić starego. Zaczynam mieć dość sterczenia tutaj i odbierania telefonów. Okay? Ale nie mów nikomu. Nie chcę, żeby fotoreporterzy z prasy robili zdjęcia nas obojga. Bez żartów, Kay, to jest diabelnie krępujące, zwłaszcza dla twoich rodziców.

– Dobrze – odparła Kay. – Będę czekała. Może zrobić za ciebie jakieś świąteczne zakupy? Albo coś innego?

– Nie. Tylko bądź gotowa.

Zaśmiała się krótko, z podnieceniem.

– Będę – przyrzekła. – Czy nie jestem zawsze gotowa?

– Tak – powiedział. – Dlatego jesteś moją najmilszą dziewczyną.

– Kocham cię. Możesz powtórzyć to samo?

Michael zerknął na czterech drabów siedzących w kuchni.

– Nie – odparł. – Dziś wieczorem, dobrze?

– Dobrze – zgodziła się i odłożyła słuchawkę.

Clemenza nareszcie wrócił po całodziennej pracy i krzątał się w kuchni, gotując ogromny garnek sosu pomidorowego. Michael kiwnął mu głową i poszedł do narożnego gabinetu, gdzie zastał Hagena i Sonny’ego oczekujących go niecierpliwie.

– Czy Clemenza tam jest? – zapytał Sonny.

Michael uśmiechnął się.

– Gotuje spaghetti dla żołnierzy, całkiem jak w wojsku.

– Powiedz mu, żeby dał spokój z tymi bzdurami i przyszedł tutaj – rzekł ze zniecierpliwieniem Sonny. – Mam dla niego coś ważniejszego do roboty. I przyprowadź razem z nim Tessia.

Po kilku minutach wszyscy zebrali się w gabinecie. Sonny zapytał krótko Clemenzę:

– Załatwiłeś go?

Clemenza kiwnął głową.

– Więcej go nie zobaczysz.

Z lekkim, jakby elektrycznym wstrząsem Michael uświadomił sobie, że mówią o Pauliem Gatto i że mały Paulie nie żyje, zamordowany przez tego rozbawionego dansera z wesela, Clemenzę. Sonny zapytał Hagena:

– Powiodło ci się z Sollozzem?

Hagen potrząsnął głową.

– Zdaje się ochłódł, jeżeli idzie o pomysł rokowań. W każdym razie, nie zdradza zbytniego zapału. Albo może jest po prostu bardzo ostrożny, żeby go nie przytrzasnęli nasi cyngle. Zresztą nie udało mi się znaleźć żadnego pierwszorzędnego pośrednika, któremu by zaufał. Ale pewnie wie, że teraz musi pertraktować. Zmarnował szansę, kiedy nasz stary mu się wymknął.

– To sprytny gość, najsprytniejszy, z jakim nasza Rodzina miała kiedykolwiek do czynienia – zauważył Sonny. – Może myśli, że po prostu zwlekamy, póki ojciec nie wydobrzeje albo póki nie uda nam się dostać cynku o nim samym.

Hagen wzruszył ramionami.

– Jasne, tak myśli. Ale mimo to musi pertraktować. Nie ma wyboru. Załatwię sprawę jutro. To pewne.

Jeden z ludzi Clemenzy zapukał do drzwi gabinetu, po czym wszedł. Zwrócił się do Clemenzy:

– Przed chwilą mówili przez radio, że gliny znalazły Pauliego Gatto. Nieżywego, w samochodzie.

Clemenza kiwnął głową i odpowiedział mu:

– Nie przejmuj się tym.

Cyngiel spojrzał na swego caporegime’a ze zdumieniem, po którym pojawiło się w jego oczach zrozumienie, i wrócił do kuchni.

Konferencja trwała dalej, tak jakby nie było żadnej przerwy. Sonny zapytał Hagena:

– Jest jakaś zmiana w stanie dona?

Hagen potrząsnął głową.

– Jest lepiej, ale jeszcze przez parę dni nie będzie mógł mówić. Jest całkiem otumaniony. Jeszcze przychodzi do siebie po operacji. Twoja matka spędza przy nim prawie całe dnie, Connie tak samo. W szpitalu pełno glin, a ludzie Tessia też tam się kręcą na wszelki wypadek. Za kilka dni wydobrzeje, a wtedy zobaczymy, co każe nam robić. Tymczasem nie możemy dopuścić, żeby Sollozzo zrobił coś nieopatrznego. Dlatego chcę, żebyś zaczął z nim rozmowy.

Sonny odchrząknął.

– Na razie mam Clemenzę i Tessia, którzy się za nim rozglądają. Może nam się poszczęści i rozwiążemy całą sprawę.

– Nie poszczęści się – odparł Hagen. – Sollozzo jest za sprytny. – Przerwał. – Wie, że jak już raz zasiądzie przy stole, będzie musiał pójść po naszej linii. Dlatego zwleka. Przypuszczam, że próbuje skaptować sobie poparcie innych Rodzin nowojorskich, żebyśmy się do niego nie dobrali, kiedy stary da nam hasło.

Sonny zmarszczył brwi.

– A dlaczego, u diabła, Rodziny miałyby to robić?

– Żeby uniknąć dużej wojny, która każdemu szkodzi i wciąga w sprawę gazety i władze – wyjaśnił cierpliwie Hagen. – Poza tym Sollozzo da im jakiś udział. A sam wiesz, ile forsy jest w narkotykach. Rodzina Corleone jej nie potrzebuje, mamy hazard, który jest najlepszym biznesem. Ale inne Rodziny są wygłodniałe. Sollozzo jest człowiekiem sprawdzonym, wiedzą, że potrafi pokierować tą operacją na dużą skalę. Żywy Sollozzo to są pieniądze w ich kieszeni, a martwy to kłopoty.

Twarz Sonny’ego stała się taka, jakiej Michael nigdy nie widział. Obrzmiałe kupidynowe usta i opalona skóra wydały się szare.

– Ja pieprzę to, czego oni chcą. Niech się lepiej nie mieszają do tej walki.

Clemenza i Tessio poruszyli się niespokojnie w fotelach – dowódcy piechoty, którzy słyszą, jak ich generał nawołuje do szturmowania jakiegoś niezdobytego wzgórza bez względu na cenę. Hagen powiedział z lekkim zniecierpliwieniem:

– Dajże spokój, Sonny, twojemu ojcu nie podobałoby się, że tak myślisz. Wiesz, co zawsze mówi: „To jest marnotrawstwo”. Jasne, nie damy się nikomu powstrzymać, jeżeli ojciec każe nam wziąć się za Sollozza. Ale to nie jest sprawa osobista, to jest interes. Jeżeli weźmiemy się za Turka, a Rodziny zobaczą, że jesteśmy zdecydowani dorwać Sollozza, pozwolą na to. Don poczyni ustępstwa w innych dziedzinach, dla wyrównania. Ale nie dostawaj piany na pysku w takiej sprawie. To jest biznes. Nawet strzelanie do twojego ojca było biznesem, nie czymś osobistym. Do tej pory powinieneś już to wiedzieć.

Spojrzenie Sonny’ego wciąż było twarde.

– Dobra, rozumiem wszystko. Bylebyś ty zrozumiał, że nikt nie stanie nam na drodze, jak zechcemy Sollozza.

Sonny obrócił się do Tessia.

– Są jakieś wiadomości o Luce?

Tessio potrząsnął głową.

– Żadnych. Sollozzo musiał go capnąć.

Hagen powiedział spokojnie:

– Sollozzo nie niepokoił się Lucą, co mi się wydało dziwne. Za sprytny jest, żeby nie dbać o takiego gościa jak Luca. Sądzę, że może w ten czy inny sposób usunął go z rozgrywki.

– Chryste, mam nadzieję, że Luca nie walczy przeciwko nam – mruknął Sonny. – To jest jedyna rzecz, jakiej bym się bał. Clemenza, Tessio, co wy o tym myślicie?

Clemenza powiedział powoli:

– Każdy może zejść na złą drogę, weźcie choćby Pauliego. Ale Luca to człowiek, który mógł iść tylko jedną drogą. Ojciec Chrzestny był jedyną osobą, w którą wierzył, jedynym człowiekiem, którego się bał. Ale nie tylko to, Sonny; szanował twojego ojca tak jak nikt inny, a przecież Ojciec Chrzestny miał szacunek każdego. Nie, Luca nigdy by nas nie zdradził. A trudno mi uwierzyć, żeby ktoś taki jak Sollozzo, choćby najchytrzejszy, mógł zaskoczyć Lucę znienacka. Luca był człowiekiem, który podejrzewał wszystkich i wszystko. Zawsze był przygotowany na najgorsze. Myślę, że może po prostu wyjechał gdzieś na kilka dni. Lada chwila da nam znać o sobie.

Sonny obrócił się do Tessia. Caporegime z Brooklynu wzruszył ramionami.

– Każdy może stać się zdrajcą. Luca był bardzo drażliwy. Może don go czymś obraził. To jest możliwe. Ale myślę, że Sollozzo urządził mu małą niespodziankę. To pasuje do tego, co mówi consigliori. Powinniśmy spodziewać się najgorszego.

Sonny zwrócił się do wszystkich:

– Sollozzo powinien niedługo dowiedzieć się o Pauliem Gatto. Jak zareaguje?

– Zmusi go to do zastanowienia – powiedział ponuro Clemenza. – Połapie się, że Rodzina Corleone to nie głupcy. Zda sobie sprawę, że wczoraj miał duże szczęście.

– To nie było szczęście – odparł ostro Sonny. – Sollozzo planował to od tygodni. Musieli co dzień tropić ojca do biura i obserwować jego rozkład dnia. A potem przekupili Pauliego i może Lucę. Toma capnęli od ręki. Robili wszystko, co chcieli. Mieli pecha, nie szczęście. Ci ludzie, których wynajęli, nie byli dostatecznie sprawni, a stary ruszał się szybko. Gdyby go zabili, musiałbym pójść na ugodę i Sollozzo by wygrał. Na razie. Może bym zaczekał i dostał go za pięć, dziesięć lat. Ale nie mów, że miał szczęście, Pete, bo to znaczy, że go nie doceniasz. A to nam się ostatnio zdarzało często.

Jeden z cyngli przyniósł z kuchni półmisek spaghetti, a potem talerze, widelce i wino. Jedli rozmawiając. Michael przypatrywał im się ze zdumieniem. Sam nie jadł, podobnie jak Tom, natomiast Sonny, Clemenza i Tessio ćpali, wycierając sos skórką chleba. Było to niemal komiczne. Ciągnęli dalej dyskusję.

Tessio nie sądził, żeby utrata Pauliego Gatto zmartwiła Sollozza; w istocie uważał, że Turek mógł to przewidywać, a nawet przyjąć z zadowoleniem. Jedna bezużyteczna gęba mniej na liście płacy. I wcale by go nie przestraszyło; czy oni sami zlękliby się w takiej sytuacji?

Michael odezwał się nieśmiało:

– Wiem, że jestem w tych rzeczach amatorem, ale z tego wszystkiego, coście tu mówili na temat Sollozza, plus fakt, że raptem zerwał kontakt z Tomem, wydaje mi się, że ma jakiś atut w zanadrzu. Może jest gotów zasunąć coś naprawdę zmyślnego, co by go wyniosło na wierzch. Gdybyśmy mogli dojść, co to może być, znaleźlibyśmy się za kierownicą.

Sonny odrzekł niechętnie:

– Aha, myślałem o tym, i jedna rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, to Luca. Już się rozeszło, że musi stawić się tutaj, zanim odzyska swoje dawne prawa w Rodzinie. A inną rzeczą, o jakiej jeszcze mogę pomyśleć, to ta, że Sollozzo zawarł porozumienie z nowojorskimi Rodzinami, i jutro dowiemy się, że w razie wojny będą przeciwko nam. Że będziemy musieli zgodzić się na układ z Turkiem. Prawda, Tom?

Hagen kiwnął głową.

– Na to mi wygląda. I nie możemy ruszyć na takich przeciwników bez twojego ojca. Bo on jeden może stanąć przeciwko Rodzinom. Ma polityczne stosunki, których zawsze potrzebują, i może ich użyć przy targach. Jeżeli będzie tego bardzo chciał.

Clemenza powiedział trochę zuchwale jak na człowieka, którego główny cyngiel niedawno zdradził:

– Sollozzo nigdy nie zbliży się do tego domu. Szefie, możesz się o to nie martwić.

Sonny przez chwilę patrzał na niego w zamyśleniu. Potem zapytał Tessia:

– Co ze szpitalem? Czy twoi ludzie go pilnują?

Po raz pierwszy podczas tej konferencji Tessio wydal się być absolutnie pewny swego.

– Z zewnątrz i od wewnątrz. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Policja też go nielicho obsadziła. Pod drzwiami separatki czekają detektywi, żeby przesłuchać dona. Uśmiać się można. Don wciąż dostaje coś przez rurki, nic nie je, więc nie musimy martwić się o kuchnię, a byłoby czym się martwić z tymi Turkami, bo oni lubią truciznę. Żadną miarą nie mogą dobrać się do dona.

Sonny odchylił się w fotelu.

– Za mnie się nie wezmą, muszą ubić ze mną interes, potrzebują aparatu Rodziny. – Uśmiechnął się do Michaela. – Ciekawe, czy to nie będziesz ty? Może Sollozzo ma zamiar cię capnąć i zatrzymać jako zakładnika, żeby dobić targu?

Michael pomyślał smętnie: diabli wzięli moją randkę z Kay. Sonny nie wypuści mnie z domu. Ale Hagen powiedział ze zniecierpliwieniem:

– Nie, mógł w każdej chwili capnąć Mike’a, gdyby chciał zabezpieczenia. Ale każdy wie, że Mike nie bierze udziału w interesach Rodziny. Jest cywilem i gdyby Sollozzo go porwał, utraciłby wszystkie inne Rodziny nowojorskie. Nawet Tattagliowie musieliby pomóc go ścigać. Nie, to jest dość proste. Jutro zjawi się przedstawiciel wszystkich Rodzin, który nam powie, że musimy zrobić interes z Turkiem. On na to właśnie czeka. To jest ten atut, który ma w zanadrzu.

Michael odetchnął z ulgą.

– Dobrze. Muszę wieczorem pojechać do miasta.

– Po co? – zapytał ostro Sonny.

Michael uśmiechnął się.

– Chyba wpadnę do szpitala i odwiedzę ojca, zobaczę się z mamą i z Connie. I mam też inne rzeczy do załatwienia.

Podobnie jak don, Michael nigdy nie mówił, co ma naprawdę do roboty, a teraz też nie chciał powiedzieć bratu, że umówił się z Kay Adams. Nie było po temu powodu, po prostu zrobił to z przyzwyczajenia.

W kuchni rozległ się donośny szmer głosów. Clemenza wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Kiedy wrócił, trzymał w rękach kuloodporną kamizelkę Luki Brasi. W kamizelkę zawinięta była ogromna martwa ryba.

Clemenza rzekł sucho:

– Turek dowiedział się o swoim szpiegu, Pauliem Gatto.

Tessio dodał również sucho:

– A teraz my wiemy o Luce Brasi.

Sonny zapalił cygaro i łyknął whisky. Michael, oszołomiony, zapytał:

– Co, u diabła, znaczy ta ryba?

Hagen, Irlandczyk, consigliori, był tym, który mu odpowiedział:

– Ryba oznacza, że Luca Brasi śpi na dnie oceanu – rzekł. – To jest stary sycylijski zwyczaj.

Rozdział 9

Kiedy Michael Corleone jechał tego wieczora do miasta, był przygnębiony. Czuł, że wbrew własnej woli zostaje uwikłany w interesy Rodziny, i miał za złe Sonny’emu, że go używa choćby do odbierania telefonów. Było mu nieswojo, że go wtajemniczają w rodzinne narady, tak jakby można było powierzać mu bez zastrzeżeń takie tajemnice jak morderstwo. I jadąc na spotkanie z Kay, czuł się winny także wobec niej. Nigdy nie był z nią całkowicie szczery na temat swoich krewnych. Mówił o nich, ale zawsze żarcikami i barwnymi anegdotami, które sprawiały, że bardziej przypominali postacie z przygodowego filmu w technikolorze niż to, czym byli naprawdę. A teraz jego ojciec został postrzelony na ulicy, najstarszy brat zaś planował morderstwo. Tak by to należało ująć jasno i po prostu, ale nigdy by nie przedstawił tego Kay w taki sposób. Powiedział już, że postrzelenie ojca było raczej „przypadkiem” i że wszystkie kłopoty już się skończyły. Psiakrew, a to wyglądało dopiero na początek. Sonny i Tom mylili się co do tego Sollozza, nadal go nie doceniali, choć Sonny był dostatecznie bystry, by dostrzec niebezpieczeństwo. Michael usiłował odgadnąć, co Turek może mieć w zanadrzu. Był najwyraźniej człowiekiem śmiałym, inteligentnym, człowiekiem o niezwykłej sile. Można było spodziewać się, że wyskoczy z prawdziwą niespodzianką. Ale Sonny i Tom, Clemenza i Tessio zgadzali się, że wszystko jest już opanowane, a przecież mieli większe doświadczenie niż on sam. Jestem cywilem w tej wojnie – rozmyślał kwaśno Michael. I musieliby mu dać o całe niebo lepsze medale, od tych, które dostał podczas drugiej wojny światowej, żeby go skłonić do włączenia się w tę wojnę.

Te myśli sprawiły, iż zaczął sobie wyrzucać, że nie współczuje bardziej swojemu ojcu. Rodzony ojciec podziurawiony kulami, a jednak Michael jakimś dziwnym sposobem zrozumiał lepiej niż ktokolwiek inny słowa Toma, że był to biznes, nie coś osobistego. Że ojciec zapłacił za władzę, którą sprawował przez całe życie, za szacunek, który wymuszał od wszystkich ze swego otoczenia.

Michael chciał tylko wyrwać się, wyrwać z tego wszystkiego, prowadzić własne życie. Ale nie mógł odciąć się od rodziny, póki ten kryzys nie minie. Musiał pomagać w charakterze cywila. Z nagłą jasnością zdał sobie sprawę, że trapi go przydzielona mu rola uprzywilejowanego niekombatanta, człowieka, który jest usprawiedliwiony, ponieważ uchyla się od służby bojowej ze względów moralnych. Dlatego właśnie słowo „cywil” tętniło mu wciąż pod czaszką w taki drażniący sposób.

Kiedy wszedł do hotelu, Kay już czekała w hallu. (Paru ludzi Clemenzy zawiozło go do miasta i wysadziło na pobliskim rogu po upewnieniu się, że nikt za nimi nie jechał).

Zjedli kolację i wypili parę drinków.

– O której idziesz do ojca? – spytała Kay.

Michael spojrzał na zegarek.

– Godziny odwiedzin kończą się o wpół do dziewiątej. Myślę, że pójdę, jak wszyscy już powychodzą. Wpuszczą mnie na górę. Ojciec ma separatkę i własne pielęgniarki, więc mogę chwilę przy nim posiedzieć. Nie sądzę, żeby mógł już mówić czy nawet zdawać sobie sprawę, że tam jestem. Ale muszę okazać swój szacunek.

– Tak mi przykro z powodu twojego ojca – zapewniła Kay. – Wydał mi się taki miły na weselu. Nie mogę uwierzyć w to, co o nim wypisują gazety. Jestem pewna, że to w większości nieprawda.

– Ja też tak myślę – potaknął uprzejmie Michael. Zdziwiło go, że jest taki skryty wobec Kay. Kochał ją, ufał jej, ale nigdy nie chciał jej mówić czegokolwiek o swoim ojcu czy o Rodzinie. Była kimś z zewnątrz.

– A co z tobą? – spytała Kay. – Będziesz wmieszany w tę wojnę gangów, o której tak radośnie rozprawiają gazety?

Michael uśmiechnął się, rozpiął marynarkę i rozchylił ją szeroko.

– Patrz, żadnych rewolwerów.

Kay roześmiała się.

Robiło się już późno, więc poszli na górę do pokoju. Kay przyrządziła drinka dla nich obojga i kiedy pili, siadła Michaelowi na kolanach. Pod suknią była cała jedwabista; wreszcie jego dłoń dotknęła jej rozgrzanego uda. Upadli razem na łóżko i kochali się ubrani, przywarci ustami do ust. Kiedy skończyli, leżeli obok siebie bez ruchu, czując przez ubranie gorączkę swych ciał. Kay szepnęła:

– Czy to jest to, co wy, żołnierze, nazywacie „na chybcika”?

– Aha – odrzekł Michael.

– Wcale niezłe – powiedziała Kay rzeczowym tonem.

Zdrzemnęli się, nagle Michael poderwał się niespokojnie i spojrzał na zegarek.

– Psiakrew, już prawie dziesiąta. Muszę jechać do szpitala.

Wyszedł do łazienki, żeby się umyć i uczesać. Kay weszła za nim i objęła go wpół od tyłu.

– Kiedy się pobierzemy? – spytała.

– Kiedy zechcesz – odparł Michael. – Jak tylko ta sprawa rodzinna się uspokoi, a ojciec wydobrzeje. Ale myślę, że powinnaś wyjaśnić sytuację swoim rodzicom.

– Co mam wyjaśniać? – spytała Kay spokojnie.

Michael przeczesał włosy grzebieniem.

– Po prostu powiedz, że poznałaś dzielnego, przystojnego faceta włoskiego pochodzenia. Najlepsze stopnie w Dartmouth. Podczas wojny Krzyż za Wzorową Służbę plus Purpurowe Serce. Uczciwy. Pracowity. Ale jego ojciec jest szefem mafii, który musi zabijać złych ludzi, czasami przekupuje wysokich urzędników państwowych, a w ramach swojej pracy sam jest dziurawiony kulami. Ale to nie ma nic wspólnego z jego uczciwym, pracowitym synem. Myślisz, że potrafisz to spamiętać?

Kay puściła go i oparła się o drzwi łazienki.

– Naprawdę? Naprawdę to robi? – Umilkła na chwilę. – Zabija ludzi?

Michael skończył się czesać.

– Właściwie nie wiem – odrzekł. – Nikt nie wie w gruncie rzeczy. Ale bym się nie zdziwił.

Zanim wyszedł, spytała:

– Kiedy cię znowu zobaczę?

Michael ją pocałował.

– Chcę, żebyś pojechała do domu i przemyślała sobie wszystko w tej swojej mieścinie. Nie chcę, żebyś pod jakimkolwiek względem była wmieszana w tę historię. Po Świętach wrócę na uczelnię i spotkamy się w Hanover. Dobrze?

– Dobrze – odpowiedziała. Patrzyła, jak wychodził, widziała, że pomachał jej ręką, wsiadając do windy. Nigdy nie czuła, że jest z nim tak blisko, nigdy nie była tak zakochana, i gdyby jej ktoś powiedział, że nie zobaczy ponownie Michaela przed upływem trzech lat, nie byłaby zdolna znieść takiej udręki.

Kiedy Michael wysiadł z taksówki przed Szpitalem Francuskim, spostrzegł ze zdumieniem, że ulica jest całkowicie opustoszała. Wszedłszy do szpitala stwierdził z jeszcze większym zdumieniem, że hall jest pusty. Psiakrew, co u diabła robią Clemenza i Tessio? Oczywiście nigdy nie studiowali na West Point, ale dostatecznie znają się na taktyce, aby wystawiać czaty. Paru ich ludzi powinno przynajmniej być w hallu.

Nawet najbardziej zapóźnieni odwiedzający już powychodzili, było prawie wpół do jedenastej w nocy. Michael był napięty i czujny. Nie zatrzymał się przy informacji, znał już numer separatki ojca na czwartym piętrze. Wsiadł do windy samoobsługowej. Rzecz dziwna, nikt go nie zatrzymał, póki nie doszedł do stolika pielęgniarek na czwartym piętrze. Nie reagując na zadane mu pytanie, przeszedł dalej, do pokoju ojca. Przed drzwiami nie było nikogo. Gdzież, u licha, podziali się ci dwaj detektywi, którzy mieli tu czekać, aby pilnować i przesłuchać starego? Gdzie, u licha, są ludzie Clemenzy i Tessia? A może ktoś jest w sali? Ale drzwi były otwarte. Michael wszedł do środka. Na łóżku leżała jakaś postać i w świetle księżyca sączącym się przez okno Michael rozpoznał twarz ojca. W tej chwili była nieruchoma, pierś wznosiła się płytkim, nierównym oddechem. Ze stalowego stojaka przy łóżku zwisały rurki biegnące do nosa. Na podłodze stał szklany słój, w którym zbierały się toksyny odprowadzane z żołądka innymi rurkami. Michael postał kilka minut, by się upewnić, że ojcu nic nie grozi, a potem wycofał się z pokoju. Powiedział pielęgniarce:

– Nazywani się Michael Corleone, chcę tylko posiedzieć przy ojcu. Co się stało z detektywami, którzy go mieli pilnować?

Pielęgniarka była ładnym, młodym stworzeniem, mającym ogromną ufność w potęgę swojej funkcji.

– O, pański ojciec miał za wielu odwiedzających, to zakłócało pracę szpitala. Jakieś dziesięć minut temu przyszła policja i kazała wszystkim wyjść. A potem, zaledwie przed pięcioma minutami, musiałam wezwać detektywów do telefonu, bo ich nagle wezwano z komendy, i odeszli także. Ale niech pan się nie martwi, zaglądam często do ojca i słyszę każdy odgłos z jego pokoju. Dlatego zostawiamy drzwi otwarte.

– Dziękuję pani. Posiedzę przy nim chwilę, dobrze?

Uśmiechnęła się do niego.

– Ale tylko chwileczkę, a potem, niestety, będzie pan musiał wyjść. Rozumie pan, takie są przepisy.

Michael wrócił do separatki ojca. Podniósł słuchawkę telefonu i poprosił centralę szpitalną o połączenie z domem na Long Beach, podając numer aparatu w narożnym gabinecie. Odezwał się Sonny. Michael szepnął:

– Sonny, jestem w szpitalu, przyszedłem późno. Sonny, tu nie ma nikogo. Ani jednego z ludzi Tessia. Ani detektywów pod drzwiami. Ojciec nie ma żadnej ochrony. – Głos mu drżał.

Nastąpiło długie milczenie, a potem odezwał się głos Sonny’ego cichy i przejęty:

– To jest to posunięcie Sollozza, o którym mówiłeś.

– Ja też tak pomyślałem. Ale jak to zrobił, że policjanci usunęli wszystkich, i dokąd oni poszli? Co się stało z ludźmi Tessia? Jezu Chryste, czy ten drań Sollozzo ma w kieszeni także i nowojorską Komendę Policji?

– Uspokój się, chłopcze. – Głos Sonny’ego był kojący. – Znów mamy szczęście, żeś przyszedł do szpitala tak późno. Zostań w pokoju starego. Zamknij drzwi na klucz od wewnątrz. W ciągu piętnastu minut przyślę kilku ludzi, jak tylko zadzwonię w parę miejsc. Siedź spokojnie i nie wpadaj w panikę. Okay?

– Nie wpadnę w panikę – zapewnił Michael. Po raz pierwszy, odkąd to wszystko się zaczęło, poczuł wzbierający w nim wściekły gniew, zimną nienawiść do wrogów ojca.

Odłożył słuchawkę i nacisnął brzęczyk wzywający pielęgniarkę. Postanowił pokierować się własnym osądem i zlekceważyć rozkazy Sonny’ego. Gdy pielęgniarka weszła, powiedział:

– Nie chcę pani straszyć, ale musimy natychmiast przenieść stąd ojca. Do innego pokoju albo na inne piętro. Czy pani może odłączyć wszystkie te rurki, żebyśmy mogli wytoczyć łóżko?

– To niedorzeczne – odrzekła pielęgniarka. – Musimy mieć zezwolenie doktora.

Michael mówił bardzo szybko:

– Czytała pani o moim ojcu w gazetach. Widzi pani, że dziś tu nie ma nikogo, kto by go pilnował. Przed chwilą dostałem wiadomość, że pewni ludzie przyjdą do szpitala, aby go zabić. Proszę mi uwierzyć i pomóc.

Potrafił być niezwykle przekonywający, kiedy chciał. Pielęgniarka powiedziała:

– Nie musimy odłączać rurek. Możemy wytoczyć stojak razem z łóżkiem.

– Ma pani jakąś wolną separatkę? – szepnął Michael.

– Na końcu korytarza.

Zrobili to w parę chwil, bardzo prędko i bardzo sprawnie. Potem Michael poprosił pielęgniarkę:

– Niech pani przy nim zostanie, dopóki nie przyjdzie pomoc. Jeżeli pani będzie na zewnątrz, przy swoim stoliku, może się pani coś stać.

W tej chwili usłyszał z łóżka głos ojca, chrapliwy, lecz pełen siły.

– Michael, to ty? Co się stało, o co chodzi?

Michael pochylił się nad łóżkiem. Wziął ojca za rękę.

– To ja, Mike. Nie bój się. A teraz słuchaj, nie odzywaj się, zwłaszcza gdyby ktoś zawołał cię po imieniu. Pewni ludzie chcą cię zabić. Ale ja tutaj jestem, więc się nie bój.

Don Corleone, nadal nie w pełni świadom, co mu się przydarzyło poprzedniego dnia, i cierpiący straszliwe bóle, uśmiechnął się dobrotliwie do najmłodszego syna chcąc mu powiedzieć, choć okazało się to za dużym wysiłkiem: „Czemu miałbym się teraz bać? Różni ludzie przychodzili mnie zabić, odkąd skończyłem dwanaście lat”.

Rozdział 10

Szpital był mały i ustronny, z jednym tylko wejściem. Michael wyjrzał przez okno. Było tam półkoliste podwórko ze schodkami zbiegającymi na ulicę, a na ulicy nie było żadnych samochodów. Ktoś przybywający do szpitala musiałby wejść właśnie tędy. Michael wiedział, że nie ma dużo czasu, więc wybiegł z pokoju, a potem na dół po schodach i przez szerokie drzwi parterowego wejścia. Z boku zobaczył podwórko dla karetek szpitalnych, ale i tam nie było żadnego samochodu ani karetki.

Przystanął na chodniku przed szpitalem i zapalił papierosa. Rozpiął marynarkę i stanął w świetle latarni, tak żeby jego twarz była widoczna. Jakiś młody człowiek szedł szybko od Dziewiątej Alei, z paczką pod pachą. Był w wiatrówce i miał gęste czarne włosy. Jego twarz wydała się Michaelowi znajoma, ale kiedy wszedł w światło latarni, nie mógł jej sobie umiejscowić. Jednakże młody człowiek zatrzymał się przed nim i wyciągnął rękę mówiąc z silnym włoskim akcentem:

– Donie Michaelu, czy pan mnie pamięta? Enzo, pomocnik i zięć piekarza Nazorinego Paniterry. Pana ojciec uratował mi życie, bo uzyskał zgodę władz, żebym pozostał w Ameryce.

Michael uścisnął mu dłoń. Teraz go sobie przypomniał. Enzo mówił dalej:

– Przyszedłem złożyć uszanowanie pańskiemu ojcu. Czy wpuszczą mnie do szpitala tak późno?

Michael uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Nie, ale w każdym razie dziękuję. Powiem donowi, że pan był.

Jakiś wóz nadjeżdżał z warkotem ulicą i to natychmiast pobudziło czujność Michaela. Powiedział do Enza:

– Niech pan się szybko stąd zmywa. Mogą być nieprzyjemności. Lepiej, żeby pan nie miał do czynienia z policją.

Dojrzał strach na twarzy młodego Włocha. Nieprzyjemności z policją mogły oznaczać deportację albo odmowę przyznania obywatelstwa. Ale młody człowiek trzymał się mocno. Szepnął po włosku:

– Jeżeli będą nieprzyjemności, zostanę, żeby pomóc. Jestem to winien Ojcu Chrzestnemu.

Michael był wzruszony. Już miał powtórzyć młodemu człowiekowi, żeby sobie poszedł, ale pomyślał: dlaczego nie pozwolić mu zostać? Dwaj mężczyźni przed szpitalem mogą odstraszyć ludzi Sollozza przysłanych na robotę. Jeden prawie na pewno by tego nie osiągnął. Poczęstował Enza papierosem i podał mu ognia. Obaj stali pod latarnią w zimnie grudniowej nocy. Żółte szyby szpitala, przepołowione zielenią gwiazdkowych dekoracji, migotały nad nimi. Właśnie kończyli palić, kiedy długi, niski, czarny samochód skręcił z Dziewiątej Alei w Trzydziestą Ulicę i jechał ku nim tuż przy krawężniku. Już prawie się zatrzymał. Michael przypatrzył się, chcąc dojrzeć twarze siedzących w środku, i mimo woli drgnął. Wóz zdawał się zatrzymywać, po czym ruszył szybko naprzód. Ktoś widać poznał Michaela. Michael poczęstował Enza następnym papierosem i zauważył, że ręce pomocnika piekarskiego drżą. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że sam ma ręce spokojne.

Postali na ulicy, paląc papierosy, nie dłużej niż dziesięć minut, gdy wtem nocne powietrze rozdarła syrena policyjna. Wóz patrolowy z piskiem skręcił z Dziewiątej Alei i zajechał przed szpital. Tuż za nim nadjechały jeszcze dwa samochody policyjne. Nagle wejście do szpitala zalał tłum umundurowanych policjantów i detektywów. Michael odetchnął z ulgą. Poczciwy stary Sonny musiał od razu nawiązać kontakt. Michael ruszył im na spotkanie.

Dwaj olbrzymi, barczyści policjanci złapali go za ręce. Inny go obszukał. Masywny kapitan policji, ze złotą plecionką na czapce, wszedł po schodach, a jego ludzie rozstąpili się z szacunkiem, by go przepuścić. Był mężczyzną pełnym wigoru, mimo swojej tuszy i mimo siwych włosów wymykających się spod czapki. Twarz miał mięsistą i czerwoną. Podszedł do Michaela i wrzasnął:

– Myślałem, że przymknąłem was wszystkich, makaroniarskich łobuzów. Kim jesteś, do cholery, i co tu robisz?

Jeden z policjantów stojących obok Michaela powiedział:

– Czysty jest, panie kapitanie.

Michael milczał. Przypatrywał się temu kapitanowi policji, chłodno badając jego twarz, metaliczne, niebieskie oczy. Detektyw w cywilnym ubraniu powiedział:

– To Michael Corleone, syn dona.

Michael zapytał spokojnie:

– Co się stało z detektywami, którzy mieli pilnować mojego ojca? Kto ich zdjął z posterunku?

Kapitan zapienił się z wściekłości.

– Ty pieprzony łachudro, coś ty za jeden, żeby mnie uczyć, co mam robić? Ja ich zdjąłem. Gówno mnie obchodzi, ilu makaroniarskich gangsterów pozabija się nawzajem. Gdyby to ode mnie zależało, nie kiwnąłbym nawet palcem, żeby ochronić twojego starego od rozwałki. A teraz zjeżdżaj stąd, do cholery! Wynoś się z tej ulicy, pętaku, i nie przyłaź do szpitala, kiedy nie jest pora odwiedzin.

Michael wciąż przypatrywał mu się uważnie. Nie rozgniewało go to, co mówił kapitan policji. Jego myśli gnały jak szalone. Czy to możliwe, że Sollozzo był w pierwszym samochodzie i zobaczył go stojącego przed szpitalem? Czy możliwe, że Sollozzo zadzwonił potem do tego kapitana i zapytał: „Dlaczego ludzie Corleone’ów dalej się kręcą koło szpitala, kiedy ci zapłaciłem, żebyś ich przymknął?”. Czy jest możliwe, że wszystko zostało starannie zaplanowane, tak jak mówił Sonny? Wszystko tu pasowało. Nadal opanowany, zwrócił się do kapitana:

– Nie ruszę się z tego szpitala, dopóki pan nie wystawi posterunku przed separatką mojego ojca.

Kapitan nie zadał sobie trudu, żeby mu odpowiedzieć. Zwrócił się do stojącego obok detektywa:

– Phil, zamknij tego pętaka.

Detektyw odparł z wahaniem:

– Chłopak jest czysty, kapitanie. Jest bohaterem wojennym i nigdy nie był wmieszany w żadne afery. Gazety mogłyby narobić smrodu.

Kapitan naskoczył na detektywa z twarzą poczerwieniałą z furii. Wrzasnął:

– Do cholery, mówiłem, żeby go zamknąć!

Michael, wciąż rozumując jasno, bez gniewu, odrzekł z rozmyślną złośliwością:

– Ile Turek panu zapłacił za wystawienie mojego ojca, kapitanie?

Kapitan policji obrócił się do niego. Rozkazał dwóm krzepkim policjantom:

– Przytrzymać go.

Michael poczuł, że obie ręce przyciśnięto mu do boków. Dojrzał masywną pieść kapitana spadającą mu sierpowym na twarz. Próbował się uchylić, ale pięść trafiła go wysoko w kość policzkową. Pod czaszką wybuchnął mu granat. Usta wypełniła krew i małe, twarde kawałki kości, które, jak sobie uświadomił, były jego zębami. Poczuł, że bok głowy obrzmiewa mu tak, jakby wypełniał się powietrzem. Nogi mu zwiotczały i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymali dwaj policjanci. Ale był nadal przytomny. Detektyw w cywilnym ubraniu wysunął się przed niego, żeby nie pozwolić kapitanowi uderzyć go powtórnie, i powiedział:

– Rany boskie, kapitanie, pan go naprawdę uszkodził.

Kapitan odparł głośno:

– Nie tknąłem go. Napadł na mnie i przewrócił się. Rozumiecie? Stawiał opór przy aresztowaniu.

Przez czerwoną mgłę Michael widział podjeżdżające do krawężnika dalsze samochody. Wysiadali z nich jacyś ludzie. W jednym z nich rozpoznał adwokata Clemenzy, który mówił uprzejmie i pewnie do kapitana policji:

– Rodzina Corleone najęła prywatnych detektywów, żeby pilnowali pana Corleone. Ludzie, którzy są ze mną, mają pozwolenie na noszenie broni, kapitanie. Jeżeli pan ich zaaresztuje, będzie pan musiał rano stanąć przed sędzią i wyjaśnić mu dlaczego.

Adwokat zerknął na Michaela.

– Czy pan chce wnieść skargę przeciwko temu, kto panu to zrobił? – zapytał.

Michael miał trudności z mówieniem. Szczęki mu się nie schodziły, ale zdołał wybełkotać:

– Pośliznąłem się. Pośliznąłem się i upadłem.

Zauważył, że kapitan posłał mu triumfujące spojrzenie, i próbował odpowiedzieć na nie uśmiechem. Za wszelką cenę chciał ukryć rozkoszny, lodowaty chłód, który opanował jego mózg, falę zimnej nienawiści, która przenikała jego ciało. Nie chciał ujawnić nikomu na świecie, co czuje w tym momencie. Tak, jak nie chciałby tego don. A potem poczuł, że wnoszą go do szpitala, i stracił przytomność.

Kiedy się ocknął nazajutrz rano, stwierdził, że szczęki ma zdrutowane i że brak mu czterech zębów po lewej stronie. Przy jego łóżku siedział Hagen.

– Czy mnie uśpili? – zapytał Michael.

– Aha – odrzekł Hagen. – Musieli ci wydłubać z dziąseł kawałki kości i uważali, że to będzie zbyt bolesne. Poza tym i tak właściwie byłeś nieprzytomny.

– Czy stało mi się coś poza tym? – spytał Michael.

– Nie – odrzekł Hagen. – Sonny chce, żebyś pojechał na Long Beach. Myślisz, że dasz radę?

– Jasne. Czy z donem wszystko w porządku?

Hagen zaczerwienił się.

– Myślę, że teraz rozwiązaliśmy problem. Mamy firmę prywatnych detektywów i cały teren jest obsadzony. Powiem ci więcej, jak będziemy w samochodzie.

Prowadził Clemenza, Michael i Hagen siedzieli na tylnym siedzeniu. Michael czuł pulsowanie w głowie.

– Więc, co u diabła, stało się właściwie wczoraj wieczorem? Czyście się dowiedzieli?

Hagen wyjaśnił spokojnie:

– Sonny ma swoją wtyczkę, detektywa Phillipsa, tego, który próbował cię ochronić. Dał nam cynk. Ten kapitan policji, McCluskey, jest gościem, który ciągnie grubą forsę, odkąd został policjantem. Nasza Rodzina wpłaciła mu całkiem sporo. Jest pazerny i niesolidny w załatwianiu interesów. Ale Sollozzo musiał mu dużo zapłacić. McCluskey zaraz po godzinach odwiedzin kazał zaaresztować wszystkich ludzi Tessia przed szpitalem i w środku. Nie poprawiło sytuacji to, że niektórzy mieli broń. A potem McCluskey ściągnął oficjalnych detektywów spod drzwi dona. Twierdził, że są mu potrzebni i że jakieś inne gliny miały zająć ich miejsce, ale im się coś pokręciło. To bujda. Zapłacono mu, żeby wystawił dona. A Phillips powiada, że to jest taki gość, który popróbuje tego znowu. Sollozzo musiał mu dać fortunę na początek i obiecać gwiazdkę z nieba w przyszłości.

– Czy było coś w gazetach o moim pobiciu?

– Nie – odrzekł Hagen. – Nie puściliśmy farby. Nikt nie chce, żeby to się rozeszło. Ani gliny, ani my.

– Dobrze – powiedział Michael. – Czy młody Enzo się wymknął?

– Tak – odparł Hagen. – Sprytniejszy był od ciebie. Jak się zjawiły gliny, od razu zniknął. Twierdzi, że był z tobą, kiedy przejeżdżał wóz Sollozza. Czy to prawda?

– Tak – potwierdził Michael. – To porządny chłopak.

– Zaopiekujemy się nim – powiedział Hagen. – Dobrze się czujesz? – Twarz miał zatroskaną. – Wyglądasz paskudnie.

– Dobrze – odrzekł Michael. – Jak się nazywa ten kapitan policji?

– McCluskey – powiedział Hagen. – Aha, może poprawi ci samopoczucie wiadomość, że Rodzina Corleone nareszcie zdobyła punkt. Bruno Tattaglia, dzisiaj o czwartej rano.

Michael poderwał się.

– Jak to? Myślałem, że mieliśmy przywarować.

Hagen wzruszył ramionami.

– Po tym, co się stało w szpitalu, Sonny się zeźlił. Cyngli rozesłano na cały Nowy Jork i New Jersey. Wczoraj wieczorem zestawiliśmy listę. Próbuję pohamować Sonny’ego, Mike. Może ty mógłbyś z nim pogadać. Całą tę sprawę można jeszcze załatwić bez większej wojny.

– Pogadam z nim – przyrzekł Mike. – Czy dzisiaj rano jest konferencja?

– Tak – potwierdził Hagen. – Sollozzo wreszcie nawiązał kontakt i chce zasiąść z nami przy stole. Szczegóły załatwia negocjator. To oznacza, że wygrywamy. Sollozzo wie, że przegrał, i chce ujść z życiem. – Hagen przerwał. – Może myślał, że jesteśmy mięczakami, gotowymi do ustępstw, bo nie oddawaliśmy ciosów. Teraz, kiedy jeden z synów Tattaglii nie żyje, zrozumiał, że podchodzimy do sprawy poważnie. Naprawdę strasznie zaryzykował, porywając się na dona. Aha, i mamy też potwierdzenie co do Luki. Zabili go wieczorem w przeddzień postrzelenia twojego ojca. W nocnym klubie Bruna. Masz pojęcie?

– Nic dziwnego, że go zaskoczyli znienacka – powiedział Michael.

Wjazd na placyk przy domach w Long Beach był zagrodzony długim czarnym samochodem zaparkowanym w poprzek wylotu. Michael zauważył, że w dwóch domach po obu stronach są otwarte okna na wyższych piętrach. Rany boskie, Sonny widać naprawdę podchodzi do sprawy poważnie.

Clemenza zaparkował wóz i wszyscy trzej weszli na placyk. Dwaj strażnicy byli ludźmi Clemenzy i Clemenza powitał ich zmarszczeniem brwi, które służyło za pozdrowienie. Tamci pokwitowali je kiwnięciem głowy. Nie było żadnych uśmiechów, żadnych słów. Clemenza poprowadził Hagena i Michaela do wnętrza domu.

Nim zadzwonili, drzwi otworzył inny strażnik. Najwyraźniej obserwował ich z okna. Poszli do narożnego gabinetu i zastali tam Sonny’ego i Tessia, którzy na nich czekali. Sonny podszedł do Michaela, ujął w dłonie głowę młodszego brata i powiedział żartobliwie: – Pięknie. Pięknie. – Michael odtrącił jego ręce, podszedł do biurka i nalał sobie whisky, mając nadzieję, że stępi ból w zdrutowanej szczęce.

W pięciu zasiedli w pokoju, ale atmosfera była inna niż podczas ich dawniejszych spotkań. Sonny był weselszy, bardziej pogodny, i Michael zrozumiał, co ta wesołość oznacza. W umyśle jego starszego brata nie było już miejsca na żadne wątpliwości. Zdecydował się i nic nie mogło zachwiać jego postanowieniem. Zamach Sollozza z poprzedniego wieczora był ostatnią kroplą. Nie mogło już być mowy o zawieszeniu broni.

– Mieliśmy telefon od negocjatora, kiedy ciebie nie było – powiedział Sonny do Hagena. – Turek chce spotkania zaraz. – Sonny zaśmiał się. – Ale ten drań ma jaja! – zawołał z podziwem. – Wczoraj nawala, a chce spotkania dziś albo jutro. Tymczasem my mamy siedzieć cicho i przyjmować wszystko, co nam zasunie. Co za pieprzona czelność!

– Co odpowiedziałeś? – zapytał Hagen ostrożnie.

Sonny wyszczerzył zęby.

– Powiedziałem, że jasne, czemu nie? Kiedy tylko zechce, mnie się nie spieszy. Mam na ulicach stu cyngli dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeżeli Sollozzo wytknie choćby kawałek tyłka, będzie trupem. Niech sobie zwlekają, ile tylko chcą.

– Czy była jakaś konkretna propozycja? – zapytał Hagen.

– A jakże – odparł Sonny. – Chce, żebyśmy przysłali Mike’a na spotkanie z nim, aby wysłuchał jego propozycji. Negocjator gwarantuje bezpieczeństwo Mike’a. Sollozzo nie prosi nas o zagwarantowanie jego własnego bezpieczeństwa. Wie, że o to prosić nie może. Bezcelowe. Więc spotkanie będzie zorganizowane z jego strony. Jego ludzie zabiorą Mike’a i zawiozą go na miejsce. Mike wysłucha Sollozza i potem go puszczą wolno. Ale miejsce spotkania nie zostało ujawnione. Obiecują, że układ będzie tak dobry, że nie będziemy mogli go odrzucić.

– A co z Tattagliami? – zapytał Hagen. – Co zrobią w sprawie Bruna?

– To należy do układu. Negocjator mówi, że Rodzina Tattagliów zgodziła się zastosować do Sollozza. Zapomną o Brunonie Tattaglii. On płaci za to, co zrobili mojemu ojcu. Jedno przekreśla drugie. – Sonny zaśmiał się znowu. – Bezczelne dranie.

Hagen ostrożnie zaproponował:

– Powinniśmy wysłuchać, co mają do powiedzenia.

Sonny potrząsnął głową.

– Nie, nie, consigliori, nie tym razem. – W jego głosie był nikły ślad włoskiego akcentu. Świadomie przedrzeźniał dla żartu ojca. – Żadnych dalszych spotkań. Żadnych dyskusji. Żadnych sztuczek Sollozza. Kiedy negocjator znowu skontaktuje się z nami w sprawie naszej odpowiedzi, masz mu przekazać tylko jedno. Ja chcę Sollozza. Jeżeli nie, to wojna na całego. Pójdziemy na materace i wyślemy wszystkich cyngli na ulicę. Interesy będą po prostu musiały ucierpieć.

– Inne Rodziny nie pójdą na generalną wojnę – powiedział Hagen. – To zanadto wszystkich obciąża.

Sonny wzruszył ramionami.

– Mają proste rozwiązanie. Dajcie mi Sollozza. Albo walczcie z Rodziną Corleone. – Sonny przerwał, po czym dodał szorstko: – Żadnych więcej rad, jak to załatwić, Tom. Decyzja zapadła. Twoje zadanie to pomóc mi wygrać. Rozumiesz?

Hagen pochylił głowę. Na chwilę zamyślił się głęboko. Potem powiedział:

– Rozmawiałem z twoim człowiekiem z komisariatu policji. Powiada, że kapitan McCluskey ma dostać swoją dolę z operacji narkotykami. Zgodził się być obstawą Sollozza. Turek nie wytyka nosa ze swojej nory bez McCluskeya. Kiedy się spotka z Mikiem na rozmowę, McCluskey będzie siedział obok niego. W cywilnym ubraniu, ale z bronią. Otóż musisz zrozumieć, Sonny, że póki Sollozzo jest tak strzeżony, nie uda ci się go tknąć. Nikt jeszcze nie kropnął bezkarnie kapitana policji nowojorskiej. W tym mieście zrobiłoby się nieznośnie gorąco, bo to i gazety, i cała komenda policji, Kościoły, wszystko. To byłoby katastrofalne. Rodziny naskoczyłyby na ciebie. Corleone’owie staliby się wyrzutkami. Nawet opiekunowie polityczni dona pochowaliby się. Więc weź to pod rozwagę.

Sonny wzruszył ramionami.

– McCluskey nie może wiecznie sterczeć przy Turku. Poczekamy.

Tessio i Clemenza pykali z cygar, stropieni, nie śmiąc przemówić, ale pocąc się. Gdyby powzięto błędną decyzję, zapłaciliby za to własną skórą.

Michael odezwał się po raz pierwszy. Zapytał Hagena:

– Czy ojca można przewieźć tu ze szpitala?

Hagen potrząsnął głową.

– To pierwsza rzecz, o jaką spytałem. Niemożliwe. Jest w bardzo złym stanie. Przetrzyma, ale potrzebuje rozmaitych zabiegów, być może jeszcze jakiejś operacji. Niemożliwe.

– To musicie dostać Sollozza zaraz – stwierdził Michael. – Nie możemy czekać. Facet jest zanadto niebezpieczny. Wyskoczy z jakimś nowym pomysłem. Pamiętajcie, że dla niego nadal kluczową sprawą jest pozbycie się naszego starego. On o tym wie. W porządku, zdaje sobie sprawę, że teraz sytuacja jest bardzo ciężka, więc gotów jest przyjąć każdą porażkę w zamian za swoje życie. Ale jeżeli tak czy owak ma być zabity, popróbuje jeszcze raz dona. A ponieważ pomaga mu ten kapitan policji, więc kto wie, co może się zdarzyć. Nie możemy ryzykować. Musimy dorwać Sollozza natychmiast.

Sonny podrapał się w zamyśleniu po brodzie.

– Masz rację, chłopaku – przyznał. – Doszedłeś do sedna sprawy. Nie możemy dopuścić, żeby Sollozzo znowu się dobrał do starego.

– A co z kapitanem McCluskeyem? – zapytał spokojnie Hagen.

Sonny obrócił się do Michaela z dziwnym uśmieszkiem.

– No właśnie, chłopcze, co z tym twardym kapitanem policji?

Michael odpowiedział powoli:

– Okay, to jest ostateczność. Ale bywają przypadki, kiedy najbardziej ostateczne kroki są uzasadnione. Wyobraźmy sobie, że musimy zabić McCluskeya. Można to zrobić w ten sposób, żeby go mocno obciążyć, tak że nie byłby to już uczciwy kapitan policji wypełniający swoje obowiązki, ale skorumpowany funkcjonariusz, zamieszany w różne kanty, który dostał to, co mu się należało, tak jak każdy kanciarz. Mamy na liście płacy dziennikarzy, którym możemy podać tę historię z dostatecznymi dowodami, aby ją mogli wylansować. To by trochę zmniejszyło wzburzenie. Jak wam się to widzi?

Michael popatrzał z respektem na pozostałych. Tessio i Clemenza mieli ponure miny i nie chcieli się odezwać. Sonny powiedział z tym samym dziwnym uśmiechem.

– Mów dalej, chłopaku, świetnie ci to idzie. Ustami niewiniątek, jak zawsze mawiał don. No, dalej, Mike, powiedz nam coś więcej.

Hagen także uśmiechał się z lekka, odwracając głowę. Michael zarumienił się.

– Ano, chcą, żebym poszedł na rozmowę z Sollozzem. Będziemy tam tylko ja, Sollozzo i McCluskey, nikogo więcej. Naznaczcie spotkanie za dwa dni od dziś, a potem każcie naszym informatorom wywiedzieć się, gdzie ono nastąpi. Nalegajcie na to, że musi być w jakimś miejscu publicznym, że nie pozwolę się zabrać do żadnego mieszkania czy domu. Niech to będzie jakaś restauracja czy bar w szczytowej porze kolacji, coś w tym rodzaju, żebym się czuł bezpieczny. Oni także będą czuli się bezpieczni. Nawet Sollozzowi nie przyjdzie do głowy, że odważylibyśmy się rąbnąć kapitana. Obszukają mnie, jak się z nimi spotkam, więc wtedy będę musiał być czysty, ale obmyślcie jakiś sposób podrzucenia mi broni, kiedy będę z nimi gadał. Wtedy kropnę ich obu.

Wszyscy czterej obrócili głowy i wpatrzyli się w niego. Clemenza i Tessio byli poważni i zdumieni. Hagen miał minę trochę smutną, ale nie zaskoczoną. Chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Natomiast Sonny, ze swoją pucołowatą twarzą Kupidyna drgającą z uciechy, nagle ryknął głośnym śmiechem. Był serdeczny, nieudawany. Sonny naprawdę pękał ze śmiechu. Wskazał palcem Michaela usiłując przemówić, choć aż go zatykało z rozbawienia.

– Ty, chłopak z pierwszorzędnego college’u, który nigdy nie chciał mieszać się do spraw Rodziny! A teraz chcesz zabić kapitana policji i Turka tylko dlatego, że McCluskey rozkwasił ci twarz. Bierzesz to osobiście, to jest zwyczajny biznes, a ty to bierzesz osobiście. Chcesz zabić obu tych gości dlatego, że dostałeś po pysku. Więc wszystko to lipa. Przez wszystkie te lata to była po prostu lipa.

Clemenza i Tessio, rozumiejąc to zupełnie opacznie, myśląc, że Sonny wyśmiewa się z brawury młodszego brata robiącego taką propozycję, także uśmiechali się szeroko i trochę protekcjonalnie do Michaela. Tylko Hagen roztropnie zachowywał nieprzenikniony wyraz twarzy.

Michael rozejrzał się po wszystkich, po czym popatrzał na Sonny’ego, który wciąż nie mógł pohamować śmiechu.

– Ty kropniesz ich obu? – zapytał Sonny. – Słuchaj, chłopaku, nie dadzą ci za to medali, posadzą cię na krześle elektrycznym. Wiesz o tym? To nie jest robota dla bohaterów, nie strzelasz do ludzi z odległości mili. Strzelasz, kiedy widzisz białka ich oczu, tak jak nas uczyli w szkole, pamiętasz? Musisz stanąć tuż przy nich i rozwalić im łby, a ich mózg opryska ci twoje eleganckie ubranko. No więc jak, chłopcze, chcesz to zrobić dlatego, że jakiś tępy glina cię trzepnął?

Sonny śmiał się ciągle.

Michael wstał.

– Lepiej przestań się śmiać – powiedział. Zmiana, która w nim zaszła, była tak niesłychana, że uśmiechy znikły z twarzy Clemenzy i Tessia. Michael nie był wysoki ani masywnie zbudowany, ale zdawała się emanować z niego groźba. W tej chwili był wcieleniem samego dona Corleone. Jego oczy stały się bladopłowe, a twarz zbielała. Zdawało się, lada chwila rzuci się na swego starszego i silniejszego brata. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby miał w ręku broń, Sonny znalazłby się w niebezpieczeństwie. Sonny przestał się śmiać, a Michael zwrócił się do niego zimnym, groźnym głosem:

– Myślisz, że nie potrafię tego zrobić, ty draniu?

Sonny opanował atak śmiechu.

– Wiem, że potrafisz – powiedział. – Nie śmiałem się z tego, co mówiłeś. Śmiałem się z tego, jak zabawnie rzeczy się układają. Zawsze mówiłem, że jesteś najtwardszy w rodzinie, twardszy od samego dona. Byłeś jedynym, który potrafił nie zgadzać się z naszym starym. Pamiętam cię, jak byłeś dzieciakiem. Jaki wtedy byłeś zadziorny. Do diabła, nawet ze mną się naparzałeś, a przecież byłem dużo starszy od ciebie. Freddie musiał cię lać na kwaśne jabłko przynajmniej raz w tygodniu. A teraz Sollozzo ma ciebie za tego miękkiego w Rodzinie, bo pozwoliłeś, żeby McCluskey cię uderzył, i nie oddałeś mu, i nie chciałeś się mieszać do zatargów Rodziny. Wyobraża sobie, że nie ma się czym martwić, jeżeli spotka się z tobą sam na sam. A McCluskey też ma cię za strachliwego Włocha. – Sonny przerwał, po czym dodał łagodnie: – Ale jednak jesteś Corleone, ty łobuzie. I ja byłem jedynym, który to wiedział. Siedziałem tu i czekałem przez ostatnie trzy dni, odkąd postrzelili starego, żebyś wyskoczył z tej wymuskanej, wojenno-bohaterskiej, lipnej postaci, z którą się obnosiłeś. Czekałem, żebyś został moją prawą ręką, żebyśmy mogli pozabijać tych skubańców, którzy próbują zniszczyć naszego ojca i naszą Rodzinę. I na to trzeba było tylko trzaśnięcia w szczękę. Co ty na to? – Sonny uczynił komiczny gest zadawania ciosu i powtórzył: – No, co ty na to?

Napięcie w pokoju ustąpiło. Mike potrząsnął głową.

– Sonny, robię to dlatego, że to jest jedyna rzecz do zrobienia. Nie mogę pozwolić, żeby Sollozzo znowu dobrał się do ojca. Najwyraźniej jestem jedynym, który ma do niego dojście. I obmyśliłem to sobie. Nie sądzę, żebyś znalazł kogoś innego, kto by rąbnął kapitana policji. Może ty byś to zrobił, Sonny, ale masz żonę i dzieci i musisz kierować sprawami Rodziny, dopóki ojciec nie wróci do formy. Więc zostaję ja i Freddie. Freddie jest zszokowany i nie do użytku. W końcu zostaję tylko ja. To wszystko jest logiczne. Cios w szczękę nie miał z tym nic wspólnego.

Sonny podszedł i uściskał go.

– Guzik mnie obchodzi, jakie masz powody, jeżeli tylko jesteś teraz z nami. I powiem ci jeszcze jedno: masz rację od początku do końca. Tom, co ty na to?

Hagen wzruszył ramionami.

– Rozumowanie jest słuszne. A to dlatego, że nie sądzę, aby Turek podchodził uczciwie do układu. Myślę, że jeszcze spróbuje dobrać się do dona. W każdym razie tak musimy przypuszczać na podstawie jego dotychczasowych wyczynów. Więc spróbujmy dostać Sollozza. Dostaniemy go, nawet jeżeli będzie trzeba kropnąć tego kapitana policji. Ale ktokolwiek będzie załatwiał tę robotę, ogromnie zaryzykuje. Czy to musi być Mike?

– Ja mógłbym to zrobić – powiedział cicho Sonny.

Hagen ze zniecierpliwieniem potrząsnął głową.

– Sollozzo nie dopuściłby cię na milę do siebie, choćby miał dziesięciu kapitanów policji. A poza tym pełnisz obowiązki głowy Rodziny. Nie można cię narażać. – Hagen przerwał i zwrócił się do Clemenzy i Tessia: – Czy któryś z was ma pierwszorzędnego cyngla, kogoś naprawdę specjalnego, kto podjąłby się tej roboty? Nie musiałby się martwić o pieniądze do końca życia.

Clemenza przemówił pierwszy:

– Nikogo takiego, kogo Sollozzo by nie znał. Od razu by się połapał. Połapałby się tak samo, gdybym poszedł ja czy Tessio.

– A kogoś naprawdę twardego, kto jeszcze nie wyrobił sobie opinii, jakiegoś dobrego rekruta? – zapytał Hagen.

Obaj caporegime’owie potrząsnęli głowami. Tessio uśmiechnął się, ażeby wydać się mniej zjadliwym, i powiedział:

– To tak, jakby wziąć faceta z prowincjonalnej drużyny na rozgrywki o mistrzostwo Stanów.

– Więc musi być Mike – zdecydował krótko Sonny. – Z tysiąca różnych powodów. Najważniejsze, że oni mają go za lalusia. A potrafi wykonać robotę, to gwarantuję, i to jest ważne, bo będziemy mieli tylko tę jedną okazję dobrać się do tego chytrego, drańskiego Turka. Dlatego teraz musimy obmyślić najlepszy sposób wsparcia Mike’a. Tom, Clemenza, Tessio, wywiedzcie się, ile to będzie kosztowało. Kiedy się tego dowiemy, możemy obmyślić, jak mu dostarczyć broń. Clemenza, masz mu dać naprawdę bezpieczną spluwę z twojej kolekcji, najpewniejszą, jaką masz. Niemożliwą do wytropienia. Postaraj się o krótką lufę i dużą siłę uderzenia. Nie musi być celna. Kiedy Mike jej użyje, będzie tuż przy nich. Mike, jak tylko użyjesz broni, rzuć ją na podłogę. Nie daj się złapać, mając ją przy sobie. Clemenza, oklej lufę i cyngiel tym swoim specjalnym plastrem, żeby nie zostały odciski palców. Pamiętaj, Mike, że możemy załatwić wszystko, świadków i tak dalej, ale jeżeli cię złapią z bronią, nie damy rady. Będziemy mieli przerzut i ochronę, i potem znikniesz na ładne, długie wakacje, dopóki to nie ostygnie. Nie będzie cię przez długi czas, ale nie chcę, żebyś się żegnał ze swoją dziewczyną czy nawet do niej dzwonił. Kiedy już będzie po wszystkim, a ty się znajdziesz poza krajem, prześlę jej wiadomość, że wszystko w porządku. To rozkaz. – Sonny uśmiechnął się do brata. – A teraz trzymaj się Clemenzy i przyzwyczajaj się obchodzić z bronią, którą ci wybierze. Może nawet poćwicz trochę. My zajmiemy się wszystkim innym. Wszystkim. Okay, chłopcze?

I znowu Michael Corleone poczuł ten rozkoszny, odświeżający chłód w całym ciele. Powiedział do brata:

– Nie musiałeś mi mówić tych bzdur o nierozmawianiu z moją dziewczyną na taki temat. Coś ty myślał, do cholery, że zadzwonię do niej, żeby się pożegnać?

Sonny odparł pospiesznie:

– W porządku, ale jesteś jeszcze surowy, więc wszystko tłumaczę dokładnie. Zapomnij o tym.

– Jak to surowy, do diabła? Słuchałem naszego starego tak samo pilnie jak ty. Jak myślisz, skąd się tak wycwaniłem? – Obaj się roześmieli.

Hagen nalał wszystkim. Miał minę trochę posępną. Mąż stanu zmuszony uciec się do wojny, prawnik zmuszony uciec się do prawa.

– Ano, w każdym razie teraz już wiemy, co będziemy robili – stwierdził.

Rozdział 11

Kapitan Mark McCluskey siedział w swoim biurze, obracając w palcach trzy pękate koperty z kwitami wyścigowymi. Marszczył brwi, usiłując rozszyfrować umieszczone na nich zapisy. Było to dla niego bardzo ważne. W kopertach znajdowały się kwity, które jego ludzie skonfiskowali podczas obławy, kiedy poprzedniego wieczora natrafili na jednego z bukmacherów Rodziny Corleone. Teraz bukmacher musiałby odkupić te kwity, aby stawiający nie mogli twierdzić, że wygrali, i wykończyć go.

Dla kapitana McCluskeya było ogromnie ważne odszyfrować kwity, bo nie chciał zostać oszukany, kiedy odsprzedawałby je bukmacherowi. Jeżeli były warte pięćdziesiąt kawałków, to może udałoby się je odsprzedać za pięć. Ale jeżeli zrobiono dużo wysokich zakładów i kwity przedstawiały wartość stu czy może nawet dwustu kawałków, cena powinna być znacznie wyższa. McCluskey bawił się kopertą, wreszcie zdecydował, że pozwoli bukmacherowi trochę się spocić i złożyć pierwszą ofertę. To mogłoby wskazać, jaka powinna być rzeczywista cena.

McCluskey popatrzał na zegar wiszący na ścianie biura. Była już pora zabrać tego oślizłego Turka, Sollozza, i zawieźć go tam, gdzie miał się spotkać z Rodziną Corleone. McCluskey podszedł do szafki ściennej i zaczął się przebierać w cywilne ubranie. Kiedy skończył, zadzwonił do żony i powiedział jej, że tego wieczora nie będzie w domu na kolacji, bo ma służbę w mieście. Nigdy nie zwierzał się żonie z niczego. Myślała, że żyją tak, jak żyją, z jego pensji policjanta. McCluskey prychnął z rozbawienia. Jego matka myślała tak samo, ale on nauczył się wcześnie. Ojciec wprowadził go w tajniki zawodu.

Ojciec był sierżantem policji. Co tydzień ojciec z synem obchodzili swój rejon, a McCluskey senior przedstawiał sześcioletniego chłopca sklepikarzom, mówiąc: „A to jest mój mały”.

Właściciele sklepików ściskali mu dłoń, prawili przesadne komplementy i otwierali szuflady kas, by wręczyć malcowi w podarunku pięć albo dziesięć dolarów. Pod koniec dnia mały Mark McCluskey miał wszystkie kieszenie wypchane banknotami i czuł się ogromnie dumny, iż znajomi ojca tak go lubią, że dają mu prezenty, ilekroć go zobaczą. Ma się rozumieć, ojciec składał dlań te pieniądze w banku na wykształcenie w college’u, a mały Mark dostawał dla siebie co najwyżej pięćdziesiąt centów.

Potem, kiedy Mark wracał do domu i jego stryjowie policjanci pytali, kim chciałby być, jak dorośnie, on zaś seplenił po dziecinnemu: „policjantem”, wszyscy śmiali się gromko. I oczywiście później, choć ojciec chciał, żeby najpierw poszedł do college’u, zaraz po szkole średniej zaczął się kształcić na policjanta.

Był dobrym policjantem, dzielnym policjantem. Twardzi młodzi chuligani, którzy terroryzowali ludzi na rogach ulic, wiali, kiedy się zbliżał, aż w końcu całkiem zniknęli z jego rejonu. Był bardzo twardym i bardzo porządnym policjantem. Nigdy nie prowadzał swojego syna do sklepikarzy, ażeby zbierał dla niego pieniężne podarki za przymykanie oczu na łamanie przepisów o usuwaniu śmieci czy parkowaniu samochodów; brał pieniądze wprost do rąk własnych – gdyż uważał, że je zarobił. Nigdy nie zbaczał do kina ani nie dekował się po restauracjach podczas pieszego obchodu, tak jak to robili inni, zwłaszcza w zimowe noce. Zawsze obchodził swój rejon. Swym sklepom zapewniał solidną ochronę, solidne usługi. Kiedy pijacy i nałogowcy przesiąkali z Bowery, żeby nagabywać przechodniów o pieniądze na jego trasie, przepędzał ich tak brutalnie, że nigdy nie wracali. Kupcy z jego obwodu byli mu za to wdzięczni. I okazywali wdzięczność.

Poza tym stosował się do przyjętego systemu. Bukmacherzy w jego obwodzie wiedzieli, iż nigdy nie zrobi chryi, żeby dostać dodatkową opłatę, że zadowala się swoją cząstką dochodów komisariatu. Jego nazwisko było na liście razem z innymi i nigdy nie próbował dorabiać sobie ekstra. Był przyzwoitym policjantem, który brał tylko czyste łapówki, i jego awansowanie w komendzie policji przebiegało równomiernie, chociaż nie efektownie.

Jednocześnie wychowywał liczną rodzinę – czterech synów, z których żaden nie został policjantem. Wszyscy poszli na uniwersytet Fordham, a ponieważ w tym czasie Mark McCluskey awansował z sierżanta na porucznika i wreszcie na kapitana, nie brakowało im niczego. Wtedy to właśnie McCluskey zyskał sobie opinię twardego w interesach. Bukmacherzy z jego dzielnicy płacili za ochronę więcej niż bukmacherzy z którejkolwiek innej części miasta, ale być może przyczyną były wydatki związane z kształceniem czterech chłopców w college’u.

Sam McCluskey uważał, że nie ma nic złego w czystych łapówkach. Czemu, u licha, jego chłopcy mieliby iść do Nowojorskiego College’u Miejskiego czy jakiejś taniej uczelni na Południu tylko dlatego, że komenda policji nie dawała swoim ludziom wystarczającej pensji, aby z niej wyżyć i przyzwoicie utrzymywać rodzinę? Wszystkich tych ludzi ochraniał własnym życiem i w jego aktach personalnych były pochwały za pojedynki rewolwerowe z bandytami w jego obwodzie, z silnorękimi i niedoszłymi alfonsami. Wdeptał ich w ziemię. Swój zakątek miasta uczynił bezpiecznym dla zwykłych ludzi, i jasne jak słońce, że był uprawniony do czegoś więcej niż jedna marna stówa tygodniowo. Ale nie oburzał się na swoją niską płacę, rozumiał, że każdy musi sam dbać o siebie.

Bruno Tattaglia był jego starym znajomym. Bruno chodził do Fordham razem z jednym z jego synów, a potem otworzył nocny lokal i ilekroć rodzina McCluskeyów spędzała wieczór w mieście – co się nieczęsto zdarzało – mogła korzystać z kabaretu wraz z napojami i kolacją na koszt zakładu. Na sylwestra otrzymywali ozdobne zaproszenia jako goście kierownictwa i zawsze dostawali jeden z najlepszych stolików. Bruno dbał o to, żeby ich przedstawiono sławom występującym w jego lokalu, niekiedy słynnym śpiewaczkom i gwiazdom z Hollywood. Ma się rozumieć, czasami prosił o jakąś drobną uprzejmość, na przykład o zatrudnienie pracownicy, której akta wyczyszczono dla uzyskania zezwolenia na pracę w kabarecie, zazwyczaj ładnej dziewczyny, notowanej przez policję jako prostytutka czy narkomanka. McCluskey chętnie mu to załatwiał.

McCluskey przyjął zasadę, by nigdy nie pokazywać po sobie, że wie, jakie zamiary mają inni ludzie. Kiedy Sollozzo zwrócił się do niego z propozycją, żeby pozostawił starego Corleone’a bez ochrony w szpitalu, McCluskey nie pytał dlaczego. Zapytał o cenę. Kiedy Sollozzo powiedział dziesięć patyków, McCluskey zrozumiał. Nie zawahał się. Corleone był jednym z najwybitniejszych członków mafii w kraju, mającym większe stosunki polityczne, niż kiedykolwiek miał Al Capone. Ktokolwiek by go załatwił, wyświadczyłby krajowi wielką przysługę. McCluskey wziął pieniądze z góry i wykonał zadanie. Kiedy dostał telefon od Sollozza, że przed szpitalem są nadal dwaj ludzie Corleone’a, wpadł we wściekłość. Zamknął przecież wszystkich ludzi Tessia, ściągnął pilnujących detektywów sprzed drzwi szpitalnego pokoju Corleone’a. I teraz, będąc człowiekiem z zasadami, musiałby zwrócić te dziesięć tysięcy, pieniądze, które już przeznaczył na wykształcenie swoich wnuków. I właśnie ogarnięty tą wściekłością pojechał do szpitala i uderzył Michaela Corleone.

Jednakże wszystko obróciło się na dobre. Spotkał się z Sollozzem w lokalu Tattagliów i zawarli jeszcze lepszy układ. I znowu McCluskey nie zadawał pytań, ponieważ znał wszystkie odpowiedzi. Po prostu upewnił się co do ceny. Nie przyszło mu do głowy, że sam mógłby znaleźć się w niebezpieczeństwie. To, żeby ktoś przez chwilę brał pod uwagę zabicie kapitana nowojorskiej policji, było nieprawdopodobne. Najtwardszy opryszek z mafii musiał stać nieruchomo, jeżeli najmarniejszy policjant miał ochotę go obić. Nie było absolutnie żadnych korzyści z zabijania policjantów. Bo wtedy natychmiast unicestwiano całą masę opryszków stawiających opór przy aresztowaniu albo usiłujących zbiec z miejsca przestępstwa, i kto, u licha, miał coś na to poradzić?

McCluskey westchnął i zaczął przygotowywać się do wyjścia z komisariatu. Problemy, stale jakieś problemy. Siostra jego żony w Irlandii właśnie umarła po wielu latach walki z rakiem, a ten rak sporo go kosztował. Teraz pogrzeb będzie kosztował jeszcze więcej. Stryjowie i ciotki w starym kraju potrzebowali od czasu do czasu drobnej pomocy na prowadzenie swoich farm ziemniaczanych, i posyłał im na to pieniądze. Nie skąpił ich. Kiedy razem z żoną odwiedzał stary kraj, traktowano ich jak króla i królową. Może znów się wybiorą tego lata, teraz, kiedy wojna już się skończyła, i przy tych wszystkich pieniądzach, które napływały. McCluskey powiedział swojemu podkomendnemu, gdzie może go znaleźć w razie potrzeby. Nie uważał za konieczne stosować jakichkolwiek środków ostrożności. Zawsze mógł twierdzić, że Sollozzo jest informatorem, z którym się spotkał. Wyszedłszy z komisariatu minął kilka przecznic, po czym złapał taksówkę i pojechał do domu, w którym miał się spotkać z Sollozzem.

Tomowi Hagenowi przypadło w udziale przygotowanie wszystkiego do wyjazdu Michaela z kraju – fałszywego paszportu, karty żeglarskiej, koi na włoskim frachtowcu, który miał zawinąć do jednego z sycylijskich portów. Tego samego dnia wysłano samolotem emisariuszy na Sycylię, aby wspólnie z przywódcą mafii przygotowali kryjówkę w górzystej okolicy.

Sonny załatwił samochód z absolutnie pewnym kierowcą, który miał czekać na Michaela, kiedy wyjdzie z restauracji, gdzie miało się odbyć spotkanie z Sollozzem. Kierowcą tym był sam Tessio, który zgłosił się na ochotnika. Wóz miał wyglądać na podniszczony, ale musiał mieć doskonały silnik. Miał mieć lipne numery i być nie do wytropienia. Chowano go na specjalną robotę, wymagającą czegoś najlepszego.

Michael spędził dzień z Clemenzą, ćwicząc się w strzelaniu z małego rewolweru, który miano mu dostarczyć. Był to kaliber.22 z pociskami o miękkim szpicu; robiły one maleńki otwór wlotowy, a zostawiały ohydnie ziejące dziury, wylatując z ciała ludzkiego. Stwierdził, że jest celny z odległości do pięciu kroków. Dalej kule mogły pójść nie wiadomo gdzie. Język spustowy był twardy, ale Clemenza pomajstrował jakimiś narzędziami, tak że ściągał się łatwiej. Postanowili nie używać tłumika. Nie chcieli, żeby jakiś niewinny widz zrozumiał nieopacznie sytuację i zainterweniował przez naiwną odwagę. Huk strzału odstraszyłby wszystkich od Michaela.

Podczas ćwiczeń Clemenza wciąż go pouczał:

– Rzuć broń, jak tylko skończysz. Po prostu opuść rękę wzdłuż boku i wypuść rewolwer. Nikt nie zauważy. Wszyscy będą myśleli, że dalej jesteś uzbrojony. Będą patrzyli na twoją twarz. Wyjdź z lokalu bardzo prędko, ale nie biegnij. Nie patrz nikomu prosto w oczy, ale i nie odwracaj wzroku. Pamiętaj, będą się ciebie bali, wierz mi, będą się bali. Nikt się nie wtrąci. Jak tylko wyjdziesz, zastaniesz Tessia czekającego w samochodzie. Wsiądź i pozostaw mu resztę. Nie niepokój się przypadkami. Zdziwisz się, jak gładko idą takie sprawy. A teraz włóż ten kapelusz, to zobaczymy, jak wyglądasz.

Nasadził Michaelowi na głowę szary kapelusz. Michael, który nigdy nie nosił kapelusza, skrzywił się. Clemenza go uspokoił.

– To utrudnia rozpoznanie, na wszelki wypadek. Najczęściej daje świadkom wymówkę do zmiany identyfikacji, kiedy im rozjaśnimy w głowie. Pamiętaj, Mike, nie martw się odciskami palców. Kolba i język spustowy są oklejone specjalnym plastrem. Nie dotykaj żadnej innej części broni, o tym pamiętaj.

– Czy Sonny dowiedział się, gdzie Sollozzo mnie zabiera? – zapytał Michael.

Clemenza wzruszył ramionami.

– Jeszcze nie. Sollozzo jest bardzo ostrożny. Ale nie martw się, że może ci zrobić krzywdę. Negocjator pozostaje w naszych rękach, dopóki nie wrócisz cało. Gdyby coś ci się przytrafiło, zapłaci negocjator.

– Dlaczego, u diabła, nadstawia karku? – spytał Michael.

– Dostaje kupę forsy – odrzekł Clemenza. – Małą fortunkę. Poza tym jest ważnym człowiekiem dla Rodziny. Wie, że Sollozzo nie może dopuścić, aby coś mu się stało. Dla Sollozza twoje życie nie jest warte życia negocjatora. Bardzo proste. Będziesz na pewno bezpieczny. To my będziemy później mieli piekło.

– Bardzo źle będzie? – zapytał Michael.

– Bardzo – odrzekł Clemenza. – To oznacza generalną wojnę Rodziny Tattagliów z Rodziną Corleone. Większość przyłączy się do Tattagliów. Wydział sanitarny będzie zbierał mnóstwo trupów tej zimy. – Wzruszył ramionami. – Te rzeczy muszą się zdarzać mniej więcej raz na dziesięć lat. Przez to usuwa się złą krew. A poza tym, jeżeli pozwolimy zastraszyć się w drobiazgach, będą chcieli przejąć wszystko. Trzeba ich powstrzymać od razu na początku. Tak jak należało powstrzymać Hitlera w Monachium, a nie pozwolić, żeby mu się upiekło. Sami sobie narobili ciężkiego kłopotu, kiedy dopuścili, żeby mu to uszło na sucho.

Michael słyszał z ust ojca to samo jeszcze w 1939 roku, zanim wojna się zaczęła. Gdyby Rodziny kierowały Departamentem Stanu, nie byłoby nigdy drugiej wojny światowej – pomyślał z uśmiechem.

Pojechali z powrotem do domu dona, gdzie Sonny nadal miał swoją kwaterę główną. Michael zastanowił się, jak długo jeszcze Sonny zdoła usiedzieć zamknięty na bezpiecznym terenie ośrodka. W końcu będzie musiał zaryzykować wyjście. Sonny’ego zastali drzemiącego na kanapie. Na stole były resztki jego spóźnionego obiadu, kawałki befsztyka, okruchy chleba i na wpół opróżniona butelka whisky.

Zazwyczaj schludny gabinet ojca przybierał wygląd źle utrzymanego pokoju do wynajęcia. Michael obudził brata potrząsając go za ramię i zapytał:

– Dlaczego nie przestaniesz żyć jak niechluj i nie każesz tutaj posprzątać?

Sonny ziewnął.

– Co ty robisz, do cholery, inspekcję koszar? Mike, jeszcze nie mamy wiadomości, gdzie chcą cię zabrać te dranie, Sollozzo i McCluskey. Jeżeli się tego nie dowiemy, to jak, do diabła, podrzucimy ci broń?

– Nie mogę jej mieć przy sobie? Może mnie nie obszukają, a gdyby nawet, to może jej nie znajdą, jeżeli zrobimy to dostatecznie sprytnie. A nawet jak znajdą, to co? Zabiorą mi ją i po krzyku.

Sonny potrząsnął głową.

– Nie. Musimy bez pudła dorwać tego drania Sollozza. Pamiętaj, rąbnij go najpierw, jeżeli tylko zdołasz. McCluskey jest powolniejszy i bardziej tępy. Powinieneś mieć dosyć czasu, żeby go zabić. Czy Clemenza ci mówił, żebyś na pewno rzucił rewolwer?

– Milion razy – odrzekł Mike.

Sonny wstał z kanapy i przeciągnął się.

– Jak twoja szczęka, chłopaku?

– Parszywie.

Lewa strona twarzy bolała go z wyjątkiem tych miejsc, które były drętwe, bo zdrutowane ze znieczuleniem. Wziął ze stołu butelkę whisky i łyknął wprost z niej. Ból zelżał. Sonny powiedział:

– Ostrożnie, Mike, teraz nie pora otępiać się wódką.

– Rany boskie, Sonny, przestań zgrywać ważnego brata – zniecierpliwił się Michael. – Bywałem w walce z ostrzejszymi facetami niż Sollozzo i w gorszych warunkach. Gdzież on ma moździerze, do diabla? A osłonę lotniczą? Ciężką artylerię? Miny lądowe? Jest po prostu cwanym draniem mającym za kompana policyjnego ważniaka. Jak ktoś się raz zdecyduje ich zabić, nie ma innego problemu. Najtrudniejsze jest się zdecydować. Nawet nie będą wiedzieli, co ich rąbnęło.

Do pokoju wszedł Tom Hagen. Powitał ich skinieniem głowy i ruszył prosto do fałszywie zarejestrowanego telefonu. Łączył się kilka razy, wreszcie potrząsnął głową do Sonny’ego.

– Ani słychu. Sollozzo zachowuje to przy sobie, jak długo może.

Telefon zadzwonił. Sonny odebrał go i podniósł dłoń, jak gdyby dając znak, by się uciszyli, chociaż nikt nic nie mówił. Zapisał coś na bloku papieru, potem powiedział:

– Okay, będzie tam – i odłożył słuchawkę. Roześmiał się. – Ten drań, Sollozzo, to jest naprawdę ktoś. Umowa jest taka: dzisiaj o ósmej wieczorem on i kapitan McCluskey zabiorą Mike’a sprzed baru Jacka Dempseya na Broadwayu. Pojadą gdzieś na rozmowę i teraz uważajcie: Mike i Sollozzo będą rozmawiali po włosku, żeby ten irlandzki glina nie pokapował, o czym gadają. Sollozzo mi mówi, żeby się nie martwić, bo wie, że McCluskey nie zna ani słowa po włosku, najwyżej soldi, a ciebie sprawdził, Mike, i wie, że rozumiesz nawet dialekt sycylijski.

– Trochę mi zardzewiał, ale nie będziemy długo rozmawiali – powiedział sucho Mike.

– Nie pozwolimy Mike’owi iść, dopóki nie będziemy mieli negocjatora – rzekł Tom Hagen. – Czy to jest załatwione?

Clemenza kiwnął głową.

– Negocjator jest u mnie w domu i gra w karty z trzema moimi ludźmi. Czekają na telefon ode mnie, zanim go puszczą.

Sonny opadł na skórzany fotel.

– Jak, do cholery, dowiemy się, gdzie ma być to spotkanie? Tom, mamy wtyczki w rodzinie Tattagliów, dlaczego nie dali nam znać?

Hagen wzruszył ramionami.

– Sollozzo jest naprawdę diabelnie cwany. Nie daje nikomu zajrzeć w karty, tak dalece, że nie bierze żadnej obstawy. Uważa, że kapitan wystarczy i że zabezpieczenie jest ważniejsze od rewolwerów. I ma rację. Będziemy musieli dać kogoś, żeby filował za Mikiem, i liczyć, że wszystko dobrze pójdzie.

Sonny potrząsnął głową.

– Nie, każdy może takiego zgubić, jeżeli naprawdę zechce. To pierwsza rzecz, jaką sprawdzą.

Była już piąta po południu. Sonny powiedział z zatroskaną miną:

– A może powinniśmy po prostu kazać Mike’owi kropnąć tych, co będą w samochodzie, jak po niego podjadą?

Hagen potrząsnął głową.

– A jeżeli Sollozza nie będzie w samochodzie? Zdradzimy się niepotrzebnie. Do diabła, musimy się dowiedzieć, dokąd Sollozzo go zabiera.

– Może warto się zastanowić, dlaczego robi z tego taką tajemnicę? – wtrącił Clemenza.

– Bo ma w tym swój interes – powiedział niecierpliwie Michael. – Dlaczego ma pozwolić, żebyśmy się połapali, jeżeli może tego uniknąć? Poza tym węszy niebezpieczeństwo. Musi być cholernie podejrzliwy, nawet mając przy sobie tego kapitana.

Hagen strzelił palcami.

– Ten detektyw, ten Phillips. Może byś zadzwonił do niego, Sonny? A nuż potrafi się dowiedzieć, gdzie można znaleźć kapitana? Warto spróbować. McCluskeya guzik obchodzi, czy ktoś wie, dokąd jedzie.

Sonny podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Mówił coś cicho, potem się rozłączył.

– Oddzwoni do nas – powiedział.

Czekali jeszcze prawie trzydzieści minut, wreszcie telefon zadzwonił. Był to Phillips. Sonny zapisał coś na bloku i odłożył słuchawkę. Twarz miał napiętą.

– Chyba już mamy. Kapitan McCluskey zawsze musi zostawić wiadomość, gdzie można go znaleźć. Dzisiaj od ósmej do dziesiątej będzie w „Luna Azure” w Bronksie. Ktoś zna ten lokal?

– Ja znam – odezwał się Tessio. – Doskonały dla nas. Mała rodzinna knajpka z dużymi lożami, gdzie ludzie mogą pogadać na osobności. Dobre jedzenie. Każdy jest zajęty sobą. Idealne. – Pochylił się nad biurkiem Sonny’ego i ułożył plan lokalu z niedopałków papierosów. – Tutaj jest wejście, Mike. Jak skończysz, po prostu wyjdź, skręć w lewo, a potem za róg. Wypatrzę cię, zapalę reflektory i podłapię cię w locie. Gdybyś miał jakieś kłopoty, krzyknij, a ja spróbuję wejść i wyciągnąć cię. Clemenza, musisz działać szybko. Poślij tam kogoś, żeby podłożył rewolwer. Jest tam staroświecka toaleta z pustym miejscem między rezerwuarem a ścianą. Niech twój człowiek przyczepi za nim broń plastrem. Mike, jak cię już obmacają w wozie i przekonają się, że jesteś czysty, nie będą się zanadto przejmowali. W restauracji odczekaj chwilę, nim ich przeprosisz. Nie, jeszcze lepiej poproś o pozwolenie pójścia do ustępu. Z początku udawaj, że cię przypiliło całkiem naturalnie. Nie mogą się niczego domyślić. Ale jak wyjdziesz z powrotem, nie trać czasu. Nie siadaj przy stole, od razu grzej. I nie ryzykuj. Po dwa strzały do każdego i pryskaj, ile sił w nogach.

Sonny przysłuchiwał się temu uważnie.

– Chcę kogoś bardzo dobrego, bardzo pewnego do podłożenia tej broni – powiedział do Clemenzy. – Nie chcę, żeby mój brat wyszedł z tej toalety tylko ze swoim fiutem w ręce.

– Rewolwer tam będzie – zapewnił z naciskiem Clemenza.

– Okay – rzekł Sonny. – A teraz bujajcie się wszyscy.

Tessio i Clemenza wyszli. Tom Hagen zapytał:

– Sonny, czy mam zawieźć Mike’a do Nowego Jorku?

– Nie. Chcę cię tu mieć. Kiedy Mike skończy, zacznie się nasza robota i będę cię potrzebował. Załatwiłeś z tymi dziennikarzami?

Hagen kiwnął głową.

– Będę im podrzucał informacje, jak tylko to się rozejdzie.

Sonny podniósł się i stanął przed Michaelem. Uścisnął mu dłoń.

– Okay, chłopcze. Zaczynasz. Wytłumaczę mamie, dlaczego nie zobaczyłeś się z nią przed odjazdem. A twojej dziewczynie prześlę wiadomość, jak uznam, że już pora. Dobrze?

– Dobrze – odrzekł Mike. – Jak myślisz, długo nie będę mógł wrócić?

– Co najmniej rok – powiedział Sonny.

– Don może potrafi działać szybciej, Mike – wtrącił Tom Hagen – ale nie licz na to. Element czasu wiąże się z wieloma czynnikami. Jak dalece uda się nam podrzucać wiadomości dziennikarzom. Jak dalece komenda policji będzie chciała to zatuszować. Jak gwałtownie zareagują inne Rodziny. Będzie cholernie gorąco i cała masa kłopotów. Tego jednego możemy być pewni.

Michael uściskał dłoń Hagenowi.

– Postarajcie się, jak możecie. Nie chcę znowu siedzieć trzy lata poza domem.

– Jeszcze nie jest za późno, by się cofnąć, Mike – rzekł Hagen łagodnie. – Możemy znaleźć kogoś innego, jeszcze raz rozpatrzyć inne możliwości. Może nie trzeba koniecznie usuwać Sollozza.

Michael roześmiał się.

– Możemy wmówić sobie każdy punkt widzenia – odparł. – Ale za pierwszym razem obmyśliliśmy to dobrze. Do tej pory żyłem beztrosko i chyba pora, żebym spłacił dług.

– Nie powinieneś powodować się tą złamaną szczęką – powiedział Hagen. – McCluskey jest głupcem, a to był biznes, nie coś osobistego.

Po raz drugi ujrzał twarz Michaela Corleone tężejącą w maskę, która niesamowicie przypominała dona.

– Tom, nie daj się bujać nikomu. To wszystko jest osobiste, cały biznes od początku do końca. Każdy kawałek gówna, który każdy człowiek musi zjadać co dzień przez całe swoje życie, jest czymś osobistym. Nazywają to biznesem. Ale jest to osobiste jak cholera. Wiesz, od kogo się tego nauczyłem? Od dona. Mojego starego. Ojca Chrzestnego. Gdyby piorun strzelił w jego przyjaciela, ojciec wziąłby to osobiście. Moje wstąpienie do piechoty morskiej wziął osobiście. Dlatego właśnie jest wielki. Wielki don. Wszystko bierze osobiście. Jak Bóg. Wie o każdym piórku, które wypada wróblowi z ogona, i wie, gdzie ono zlatuje. No nie? I wiesz co? Wypadki nie zdarzają się ludziom, którzy je traktują jako osobistą zniewagę. No dobrze, przyszedłem do was późno, ale przychodzę na całego. Zupełnie słusznie biorę tę złamaną szczękę osobiście. Zupełnie słusznie biorę osobiście próbę zabicia ojca przez Sollozza. – Roześmiał się. – Powiedz staremu, że tego wszystkiego nauczyłem się od niego i że się cieszę, mając sposobność odwdzięczenia mu się za wszystko, co dla mnie zrobił. Był dobrym ojcem. – Przerwał, a potem powiedział w zadumie do Hagena: – Wiesz, nie pamiętam, żeby mnie kiedykolwiek uderzył. Czy Sonny’ego. Czy Freddiego. No i oczywiście Connie. Nawet na nią nie krzyczał. A powiedz mi prawdę, Tom, jak myślisz, ilu ludzi don zabił czy kazał zabić?

Tom Hagen odwrócił się.

– Powiem ci, jaka jest jedyna rzecz, której nie nauczyłeś się od niego: mówić tak, jak mówisz w tej chwili. Są rzeczy, które trzeba zrobić, i robi się je, ale nigdy o nich nie mówi. Nie próbuje się ich usprawiedliwić. Są nie do usprawiedliwienia. Po prostu się je robi. A potem o nich zapomina.

Michael Corleone zmarszczył brwi. Zapytał spokojnie:

– Czy jako consigliori zgadzasz się, że dla dona i naszej Rodziny jest niebezpieczne pozostawić Sollozza przy życiu?

– Tak – odpowiedział Hagen.

– Okay – rzekł Michael. – Więc muszę go zabić.

Michael Corleone stał przed restauracją Jacka Dempseya na Broadwayu i czekał na tych, którzy mieli po niego przyjechać. Spojrzał na zegarek. Była za pięć ósma. Sollozzo zjawi się punktualnie. Michael zadbał o to, żeby tu być przed czasem. Czekał już piętnaście minut.

Przez całą drogę z Long Beach do miasta usiłował zapomnieć o tym, co powiedział Hagenowi. Jeżeli bowiem wierzył w to, co mówił, to jego życie przybrało nieodwracalny kierunek. A jednak, czy mogło być inaczej po dzisiejszym wieczorze? Po dzisiejszym wieczorze mogę być trupem, jeżeli nie skończę ze wszystkimi tymi bzdurami – rozmyślał Michael ponuro. Musi skupić umysł na czekającym go zadaniu. Sollozzo nie jest naiwniakiem, a McCluskey to bardzo twardy gość. Poczuł ból w zdrutowanej szczęce i ucieszył się, bo dzięki temu mógł zachować czujność.

Broadway nie był zbyt zatłoczony tego chłodnego zimowego wieczora, mimo że zbliżała się pora rozpoczęcia przedstawień teatralnych. Michael cofnął się, kiedy do krawężnika podjechał długi, czarny samochód, a kierowca pochyliwszy się, otworzył przednie drzwi i powiedział:

– Wsiadaj, Mike.

Nie znał kierowcy, młodego chłystka z przylizanymi czarnymi włosami, w rozpiętej koszuli, ale wsiadł. Na tylnym siedzeniu ujrzał kapitana McCluskeya i Sollozza.

Sollozzo wyciągnął dłoń nad oparciem i Michael ją uścisnął. Dłoń była krzepka, ciepła i sucha. Sollozzo powiedział:

– Cieszę się, że przyszedłeś, Mike. Mam nadzieję, że uda nam się całą rzecz wyprostować. To wszystko jest okropne, wcale nie chciałem, żeby tak się stało. Nie powinno było nigdy się zdarzyć.

Michael Corleone odrzekł spokojnie:

– Mam nadzieję, że uda nam się dzisiaj załatwić sprawę. Nie chcę, żeby mój ojciec był więcej niepokojony.

– Nie będzie – odparł szczerze Sollozzo. – Przysięgam ci na moje dzieci, że nie będzie. Tylko miej głowę otwartą, kiedy będziemy rozmawiać. Mam nadzieję, że nie jesteś takim narwańcem jak twój brat Sonny. Z nim niepodobna rozmawiać o interesach.

Kapitan McCluskey odchrząknął.

– Mike jest dobry chłopak, porządny. – Pochylił się i czule poklepał Michaela po ramieniu. – Przykro mi z powodu tamtego wieczora, Mike. Robię się za stary na moją funkcję, za drażliwy. Chyba będę musiał niedługo przejść na emeryturę. Nie mogę znieść przykrości, a cały dzień mam przykrości. Wiesz, jak to jest.

A potem, ze stroskanym westchnieniem, obmacał gruntownie Michaela w poszukiwaniu broni.

Michael dostrzegł lekki uśmiech na ustach kierowcy. Wóz jechał na zachód bez żadnych widomych prób wymknięcia się ewentualnym tropicielom. Dotarł do autostrady na West Side, to wjeżdżając w sznur pojazdów, to wymykając się z niego. Ktoś, kto by za nim jechał, musiałby robić to samo. A potem, ku przerażeniu Michaela, skręcił na zjazd z mostu Waszyngtona; jechali do New Jersey. Ktokolwiek dał Sonny’emu cynk, gdzie ma się odbyć spotkanie, poinformował go błędnie.

Wóz sunął dojazdem do mostu, a potem znalazł się na nim, pozostawiając w tyle gorejące miasto. Michael zachowywał obojętną minę. Czy chcą go wrzucić do bagna, czy też chytry Sollozzo w ostatniej chwili zmienił miejsce spotkania? Jednakże, kiedy już byli prawie po drugiej stronie, kierowca gwałtownie skręcił kierownicą. Ciężki samochód wyskoczył w powietrze, uderzając o barierkę dzielącą most wzdłuż i opadł na pasy prowadzące z powrotem do Nowego Jorku. McCluskey i Sollozzo oglądali się w tył, by sprawdzić, czy ktoś nie próbował tego samego. Kierowca walił z powrotem do Nowego Jorku, a potem zjechali z mostu i ruszyli do wschodniego Bronksu. Wreszcie znaleźli się na bocznych ulicach nie mając za sobą żadnych samochodów. Była już prawie dziewiąta. Upewnili się, że nikt im nie siedzi na ogonie. Sollozzo zapalił papierosa, poczęstowawszy najpierw McCluskeya i Michaela, którzy odmówili. Powiedział do kierowcy:

– Ładna robota. Będę o tym pamiętał.

W dziesięć minut później wóz zajechał pod restaurację w małej włoskiej dzielnicy. Na ulicy nie było nikogo, a z uwagi na spóźnioną porę tylko nieliczni goście siedzieli jeszcze przy kolacji. Michael niepokoił się, że kierowca wejdzie razem z nimi, ale pozostał na zewnątrz, w samochodzie. Negocjator nie wspomniał o kierowcy, nikt tego nie robił. Zasadniczo Sollozzo złamał umowę, zabierając go ze sobą. Michael postanowił jednak o tym nie wspominać, wiedząc, iż będą myśleli, że bałby się to poruszyć i zaprzepaścić szansę na powodzenie rozmowy.

Zasiedli we trzech przy jednym okrągłym stoliku, Sollozzo nie chciał bowiem siąść w loży. W restauracji były jeszcze tylko dwie osoby. Michael zastanowił się, czy ci ludzie nie są podstawieni przez Sollozza. Ale to było obojętne. Zanimby zdołali interweniować, byłoby po wszystkim.

McCluskey zapytał ze szczerym zainteresowaniem:

– Czy włoskie potrawy są tutaj dobre?

– Spróbuj pan cielęciny. Najlepsza w Nowym Jorku – zapewnił go Sollozzo.

Samotny kelner przyniósł butelkę wina i odkorkował ją. Napełnił trzy kieliszki. Rzecz niespodziewana: McCluskey nie pił.

– Muszę być jedynym Irlandczykiem, który nie używa trunków – powiedział. – Widziałem za wielu porządnych ludzi, którzy popadli w kłopoty przez picie.

Sollozzo zwrócił się do kapitana tonem usprawiedliwienia:

– Będę rozmawiał z Mikiem po włosku, nie dlatego, żebym panu nie ufał, ale ponieważ nie umiem wysłowić się jak należy po angielsku, a chcę go przekonać, że mam dobrą wolę i że będzie z korzyścią dla wszystkich, jeżeli dzisiaj dojdziemy do porozumienia. Niech pan się tym nie czuje obrażony, to nie dlatego, że panu nie ufam.

Kapitan McCluskey uśmiechnął się ironicznie do nich obu.

– Jasne, gadajcie sobie – powiedział. – Ja zajmę się moją cielęciną i spaghetti.

Sollozzo zaczął szybko mówić do Michaela w dialekcie sycylijskim.

– Musisz zrozumieć, że to, co zaszło między mną a twoim ojcem, jest ściśle sprawą interesu. Mam wielki szacunek dla dona Corleone i cieszyłbym się z możliwości wstąpienia na jego służbę. Ale musisz zrozumieć, że twój ojciec jest człowiekiem staroświeckim. Stoi na drodze do postępu. Interes, w którym kręcę, ma perspektywy, ma przyszłość, każdy może na nim zarobić niebywałe miliony dolarów. Ale twój ojciec stoi temu na przeszkodzie ze względu na pewne bzdurne skrupuły. Przez to narzuca swoją wolę takim ludziom jak ja. Tak, tak, wiem, mówi mi: „Proszę bardzo, to pański interes”, ale obaj wiemy, że to jest nierealne. Musimy nadeptywać sobie nawzajem na odciski. W gruncie rzeczy mówi mi, że nie mogę prowadzić swojego interesu. Jestem człowiekiem, który siebie szanuje, i nie mogę pozwolić, żeby ktoś inny narzucał mi swoją wolę, i dlatego stało się to, co musiało się stać. Muszę powiedzieć, że miałem poparcie, milczące poparcie wszystkich Rodzin nowojorskich. A Rodzina Tattagliów zawarła ze mną spółkę. Jeżeli ta kłótnia będzie dalej trwała, Rodzina Corleone stanie sama jedna przeciwko wszystkim. Może gdyby twój ojciec był zdrów, byłoby to możliwe. Ale bez żadnej obrazy, najstarszy syn nie jest takim człowiekiem jak Ojciec Chrzestny. A ten irlandzki consigliori, Hagen, nie jest taki, jaki był Genco Abbandando, Panie świeć nad jego duszą. Dlatego proponuję pokój, rozejm. Zaprzestańmy wszelkich wrogich działań, dopóki twój ojciec nie wydobrzeje, aby móc wziąć udział w tych układach. Rodzina Tattagliów, po moich perswazjach i zabezpieczeniach, zgodziła się nie dochodzić sprawiedliwości za swego syna, Bruna. Będziemy mieli pokój. Tymczasem muszę zarabiać na życie i trochę pohandlować w mojej branży. Nie proszę o waszą współpracę, ale proszę was, Rodzinę Corleone, żebyście nie przeszkadzali. Takie są moje propozycje. Przypuszczam, że masz upoważnienie do wyrażenia zgody, do zawarcia układu.

Michael odpowiedział po sycylijsku:

– Proszę mi jeszcze wyjaśnić, jak pan ma zamiar rozpocząć interes, jaką dokładnie rolę ma w tym odegrać moja Rodzina i jakie możemy mieć z tego zyski.

– Więc chcesz usłyszeć całą propozycję ze szczegółami? – zapytał Sollozzo.

Michael odparł z powagą:

– Najważniejsze, że muszę mieć murowaną gwarancję, że nie będzie więcej zamachów na życie mojego ojca.

Sollozzo wymownie podniósł dłoń.

– Jakąż mogę ci dać gwarancję? To ja jestem ten ścigany. Zmarnowałem szansę. Za wysoko mnie oceniasz, przyjacielu. Nie jestem taki sprytny.

Michael był teraz pewien, że ta rozmowa miała na celu tylko zyskanie paru dni czasu. Że Sollozzo znów popróbuje zabić dona. Piękne było to, że Turek go nie doceniał, uważając za smarkacza. Michael poczuł ów dziwny, rozkoszny chłód wypełniający ciało. Przybrał udręczony wyraz twarzy. Sollozzo zapytał ostro:

– Co się stało?

Michael odpowiedział z zakłopotaną miną:

– Wino poszło mi do pęcherza. Wstrzymywałem się. Czy teraz mógłbym pójść do ustępu?

Sollozzo bacznie wpatrywał się w jego twarz ciemnymi oczyma. Sięgnął ręką i brutalnie wepchnął dłoń w krocze Michaela, pod nie i dookoła, szukając broni. Michael zrobił urażoną minę. McCluskey rzekł krótko:

– Obszukałem go. Obszukiwałem tysiące młodych pętaków. Czysty jest.

Sollozzowi to się nie podobało. Z jakiejś przyczyny nie podobało mu się wcale. Zerknął na mężczyznę siedzącego przy stoliku naprzeciw i ruchem brwi wskazał wejście do toalety. Mężczyzna lekkim skinieniem głowy dał znak, że ją sprawdził i że nikogo tam nie ma. Sollozzo powiedział niechętnie:

– Nie siedź za długo. – Miał wspaniałą intuicję, był podenerwowany.

Michael wstał i poszedł do ubikacji. W pisuarze był kawałek różowego mydła umieszczony w drucianej siatce. Michael wszedł do kabiny. Naprawdę musiał pójść, żołądek miał rozluźniony. Załatwił się szybko, po czym sięgnął za emaliowany rezerwuar, aż jego dłoń dotknęła małego, tęponosego rewolweru przymocowanego plastrem. Oderwał go pamiętając, iż Clemenza mówił, aby nie martwić się, czy na plastrze nie pozostaną odciski palców. Zatknął rewolwer za pasek i zapiął marynarkę. Umył ręce i zwilżył sobie włosy. Starł z kranu chustką odciski swych palców. A potem wyszedł z toalety.

Sollozzo siedział na wprost drzwi, jego ciemne oczy płonęły czujnością. Mike uśmiechnął się.

– Teraz mogę rozmawiać – oznajmił z westchnieniem ulgi.

Kapitan McCluskey jadł cielęcinę ze spaghetti, które mu właśnie przyniesiono. Mężczyzna pod przeciwległą ścianą, dotąd baczny i napięty, teraz wyraźnie się odprężył.

Michael usiadł na powrót. Pamiętał, iż Clemenza przykazał mu, żeby tego nie robić, tylko wyjść z toalety i grzać. Ale czy to przez jakiś ostrzegawczy instynkt, czy po prostu ze strachu, nie postąpił tak. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli zrobi jeden szybki ruch, zostanie zaskoczony. Teraz czuł się bezpieczny. A widocznie musiał się bać, bo rad był, że już nie stoi na nogach. Osłabły mu z drżenia.

Sollozzo pochylił się ku niemu. Michael, mając brzuch zasłonięty stołem, rozpiął marynarkę i słuchał uważnie. Nie rozumiał ani słowa z tego, co tamten mówił. Był to dla niego zupełny bełkot. Jego mózg tak wypełniała pulsująca krew, że ani jedno słowo do niego nie docierało. Pod stołem prawa ręka Mike’a przesunęła się do zatkniętego za pasek rewolweru i wydobyła go. W tej chwili podszedł kelner, by przyjąć zamówienie, i Sollozzo obrócił głowę, by z nim pomówić. Michael lewą ręką odepchnął stół od siebie, a prawą nieomal przytknął rewolwer do głowy Sollozza. Koordynacja tego człowieka była tak świetna, że już się zaczął uchylać, widząc ruch Michaela. Ale Michael, młodszy od niego, z lepszym refleksem, nacisnął spust. Pocisk trafił Sollozza prosto pomiędzy oko i ucho, a wylatując po drugiej stronie wywalił ogromną pecynę krwi i kawałków czaszki na kurtkę skamieniałego kelnera. Michael instynktownie wiedział, że jedna kula wystarczyła. Sollozzo w ostatnim momencie obrócił głowę i Michael dojrzał światło życia gasnące w jego oczach równie wyraźnie, jak gaśnie świeca.

Minęła zaledwie sekunda, gdy Michael okręcił się, by skierować broń na McCluskeya. Kapitan policji wpatrywał się w Sollozza z flegmatycznym zdumieniem, tak jakby go to nie dotyczyło. Nie zdawał się świadomy własnego zagrożenia. Widelec z kawałkiem cielęciny znieruchomiał w jego ręku, oczy zaś obracały się na Michaela. A wyraz jego twarzy, jego oczu, był pełen tak ufnego oburzenia – jak gdyby spodziewał się, że Michael teraz podda się albo ucieknie – iż Michael uśmiechnął się do niego, naciskając spust. Ten strzał był niedobry, nie był śmiertelny. Trafił McCluskeya w jego grubą, byczą krtań, i kapitan zaczął się głośno dławić, tak jakby połknął za duży kęs cielęciny. A potem powietrze wypełniła drobna mgiełka rozpylonej krwi, kiedy ją wykasływał z rozbitych płuc. Bardzo chłodno, bardzo rozważnie, Michael wymierzył następny strzał w wierzch jego siwej głowy.

Powietrze zdawało się być wypełnione różowym oparem. Michael obrócił się szybko ku siedzącemu pod ścianą mężczyźnie. Człowiek ten nie uczynił żadnego ruchu. Zdawał się być sparaliżowany. Teraz ostrożnie położył dłonie na blacie stołu i odwrócił wzrok. Kelner zatoczył się w stronę kuchni z wyrazem zgrozy na twarzy, wpatrując się z niedowierzaniem w Michaela. Sollozzo pozostał na krześle, oparty bokiem o stół, McCluskey, którego ściągał w dół ciężar jego ciała, zwalił się z krzesła na podłogę. Michael wypuścił z ręki rewolwer, tak że odbił się od jego nogi i upadł bez hałasu. Widział, że ani mężczyzna pod ścianą, ani kelner nie zauważyli, że go upuszcza. Przeszedł kilka kroków do drzwi i otworzył je. Samochód Sollozza stał nadal przy krawężniku, ale kierowcy nie było nigdzie widać. Michael skręcił w lewo, a potem za róg. Zabłysły reflektory i podniszczona limuzyna podjechała do niego z otwartymi drzwiami. Wskoczył do środka i wóz wyrwał naprzód. Michael widział, że przy kierownicy siedzi Tessio, jego szczupła twarz była twarda, jakby wykuta z marmuru.

– Posunąłeś Sollozza? – zapytał Tessio.

Na chwilę uderzył Michaela ten zwrot użyty przez Tessia. Zawsze stosowano go w sensie seksualnym: posuwać kobietę, znaczyło uwieść ją. Ciekawe, że Tessio nim się teraz posłużył.

– Obydwu – powiedział Michael.

– Na pewno? – zapytał Tessio.

– Widziałem ich mózgi – odparł Michael.

W samochodzie była zmiana ubrania dla Michaela. W dwadzieścia minut później znalazł się już na włoskim frachtowcu odpływającym na Sycylię. W dwie godziny potem frachtowiec wyruszył na morze i Michael widział ze swej kabiny światła Nowego Jorku płonące jak piekielne ognie. Doznał uczucia ogromnej ulgi. Był teraz poza tym wszystkim. Uczucie to było znajome i przypomniał sobie, jak go zabierali z plaży wyspy, na którą wtargnęła jego dywizja piechoty morskiej. Bitwa wciąż trwała, ale on został lekko ranny i przewożono go na okręt szpitalny. Wtedy czuł tę samą przemożną ulgę, co teraz. Miało się rozpętać piekło, ale jego już tam nie było.

Nazajutrz po zamordowaniu Sollozza i kapitana McCluskeya kapitanowie i porucznicy ze wszystkich komisariatów policji w Nowym Jorku rozesłali polecenie: nie ma być więcej żadnego hazardu, żadnej prostytucji, żadnych kombinacji jakiegokolwiek rodzaju, dopóki morderca kapitana McCluskeya nie zostanie ujęty. W całym mieście rozpoczęły się masowe obławy. Wszelkie nielegalne interesy ustały.

Później tegoż dnia emisariusze Rodzin zwrócili się do Rodziny Corleone z zapytaniem, czy jest gotowa wydać mordercę. Odpowiedziano im, że to nie ich sprawa. Tego wieczora na placyku ośrodka Corleone na Long Beach wybuchła bomba rzucona z samochodu, który podjechał do łańcucha, a potem umknął. Również tego wieczora dwaj cyngle Rodziny Corleone zostali zabici, kiedy spokojnie jedli kolację w małej włoskiej restauracji w Greenwich Village. Rozpętała się wojna Pięciu Rodzin z 1946 roku.


  1. <a l:href="#_ftnref1">*</a> Dzielnica w zachodniej części Manhattanu, słynąca ze złodziei i bandytów