39276.fb2 Ojciec Chrzestny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Ojciec Chrzestny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Księga trzecia

Rozdział 14

Don był prawdziwym mężczyzną już w wieku lat dwunastu. Niski, smagły, szczupły. Urodził się jako Vito Andolini w dziwnej, wyglądającej na mauretańską wiosce Corleone na Sycylii. Kiedy obcy ludzie przyszli zabić syna człowieka, którego zamordowali, matka wyprawiła małego chłopca do swoich przyjaciół w Ameryce. W nowym kraju zmienił nazwisko na Corleone, żeby zachować jakąś więź ze swą ojczystą wioską. Był to jeden z nielicznych sentymentalnych gestów, jakie kiedykolwiek uczynił.

Na przełomie stulecia mafia była na Sycylii drugim rządem, o wiele potężniejszym od tego oficjalnego w Rzymie. Ojciec Vita Corleone uwikłał się w zwadę z innym mieszkańcem wsi, a ten przedłożył swoją sprawę mafii. Ojciec nie chciał się ugiąć i podczas publicznej kłótni zabił miejscowego przywódcę mafii. W tydzień później znaleziono go martwego, z ciałem poszarpanym strzałami z lupary. W miesiąc po pogrzebie strzelcy z mafii przyszli zapytać o młodego Vita. Uznali, że jest zbyt bliski wieku męskiego i może w najbliższych latach spróbować pomścić śmierć ojca. Krewni ukryli dwunastoletniego Vita i wysłali go do Ameryki. Tam zamieszkał u rodziny Abbandandów, której syn, Genco, miał później zostać consigliorem swojego dona.

Młody Vito zaczął pracować w sklepie spożywczym Abbandandów na Dziewiątej Alei w nowojorskiej „Kuchni piekielnej”. Mając lat osiemnaście ożenił się z włoską dziewczyną. Dopiero co przybyła z Sycylii, miała zaledwie szesnaście lat, ale była doskonałą kucharką i dobrą gospodynią. Zamieszkali w kamienicy na Dziewiątej Alei niedaleko Trzydziestej Dziewiątej Ulicy, zaledwie o kilka przecznic od miejsca pracy Vita, a w dwa lata później Bóg obdarzył ich pierwszym dzieckiem, Santinem, nazywanym przez wszystkich przyjaciół Sonnym, z uwagi na przywiązanie do ojca.

W okolicy mieszkał człowiek nazwiskiem Fanucci. Był krępym, groźnie wyglądającym Włochem, który nosił kosztowne, jasne garnitury i kremowy pilśniowy kapelusz. Powiadano, że należy do Czarnej Ręki, odgałęzienia mafii, które wymuszało pieniądze od rodzin i właścicieli sklepów pod groźbą fizycznego gwałtu. Ponieważ jednak okoliczni mieszkańcy sami byli w większości gwałtownikami, grożenie poturbowaniem przez Fanucciego było skuteczne jedynie w przypadku starszych par nie mających synów, którzy by je obronili. Niektórzy sklepikarze wypłacali mu dla świętego spokoju drobne sumy. Fanucci żerował również na swoich kolegach przestępcach, którzy nielegalnie sprzedawali bilety na włoską loterię albo prowadzili gry hazardowe w swoich domach. Sklep Abbandandów płacił mu niewielki haracz mimo protestów młodego Genco, który oświadczył ojcu, że wykończy Fanucciego. Ojciec tego nie zabronił. Vito Corleone obserwował to wszystko, ale nie uważał, że to go w jakikolwiek sposób dotyczy.

Pewnego dnia Fanucciego napadli trzej młodzi ludzie, którzy poderżnęli mu gardło od ucha do ucha, nie dość głęboko, by go zabić, ale wystarczająco, by go przestraszyć i wywołać obfite krwawienie. Vito widział, jak Fanucci umykał przed swymi prześladowcami z ociekającym czerwienią, półkolistym chlaśnięciem. Nigdy nie zapomniał, jak Fanucci trzymał pod brodą kremowy kapelusz chwytając w biegu kapiącą krew. Tak jakby nie chciał zaplamić sobie garnituru czy pozostawić za sobą sromotnego szlaku karminu.

Jednakże ta napaść okazała się niespodziewanym dobrodziejstwem dla Fanucciego. Trzej młodzi ludzie nie byli mordercami, lecz tylko twardymi chłopakami, którzy postanowili dać mu nauczkę i powstrzymać go od wymuszeń. Mordercą okazał się Fanucci. W parę tygodni później ten, który użył noża, został zastrzelony, a rodziny obu pozostałych młodzieńców zapłaciły Fanucciemu odszkodowanie, żeby się wyrzekł zemsty. Potem haracze wzrosły, a Fanucci został wspólnikiem gier hazardowych w dzielnicy. Co się tyczy Vita Corleone, nie była to jego sprawa. Zapomniał o niej prawie natychmiast.

Podczas pierwszej wojny światowej, kiedy zaczęło brakować oliwy, Fanucci nabył udział w sklepie spożywczym Abbandandów, zaopatrując go nie tylko w oliwę, lecz także w importowane włoskie salami, szynki i sery. Następnie wprowadził do sklepu swojego siostrzeńca i Vito Corleone znalazł się bez pracy.

Przez ten czas przyszło już na świat jego drugie dziecko, Frederico, i Vito Corleone miał cztery gęby do wyżywienia. Dotąd był cichym, bardzo powściągliwym młodym człowiekiem, który zachowywał swoje myśli dla siebie. Syn właściciela sklepu spożywczego, Genco Abbandando, był jego najbliższym przyjacielem, i ku zdziwieniu ich obu Vito jął czynić przyjacielowi wyrzuty za postępek ojca. Genco, zarumieniony ze wstydu, zaręczył Vitowi, że nie będzie musiał troszczyć się o pożywienie. On, Genco, będzie kradł je ze sklepu, by zaspokoić potrzeby przyjaciela. Tę propozycję Vito odrzucił surowo jako zbyt haniebną – syn okradający ojca.

Jednakże Vito czuł zimną nienawiść do groźnego Fanucciego. Nigdy jej nie okazał i czekał. Przepracował kilka miesięcy na kolei, a potem, gdy wojna się skończyła, było trudniej o zajęcie i mógł otrzymywać ledwie kilkudniową płacę na miesiąc. Poza tym majstrowie byli w większości Irlandczykami i Amerykanami i wymyślali robotnikom najplugawszymi słowami, co Vito zawsze znosił z kamienną twarzą, tak jakby nic nie rozumiał, choć znał bardzo dobrze angielski, pomimo swojego akcentu.

Pewnego wieczora, gdy Vito jadł kolację z rodziną, zapukano do okna wychodzącego na wewnętrzny szyb wentylacyjny, który ich oddzielał od sąsiedniego budynku. Kiedy Vito odsunął zasłonę, ujrzał ku swemu zdumieniu jednego z młodych ludzi z dzielnicy, Petera Clemenzę, wychylonego z okna po drugiej stronie szybu. Wyciągnął on ku niemu owinięty w białe płótno tłumoczek.

– Hej, paisan – powiedział Clemenza. – Przechowaj mi to, póki się nie upomnę. Pospiesz się.

Vito odruchowo wychylił się nad pustą przestrzenią szybu i wziął tłumoczek. Twarz Clemenzy była napięta i zgorączkowana. Znalazł się w jakichś tarapatach i Vito pomógł mu instynktownie. Kiedy rozwinął tłumoczek w kuchni, zobaczył pięć naoliwionych rewolwerów plamiących białe płótno. Schował je do szafki w sypialni i czekał. Dowiedział się, że Clemenzę zabrała policja. Musieli pukać do jego drzwi, kiedy podawał rewolwery nad szybem.

Vito nie powiedział nikomu ani słowa, a jego wystraszona żona także nie śmiała o tym nawet pisnąć, z obawy, żeby mąż nie poszedł do więzienia. W dwa dni później Peter Clemenza pojawił się na nowo w dzielnicy i spytał Vita od niechcenia:

– Masz pan jeszcze mój towar?

Vito kiwnął głową. Miał zwyczaj mówić niewiele. Clemenza przyszedł do jego mieszkania i dostał szklankę wina, a Vito wydobył tobołek z szafki.

Clemenza popijał wino i z ociężałą, jowialną miną czujnie obserwował Vita.

– Zaglądałeś do środka?

Vito, z nieprzeniknioną twarzą, potrząsnął głową.

– Nie interesuję się rzeczami, które mnie nie dotyczą.

Popijali razem wino przez resztę wieczora. Wydali się sobie wzajemnie sympatyczni. Clemenza był dobrym gawędziarzem, Vito Corleone dobrym słuchaczem gawędziarzy. Zaprzyjaźnili się ze sobą.

W kilka dni później Clemenza zapytał żonę Vita Corleone, czy chciałaby dostać ładny dywan do swego saloniku. Zabrał ze sobą Vita, by pomógł mu przynieść ów dywan.

Clemenza zaprowadził Vita do kamienicy z dwoma marmurowymi filarami i marmurowym portykiem. Otworzył kluczem drzwi i znaleźli się w zbytkownym mieszkaniu. Clemenza mruknął:

– Idź pan na drugi koniec pokoju i pomóż mi to zwinąć.

Dywan był kosztowny, z czerwonej wełny. Vita Corleone zdumiała szczodrość Clemenzy. Zwinęli razem dywan w rulon, Clemenza ujął go za jeden koniec, Vito za drugi. Dźwignęli go i ruszyli ku drzwiom.

W tej chwili rozległ się dzwonek. Clemenza natychmiast upuścił dywan i podszedł do okna. Odsunął zasłonę, i to, co ujrzał, sprawiło, że wydobył spod marynarki rewolwer. Dopiero w tej chwili Vito Corleone uświadomił sobie, że kradną dywan z czyjegoś mieszkania.

Dzwonek zadzwonił znowu. Vito stanął obok Clemenzy, tak że sam też widział, co się dzieje. Pod drzwiami był policjant w mundurze. Kiedy patrzyli, policjant nacisnął dzwonek po raz ostatni, potem wzruszył ramionami i zszedł po marmurowych schodach na ulicę.

Clemenza mruknął z zadowoleniem:

– Chodź pan, idziemy. – Podniósł jeden koniec dywanu, a Vito drugi.

Policjant ledwie zdążył skręcić za róg, gdy wysunęli się z ciężkich dębowych drzwi na ulicę, dźwigając razem dywan. W trzydzieści minut później przykrawali dywan, aby go dopasować do saloniku w mieszkaniu Vita Corleone. Zostało im jeszcze dość na sypialnię. Clemenza pracował zręcznie, a w kieszeniach swej obszernej, źle dopasowanej marynarki (już wtedy lubił nosić luźne ubrania, choć nie był taki tłusty) miał narzędzia niezbędne do cięcia dywanów.

Czas mijał, sytuacja się nie poprawiała. Rodzina Corleone nie mogła jeść pięknego dywanu. W porządku, skoro nie ma pracy, żona i dzieci muszą przymierać głodem. Vito wziął kilka paczek jedzenia od przyjaciela Genco, a jednocześnie zastanawiał się nad swoim położeniem. W końcu zwrócili się doń Clemenza i Tessio, drugi młody chuligan z dzielnicy. Obaj mieli o nim dobrą opinię i wiedzieli, że jest zdesperowany. Zaproponowali mu przystąpienie do ich gangu, który specjalizował się w porywaniu ciężarówek z jedwabnymi sukniami po załadowaniu ich w wytwórni na Trzydziestej Pierwszej Ulicy. Nie było żadnego ryzyka. Kierowcy ciężarówek byli rozsądnymi pracownikami, którzy na widok rewolweru sfruwali na chodnik jak aniołki, a porywacze odjeżdżali ciężarówką, którą rozładowywano w składzie pewnego znajomego. Część towaru zbywano włoskiemu hurtownikowi, część łupu rozsprzedawano po domach we włoskich dzielnicach – na Arthur Avenue w Bronksie, na Mulberry Street i w dzielnicy Chelsea na Manhattanie. W ten sposób ubogie włoskie rodziny miały okazję kupić tanio piękne stroje dla swoich córek, na które nigdy nie mogłyby sobie pozwolić. Clemenza i Tessio potrzebowali Vita jako kierowcy, ponieważ wiedzieli, że rozwoził towary ciężarówką sklepu spożywczego Abbandandów. W 1919 roku wytrawni kierowcy samochodowi byli na wagę złota.

Wbrew własnemu rozsądkowi Vito Corleone przyjął ich ofertę. Ostatecznym argumentem było to, że miał dostać na czysto co najmniej tysiąc dolarów za swój udział w robocie. Jednakże jego towarzysze wydawali mu się nieostrożni, planowanie roboty nieprzemyślane, rozprowadzanie łupu lekkomyślne. Całe ich podejście było zbyt beztroskie jak na jego gust. Uważał jednak, że mają dobre, zdrowe charaktery. Peter Clemenza, już wtedy tęgi, budził niejakie zaufanie, a szczupły, posępny Tessio sympatię.

Sama robota poszła gładko. Vito Corleone, ku swemu zdumieniu, nie czuł strachu, gdy jego dwaj towarzysze błysnęli rewolwerami i kazali kierowcy wysiąść z ciężarówki z jedwabiem. Imponował mu także spokój Clemenzy i Tessia. Nie byli podnieceni, żartowali z kierowcą, mówili mu, że jeśli będzie grzeczny, przyślą mu parę sukienek dla żony. Ponieważ Vito uważał, że głupio byłoby handlować sukniami samemu, całą swoją część przekazał paserowi i zarobił ledwie siedemset dolarów. Jednakże w roku 1919 była to suma poważna.

Nazajutrz Vita Corleone zatrzymał na ulicy Fanucci w kremowym ubraniu i białym kapeluszu. Fanucci miał wygląd brutala i nic nie czynił, by ukryć bliznę, która biegła białym półkolem od ucha do ucha, zachodząc jak pętla pod brodę. Miał gęste, czarne brwi i pospolitą twarz, która, gdy się uśmiechał, była w jakiś dziwny sposób sympatyczna. Mówił z bardzo silnym akcentem sycylijskim.

– No, młody człowieku – zwrócił się do Vita. – Ludzie powiadają, że jesteś bogaty. Ty i twoi dwaj przyjaciele. Ale czy nie myślisz, że potraktowaliście mnie trochę kaprawo? Bądź co bądź jest to moja dzielnica i powinniście pozwolić mi trochę umoczyć dziób. – Użył sycylijskiego powiedzenia mafii, fari vagnari a pizzu. Pizzu oznacza dziób małego ptaka, takiego jak kanarek. Samo powiedzenie było domaganiem się części łupu.

Vito Corleone, jak miał w zwyczaju, nic nie odpowiedział. Od razu zrozumiał, o co idzie, i czekał na określone żądanie.

Fanucci uśmiechnął się do niego, odsłaniając złote zęby i napinając pętlę blizny wkoło twarzy. Otarł twarz chustką i rozpiął na chwilę marynarkę, jak gdyby chcąc się ochłodzić, lecz w gruncie rzeczy po to, by pokazać rewolwer zatknięty za pasek luźnych spodni. Potem westchnął i rzekł:

– Daj mi pięć stów, to zapomnę o tej zniewadze. Ostatecznie młodzi ludzie nie znają się na uprzejmościach należnych człowiekowi takiemu jak ja.

Vito Corleone uśmiechnął się do niego i chociaż był młodym człowiekiem jeszcze niesplamionym krwią, w jego śmiechu było coś tak mrożącego, że Fanucci zawahał się chwilę, nim począł mówić dalej:

– W przeciwnym razie przyjdzie odwiedzić cię policja, twoja żona i dzieci będą pohańbione i zostaną bez środków do życia. Ma się rozumieć, jeżeli moje informacje co do twoich zysków są nieścisłe, opuszczę trochę. Ale nie zejdę poniżej trzystu dolarów. I nie próbuj wywieść mnie w pole.

Po raz pierwszy Vito Corleone przemówił. Jego ton był rozsądny, nie przejawiał gniewu. Mówił uprzejmie, jak przystoi młodemu człowiekowi zwracającemu się do starszego mężczyzny, tak wybitnego jak Fanucci. Powiedział:

– Moi dwaj przyjaciele mają moją część pieniędzy, będę musiał z nimi pomówić.

Fanucci się uspokoił.

– Możesz przekazać swoim dwóm przyjaciołom, iż spodziewam się, że dadzą mi umoczyć dziób w taki sam sposób. Nie bój się im tego przekazać – dodał uspokajająco. – Clemenza i ja znamy się doskonale, on te rzeczy rozumie. Pozwól mu sobą pokierować. Ma więcej doświadczenia w tych sprawach.

Vito Corleone wzruszył ramionami. Usiłował zrobić nieco zakłopotaną minę.

– Oczywiście – powiedział. – Pan rozumie, że to wszystko jest dla mnie nowe. Dziękuję, że pan ze mną rozmawia jak ojciec chrzestny.

Na Fanuccim zrobiło to wrażenie.

– Jesteś porządnym chłopcem. – Ujął dłoń Vita w swoje włochate łapy. – Masz szacunek. To piękna rzecz u młodych. Następnym razem pogadaj najpierw ze mną, dobrze? Może będę mógł ci dopomóc w twoich planach.

W późniejszych latach Vito Corleone zrozumiał, że tym, co mu kazało postąpić z Fanuccim w tak doskonały, taktyczny sposób, była śmierć jego porywczego ojca, którego mafia zabiła na Sycylii. Ale w owym momencie czuł tylko lodowatą wściekłość, że ten człowiek zamierza obrabować go z pieniędzy, dla których zarobienia ryzykował życie i wolność. Nie bał się. Wówczas pomyślał nawet, że Fanucci jest głupcem. O ile znał Clemenzę, to ów masywny Sycylijczyk prędzej oddałby życie niż jednego centa ze swego łupu. Bądź co bądź Clemenza był gotów zabić policjanta jedynie po to, by ukraść dywan. A szczupły Tessio miał mordercze wejrzenie żmii.

Jednakże później tego wieczora, w mieszkaniu Clemenzy, po drugiej stronie szybu wentylacyjnego, Vito Corleone otrzymał następną lekcję w ramach świeżo rozpoczętej edukacji. Clemenza klął, Tessio patrzał spode łba, ale potem obaj zaczęli dyskutować, czy Fanucci zadowoliłby się dwustoma dolarami. Tessio uważał, że to możliwe. Clemenza był pewny swego.

– Nie, ten bliznowaty drań musiał się dowiedzieć, ileśmy dostali od hurtownika, który kupił te suknie. Fanucci weźmie trzysta dolarów i ani centa mniej. Będziemy musieli zapłacić.

Vito był tym zdumiony, ale pilnował się, by nie okazać swego zdziwienia.

– Dlaczego musimy mu zapłacić? Co on może nam zrobić? Jesteśmy silniejsi od niego. Mamy broń. Dlaczego musimy oddać pieniądze, któreśmy zarobili?

Clemenza wyjaśnił cierpliwie:

– Fanucci ma przyjaciół, prawdziwych drani. Ma powiązania z policją. Chciałby, żebyśmy mu wyjawili nasze plany, bo mógłby nadać nas glinom i zyskać sobie ich wdzięczność. Wtedy byliby mu winni uprzejmość. Tak on pracuje. I ma od samego Maranzallego zezwolenie na obrabianie tej dzielnicy.

Maranzalla był gangsterem, którego nazwisko często gościło na łamach gazet, był znany jako przywódca szajki przestępczej, specjalizującej się w wymuszeniach, hazardzie i napadach rabunkowych z bronią w ręku.

Clemenza podał wino własnej roboty. Jego żona, postawiwszy na stole półmisek z salami i oliwkami oraz bochenek włoskiego chleba, wyszła zasiąść przed domem ze swymi przyjaciółkami i zabrała ze sobą krzesło. Była młodą Włoszką, przebywającą w tym kraju zaledwie od paru lat, i nie rozumiała jeszcze po angielsku.

Vito Corleone zasiadł ze swymi dwoma przyjaciółmi i popijał wino. Nigdy jeszcze nie posługiwał się swoją inteligencją tak intensywnie, jak w tej chwili. Zdziwiony był, że potrafi myśleć tak jasno. Przypomniał sobie wszystko, co wiedział o Fanuccim. Przypomniał sobie ów dzień, gdy poderżnięto mu gardło, a on biegł ulicą, trzymając kapelusz pod brodą, by chwytać cieknącą krew. Przypomniał sobie, jak zamordowano chłopaka, który użył noża, a dwóm pozostałym skasowano wyroki dzięki zapłaceniu odszkodowania. I nagle nabrał pewności, że Fanucci nie ma wielkich stosunków, nie może ich mieć. Skoro jest człowiekiem, który donosi policji. Skoro jest człowiekiem, który przyjmuje wykup za zemstę. Prawdziwy mafioso kazałby zabić tamtych dwóch. Nie. Fanucciemu powiodło się i zabił jednego, ale wiedział, że nie zdołałby zabić dwóch pozostałych, kiedy już zostali zaalarmowani. Więc pozwolił zapłacić. To osobista, brutalna siła tego człowieka umożliwia mu ściąganie haraczu od sklepikarzy, od gier hazardowych, prowadzonych w mieszkaniach. Ale Vitowi Corleone wiadomo było co najmniej o jednym domu gry, który nigdy nie płacił daniny Fanucciemu, a mimo to nic się nigdy nie stało temu, kto go prowadził.

A zatem był tylko sam Fanucci. Albo Fanucci z paroma rewolwerowcami, których najmował do specjalnych zadań na bazie czysto gotówkowej. To zaś kazało Vitowi Corleone podjąć inną decyzję co do kierunku, jaki musiało obrać jego życie.

Z tego doświadczenia zrodziło się jego często powtarzane przekonanie, że każdy człowiek ma tylko jedno przeznaczenie. Owego wieczora mógł wpłacić Fanucciemu haracz i znowu zostać ekspedientem w sklepie spożywczym, a z biegiem lat może dorobić się własnego sklepu. Ale przeznaczenie zadecydowało, że miał zostać donem, i przywiodło doń Fanucciego, by go skierować na przeznaczoną mu drogę.

Kiedy skończyli butelkę wina, Vito powiedział ostrożnie do Clemenzy i Tessia:

– Jeżeli chcecie, może dalibyście mi po dwieście dolarów, żeby zapłacić Fanucciemu? Gwarantuję, że przyjmie tę sumę. A potem zostawicie wszystko w moich rękach. Załatwię ten problem ku waszemu zadowoleniu.

Oczy Clemenzy od razu zabłysły podejrzliwością. Vito powiedział mu zimno:

– Nigdy nie kłamię ludziom, których uznałem za przyjaciół. Sam pomów jutro z Fanuccim. Niech cię poprosi o pieniądze. Ale mu nie płać. I nie kłóć się z nim o nic. Powiedz mu, że musisz zebrać pieniądze, i oddasz je mnie, abym mu przekazał. Daj mu do zrozumienia, że jesteś gotów zapłacić, ile żąda. Nie targuj się. Ja będę się z nim wykłócał o sumę. Nie ma sensu rozjuszać go, jeżeli jest taki niebezpieczny, jak powiadasz.

Na tym poprzestali. Następnego dnia Clemenza rozmówił się z Fanuccim, by się upewnić, że Vito nie zmyślił całej historii. Potem przyszedł do mieszkania Vita i wręczył mu dwieście dolarów. Zerknął na Vita Corleone i rzekł:

– Fanucci powiedział mi, że nie może być niżej trzystu dolarów. Jak go namówisz, żeby wziął mniej?

Vito Corleone odpowiedział rozsądnie:

– To chyba nie twoja rzecz. Tylko pamiętaj, że wyświadczyłem ci przysługę.

Tessio przyszedł później. Był bardziej powściągliwy niż Clemenza, bystrzejszy, sprytniejszy, ale nie miał w sobie takiej mocy. Wyczuwał, że coś tu nie gra, że coś jest nie całkiem w porządku. Był trochę zaniepokojony. Powiedział do Vita Corleone:

– Uważaj na siebie z tym draniem Czarnej Ręki, jest podstępny jak ksiądz. Chcesz, żebym tu był jako świadek, kiedy mu będziesz wręczał pieniądze?

Vito Corleone potrząsnął głową. Nawet nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Po prostu rzekł do Tessia:

– Przekaż Fanucciemu, że mu wręczę pieniądze tu, w moim domu, dziś o dziewiątej wieczorem. Będę musiał dać mu wina i pogadać, przekonać go, żeby wziął mniejszą sumę.

Tessio potrząsnął głową.

– Nie bardzo ci się uda. Fanucci nigdy się nie cofa.

– Porozumuję z nim – odparł Vito Corleone. Miało to się stać słynnym powiedzeniem w następnych latach. Miało się stać ostrzegawczym zgrzytnięciem przed zabójczym ciosem. Kiedy został donem i prosił przeciwników, by z nim zasiedli i porozumowali, wiedzieli, że jest to ostatnia szansa rozwiązania sprawy bez rozlewu krwi i morderstwa.

Vito Corleone kazał żonie wyjść po kolacji na ulicę z obydwoma chłopcami, Sonnym i Fredem, i pod żadnym pozorem nie wracać do domu, dopóki jej nie zezwoli. Miała siedzieć na straży u wejścia do kamienicy. On sam miał do omówienia z Fanuccim pewne poufne sprawy, których nie można było przerywać. Zauważył wyraz przestrachu na jej twarzy i to go rozgniewało. Zapytał spokojnie:

– Myślisz, że wyszłaś za głupca?

Nie odpowiedziała. Nie odpowiedziała dlatego, że się bała, już teraz nie Fanucciego, ale własnego męża. Przemieniał się w jej oczach z godziny na godzinę w człowieka, z którego emanowała jakaś niebezpieczna siła. Dotąd był cichy, małomówny, ale zawsze łagodny, zawsze rozsądny, co było niezwykłe u młodego Sycylijczyka. A w tej chwili widziała, jak zrzucał ochronną barwę nieszkodliwego szarego człowieka, gotując się do pójścia ku swemu przeznaczeniu. Zaczynał późno, miał lat dwadzieścia pięć, ale zaczynał z rozmachem.

Vito Corleone postanowił zamordować Fanucciego. Uczyniwszy to, miałby siedemset dolarów ekstra w kieszeni. Trzysta dolarów, które sam musiałby wpłacić terroryście z Czarnej Ręki, oraz po dwieście dolarów od Tessia i Clemenzy. Gdyby nie zabił Fanucciego, musiałby mu wpłacić siedemset dolarów żywą gotówką. Żywy Fanucci nie był dla niego wart siedmiuset dolarów. Nie miał ochoty stracić siedmiuset dolarów, żeby zachować Fanucciego przy życiu. Gdyby Fanucci potrzebował siedmiuset dolarów na operację, która uratowałaby mu życie, nie dałby mu siedmiuset dolarów na chirurga. Nie był mu winien żadnej osobistej wdzięczności, nie łączyło ich pokrewieństwo, nie kochał Fanucciego. Dlaczego więc miałby mu dać siedemset dolarów?

A z tego wynikało nieuchronnie, że skoro Fanucci chciał zabrać mu siłą siedemset dolarów, to dlaczego nie miałby go zabić? Świat na pewno mógł obejść się bez takiego człowieka.

Ma się rozumieć, były pewne względy praktyczne. Fanucci mógł istotnie mieć potężnych przyjaciół, którzy szukaliby zemsty. Sam Fanucci był człowiekiem niebezpiecznym, niełatwym do zabicia. Była także policja i elektryczne krzesło. Ale Vito Corleone żył z wyrokiem śmierci od czasu zamordowania ojca. Jako dwunastoletni chłopiec wymknął się swoim oprawcom i przeprawił przez ocean do obcego kraju, przybierając obce nazwisko. A lata spokojnej obserwacji przekonały go, że ma więcej inteligencji i więcej odwagi niż inni, aczkolwiek nigdy nie nadarzyła mu się sposobność posłużenia się tą inteligencją i odwagą.

Mimo to wahał się przed postawieniem pierwszego kroku na drodze do swego przeznaczenia. Zwinął nawet owe siedemset dolarów w jeden zwój banknotów i umieścił go poręcznie w bocznej kieszeni spodni. Jednakże pieniądze włożył w lewą kieszeń. Do prawej wsadził rewolwer, który dał mu Clemenza przy porywaniu ciężarówki z jedwabiami.

Fanucci zjawił się punktualnie o dziewiątej wieczorem. Vito Corleone wyciągnął dzbanek domowego wina od Clemenzy.

Fanucci położył biały pilśniowy kapelusz na stole, obok dzbanka z winem. Rozluźnił szeroki, kwiecisty krawat, na którym plamy po sosie pomidorowym gubiły się wśród barwnego wzoru. Letni wieczór był upalny, światło gazowe słabe. W mieszkaniu było bardzo cicho. Ale Vito Corleone był zlodowaciały. Aby okazać swą dobrą wolę, wręczył plik banknotów i przypatrywał się bacznie, kiedy Fanucci, po ich przeliczeniu, wyjął duży skórzany portfel i wsadził pieniądze do środka. Fanucci pociągnął wina ze szklanki i powiedział:

– Jesteś mi jeszcze winien dwieście dolarów. – Jego twarz o gęstych brwiach była pozbawiona wyrazu.

Vito Corleone odrzekł swym chłodnym, rozsądnym głosem:

– Jestem trochę spłukany, byłem bez pracy. Niech pan pozwoli, że będę panu dłużny te pieniądze jeszcze przez parę tygodni.

To było dopuszczalne ryzyko. Fanucci miał lwią część pieniędzy i mógł poczekać. Mógł nawet dać się nakłonić, by nie brać więcej albo zaczekać trochę dłużej. Zachichotał nad szklanką wina i powiedział:

– A, cwany z ciebie młodziak. Jakim sposobem nie zwróciłem dotąd na ciebie uwagi? Jesteś za cichy jak na swój własny interes. Mógłbym ci znaleźć jakąś robotę, która byłaby bardzo zyskowna.

Vito Corleone okazał zainteresowanie uprzejmym kiwnięciem głowy i napełnił mu szklankę z fioletowego dzbanka. Ale Fanucci rozmyślił się, choć już miał coś powiedzieć, wstał z krzesła i uścisnął Vitowi rękę.

– Dobranoc, młody człowieku – rzekł. – Bez urazy, co? Jakbym mógł kiedyś wyświadczyć ci przysługę, daj mi znać. Zrobiłeś dzisiaj dobrą robotę dla siebie.

Vito zaczekał, aż Fanucci zszedł po schodach w dół. Na ulicy było pełno ludzi mogących zaświadczyć, że Fanucci wyszedł cało od Corleone’ów. Vito obserwował go z okna. Zobaczył, że Fanucci skręcił za róg w Jedenastą Aleję, i wiedział, że idzie do swego mieszkania, zapewne po to, by schować zdobycz przed ponownym wyjściem na ulicę. I może, aby zostawić broń. Vito Corleone wyszedł z mieszkania i wbiegł po schodach na dach. Przemierzył kwadratowy blok dachów i zszedł po schodkach przeciwpożarowych pustego budynku składowego na tylne podwórko. Kopnięciem otworzył drzwi od podwórka i wyszedł od frontu na ulicę. Naprzeciwko był dom, w którym mieszkał Fanucci.

Osiedle domów mieszkalnych sięgało na zachód tylko do Dziesiątej Alei. Na Jedenastej były głównie magazyny i składy wynajmowane przez firmy, które wysyłały towary Nowojorską Koleją Centralną i chciały mieć dostęp do stacji załadunkowych rozlokowanych na obszarze między Jedenastą Aleją a rzeką Hudson. Kamienica Fanucciego była jedną z nielicznych pozostałych na tym pustkowiu, a zamieszkiwali w niej głównie nieżonaci kolejarze, robotnicy dworcowi oraz najtańsze prostytutki. Ci ludzie nie przesiadywali na ulicy i nie plotkowali jak uczciwi Włosi; siedzieli po piwiarniach i przepijali swoją płacę. Dlatego też Vito Corleone bez trudności przemknął się na drugą stronę opustoszałej Jedenastej Alei i do sieni domu Fanucciego. Tam wydobył rewolwer, z którego jeszcze nigdy nie wystrzelił, i czekał na Fanucciego.

Wyglądał przez oszklone drzwi sieni wiedząc, że Fanucci nadejdzie od Dziesiątej Alei. Clemenza pokazał mu bezpiecznik rewolweru, a Vito wypróbował broń nie załadowaną. Ale jako mały, zaledwie dziewięcioletni chłopak, na Sycylii często chodził na polowania z ojcem i często strzelał z ciężkiej fuzji zwanej lupara. Właśnie jego umiejętność w obchodzeniu się z luparą już wtedy, kiedy był małym chłopcem, ściągnęła nań wyrok śmierci wydany przez morderców ojca.

Teraz, czekając w ciemnej sieni, ujrzał białą plamę; musiał to być Fanucci, zbliżający się przez ulicę do wejścia. Vito cofnął się i przywarł plecami do wewnętrznych drzwi prowadzących na schody. Wyciągnął przed siebie rewolwer gotowy do strzału. Jego wyciągniętą rękę dzieliły od zewnętrznych drzwi zaledwie dwa kroki. Drzwi te rozwarły się. Fanucci – biały, masywny, cuchnący, wypełnił sobą prostokąt światła. Vito Corleone strzelił.

Przez otwarte drzwi huk strzału rozgrzmiał częściowo na ulicy, częściowo wstrząsnął budynkiem. Fanucci uchwycił się framugi drzwi, usiłując ustać na nogach, próbując sięgnąć po broń. Te gwałtowne zmagania urwały mu guziki marynarki, która się rozchyliła. To odsłoniło jego rewolwer, lecz także pajęczą smużkę czerwieni na białej koszuli na brzuchu. Bardzo starannie, tak jakby wbijał igłę w żyłę, Vito Corleone wystrzelił drugi pocisk w ową czerwoną pajęczynę.

Fanucci upadł na kolana, podpierając ciałem otwarte drzwi. Wydał z siebie przeraźliwy jęk, jęk człowieka w wielkiej fizycznej męce, który był prawie komiczny. I dalej wydawał z siebie te jęki; Vito pamiętał, że usłyszał co najmniej trzy, zanim przyłożył rewolwer do spoconego, tłustego policzka Fanucciego i strzelił mu prosto w mózg. Nie minęło pięć sekund i Fanucci osunął się w śmierć, tarasując otwarte drzwi swoim ciałem.

Bardzo ostrożnie Vito wyjął duży portfel z kieszeni marynarki zabitego i wetknął go sobie za koszulę. Potem przeszedł na drugą stronę ulicy do magazynu i dalej na podwórko i wdrapał się po schodkach przeciwpożarowych na dach. Stamtąd wyjrzał na ulicę. Ciało Fanucciego leżało nadal w progu, ale poza tym nigdzie, nikogo nie było widać. W kamienicy otwarły się dwa okna i Vito zobaczył wytknięte ciemne głowy, ponieważ jednak nie mógł dojrzeć twarzy, z pewnością i oni nie dojrzeli jego. A zresztą tacy ludzie nie donieśliby policji. Fanucci mógł tam leżeć do świtu albo do chwili, gdy jakiś policjant natknąłby się podczas obchodu na jego zwłoki. Nikt z tego domu nie naraziłby się świadomie na podejrzenia czy pytania policji. Pozamykaliby drzwi i udawali, że nic nie słyszeli.

Mógł się nie spieszyć. Przeszedł na dach do zejścia na strych w swym własnym domu, a potem na dół do swego mieszkania. Otworzył drzwi, wszedł do środka i zamknął je za sobą na klucz. Przeszukał portfel zabitego. Oprócz tych siedmiuset dolarów, które dał Fanucciemu, było tylko parę jedynek i banknot pięciodolarowy.

W wewnętrzną przegródkę była wetknięta stara złota pięciodolarówka, prawdopodobnie na szczęście. Jeżeli Fanucci był bogatym gangsterem, to w każdym razie nie nosił przy sobie swojej fortuny. To potwierdziło niektóre podejrzenia Vita.

Wiedział, że musi się pozbyć portfela i rewolweru (już wtedy orientował się, że powinien zostawić w portfelu złotą monetę). Wyszedł ponownie na dach i przelazł przez kilka obmurowań. Wrzucił portfel do jednego z szybów wentylacyjnych, a potem rozładował rewolwer i trzasnął lufą o krawędź dachu. Lufa nie chciała się złamać. Ujął rewolwer za drugi koniec i uderzył kolbą o ściankę komina. Kolba pękła na pół. Uderzył raz jeszcze i rewolwer rozłamał się na dwie części, kolbę i lufę. Wrzucił je osobno do dwóch szybów wentylacyjnych. Nie uczyniły żadnego hałasu, spadając o pięć pięter niżej, gdyż pogrążyły się w miękkich stosach śmieci, które się tam nazbierały. Rano ludzie mieli wyrzucić przez okna dalsze śmieci, które przy odrobinie szczęścia pokryłyby wszystko. Vito wrócił do swego mieszkania.

Drżał trochę, ale był całkowicie opanowany. Zdjął ubranie i obawiając się, że mogło na nie bryznąć trochę krwi, wrzucił je do metalowej wanienki, której jego żona używała do prania. Wziął ług i gęste szare mydło, namoczył ubranie i wyprał je na metalowej tarze pod kranem. Potem wymył wanienkę ługiem i mydłem. W kącie sypialni znalazł tobołek świeżo upranej odzieży i przemieszał z nią swoje rzeczy. Następnie włożył świeżą koszulkę i spodnie i zszedł na dół, by się przyłączyć do żony, dzieci i sąsiadów przed kamienicą.

Wszystkie te środki ostrożności okazały się niepotrzebne. Policja po znalezieniu trupa o świcie nie przesłuchała nigdy Vita Corleone. W istocie był zdumiony, że nie dowiedziała się w ogóle o odwiedzinach Fanucciego w jego mieszkaniu tego wieczora, gdy został zastrzelony. Vito liczył, że to będzie jego alibi, bo Fanucci wyszedł żywy z kamienicy. Dopiero później dowiedział się, że policja była zadowolona z zamordowania Fanucciego i niezbyt się kwapiła do ścigania jego zabójców. Uznano, że była to jeszcze jedna gangsterska egzekucja, i przesłuchano chuliganów notowanych za nielegalne afery i napady. Ponieważ Vito nigdy nie miał takich kłopotów, więc nie wypłynął w ogóle.

O ile jednak przechytrzył policję, to z jego wspólnikami była zupełnie inna sprawa. Peter Clemenza i Tessio unikali go przez następny tydzień, przez dwa tygodnie, wreszcie któregoś wieczora zjawili się u niego. Przyszli z wyraźnym respektem. Vito Corleone powitał ich ze spokojną uprzejmością i poczęstował winem.

Clemenza przemówił pierwszy. Powiedział cicho:

– Nikt nie inkasuje od właścicieli sklepów na Dziewiątej Alei. Nikt nie inkasuje od gier karcianych i hazardowych w dzielnicy.

Vito Corleone popatrzył na nich spokojnie, ale milczał. Tessio rzekł:

– Moglibyśmy przejąć klientów Fanucciego. Płaciliby nam.

Vito Corleone wzruszył ramionami.

– Dlaczego przychodzicie z tym do mnie? Nie interesuję się takimi rzeczami.

Clemenza roześmiał się. Nawet w młodości, nim wyhodował sobie ogromne brzuszysko, miał śmiech tłuściocha. Powiedział do Vita:

– A co z tą spluwą, którą ci dałem na robotę z ciężarówką? Skoro nie będzie ci już potrzebna, możesz mi ją zwrócić.

Bardzo powoli i spokojnie Vito Corleone wyjął z bocznej kieszeni zwitek banknotów i odliczył pięć dziesiątek.

– Proszę, zapłacę ci. Wyrzuciłem tę broń po robocie z ciężarówką. – Uśmiechnął się do obu mężczyzn.

Naówczas Vito Corleone nie zdawał sobie sprawy z efektu tego uśmiechu. Był on mrożący, gdyż nie zawierał groźby. Vito uśmiechał się tak, jakby to był jakiś prywatny żart, który tylko on sam mógł docenić. Ponieważ jednak uśmiechał się w ten sposób jedynie w sytuacjach, które pachniały śmiercią, i ponieważ żart nie był w gruncie rzeczy prywatny, a oczy Vita nie uśmiechały się, i ponieważ zewnętrznie robił zazwyczaj wrażenie takiego rozsądnego i spokojnego, nagłe odsłonięcie jego prawdziwego „ja” budziło lęk.

Clemenza potrząsnął głową.

– Nie chcę tych pieniędzy – powiedział.

Vito schował banknoty do kieszeni. Czekał. Wszyscy trzej rozumieli się wzajemnie. Wiedzieli, że zabił Fanucciego, a chociaż nigdy nikomu o tym nie mówili, po paru tygodniach wiedziała też cała dzielnica. Wszyscy zaczęli traktować Vita Corleone jako „człowieka szanowanego”. Nie uczynił jednak żadnej próby przejęcia afer i haraczów Fanucciego.

To, co nastąpiło potem, było nieuniknione. Pewnego wieczora żona Vita przyprowadziła do domu sąsiadkę, wdowę. Była to Włoszka o nieposzlakowanej opinii. Pracowała ciężko na utrzymanie swoich osieroconych przez ojca dzieci. Jej szesnastoletni syn przynosił do domu zaklejoną kopertę ze swoją płacą, aby przekazać ją matce zgodnie z obyczajem starego kraju; siedemnastoletnia córka, krawcowa, robiła to samo. Cała rodzina za niewolniczą płacę przyczepiała po nocach guziki na kartonikach. Kobieta ta nazywała się signora Colombo. Żona Vita Corleone powiedziała:

– Signora chce ciebie prosić o uprzejmość. Ma pewne kłopoty.

Vito Corleone spodziewał się, że go poprosi o pieniądze, które gotów był dać. Okazało się jednak, że signora Colombo miała psa, którego uwielbiał jej najmłodszy synek. Do gospodarza domu napływały skargi, że pies szczeka po nocach, więc powiedział pani Colombo, żeby się go pozbyła. Udała, że to zrobiła. Gospodarz wykrył, że go oszukała, i kazał jej wynieść się z mieszkania. Tym razem obiecała, że naprawdę pozbędzie się psa, i tak też uczyniła. Jednakże gospodarz był tak rozeźlony, że nie chciał odwołać swego nakazu. Ma się wynieść, bo inaczej wezwie policję, by ją wyeksmitowała. A jej biedny mały synek tak się spłakał, kiedy oddali psa krewnym, którzy mieszkali na Long Island. I wszystko na próżno; mieli utracić mieszkanie. Vito Corleone zapytał łagodnie:

– Dlaczego pani zwraca się do mnie o pomoc?

Pani Colombo wskazała ruchem głowy jego żonę.

– To ona powiedziała mi, żebym pana poprosiła.

Był zaskoczony. Żona nie spytała go nigdy o ubranie, które prał tamtego wieczora, gdy zamordował Fanucciego. Nie spytała go nigdy, skąd pochodziły te wszystkie pieniądze, skoro nie pracował. Nawet w tej chwili jej twarz była nieprzenikniona. Vito zwrócił się do pani Colombo:

– Mogę dać pani trochę pieniędzy na przeprowadzkę, czy o to idzie?

Kobieta potrząsnęła głową, cała we łzach.

– Mam tutaj wszystkie moje przyjaciółki, wszystkie dziewczyny, z którymi dorastałam we Włoszech. Jakże mogę się przenieść do innej dzielnicy, między obcych? Chciałabym, żeby pan pomówił z gospodarzem, aby pozwolił mi zostać.

Vito kiwnął głową.

– W takim razie to załatwione. Nie będzie pani musiała się przenosić. Pomówię z nim jutro rano.

Żona obdarzyła go uśmiechem, którego nie odwzajemnił, ale był zadowolony. Pani Colombo miała trochę niepewną minę.

– Jest pan pewien, że on się zgodzi? – zapytała.

– Signor Roberto? – odparł Vito zdumionym głosem. – Oczywiście że tak. To człowiek o dobrym sercu. Jak tylko wyjaśnię pani położenie, ulituje się nad pani nieszczęściami. Proszę się tym więcej nie martwić. Proszę się tak nie przejmować. Niech pani dba o swoje zdrowie przez wzgląd na dzieci.

Gospodarz, pan Roberto, zachodził codziennie do dzielnicy, by sprawdzić, co się dzieje w pięciu kamienicach, które do niego należały. Był on padronem, człowiekiem, który sprzedawał wielkim korporacjom robotników włoskich prosto ze statku. Za swoje zyski zakupił owe kamienice jedną po drugiej. Był wykształconym człowiekiem z północnych Włoch, miał tylko pogardę dla owych niepiśmiennych południowców z Sycylii i Neapolu, którzy mrowili się jak robactwo w jego domach, wyrzucali śmieci przez okno, pozwalali, by karaluchy i szczury zżerały jego ściany, i nawet nie kiwnęli palcem, aby ochronić jego własność. Nie był złym człowiekiem, był dobrym mężem i ojcem, lecz ustawiczna troska o swoje inwestycje, o zarabiane pieniądze, o nieuniknione wydatki, które pociągało za sobą posiadanie własności, stargała mu nerwy na strzępy, tak że stale był rozdrażniony. Kiedy Vito Corleone zatrzymał go na ulicy prosząc, aby zechciał zamienić z nim parę słów, pan Roberto zachował się szorstko, ale nie brutalnie, gdyż każdy z tych południowców mógł wsadzić człowiekowi nóż pod żebro, jeżeli go urażono, aczkolwiek ten młodzieniec wyglądał na spokojnego.

– Signor Roberto – powiedział Corleone. – Przyjaciółka mojej żony, uboga wdowa nie mająca mężczyzny, który by się nią opiekował, powiedziała mi, że z jakiejś przyczyny kazano jej wyprowadzić się z mieszkania w pańskiej kamienicy. Jest w rozpaczy. Nie ma pieniędzy i nie ma przyjaciół z wyjątkiem tych, co tutaj mieszkają. Powiedziałem jej, że z panem pomówię, że pan jest rozsądnym człowiekiem, który to zrobił wskutek jakiegoś nieporozumienia. Pozbyła się tego psa, który spowodował cały kłopot, więc dlaczego nie miałaby zostać. Zwracam się do pana o tę łaskę jak Włoch do Włocha.

Signor Roberto przypatrzył się stojącemu przed nim młodemu człowiekowi. Ujrzał mężczyznę średniego wzrostu, ale silnej budowy, wieśniaka, ale nie bandytę, chociaż, rzecz śmiechu warta, ośmielał się nazywać siebie Włochem. Roberto wzruszył ramionami.

– Już wynająłem to mieszkanie innej rodzinie za wyższy czynsz. Nie mogę sprawić im zawodu z powodu pańskiej znajomej.

Vito Corleone kiwnął głową ze zrozumieniem.

– O ile więcej miesięcznie? – zapytał.

– O pięć dolarów – odrzekł pan Roberto. Było to kłamstwem. Mieszkanie przy torach kolejowych, cztery ciemne pokoje, wynajmował wdowie za dwanaście dolarów miesięcznie, i nie mógł uzyskać więcej od nowego lokatora.

Vito Corleone wyjął z kieszeni zwitek banknotów i odliczył trzy dziesiątki.

– Daję panu z góry sześciomiesięczną nadwyżkę. Nie musi pan nic mówić tej kobiecie, jest bardzo dumna. Proszę zobaczyć się ze mną znowu za pół roku. Ale oczywiście pozwoli pan jej zatrzymać psa.

– Jeszcze czego – odparł Roberto. – Coś pan za jeden, do diabła, żeby mi wydawać rozkazy? Zachowuj się pan odpowiednio, bo wylądujesz na swojej sycylijskiej dupie tu, na ulicy.

Vito Corleone wzniósł ręce ze zdumieniem.

– Proszę pana o łaskę, nic więcej. Nigdy nie wiadomo, kiedy można potrzebować przyjaciela, nieprawdaż? Proszę, niech pan przyjmie te pieniądze jako oznakę mojej dobrej woli i sam poweźmie decyzję. Nie ośmieliłbym się jej kwestionować. – Wetknął mu w rękę pieniądze. – Niech pan mi zrobi tę drobną uprzejmość i tylko weźmie pieniądze, i przemyśli to sobie. Jeżeli jutro rano będzie pan chciał je zwrócić, to bardzo proszę. Jeżeli pan chce usunąć ze swego domu tę kobietę, jakżebym mógł pana powstrzymać? Ostatecznie to pańska własność. I mogę zrozumieć, że pan nie chce mieć tam psa. Sam nie lubię zwierząt. – Poklepał Roberta po ramieniu. – Niech pan mi zrobi tę przysługę, dobrze? Nie zapomnę tego. Proszę zapytać o mnie swoich znajomych z tej dzielnicy. Powiedzą panu, że jestem człowiekiem, który potrafi okazać wdzięczność.

Pan Roberto zaczynał już rozumieć. Tego wieczora wypytał się o Vita Corleone. Nie czekał do następnego rana. Tej samej nocy zapukał do drzwi Corleone’ów, przepraszając za spóźnioną porę i przyjął szklankę wina od signory Corleone. Zapewnił Vita Corleone, że to wszystko było okropnym nieporozumieniem, że signora Colombo oczywiście może pozostać w mieszkaniu, że oczywiście może zatrzymać psa. Kimże są ci nędzni lokatorzy, żeby uskarżać się na hałaśliwość biednego zwierzęcia, kiedy płacą tak niski czynsz? Na zakończenie rzucił na stół owe trzydzieści dolarów, które mu dał Vito Corleone, i powiedział, jak mógł najszczerzej:

– Pańskie dobre serce w okazywaniu pomocy tej biednej wdowie zawstydziło mnie i chcę pokazać, że i ja też mam jakieś chrześcijańskie miłosierdzie. Jej czynsz pozostanie taki, jaki był.

Wszyscy zainteresowani ładnie odegrali tę komedię. Vito nalewał wina, wołał o ciastka, ściskał dłoń pana Roberto i wychwalał jego gorące serce. Roberto wzdychał i mówił, że zawarcie znajomości z człowiekiem takim jak Vito Corleone przywróciło mu wiarę w ludzką naturę. Wreszcie oderwali się od siebie. Pan Roberto, trzęsący się ze strachu jak galareta na myśl, że tylko cudem uszedł cało, pojechał tramwajem do swego domu w Bronksie i położył się do łóżka. Nie pokazywał się w swych kamienicach przez trzy dni.

Vito Corleone był teraz w dzielnicy „człowiekiem szanowanym”. Powiadano, że jest członkiem sycylijskiej mafii. Pewnego dnia przyszedł do niego człowiek prowadzący gry karciane w umeblowanym pokoju i dobrowolnie zaczął mu wpłacać co tydzień dwadzieścia dolarów w zamian za jego „przyjaźń”. Musiał jedynie odwiedzać ów dom gry raz czy dwa razy tygodniowo, ażeby dać graczom do zrozumienia, że są pod jego opieką.

Właściciele sklepów mający problemy z młodymi chuliganami zwrócili się doń o interwencję. Uczynił to i został odpowiednio wynagrodzony. Wkrótce miał już ogromny jak na owe czasy i miejsce dochód w wysokości stu dolarów tygodniowo. Ponieważ Clemenza i Tessio byli jego przyjaciółmi, jego sojusznikami, musiał dawać im część tych pieniędzy, ale robił to bez proszenia. W końcu, razem ze swoim kumplem z lat chłopięcych, Genco Abbandando, postanowił wziąć się do importowania oliwy. Genco miał prowadzić interes, importować oliwę z Włoch, kupować ją po odpowiedniej cenie i magazynować w składzie ojca. Genco miał doświadczenie konieczne do tej strony interesu. Clemenza i Tessio mieli być sprzedawcami. Mieli udać się do wszystkich włoskich sklepów spożywczych na Manhattanie, potem w Brooklynie, potem w Bronksie i przekonać właścicieli, aby zaopatrywali się w oliwę Genco Fura (Z typową dla siebie skromnością Vito Corleone nie chciał jej nadać swego imienia). Vito miał oczywiście być szefem firmy, jako że dostarczał znacznej części kapitału. Poza tym odwoływano by się do niego w specjalnych przypadkach, gdyby właściciele sklepów opierali się handlowym namowom Clemenzy i Tessia. Wtedy Vito Corleone miał użyć własnej potężnej siły perswazji.

Przez następne parę lat Vito Corleone wiódł zupełnie zadowalający żywot drobnego biznesmena, całkowicie oddanego rozbudowywaniu własnego przedsiębiorstwa handlowego w ramach dynamicznej, rozwijającej się gospodarki. Był dbałym ojcem i mężem, ale tak zajętym, że mógł poświęcać rodzinie niewiele czasu. W miarę jak oliwa Genco Pura stawała się najbardziej poszukiwaną importową oliwą włoską w Ameryce, jego organizacja rozkwitała. Tak jak każdy dobry biznesmen zaczął rozumieć korzyści wynikające z przelicytowywania konkurentów przez niższe ceny, niedopuszczania ich do rynków zbytu przez perswadowanie właścicielom sklepów, aby trzymali na składzie mniej ich towaru. Tak jak każdy dobry biznesmen, zmierzał do zdobycia monopolu przez zmuszanie konkurentów do porzucenia tej branży albo do fuzji z jego własnym przedsiębiorstwem. Ale ponieważ zaczynał, będąc stosunkowo słaby ekonomicznie, ponieważ nie wierzył w reklamę, polegając na ustnych kontaktach, i ponieważ, prawdę mówiąc, jego oliwa nie była lepsza od oliwy konkurentów, nie mógł się posługiwać środkami nacisku zwykłych handlowców. Musiał opierać się na sile własnej osobowości i na swej reputacji „człowieka szanowanego”.

Będąc jeszcze młodym mężczyzną, Vito Corleone stał się znany jako „człowiek rozsądku”. Nigdy nie uciekał się do groźby. Zawsze posługiwał się logiką, która okazywała się nieodparta. Zawsze dopilnowywał, żeby partner dostał swój udział w zyskach. Nikt nie ponosił straty. Ma się rozumieć, dokonywał tego oczywistymi środkami. Podobnie jak wielu uzdolnionych ludzi interesu zrozumiał, że wolna konkurencja jest marnotrawstwem, a monopol jest efektywny. Toteż po prostu przystąpił do osiągnięcia tego efektywnego monopolu. W Brooklynie byli pewni hurtownicy oliwy, ludzie o ognistych temperamentach, uparci, nie dający posłuchu rozsądkowi, którzy nie chcieli widzieć ani uznać koncepcji Vita Corleone, nawet kiedy wszystko wyjaśniał z najwyższą cierpliwością i wszelkimi szczegółami. Po rozmowach z tymi ludźmi Vito Corleone rozłożył ręce w desperacji i posłał Tessia do Brooklynu, by tam zorganizował kwaterę główną i rozwiązał ten problem. Magazyny zostały spalone, zawartość ocalałych ciężarówek z oliwą rozlana, tak że potworzyły się jeziora na brukowanych kocimi łbami ulicach dzielnicy portowej. Pewien popędliwy mediolańczyk, mający większą wiarę w policję niż święty w Chrystusa, zwrócił się do władz ze skargą na swoich włoskich rodaków, łamiąc dziesięciowiekową regułę omerta. Jednakże zanim sprawa nabrała dalszego biegu, hurtownik ów zniknął bez śladu, pozostawiając osamotnioną, kochającą żonę i trójkę dzieci, które, Bogu dzięki, były zupełnie dorosłe i mogły przejąć jego interesy i dojść do porozumienia ze spółką importu oliwy Genco Pura.

Jednakże wielcy ludzie nie rodzą się wielkimi, tylko się nimi stają, i tak też było z Vitem Corleone. Kiedy przyszła prohibicja i zabroniono sprzedaży alkoholu, Vito Corleone uczynił ostatni krok od całkiem zwykłego, nieco bezwzględnego biznesmena do wielkiego dona w świecie działalności przestępczej. Nie stało się tak z dnia na dzień, nie stało się w ciągu roku, ale pod koniec okresu prohibicji i na początku wielkiego kryzysu Vito Corleone był już Ojcem Chrzestnym, donem, donem Corleone.

Zaczęło się to dość przypadkowo. W tym czasie spółka Genco Pura miała sześć ciężarówek do rozwożenia towaru. Za pośrednictwem Clemenzy zwróciła się do Vita Corleone grupa włoskich przemytników alkoholu, którzy szmuglowali spirytus i whisky z Kanady. Potrzebowali ciężarówek i konwojentów, ażeby rozprowadzać swój towar po Nowym Jorku. Potrzebowali ludzi pewnych, dyskretnych, odznaczających się determinacją i siłą. Byli gotowi zapłacić Vitowi Corleone za jego samochody i ludzi. Zapłata była tak olbrzymia, że Vito Corleone radykalnie ograniczył handel oliwą, aby używać swych ciężarówek niemal wyłącznie na usługi przemytników alkoholu. I to pomimo faktu, że owi panowie dołączyli do swej oferty elegancko zamaskowaną groźbę. Ale Vito Corleone już wtedy był na tyle dojrzały, że nie obrażał się z powodu gróźb ani nie wpadał w gniew, i nie odrzucał przez to korzystnych propozycji. Przeanalizował groźbę, uznał, że nie jest przekonywająca, i nabrał gorszej opinii o swoich nowych wspólnikach, ponieważ byli na tyle głupi, że stosowali groźby tam, gdzie nie były wcale potrzebne. Była to pożyteczna informacja do rozważenia we właściwym czasie.

I prosperował znowu. A co najważniejsze, zdobywał wiedzę, kontakty i doświadczenie. I mnożył dobre uczynki, jak bankier zabezpieczenia. Albowiem w następnych latach stało się jasne, że Vito Corleone jest nie tylko człowiekiem utalentowanym, ale na swój sposób geniuszem.

Stał się protektorem włoskich rodzin, które zakładały w swoich mieszkaniach małe nielegalne knajpy, sprzedając whisky po piętnaście centów szklanka nieżonatym robotnikom. Został ojcem chrzestnym najmłodszego synka pani Colombo, kiedy chłopak przystąpił do bierzmowania, i dał mu piękny prezent w postaci złotej dwudziestodolarówki. Tymczasem, ponieważ było nieuniknione, że niektóre jego ciężarówki będzie zatrzymywała policja, Genco Abbandando wynajął dobrego adwokata mającego liczne kontakty w komendzie policji i sądownictwie. Ustanowiono system opłat i wkrótce organizacja Corleone miała już spory „arkusz”, listę urzędników uprawnionych do pewnej miesięcznej sumy. Kiedy adwokat usiłował ją zredukować, przepraszając za takie wydatki, Vito Corleone go uspokoił.

– Nie, nie – powiedział. – Wciągnij pan wszystkich, nawet jeżeli nie mogą nam dopomóc w tej chwili. Wierzę w przyjaźń i jestem gotów okazać ją pierwszy.

W miarę jak czas upływał, imperium Corleone rozrastało się, przybywały dalsze ciężarówki, „arkusz” się wydłużał. Wzrastała także liczba ludzi pracujących bezpośrednio dla Clemenzy i Tessia. Wszystko to razem stawało się nieporęczne. W końcu Vito Corleone opracował system organizacji. Nadał Clemenzie i Tessiowi tytuły caporegime’ów, czyli dowódców, a ludziom działającym pod ich komendą stopnie żołnierzy. Mianował Genca Abbandando swoim doradcą, czyli consigliorim. Stworzył wielowarstwową strukturę izolującą go od każdego czynu operacyjnego. Kiedy wydawał rozkazy, przekazywał je tylko Gencowi albo jednemu z caporegime’ów. Rzadko miewał świadka wydawania któremuś z nich jakiegoś rozkazu. Następnie podzielił grupę Tessia i powierzył jej Brooklyn. Odseparował też Tessia od Clemenzy i z biegiem lat dał jasno do zrozumienia, że nie chce, aby kontaktowali się ze sobą nawet towarzysko, chyba że było to absolutnie konieczne. Wyjaśnił to bardziej inteligentnemu Tessiowi, który od razu pojął jego intencje, aczkolwiek Vito tłumaczył to jako zabezpieczenie przed prawem. Tessio zrozumiał, że Vito nie chce, aby jego dwaj caporegime’owie mieli jakąkolwiek sposobność spiskować przeciwko niemu, i zrozumiał również, że nie ma w tym żadnej złej woli, że idzie jedynie o taktyczny środek ostrożności. Vito dał w zamian Tessiowi wolną rękę w Brooklynie, podczas gdy bronksowskie lenno Clemenzy zachował pod swoim ścisłym nadzorem. Clemenza był odważniejszy, bardziej zuchwały i okrutniejszy, mimo swojej zewnętrznej jowialności, i wymagał mocniejszego trzymania w ryzach.

Wielki kryzys zwiększył władzę Vita Corleone. I właśnie mniej więcej w tym czasie zaczęto go nazywać donem Corleone. W całym mieście uczciwi ludzie daremnie żebrali o uczciwą pracę. Dumni zniżali się wraz z rodzinami do przyjmowania oficjalnej dobroczynności od wzgardliwych urzędasów. Natomiast ludzie dona Corleone chodzili po ulicach z wysoko podniesionymi głowami, mając kieszenie wypchane srebrnymi i papierowymi pieniędzmi. I bez obawy o utracenie posady. Toteż nawet don Corleone, najskromniejszy z ludzi, nie mógł się oprzeć uczuciu dumy. Opiekował się swoim światem, swoimi ludźmi. Nie zawiódł tych, którzy byli od niego zależni i pracowali dlań w pocie czoła, ryzykowali swoją wolność i życie w jego służbie. A kiedy przez jakiś niepomyślny przypadek któryś z jego pracowników został aresztowany i osadzony w więzieniu, rodzina tego nieszczęśnika otrzymywała pieniądze na życie, i to nie jakiś marny, żebraczy, skąpy datek, lecz taką samą sumę, jaką ów człowiek zarabiał na wolności.

Nie było to oczywiście czystym chrześcijańskim miłosierdziem. Nawet najlepsi przyjaciele nie nazwaliby dona Corleone świętym. W owej szczodrobliwości był także własny interes. Pracownik osadzony w więzieniu wiedział, że musi tylko trzymać język za zębami, a jego żona i dzieci będą otoczone opieką. Wiedział, że jeśli nie będzie sypał na policji, spotka się z ciepłym przyjęciem po wyjściu na wolność. Będzie na niego czekała uczta w domu, najlepsze potrawy, ravioli domowej roboty, wino, ciasta oraz wszyscy przyjaciele i krewni, zebrani, by się radować jego wolnością. A w nocy wpadnie consigliori Genco Abbandando, a może nawet sam don, by złożyć uszanowanie takiemu dzielnemu człowiekowi, wypić kieliszek wina za jego zdrowie i pozostawić ładny podarek pieniężny, ażeby mógł rozkoszować się wraz z rodziną wolnym tygodniem czy dwoma przed powrotem do codziennej pracy. Takie było bezmierne współczucie i zrozumienie dona Corleone.

W tym czasie don doszedł do przekonania, że kieruje swoim światem o wiele lepiej niż jego wrogowie owym szerszym światem, który ustawicznie zagradzał mu drogę. A to poczucie podsycali biedni ludzie z dzielnicy, którzy stale przychodzili do niego po pomoc: ażeby dostać się na listę opieki społecznej, uzyskać pracę dla młodego chłopaka albo wyciągnąć go z więzienia, pożyczyć drobną sumę pieniędzy, która była rozpaczliwie potrzebna, prosić o interwencję u kamieniczników, którzy wbrew wszelkiemu rozsądkowi domagali się czynszu od bezrobotnych lokatorów.

Don Vito Corleone pomagał im wszystkim. Nie dość na tym – pomagał z dobrą wolą, z pokrzepiającymi słowami, ażeby odjąć gorzki smak udzielanej im dobroczynności. Było więc naturalne, że kiedy Włosi czuli się zagubieni i niezdecydowani, na kogo głosować, by ich reprezentował w stanowych władzach ustawodawczych, w urzędach miejskich, w Kongresie, prosili o radę swojego przyjaciela, dona Corleone, ich Ojca Chrzestnego. I tak stał się polityczną siłą, z którą konsultowali się praktycznie myślący przywódcy partyjni. Wspierał tę siłę dalekowzroczną, godną męża stanu inteligencją – pomagając przejść przez college wybitnie zdolnym chłopcom z ubogich włoskich rodzin, chłopcom, którzy mieli później zostać adwokatami, wiceprokuratorami okręgowymi, nawet sędziami. Planował przyszłość swojego imperium z całą umiejętnością przewidywania wielkiego przywódcy narodu.

Zniesienie prohibicji zadało temu imperium porażający cios, ale i tym razem don przedsięwziął zawczasu środki ostrożności. W 1933 roku wysłał emisariuszy do człowieka, który kontrolował wszystkie gry hazardowe na Manhattanie, gry w kości w porcie, lichwiarstwo, które było od nich tak nieodłączne jak hot dogi od meczów baseballowych, bukmacherkę w sportach i na wyścigach konnych, nielegalne domy gry, gdzie grano w pokera, pokątne gry liczbowe i loterie w Harlemie. Człowiek ten nazywał się Salvatore Maranzano i był jednym z uznanych pezzonovante’ów kaliber.90, czyli grubych ryb nowojorskiego podziemia. Emisariusze dona Corleone zaproponowali Maranzanowi spółkę na równych prawach, korzystną dla obu stron. Vito Corleone ze swoją organizacją, swoimi stosunkami w policji i sferach politycznych, mógł zapewnić operacjom Maranzana potężną ochronę i nową siłę dla rozszerzenia ich na Brooklyn i Bronx. Jednakże Maranzano był człowiekiem krótkowzrocznym i odrzucił ze wzgardą propozycję Corleone’a. Wielki Al Capone był przyjacielem Maranzana, który miał własną organizację, własnych ludzi plus ogromny fundusz wojenny. Nie mógł ścierpieć tego parweniusza, który miał reputację raczej parlamentarnego dyskutanta niż prawdziwego mafioso. Odmowa Maranzana wywołała wielką wojnę w roku 1933, która miała odmienić całą strukturę podziemia w Nowym Jorku.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że siły są nierówne. Salvatore Maranzano miał potężną organizację z twardymi bojowcami. Był w przyjaźni z Caponem z Chicago i mógł stamtąd wezwać pomoc. Utrzymywał dobre stosunki z Rodziną Tattagliów, której podlegała w mieście prostytucja i skromny naówczas handel narkotykami. Miał także polityczne kontakty z potężnymi przywódcami przemysłowymi, którzy posługiwali się jego ludźmi dla terroryzowania żydowskich związkowców w zakładach odzieżowych i włoskich syndykatów anarchistycznych w przemyśle budowlanym.

Przeciwko temu don Corleone mógł wystawić dwa małe, ale wybornie zorganizowane regime’y, na których czele stali Clemenza i Tessio. Jego kontakty w policji i wśród polityków negowali przywódcy przemysłowi, którzy zamierzali poprzeć Maranzana. Ale na korzyść dona działał brak wywiadu nieprzyjaciela o jego organizacji. Podziemie nie znało prawdziwej siły jego żołnierzy i nawet ulegało błędnemu mniemaniu, że Tessio w Brooklynie jest odrębną i niezależną organizacją.

A jednak, mimo wszystko, walka była nierówna do chwili, gdy Vito Corleone zrównoważył szanse jednym mistrzowskim posunięciem.

Maranzano zwrócił się do Capone’a z prośbą, by jego dwaj najlepsi rewolwerowcy przybyli do Nowego Jorku, ażeby zlikwidować parweniusza. Rodzina Corleone miała w Chicago przyjaciół i wywiad, który doniósł, że obaj rewolwerowcy przyjeżdżają pociągiem. Vito Corleone wyprawił Lucę Brasi, by zajął się nimi, dając mu instrukcje, które miały wyzwolić najdziksze instynkty tego dziwnego człowieka.

Brasi ze swymi czterema ludźmi oczekiwał opryszków na dworcu kolejowym w Chicago. Jeden z ludzi Brasiego skombinował w tym celu taksówkę, którą sam kierował, a tragarz dworcowy, niosąc walizki, zaprowadził do niej wysłanników Capone’a. Kiedy wsiedli, Brasi i drugi z jego ludzi wcisnęli się za nimi z gotowymi do strzału rewolwerami i zmusili obu chłopców z Chicago do położenia się na podłodze. Taksówka pojechała do magazynu w pobliżu doków, który Brasi na ten cel przygotował.

Obydwu ludziom Capone’a związano ręce i nogi i wetknięto w usta małe ręczniki, ażeby nie krzyczeli.

Następnie Brasi wziął stojącą pod ścianą siekierę i zaczął rąbać jednego z ludzi Capone’a. Odrąbał mu stopy, potem nogi w kolanach, wreszcie uda w miejscu, gdzie stykały się z tułowiem. Brasi był niezmiernie silnym człowiekiem, ale musiał po wielokroć uderzać siekierą, nim dopiął swego. Ma się rozumieć, że do tej pory ofiara już wyzionęła ducha, a podłoga magazynu była śliska od chlustającej krwi i odrąbanych kawałków ciała. Kiedy Brasi obrócił się ku swej drugiej ofierze, stwierdził, że dalsze wysiłki są zbędne. Drugi rewolwerowiec Capone’a – rzecz nieprawdopodobna – z czystego przerażenia połknął tkwiący mu w ustach ręcznik i udławił się. Ręcznik ten znaleziono w jego żołądku, kiedy policja dokonała sekcji zwłok w celu ustalenia przyczyny śmierci.

W kilka dni później, w Chicago, Capone otrzymał pismo od Vita Corleone. Brzmiało ono jak następuje: „Wiesz teraz, jak postępuję z moimi wrogami. Dlaczego neapolitańczyk wtrąca się w kłótnię pomiędzy dwoma Sycylijczykami? Jeżeli życzysz sobie, bym cię uważał za przyjaciela, jestem ci winien przysługę, którą wyświadczę na żądanie. Taki człowiek jak ty musi wiedzieć, o ile korzystniej jest mieć przyjaciela, który zamiast zwracać się do ciebie o pomoc, sam daje sobie radę i zawsze jest gotów dopomóc ci w jakichś przyszłych kłopotach. Jeżeli nie życzysz sobie mojej przyjaźni, niech tak będzie. Ale w takim razie muszę powiedzieć ci, że klimat w tym mieście jest wilgotny, niezdrowy dla neapolitańczyków, i doradzam ci nigdy tego miasta nie odwiedzać”.

Zuchwalstwo tego listu było skalkulowane. Don miał niewielki szacunek dla ludzi Capone’a jako głupich, jawnych morderców. Jego inteligencja mówiła mu, że Capone utracił wszelkie wpływy polityczne przez swoją publiczną arogancję i popisywanie się przestępczym bogactwem. Don wiedział, i to z całą pewnością, że bez politycznych wpływów, bez kamuflażu społeczeństwa, świat Ala Capone i jemu podobnych może być z łatwością zniszczony. Wiedział, że Capone jest na drodze do unicestwienia. Wiedział też, że wpływy Capone’a nie sięgają poza granice Chicago, choć są tam straszliwe i wszechogarniające.

Taktyka ta była skuteczna. Nie tyle przez swoje okrucieństwo, co przez straszliwą szybkość, błyskawiczność reakcji dona. Jeżeli był tak inteligentny, wszelkie dalsze posunięcia byłyby brzemienne w skutki i niebezpieczne. Było lepiej, o wiele mądrzej przyjąć propozycję, ofertę przyjaźni wraz z jej domniemanymi korzyściami. Capone odpowiedział, że nie będzie się wtrącać.

Szanse były teraz równe. A Vito Corleone, dzięki upokorzeniu Ala Capone, zdobył sobie olbrzymi „szacunek” świata podziemnego w całych Stanach Zjednoczonych. Przez sześć miesięcy rozgramiał Maranzana. Robił naloty na domy gry w kości prowadzone pod jego opieką, odszukał jego największego bankiera od gier liczbowych w Harlemie i kazał mu zabrać całodzienny urobek nie tylko w pieniądzach, ale i w notowaniach. Wiązał nieprzyjaciela na wszystkich frontach. Nawet w przemyśle odzieżowym kazał Clemenzie i jego ludziom walczyć po stronie związkowców przeciwko opryszkom opłacanym przez Maranzana i właścicieli firm konfekcyjnych. I na wszystkich frontach jego inteligencja i wyższa organizacja przynosiły mu zwycięstwa. Radosne okrucieństwo Clemenzy, którym Corleone roztropnie się posługiwał, także przyczyniło się do przeważenia szali bitwy. Wreszcie don Corleone nasłał zatrzymywane dotąd odwody regime’u Tessia na samego Maranzana.

Maranzano tymczasem wyprawił emisariuszy, by się ubiegać o pokój. Vito Corleone odmówił zobaczenia się z nimi, zbywał ich pod takim czy innym pretekstem. Żołnierze Maranzana opuszczali swojego przywódcę, nie chcąc umierać za przegraną sprawę. Bukmacherzy i lichwiarze płacili organizacji Corleone’a za ochronę. Wojna była nieomal zakończona.

I wreszcie, w przeddzień Nowego Roku 1933, Tessio przełamał linie obronne samego Maranzana. Adiutanci Maranzana usilnie pragnęli układu i zgodzili się wydać swojego szefa na rzeź. Powiedzieli mu, że zostało umówione spotkanie z Corleonem w pewnej restauracji brooklyńskiej i pojechali tam z Maranzanem jako jego obstawa. Pozostawili go siedzącego przy nakrytym kraciastą serwetą stoliku i posępnie żującego kawałek chleba i uciekli z restauracji, kiedy wszedł Tessio ze swymi czterema ludźmi. Egzekucja była szybka i sprawna. Maranzano, z ustami pełnymi na wpół przeżutego chleba, został podziurawiony kulami. Wojna była skończona.

Imperium Maranzana zostało włączone do operacji Corleone’a. Don Corleone ustanowił system danin, pozwalając wszystkim zainteresowanym pozostać na swych placówkach bukmacherskich i loteryjnych. Dodatkową korzyścią było to, że uzyskał oparcie w związkach zawodowych przemysłu odzieżowego, co w późniejszych latach okazało się niezmiernie ważne. Ale załatwiwszy sprawy handlowe, don spotkał się z kłopotami w rodzinie.

Santino Corleone, Sonny, liczył sobie szesnaście lat, był zdumiewająco wysoki – miał aż sześć stóp wzrostu, szerokie ramiona i pyzatą twarz, która była zmysłowa, ale bynajmniej nie zniewieściała. O ile jednak Fredo był chłopcem spokojnym, a Michael oczywiście jeszcze pędrakiem, to z Santinem wynikały ustawiczne kłopoty. Wdawał się w bójki, szło mu źle w szkole i w końcu Clemenza, który był jego ojcem chrzestnym i miał obowiązek zabrać głos w tej sprawie, przyszedł pewnego wieczora do dona Corleone i powiadomił go, że jego syn wziął udział w napadzie rabunkowym z bronią w ręku, głupiej sprawie, która mogła skończyć się bardzo źle. Sonny był najwyraźniej prowodyrem, a dwaj inni chłopcy, którzy uczestniczyli w rabunku, jego podwładnymi.

Był to jeden z tych bardzo rzadkich momentów, kiedy Vito Corleone wpadł w gniew. Tom Hagen mieszkał w jego domu od trzech lat, Vito więc zapytał Clemenzę, czy osierocony chłopak był w to zamieszany. Clemenza potrząsnął głową. Don Corleone kazał posłać samochód i przywieźć Santina do swego biura w Spółce Handlu Oliwą Genco Pura.

Po raz pierwszy don poniósł porażkę. Zostawszy sam na sam z synem, dał pełny upust swojej furii i sklął Sonny’ego w dialekcie sycylijskim, mowie o wiele dogodniejszej od innych do wyrażania wściekłości. Zakończył pytaniem:

– Co dało ci prawo popełnienia takiego czynu? Co sprawiło, że chciałeś go popełnić?

Sonny stał przed nim zły, odmawiając odpowiedzi. Don dodał z pogardą:

– I to coś tak głupiego. Ileście zarobili za pracę tej nocy? Po pięćdziesiąt dolarów? Po dwadzieścia? Narażałeś życie dla dwudziestu dolarów?

Tak jakby nie słysząc tych ostatnich słów, Sonny powiedział wyzywająco:

– Widziałem, jak ojciec zabił Fanucciego.

Don sapnął: – Ach! – i opadł na krzesło. Czekał. Sonny mówił dalej:

– Kiedy Fanucci wyszedł z kamienicy, mama powiedziała, że mogę wrócić na górę. Widziałem, jak wchodziłeś na dach, i poszedłem za tobą. Widziałem wszystko, co robiłeś. Zostałem tam i widziałem, jak wyrzucałeś portfel i rewolwer.

Don westchnął.

– Ano, to nie mogę ci mówić, jak powinieneś postępować. Nie chcesz skończyć szkoły, nie chcesz być adwokatem? Adwokaci mogą nakraść więcej pieniędzy z teczką niż tysiąc ludzi z rewolwerami i w maskach.

Sonny uśmiechnął się do niego i powiedział chytrze:

– Chcę przystąpić do interesów Rodziny. – Kiedy zobaczył, że twarz dona pozostała nieprzenikniona, że nie roześmiał się z tego żartu, dodał pospiesznie: – Mogę nauczyć się sprzedawać oliwę.

Don ciągle milczał. Wreszcie wzruszył ramionami:

– Każdy człowiek ma tylko jedno przeznaczenie – rzekł. Nie dorzucił, iż podpatrzenie zabójstwa Fanucciego rozstrzygnęło o przeznaczeniu syna. Po prostu odwrócił się i dodał spokojnie: – Przyjdź jutro rano o dziewiątej. Genco pokaże ci, co masz robić.

Jednakże Genco Abbandando, z tym przenikliwym wyczuciem, które musi mieć consigliori, zrozumiał prawdziwe intencje dona i używał Sonny’ego głównie jako obstawy dla ojca, przy którym to zajęciu chłopak mógł także poznać subtelności związane z pozycją dona. Wyzwoliło to również skłonności profesorskie w samym donie, który na benefis najstarszego syna często udzielał pouczeń o sposobach osiągnięcia sukcesu.

Poza częstym powtarzaniem teorii, że człowiek ma tylko jedno przeznaczenie, don ustawicznie napominał Sonny’ego za wybuchy złości, do których ten młody człowiek był skłonny. Don uważał stosowanie gróźb za najlekkomyślniejszy rodzaj demaskowania się, a nieprzemyślane okazywanie gniewu za niebezpieczne folgowanie sobie. Nikt nigdy nie słyszał, żeby don wypowiadał groźbę bez pokrycia, nikt nigdy nie widział go w niepohamowanej wściekłości. Było to nie do pomyślenia. Toteż usiłował wpoić Sonny’emu własną dyscyplinę. Twierdził, że nie ma w życiu większej naturalnej korzyści niż przecenianie przez wroga naszych wad, poza niedocenianiem przez przyjaciela naszych zalet.

Caporegime Clemenza wziął Sonny’ego w swoje ręce i nauczył go strzelać oraz stosować duszenie garotą. Sonny nie gustował w używaniu tego włoskiego sznura, był zanadto zamerykanizowany. Wolał prosty, bezpośredni, bezosobowy anglosaski rewolwer, co smuciło Clemenzę. Jednakże Sonny stał się nieodłącznym i mile widzianym towarzyszem ojca, prowadził jego wóz, pomagał mu w drobnych sprawach. Przez następne dwa lata zdawał się być zwykłym synem wprowadzanym w interesy ojca, nie za bystrym, nie za gorliwym, zadowalającym się łatwymi zadaniami.

Tymczasem jego druh z okresu chłopięcego i na wpół zaadoptowany brat, Tom Hagen, chodził do college’u. Fredo był jeszcze w szkole średniej, najmłodszy brat, Michael, w podstawowej, a siostrzyczka Connie była drepczącą czteroletnią dziewczynką. Rodzina od dawna przeniosła się do kamienicy w Bronksie. Don Corleone zamierzał kupić dom na Long Island, ale chciał to zestroić z innymi planami, które sobie układał.

Vito Corleone był człowiekiem mającym dar przewidywania. Wszystkie wielkie miasta amerykańskie były rozdarte zmaganiami między przestępczym podziemiem. Wybuchały dziesiątki wojen partyzanckich, ambitni gangsterzy usiłowali wykroić dla siebie kawałek imperium, tacy ludzie jak Corleone starali się zabezpieczyć swoje granice i lewe interesy. Don Corleone widział, że gazety i agendy rządowe wykorzystują owe zabójstwa, aby domagać się coraz surowszych ustaw, stosowania ostrzejszych metod policyjnych. Przewidywał, że oburzenie społeczeństwa może nawet doprowadzić do zawieszenia metod demokratycznych, co mogło być fatalne dla niego i jego ludzi. Jego własne imperium było wewnętrznie bezpieczne. Postanowił przynieść pokój wszystkim wojującym frakcjom w Nowym Jorku, a potem całemu krajowi.

Nie miał złudzeń co do niebezpieczeństw swojej misji. Pierwszy rok strawił na spotkaniach z rozmaitymi przywódcami gangów w Nowym Jorku, przygotowując teren, sondując ich, proponując strefy wpływów, które byłyby honorowane przez luźno powiązaną, skonfederowaną radę. Jednakże było zbyt wiele frakcji, zbyt wiele odrębnych, sprzecznych ze sobą interesów. Porozumienie wydawało się niemożliwe. Podobnie jak inni wielcy władcy i ustawodawcy w dziejach, don Corleone uznał, że ład i pokój są nieosiągalne, dopóki rzesza suwerennych państw nie zostanie zredukowana do liczby, którą da się pokierować.

Było pięć czy sześć Rodzin zbyt potężnych, by je wyeliminować. Natomiast reszta, lokalni terroryści z Czarnej Ręki, niezrzeszeni lichwiarze, silnoręcy bukmacherzy, którzy działali bez odpowiedniej, to znaczy opłacanej ochrony legalnych władz, musieli zniknąć. Zmontował więc coś, co w istocie było wojną kolonialną z tymi ludźmi, i rzucił przeciw nim wszystkie zasoby organizacji Corleone.

Pacyfikacja obszaru Nowego Jorku trwała trzy lata i przyniosła pewne nieoczekiwane korzyści. Z początku zapowiadało się to niezbyt korzystnie. Grupa zaciekłych irlandzkich mistrzów rabunku, którą don naznaczył do eksterminacji, o mało nie odniosła zwycięstwa z rozmachem właściwym Szmaragdowej Wyspie. Przez przypadek i z samobójczą odwagą jeden z owych irlandzkich rewolwerowców przebił się przez kordon ochrony dona i wsadził mu kulę w pierś. Zamachowca natychmiast przeszyto pociskami, ale szkoda została wyrządzona.

Jednakże to dało szansę Santinowi Corleone. Ponieważ ojciec był wyeliminowany z akcji, Sonny objął komendę nad oddziałem, swoim własnym regime’em, w stopniu caporegime’a, i niby jakiś młody nieotrąbiony Napoleon, wykazał talent do wojowania w mieście. Wykazał także bezlitosne okrucieństwo, którego brak był jedynym minusem dona Corleone jako zwycięzcy.

Od 1935 do 1937 roku Sonny Corleone wyrobił sobie opinię najbardziej przebiegłego i nieprzejednanego bojowca, jakiego dotąd znał świat podziemny. Jednakże jeśli idzie o czysty terror, nawet jego zaćmił straszliwy człowiek nazwiskiem Luca Brasi.

To właśnie Brasi począł tropić resztę irlandzkich rewolwerowców i sam jeden ich zniszczył. To Brasi, działając w pojedynkę, kiedy jedna z sześciu potężnych Rodzin próbowała się wtrącić i objąć ochronę nad niezależnymi, zamordował głowę tej Rodziny dla ostrzeżenia. Wkrótce potem don wylizał się z rany i zawarł pokój z ową Rodziną.

W roku 1937 pokój i harmonia zapanowały w Nowym Jorku, nie licząc drobnych incydentów, pomniejszych nieporozumień, które oczywiście bywały czasami tragiczne w skutkach.

Podobnie jak władcy miast starożytnych zawsze pilnie obserwowali barbarzyńskie plemiona grasujące dokoła murów, tak i don Corleone śledził sprawy świata znajdującego się poza jego światem. Obserwował nadejście Hitlera, upadek Hiszpanii, wywarcie przez Niemcy przymusu na Wielką Brytanię w Monachium. Nieoślepiony przez ten zewnętrzny świat, dostrzegał jasno zbliżanie się wojny światowej i rozumiał jej konsekwencje. Jego własny świat będzie bardziej niepokonany niż przedtem. Nie tylko to; czujni, przewidujący ludzie mogą zrobić fortuny w wojennych czasach. Dlatego w jego dominium musiał panować pokój, podczas gdy wojna szalała w zewnętrznym świecie.

Don Corleone dotarł ze swoim posłaniem do rodaków w Los Angeles, San Francisco, Cleveland, Filadelfii, Miami i Bostonie. Był podziemnym apostołem pokoju i pomyślniej niż jakikolwiek papież doprowadził w 1939 roku do roboczego porozumienia między najpotężniejszymi organizacjami świata podziemnego kraju. Podobnie jak konstytucja Stanów Zjednoczonych, układ ten w pełni respektował wewnętrzną władzę każdego członka mafii w jego stanie lub mieście. Dotyczył jedynie stref wpływów oraz umowy o przestrzeganiu pokoju w podziemnym świecie.

Toteż w 1939 roku, kiedy druga wojna światowa wybuchła, a Stany Zjednoczone przystąpiły do konfliktu w 1941, świat dona Vita Corleone żył w pokoju i ładzie, w pełni przygotowany na zebranie złotego żniwa na równi ze wszystkimi innymi gałęziami przemysłu prosperującej Ameryki. Rodzina Corleone włączyła się w dostarczanie czarnorynkowych kartek żywnościowych, kartek na benzynę, nawet w pokątną rezerwację miejsc dla podróżujących. Dopomagała przy otrzymywaniu zamówień wojennych, a także przy uzyskiwaniu czarnorynkowych materiałów przez te firmy odzieżowe, które nie dostawały dosyć surowca, ponieważ nie miały zamówień rządowych. Don mógł nawet uzyskać dla wszystkich młodych ludzi ze swojej organizacji, którzy podlegali poborowi do wojska, zwolnienie od udziału w tej zagranicznej wojnie. Dokonywał tego przy pomocy doktorów, którzy doradzali, jakie środki należy zażywać przed badaniem lekarskim, albo przez lokowanie ludzi na wyłączonych od poboru stanowiskach w przemyśle wojennym.

Toteż don mógł być dumny ze swoich rządów. Jego świat był bezpieczny dla tych, którzy poprzysięgli mu wierność; inni, którzy wierzyli w prawo i ład, ginęli całymi milionami. Przykrym zgrzytem był fakt, że jego własny syn, Michael Corleone, odmówił przyjęcia pomocy i zaciągnął się na ochotnika, by służyć swojemu krajowi. I ku zdumieniu dona to samo uczyniło kilku młodych ludzi z organizacji. Jeden z nich, próbując to wytłumaczyć swojemu caporegime’owi, powiedział: „Ten kraj był dla mnie dobry”. Kiedy to powtórzono donowi, rzekł z gniewem do caporegime’a: „Ja byłem dla niego dobry”. Mogło to skończyć się źle dla owych ludzi, ale ponieważ wybaczył swojemu synowi, Michaelowi, musiał wybaczyć również innym młodzieńcom, którzy tak niewłaściwie rozumieli swój obowiązek wobec dona i siebie samych.

Pod koniec drugiej wojny światowej don Corleone wiedział, że jego świat będzie znów musiał zmienić obyczaje, dopasować się ściślej do obyczajów tego innego, szerszego świata. Don ufał, że zdoła tego dokonać bez utraty zysków.

Podstaw do takiego mniemania dostarczało jego własne doświadczenie. Na właściwy tor naprowadziły go dwie sprawy osobiste. Na początku jego kariery młody naówczas Nazorine, wtedy dopiero pomocnik piekarza zamierzający się ożenić, przyszedł do niego po pomoc. On i jego przyszła oblubienica, porządna włoska dziewczyna, odkładali pieniądze i wpłacili ogromną sumę trzystu dolarów pewnemu hurtownikowi mebli, którego im polecono. Hurtownik pozwolił im wybrać wszystko, co chcieli, do urządzenia sobie mieszkania w czynszowej kamienicy. Piękną, solidną sypialnię z dwiema komodami i lampami. A także garnitur mebli do salonu, z miękko wyściełaną kanapą i fotelami, obitymi materiałem przetykanym złotą nicią. Nazorine i jego narzeczona spędzili szczęśliwy dzień wybierając to, czego pragnęli, w olbrzymim składzie zastawionym meblami. Hurtownik wziął ich pieniądze, te trzysta dolarów zapracowanych w pocie czoła, schował je do kieszeni i obiecał, że w ciągu tygodnia meble zostaną dostarczone do wynajętego mieszkania.

Jednakże w następnym tygodniu firma zbankrutowała. Ogromny magazyn zastawiony meblami opieczętowano i zabezpieczono na spłacenie wierzycieli. Hurtownik zniknął, a pozostali na miejscu wierzyciele nie mieli na kim wyładować swój gniew. Należący do nich Nazorine poszedł do adwokata, który powiedział mu, że nic nie może zrobić, dopóki sprawa nie zostanie załatwiona w sądzie, a wszyscy wierzyciele spłaceni. Mogło to potrwać trzy lata, a Nazorine miałby szczęście, gdyby odzyskał dziesięć centów od dolara.

Vito Corleone wysłuchał tej historii z pełnym rozbawienia niedowierzaniem. Było niewiarygodne, żeby prawo mogło dopuścić do podobnego złodziejstwa. Hurtownik miał własną pałacową siedzibę, posiadłość na Long Island, luksusowy samochód i kształcił swoje dzieci w college’u. Jakżeby mógł zatrzymać sobie te trzysta dolarów biednego piekarza Nazorinego i nie dać mu mebli, za które zapłacił? Aby się jednak upewnić, Vito Corleone kazał to sprawdzić Gencowi Abbandando u adwokatów, którzy reprezentowali spółkę Genco Pura.

Potwierdzili oni relację Nazorinego. Hurtownik całą osobistą fortunę zapisał na nazwisko żony. Jego interes meblowy był spółką, więc sam nie był osobiście odpowiedzialny. Wprawdzie okazał złą wolę, przyjmując pieniądze od Nazorinego, kiedy wiedział, że ogłosi upadłość, ale to powszechnie praktykowano. Według prawa nie można było nic zrobić.

Ma się rozumieć, sprawa została załatwiona bez trudu. Don Corleone wysłał swojego consigliora, Genca Abbandando, aby pomówił z hurtownikiem, i tak jak należało się spodziewać, ów rozgarnięty biznesmen od razu poczuł pismo nosem i załatwił dostarczenie mebli Nazorinemu. Była to jednak interesująca lekcja dla młodego Vita Corleone.

Drugi incydent miał bardziej dalekosiężne skutki. W 1939 roku don Corleone postanowił wyprowadzić się z miasta z rodziną. Podobnie jak każdy ojciec chciał, aby jego dzieci chodziły do lepszych szkół i przebywały w lepszym towarzystwie. Z własnych, osobistych powodów pragnął anonimowości podmiejskiego życia, gdzie jego reputacja nie była znana. Zakupił posiadłość w Long Beach, gdzie wówczas były tylko cztery świeżo zbudowane domy, ale w bród miejsca na dalsze. Sonny zaręczył się oficjalnie z Sandrą i miał się wkrótce ożenić; jeden z domów byłby dla niego. Drugi przeznaczono dla dona. Trzeci dla Genca Abbandando. Ostatni pozostał na razie pusty.

W tydzień po zajęciu tego ośrodka grupka trzech robotników przyjechała tam najniewinniej w świecie ciężarówką. Podali się za kontrolerów pieców centralnego ogrzewania z ramienia miasta Long Beach. Jeden z młodych goryli dona wpuścił ich i zaprowadził do pieca w suterenie. Don, jego żona i Sonny wypoczywali w ogrodzie, rozkoszując się słonym morskim powietrzem.

Ku wielkiemu niezadowoleniu dona jego goryl poprosił go do domu. Trzej robotnicy, rośli, masywni mężczyźni, stali wkoło pieca. Rozmontowali go i poszczególne części leżały rozrzucone na betonowej podłodze sutereny. Ich szef, pewny siebie człowiek, powiedział do dona opryskliwie:

– Pański piec jest w parszywym stanie. Jeżeli pan chce, żebyśmy go naprawili i złożyli na powrót, będzie to pana kosztowało sto pięćdziesiąt dolarów za robotę i części, a wtedy przedstawimy pana do inspekcji okręgowej. – Wyjął czerwoną nalepkę. – Widzisz pan, my to przylepimy, a wtedy nikt z okręgu nie będzie panu więcej zawracał głowy.

Dona to rozbawiło. Był to nudny, spokojny tydzień, w którym musiał zaniedbać swoje interesy, żeby się zająć różnymi rodzinnymi drobiazgami, jakie pociągała za sobą przeprowadzka do nowego domu. Twardszą angielszczyzną niż zwykle, kiedy mówił ze swoim lekkim włoskim akcentem, zapytał:

– A jak wam nie zapłacę, to co będzie z moim piecem?

Szef trzech robotników wzruszył ramionami.

– Zostawimy go tak, jak jest. – Wskazał metalowe części porozrzucane na podłodze.

Don zgodził się potulnie:

– Zaczekajcie, przyniosę wam pieniądze. – Potem wyszedł do ogrodu i powiedział Sonny’emu: – Słuchaj, jacyś ludzie pracują przy piecu. Nie rozumiem, o co im idzie. Idź i zajmij się tym.

Nie był to tylko żart, brał bowiem pod uwagę uczynienie syna swoim zastępcą. Była to jedna z prób, jakie musiał przejść prowadzący interesy.

Rozwiązanie wybrane przez Sonny’ego nie całkiem przypadło do gustu jego ojcu. Sonny był Pałką, nie Rapierem. Albowiem gdy tylko usłyszał żądanie majstra, przytrzymał wszystkich trzech pod rewolwerem i kazał ludziom z obstawy gruntownie ich obić. Potem zmusił ich do złożenia pieca i uprzątnięcia sutereny. Obszukał ich i stwierdził, że są w rzeczywistości zatrudnieni przez firmę napraw domowych, mającą siedzibę w okręgu Suffolk. Dowiedział się nazwiska jej właściciela. Potem kopniakami zapędził wszystkich do ciężarówki.

– Żebym was więcej nie widział w Long Beach, bo każę zawiesić wam na uszach wasze jaja.

Było rzeczą typową dla samego Santina, zanim stał się dojrzalszy i okrutniejszy, że rozciągał swoją ochronę na społeczność, w której żył. Sonny zjawił się osobiście u właściciela firmy napraw i powiedział mu, żeby nigdy więcej nie przysyłał swoich ludzi do Long Beach. Gdy tylko Rodzina Corleone nawiązała normalną łączność zawodową z miejscową policją, zaczęła otrzymywać informacje o wszelkich takich skargach i o przestępstwach dokonywanych przez zawodowych kryminalistów. W niespełna rok Long Beach stało się miasteczkiem o najmniejszej przestępczości w Stanach Zjednoczonych. Zawodowi artyści od rabunku i wymuszenia otrzymywali tylko jedno ostrzeżenie, żeby nie uprawiali w mieście swojego procederu. Pozwalano im popełnić tylko jedno wykroczenie. Gdy popełniali następne, po prostu znikali. Lipni spece od napraw domowych, domokrążni oszuści zostali grzecznie ostrzeżeni, że nie są mile widziani w Long Beach. Tych, pewnych siebie kombinatorów, którzy zlekceważyli ostrzeżenie, obito nieomal do utraty życia. Miejscowym pętakom, którzy nie mieli poszanowania dla prawa i właściwej władzy, doradzono w sposób najbardziej ojcowski, ażeby wynieśli się z domu. Long Beach stało się miastem wzorowym.

Na donie wywierała wrażenie prawna ważność tych szwindli. Dla człowieka o jego zdolnościach było widocznie miejsce w tym innym świecie, który był niegdyś dla niego zamknięty jako dla uczciwego młodzieńca. Poczynił odpowiednie kroki, aby się do niego dostać.

I tak żył sobie szczęśliwie w ośrodku w Long Beach, konsolidując i poszerzając swoje imperium, aż do momentu, kiedy po wojnie Turek Sollozzo zburzył pokój, pogrążył świat dona w jego własną wojnę i przywiódł samego dona do szpitalnego łoża.