39276.fb2 Ojciec Chrzestny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Ojciec Chrzestny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Księga czwarta

Rozdział 15

W tym miasteczku w New Hampshire każde obce zjawisko było pilnie obserwowane przez gospodynie domowe wyglądające z okien, przez sklepikarzy usadowionych przed drzwiami. Toteż kiedy czarny samochód z nowojorskimi numerami rejestracyjnymi zatrzymał się przed domem Adamsów, wszyscy mieszkańcy dowiedzieli się o tym w parę minut.

Kay Adams, w gruncie rzeczy małomiasteczkowa dziewczyna mimo swej edukacji w college’u, również wyglądała z okna sypialni. Uczyła się do egzaminów i właśnie szykowała do zejścia na obiad, kiedy spostrzegła nadjeżdżający ulicą samochód i jakoś nie zdziwiła się, kiedy zatrzymał się przed jej trawnikiem. Wysiedli z niego dwaj rośli, masywni mężczyźni, którzy wydali jej się podobni do gangsterów z filmu, więc zbiegła po schodach, aby być pierwsza przy drzwiach. Była pewna, że przyjechali od Michaela lub jego rodziny, i nie chciała, żeby rozmawiali z jej ojcem i matką bez prezentacji. Nie dlatego, żebym się wstydziła przyjaciół Mike’a – pomyślała; po prostu jej rodzice byli staroświeckimi Jankesami z Nowej Anglii i nie zrozumieliby, że może znać takich ludzi.

Dobiegła do drzwi w momencie, kiedy zadźwięczał dzwonek, i zawołała do matki: – Ja otworzę! – Otworzyła i ujrzała przed sobą owych dwóch masywnych mężczyzn. Jeden z nich sięgnął do wewnętrznej kieszeni jak gangster sięgający po rewolwer; ten ruch tak zaskoczył Kay, że sapnęła cicho, ale mężczyzna wyjął mały skórzany portfelik, który otworzył, okazując legitymację.

– Detektyw John Phillips z nowojorskiej komendy policji – przedstawił się. Wskazał drugiego mężczyznę, człowieka o ciemnej cerze i bardzo gęstych, bardzo czarnych brwiach. – To jest mój kolega, detektyw Siriani. Czy pani jest Kay Adams?

Kay kiwnęła głową. Phillips zapytał:

– Możemy wejść i pomówić z panią chwilę? Chodzi o Michaela Corleone.

Odsunęła się, aby ich wpuścić. W tej chwili jej ojciec ukazał się w bocznym korytarzyku prowadzącym do jego gabinetu.

– Kay, o co chodzi? – zapytał.

Ojciec Kay był siwowłosym, szczupłym, dystyngowanym mężczyzną, który nie tylko był pastorem miejscowego kościoła baptystów, ale w kołach religijnych miał opinię uczonego. Kay w gruncie rzeczy nie znała dobrze ojca, intrygował ją; wiedziała, że ją kocha, aczkolwiek stwarzał wrażenie, iż uważa ją za osobę mało interesującą. Ufała mu, choć nigdy nie byli ze sobą blisko. Odpowiedziała więc po prostu:

– Ci panowie są detektywami z Nowego Jorku. Chcą mnie zapytać o jednego mojego znajomego.

Pan Adams nie wydawał się zaskoczony.

– Może byśmy weszli do mojego gabinetu? – zaproponował.

Detektyw Phillips odrzekł delikatnie:

– Wolelibyśmy porozmawiać sam na sam z pana córką.

– To chyba zależy od Kay – powiedział uprzejmie pan Adams. – Moja droga, czy chcesz sama porozmawiać z tymi panami, czy wolałabyś, żebym był przy tym obecny? Albo może matka?

Kay potrząsnęła głową.

– Porozmawiam sama.

Pan Adams zwrócił się do Phillipsa:

– Możecie skorzystać z mojego gabinetu. Czy panowie zostaną na obiedzie?

Obaj mężczyźni potrząsnęli głowami. Kay wprowadziła ich do gabinetu.

Przysiedli niepewnie na brzeżku kanapy, a ona usadowiła się w dużym skórzanym fotelu ojca. Detektyw Phillips rozpoczął rozmowę pytając:

– Czy pani widziała Michaela Corleone albo miała od niego jakąś wiadomość w ciągu ostatnich trzech tygodni?

To jedno pytanie wystarczyło, aby ją ostrzec. Przed trzema tygodniami przeczytała w bostońskich gazetach nagłówki o zamordowaniu kapitana policji nowojorskiej oraz szmuglera narkotyków nazwiskiem Virgil Sollozzo. W gazecie pisano, że był to epizod wojny gangów, w którą jest wmieszana Rodzina Corleone.

Kay potrząsnęła głową.

– Nie, kiedy go widziałam ostatnio, miał odwiedzić swojego ojca w szpitalu. To było jakiś miesiąc temu.

Drugi detektyw powiedział szorstkim głosem:

– My dobrze wiemy o tym spotkaniu. Czy od tej pory widziała go pani albo miała od niego wiadomość?

– Nie – odrzekła Kay.

Detektyw Phillips powiedział uprzejmym tonem:

– Gdyby pani się z nim skontaktowała, prosilibyśmy o zawiadomienie nas. To bardzo ważne, żebyśmy mogli pomówić z Michaelem Corleone. Muszę panią przestrzec, że jeżeli ma pani z nim kontakt, może się pani uwikłać w bardzo niebezpieczną sytuację. Jeżeli pani pomoże mu w jakikolwiek sposób, narazi się pani na bardzo poważne przykrości.

Kay siedziała sztywno wyprostowana w fotelu.

– Dlaczego nie miałabym mu pomóc? Mamy się pobrać, małżeństwo pomaga sobie wzajemnie.

Odpowiedział jej detektyw Siriani:

– Jeżeli pani będzie mu pomagała, może pani stać się wspólniczką morderstwa. Szukamy pani przyjaciela, ponieważ zabił w Nowym Jorku kapitana policji oraz informatora, z którym ten kapitan się kontaktował. Wiadomo nam, że Michael Corleone jest tą osobą, która dokonała zabójstwa.

Kay roześmiała się. Jej śmiech był tak szczery, tak pełen niedowierzania, że to wywarło wrażenie na obu funkcjonariuszach.

– Mike nigdy by nie zrobił czegoś podobnego – zawołała. – Nie miał nic wspólnego ze swoją rodziną. Kiedy pojechaliśmy na wesele jego siostry, widać było wyraźnie, że traktują go jak kogoś spoza ich kręgu, prawie tak samo jak mnie. Jeżeli w tej chwili się ukrywa, to dlatego, żeby uniknąć rozgłosu, żeby jego imię nie zostało w to wciągnięte. Mike nie jest gangsterem. Znam go lepiej niż panowie czy ktokolwiek inny. Jest zanadto przyzwoitym człowiekiem, żeby popełnić coś tak podłego jak morderstwo. Jest najbardziej praworządną osobą, jaką znam, i nigdy nie przyłapałam go na kłamstwie.

Detektyw Phillips zapytał łagodnie:

– Od jak dawna pani go zna?

– Od przeszło roku – odpowiedziała Kay i zdziwiła się, kiedy obaj mężczyźni się uśmiechnęli.

– Sądzę, że jest kilka rzeczy, o których pani powinna wiedzieć – rzekł detektyw Phillips. – Tego wieczora, kiedy się z panią rozstał, pojechał do szpitala. Po wyjściu stamtąd wdał się w sprzeczkę z kapitanem policji, który przybył do szpitala w sprawach służbowych. Napadł na tego funkcjonariusza, ale źle na tym wyszedł. Doznał złamania szczęki i stracił kilka zębów. Jego przyjaciele odwieźli go do ośrodka Rodziny Corleone w Long Beach. Następnej nocy ten kapitan policji został zastrzelony, a Michael Corleone zniknął. Bez śladu. My mamy swoje kontakty, swoich informatorów. Każdy wskazuje palcem na Michaela Corleone, ale nie mamy dowodów dla sądu. Kelner, który był świadkiem zabójstwa, nie rozpoznaje Mike’a na zdjęciu, ale może rozpoznać go osobiście. Mamy także kierowcę Sollozza, który nie chce gadać, ale możemy skłonić go do mówienia, jeżeli dostaniemy Michaela Corleone w nasze ręce. Dlatego szukają go wszyscy nasi ludzie i szuka go FBI. Do tej pory nie mieliśmy szczęścia, więc pomyśleliśmy, że może pani da nam jakieś wskazówki.

Kay odparła zimno:

– Nie wierzę w ani jedno słowo. – Jednakże zrobiło jej się trochę słabo, wiedziała bowiem, że wzmianka o złamaniu Mike’owi szczęki musi być prawdą. Co nie znaczy, że Mike przez to popełniłby morderstwo.

– Da nam pani znać, gdyby Mike skontaktował się z panią? – zapytał Phillips.

Kay potrząsnęła głową. Drugi detektyw, Siriani, powiedział szorstko:

– Wiadomo nam, żeście żyli ze sobą. Mamy meldunki hotelowe i świadków. Gdybyśmy pozwolili, żeby ta wiadomość przedostała się do gazet, pani ojcu i matce byłoby dość nieprzyjemnie. Takim naprawdę porządnym ludziom jak oni nie spodobałoby się, że córka żyje z gangsterem. Jeżeli pani nie wyśpiewa wszystkiego w tej chwili, zawołam tu pani starego i wygarnę mu to prosto z mostu.

Kay spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem wstała, podeszła do drzwi gabinetu i otworzyła je. Zobaczyła ojca stojącego przy oknie w saloniku i posysającego fajkę. Zawołała:

– Tatusiu, możesz przyjść do nas?

Obrócił się, uśmiechnął do niej i ruszył do gabinetu. Wszedłszy, objął córkę, popatrzył na detektywów i rzekł:

– Słucham panów.

Kiedy nie odpowiedzieli, Kay rzekła chłodno do Sirianiego:

– Niech pan mu to wygarnie prosto z mostu.

Siriani zarumienił się.

– Proszę pana, mówię to panu dla dobra córki. Związała się z pewnym łobuzem, który, jak mamy powody przypuszczać, dopuścił się morderstwa oficera policji. Właśnie mówię córce, że może się narazić na poważne przykrości, jeżeli nie będzie z nami współdziałała. Ale ona widać nie zdaje sobie sprawy, jaka to poważna sprawa. Może pan mógłby z nią pomówić.

– To całkowicie niewiarygodne – stwierdził uprzejmie pan Adams.

Siriani zesztywniał.

– Pańska córka i Michael Corleone chodzili ze sobą przez rok z górą. Nocowali w hotelach zameldowani jako mąż i żona. Michael Corleone jest poszukiwany pod zarzutem zamordowania oficera policji. Pańska córka odmawia udzielenia jakichkolwiek informacji, które mogłyby nam dopomóc. To są fakty. Może pan je nazwać niewiarygodnymi, ale ja mogę to wszystko udowodnić.

– Nie wątpię w pańskie słowa – odrzekł łagodnie pan Adams. – Za niewiarygodne uważam to, żeby moja córka mogła być w poważnych tarapatach. Chyba że pan daje do zrozumienia, iż jest… – tu na jego twarzy pojawił się wyraz uczonego zastanowienia – tym, co bodajże nazywa się „laleczką” gangstera.

Kay spojrzała na ojca. Czuła, że żartuje na swój profesorski sposób i zdumiała się, że może traktować całą sprawę tak lekko. Pan Adams stwierdził stanowczo:

– Jednakże bądźcie panowie pewni, że gdyby ten młody człowiek pokazał się tutaj, natychmiast zamelduję władzom o jego obecności. Tak samo moja córka. A teraz zechcą panowie wybaczyć, obiad nam stygnie.

Odprowadził obu mężczyzn do wyjścia z całą kurtuazją i zamknął za nimi drzwi delikatnie, ale ze stanowczością. Ujął Kay pod rękę i poprowadził ją do kuchni na tyłach domu.

– Chodź, moja droga. Mama czeka na nas z obiadem.

Kiedy wchodzili do kuchni, Kay płakała cicho z ulgi i ze wzruszenia tą ufną czułością ojca. W kuchni matka nie zwróciła uwagi na jej łzy i Kay domyśliła się, że ojciec musiał jej powiedzieć o dwóch detektywach. Usiadła na swoim miejscu, a matka w milczeniu podała jej jedzenie. Kiedy wszyscy troje usadowili się przy stole, ojciec odmówił modlitwę ze spuszczoną głową.

Pani Adams była niską, tęgą kobietą, zawsze starannie ubraną i uczesaną. Kay nigdy jej nie widziała zaniedbanej. Matka też nie interesowała się nią zbytnio, trzymała ją z daleka od siebie. I teraz również tak było.

– Kay, przestań tak dramatyzować. Jestem pewna, że to wiele hałasu o nic. Bądź co bądź, ten chłopiec chodził do Dartmouth, żadną miarą nie mógł być wmieszany w coś tak obrzydliwego.

Kay podniosła wzrok ze zdumieniem.

– Skąd wiedziałaś, że Mike chodził do Dartmouth?

Matka odpowiedziała z wyrozumiałością:

– Wy, młodzi, jesteście tacy tajemniczy, wydaje wam się, żeście tacy sprytni. Wiedzieliśmy o nim przez cały czas, ale oczywiście nie mogliśmy poruszać tej sprawy, dopóki sama tego nie zrobiłaś.

– Ale skąd wiedzieliście? – spytała Kay. Nie mogła spojrzeć ojcu w oczy teraz, gdy wiedział, że ona i Mike sypiali ze sobą. Nie spostrzegła więc uśmiechu na jego twarzy, kiedy odrzekł:

– Otwieraliśmy twoje listy, rzecz jasna.

Kay była przerażona i rozgniewana. Teraz już mogła spojrzeć mu w oczy. To, co uczynił, było bardziej zawstydzające od jej grzechu. Nigdy by go o to nie posądziła.

– Tato, chyba tego nie robiłeś, to niemożliwe.

Pan Adams uśmiechnął się do niej.

– Rozważałem, co jest większym grzechem: czy otwieranie twoich listów, czy pozostawanie w nieświadomości co do ryzyka, na które mogło być narażone moje jedyne dziecko. Wybór był prosty i uczciwy.

Pani Adams powiedziała między jednym a drugim kęsem gotowanej kury:

– Ostatecznie, moja droga, jesteś strasznie naiwna jak na swój wiek. Musieliśmy wiedzieć. A nigdy o nim nie mówiłaś.

Po raz pierwszy Kay była rada, że Michael nie bywał czuły w swoich listach. Była rada, że rodzice nie czytali niektórych jej listów.

– Nigdy wam o nim nie mówiłam, bo myślałam, że bylibyście przerażeni jego rodziną.

– I byliśmy – powiedział wesoło pan Adams. – No więc, czy Michael kontaktował się z tobą?

Kay potrząsnęła głową.

– Nie wierzę, żeby był winien czegokolwiek.

Spostrzegła, że rodzice wymienili nad stołem spojrzenia. Potem pan Adams odezwał się łagodnie:

– Jeżeli nie jest winien, a zniknął, to może zdarzyło mu się coś innego.

W pierwszej chwili Kay nie zrozumiała. Potem wstała od stołu i pobiegła do swego pokoju.

W trzy dni później Kay Adams wysiadła z taksówki przed ośrodkiem Corleone w Long Beach. Przedtem zatelefonowała i oczekiwano jej. U wejścia przyjął ją Tom Hagen i była zawiedziona, że to on. Wiedziała, że nic jej nie powie.

W salonie poczęstował ją drinkiem. Widziała paru innych mężczyzn krążących po domu, ale Sonny’ego nie było. Spytała Toma Hagena wprost:

– Czy pan wie, gdzie jest Mike? Czy pan wie, jak mogę się z nim skontaktować?

Hagen wyjaśnił uprzejmie:

– Wiadomo nam, że wszystko jest z nim w porządku, ale nie wiemy, gdzie przebywa w tej chwili. Kiedy dowiedział się o zastrzeleniu tego kapitana, zląkł się, że mogą go o to oskarżyć. Więc postanowił po prostu zniknąć. Powiedział mi, że skontaktuje się z nami za parę miesięcy.

Było to kłamliwe, ale przynajmniej przejrzyste; chciał jej dać przynajmniej tyle.

– Czy ten kapitan naprawdę złamał mu szczękę? – spytała Kay.

– Obawiam się, że to prawda – odrzekł Tom. – Ale Mike nigdy nie był mściwy. Jestem pewien, że to nie miało nic wspólnego z tym, co się stało.

Kay otworzyła torebkę i wyjęła z niej list.

– Doręczy pan mu to, jeżeli się z panem skontaktuje?

Hagen potrząsnął głową.

– Gdybym przyjął ten list, a pani powiedziała w sądzie, że go przyjąłem, mogłoby to być zinterpretowane w ten sposób, że było mi wiadome miejsce pobytu Mike’a. Dlaczego pani trochę nie poczeka? Jestem pewien, że Mike nawiąże kontakt.

Dokończyła drinka i wstała, by się pożegnać. Hagen odprowadził ją do hallu, ale kiedy otworzył drzwi, weszła z zewnątrz jakaś kobieta. Niska, tęga, ubrana na czarno. Kay rozpoznała w niej matkę Michaela. Wyciągnęła rękę i powiedziała:

– Dzień dobry pani.

Małe, czarne oczy kobiety wpatrzyły się w nią na chwilę, po czym pomarszczona, sucha, oliwkowa twarz rozjaśniła się lekkim powitalnym uśmiechem, który był w jakiś osobliwy sposób prawdziwie przyjazny.

– A, ty mała dziewczynka Mikeya – poznała ją pani Corleone. Mówiła z silnym włoskim akcentem, Kay ledwie mogła ją zrozumieć. – Ty coś jadła?

Kay odpowiedziała, że nie, mając na myśli, że nie chciała nic jeść, ale pani Corleone obróciła się gniewnie na Toma Hagena i naurągała mu po włosku, mówiąc na zakończenie:

– Ty nawet nie dał tej biednej dziewczynie kawy, ty disgrazia!

Wzięła Kay za rękę dłonią niespodziewanie ciepłą i jędrną i poprowadziła do kuchni.

– Napij się kawy i zjedz coś, potem ktoś cię odwiezie do domu. Taka miła dziewczyna jak ty, ja nie chcę, żeby jechała pociągiem.

Kazała Kay usiąść i zaczęła się krzątać po kuchni, rzuciwszy płaszcz i kapelusz na krzesło. W kilka sekund na stole pojawił się chleb, ser i salami, a na piecyku zaperkotała kawa. Kay odezwała się nieśmiało:

– Przyszłam zapytać o Mike’a, nie miałam od niego wiadomości. Pan Hagen powiedział, że nikt nie wie, gdzie jest, ale że niedługo się odezwie.

– Tylko tyle możemy powiedzieć w tej chwili, mamo – wtrącił szybko Hagen. Pani Corleone rzuciła mu miażdżące, pogardliwe spojrzenie.

– Będziesz mi mówił, co robić? Mój mąż mi nie mówi, Boże, miej go w swej opiece. – Przeżegnała się.

– Czy pan Corleone dobrze się czuje? – spytała Kay.

– Świetnie – odrzekła pani Corleone. – Świetnie. Starzeje się, robi się lekkomyślny, że dopuszcza do czegoś takiego. – Postukała się lekceważąco w czoło. Nalała kawy i zmusiła Kay do zjedzenia kawałka chleba z serem.

Kiedy wypiły kawę, pani Corleone ujęła dłoń Kay w swoje śniade dłonie. Przemówiła łagodnie:

– Mikey do ciebie nie napisze, nie będziesz miała wiadomości od Mikeya. On się ukryje dwa, trzy lata. Może więcej, może dużo więcej. Ty wracaj do domu, do swojej rodziny, znajdź sobie jakiegoś miłego chłopca i wyjdź za mąż.

Kay wyjęła z torebki list.

– Zechce pani przesłać mu to?

Starsza pani wzięła list i poklepała ją po policzku.

– Jasne, jasne. – Hagen chciał zaprotestować, ale krzyknęła nań po włosku. Potem odprowadziła Kay do drzwi. Tam pocałowała ją szybko w policzek i rzekła: – Ty zapomnij o Mikeyu, on już nie dla ciebie.

Na Kay czekał samochód z dwoma mężczyznami na przednim siedzeniu. Odwieźli ją do hotelu w Nowym Jorku, nie mówiąc przez całą drogę ani słowa. Kay też się nie odzywała. Usiłowała oswoić się z faktem, że mężczyzna, którego kochała, popełnił z zimną krwią morderstwo. I że dowiedziała się o tym z najbardziej wiarygodnego źródła: od jego matki.

Rozdział 16

Carlo Rizzi był zły na cały świat. Kiedy wżenił się w Rodzinę Corleone, odsunięto go na boczny tor, przydzielając mu mały interes bukmacherski na górnej wschodniej stronie Manhattanu. Liczył na jeden z domów w ośrodku na Long Beach, wiedział, że don może stamtąd przenieść rodziny swoich pracowników, kiedy mu się podoba, i pewien był, że tak się stanie, że będzie wprowadzony we wszystko. Ale don nie traktował tego tak, jak należało. Wielki don – myślał szyderczo. Stary Kołtun, którego rewolwerowcy przydybali na ulicy niczym jakiegoś głupiego, drobnego chuligana. Miał nadzieję, że stary drań wykorkuje. Sonny był niegdyś jego kumplem i gdyby został głową Rodziny, może dałby mu szansę, dopuścił do interesów.

Obserwował żonę nalewającą mu kawę. Rany boskie, jak ona się zaniedbała! Po pięciu miesiącach małżeństwa już zaczyna tyć, poza tym, że była w ciąży. Te wszystkie Włoszki na wschodzie to naprawdę makaroniarskie baby.

Wyciągnął rękę i pomacał miękki, rozłożysty pośladek Connie. Uśmiechnęła się do niego, a on powiedział wzgardliwie:

– Masz większe szynki niż maciora.

Sprawił mu przyjemność wyraz rozżalenia na jej twarzy, łzy napływające do oczu. Może sobie być córką Wielkiego Dona, ale teraz jest jego żoną, jest jego własnością i może ją traktować jak chce. Dawało mu poczucie siły to, że ktoś z Corleone’ów jest jego podnóżkiem.

Od początku wziął się do niej jak należy. Usiłowała zatrzymać dla siebie torebkę z pieniężnymi podarkami, wobec czego ładnie podbił jej oko i zabrał forsę. I nigdy jej nie powiedział, co z nią zrobił. To mogło naprawdę spowodować pewne kłopoty. Jeszcze teraz czuł odrobinę wyrzutów sumienia, Chryste Panie, wypaskudził prawie piętnaście patyków na wyścigi i cizie z kabaretów.

Czuł, że Connie przypatruje mu się z tyłu, więc napiął muskuły, sięgając po półmisek słodkich bułeczek stojący po drugiej stronie stołu. Właśnie pochłonął jajka na szynce, ale był rosłym mężczyzną i potrzebował obfitego śniadania. Był zadowolony z obrazu, jaki przedstawiał sobą oczom żony. Nie jakiś tam zwykły, ciemnowłosy, makaroniarski mężulek, ale krótko ostrzyżony blondyn o potężnych, porośniętych złotymi włoskami przedramionach, szerokich barach i wąskiej talii. I wiedział, że jest fizycznie silniejszy od tych wszystkich tak zwanych twardych gości, pracujących dla Rodziny. Takich jak Clemenza, Tessio, Rocco Lampone i ten Paulie Gatto, którego ktoś rąbnął. Zastanowił się, co to była za historia. Potem z jakiejś przyczyny pomyślał o Sonnym. W pojedynkę dałby mu radę, chociaż Sonny był trochę wyższy i trochę cięższy. Natomiast przestraszała go opinia o Sonnym, chociaż sam nigdy nie widział go innym niż wesołym i rozdowcipkowanym. Tak, Sonny był jego kumplem. Może, jak starego dona nie będzie, coś się rozkręci.

Marudził nad kawą. Nie cierpiał tego mieszkania. Był przyzwyczajony do większych pomieszczeń na zachodzie, a za chwilę miał jechać na drugi koniec miasta do swego kantoru bukmacherskiego, by pokierować akcją południową. Była niedziela, najruchliwszy dzień tygodnia; baseball już szedł i finały koszykówki, a zaczynały się wieczorne wyścigi kłusaków. Stopniowo uprzytomnił sobie, że Connie krząta się za nim, i obrócił głowę, by na nią popatrzeć.

Właśnie się ubierała – według tej nowojorskiej makaroniarskiej mody, której nie znosił. Jedwabna sukienka w kwiaty, z paskiem, krzykliwa bransoletka i kolczyki, marszczone rękawy. Wyglądała o dwadzieścia lat starzej.

– Gdzie się wybierasz, u diabła? – zapytał.

– Do ojca na Long Beach – odpowiedziała mu zimno. – Jeszcze nie może wstać z łóżka i potrzebuje towarzystwa.

Carlo się zaciekawił.

– Czy Sonny dalej kieruje całą imprezą?

Connie spojrzała na niego łagodnie.

– Jaką imprezą?

Rozzłościł się.

– Ty makaroniarska dziwko, nie gadaj tak do mnie, bo ci wytłukę z brzucha tego bachora!

Przestraszyła się i to go rozwścieczyło jeszcze bardziej. Zerwał się z krzesła i trzasnął ją w twarz, pozostawiając na niej czerwoną pręgę. Z precyzją uderzył ją jeszcze trzy razy. Spostrzegł, że rozcięta górna warga krwawi i obrzmiewa. To go pohamowało. Nie chciał zostawiać śladów. Connie pobiegła do sypialni, zatrzasnęła drzwi i usłyszał klucz przekręcany w zamku. Roześmiał się i wrócił do kawy.

Palił papierosy, dopóki nie przyszła pora się ubrać. Zapukał do sypialni i rzekł:

– Otwórz drzwi, zanim je wkopię do środka. – Nie było odpowiedzi. – Jazda, muszę się ubrać – krzyknął. Usłyszał, że Connie wstaje z łóżka i podchodzi do drzwi, a potem klucz przekręcił się w zamku. Kiedy wszedł, była obrócona do niego plecami, wróciła do łóżka i położyła się twarzą do ściany.

Ubrał się szybko, a potem spostrzegł, że Connie jest w dessous. Chciał, żeby pojechała do ojca, miał nadzieję, że przywiezie jakieś wiadomości.

– No i co? Parę klapsów odbiera ci całą energię? – Była leniwą niechlują.

– Nie chcę jechać. – Jej głos był zapłakany, słowa bełkotliwie wymawiane. Niecierpliwie wyciągnął rękę i obrócił ją twarzą do siebie. Wtedy zobaczył, dlaczego nie chce jechać, i pomyślał, że to może i lepiej.

Musiał uderzyć ją mocniej niż sądził. Lewy policzek miała napuchnięty, rozcięta górna warga rozdęła się groteskowo i zbielała pod nosem.

– Okay – powiedział – ale ja wrócę do domu późno. Niedziela to mój pracowity dzień.

Wyszedł z domu i znalazł na samochodzie mandat parkingowy, zielony, piętnastodolarowy. Wsadził go do przegródki na przedzie razem ze stosikiem innych. Był w dobrym humorze. Przetrzepanie tej rozpaskudzonej pindzi zawsze wprawiało go w dobry nastrój. Rozpraszało trochę poczucie rozczarowania, że Corleone’owie tak źle go traktują.

Kiedy pierwszy raz zostawił na niej ślad, był tym trochę zaniepokojony. Pojechała prosto do Long Beach poskarżyć się matce i ojcu i pokazać im podbite oko. Naprawdę się zaniepokoił. Ale kiedy wróciła, była zaskakująco potulna – uległa włoska żoneczka. Przez następne trzy tygodnie pilnował się, żeby być idealnym mężem, traktował ją dobrze pod każdym względem, był dla niej kochający i miły, posuwał ją codziennie rano i wieczorem. W końcu powiedziała mu, co zaszło, ponieważ myślała, że więcej się tak nie zachowa.

Jej rodzice okazali chłodny brak współczucia i osobliwe rozbawienie. Matka żałowała jej trochę i nawet poprosiła ojca, żeby porozmawiał z Carlem Rizzim. Ojciec odmówił.

– Jest moją córką – powiedział – ale teraz należy do męża. A on zna swoje obowiązki. Nawet król włoski nie śmiał się mieszać do stosunków między mężem a żoną. Wracaj do domu i naucz się tak postępować, żeby cię nie bił.

Connie z gniewem zapytała ojca:

– A ty kiedyś uderzyłeś swoją żonę? – Była jego ulubienicą i mogła przemawiać tak zuchwale. Wyjaśnił jej:

– Nigdy nie dała mi powodu, żeby ją bić. – A matka kiwnęła głową i uśmiechnęła się.

Connie opowiedziała im, jak jej mąż zabrał pieniądze ze ślubnych prezentów i nigdy nie wyjawił, co z nimi zrobił. Na to ojciec wzruszył ramionami i rzekł:

– Postąpiłbym tak samo, gdyby moja żona była tak zarozumiała jak ty.

Wróciła więc wtedy do domu trochę oszołomiona, trochę wystraszona. Zawsze była ulubienicą ojca i nie mogła pojąć jego chłodu.

Jednakże don nie był taki nieczuły, jak udawał. Zbadał sprawę i dowiedział się, co Carlo Rizzi zrobił z pieniędzmi ze ślubnych prezentów. Do kantoru bukmacherskiego Carla Rizzi przydzielił ludzi, którzy mieli donosić Hagenowi o wszystkim, co Rizzi tam robił. Ale don nie mógł interweniować. Jakże można oczekiwać, żeby ktoś spełniał mężowskie obowiązki wobec żony, której rodziny się boi? Byłaby to niemożliwa sytuacja i nie śmiał się wtrącać. A potem, kiedy Connie zaszła w ciążę, nabrał przekonania, że powziął mądrą decyzję, i uznał, że nie może interweniować, aczkolwiek Connie skarżyła się matce na dalsze pobicia, matka zaś w końcu przejęła się tak dalece, że wspomniała o tym donowi. Connie nawet napomknęła, że może zechcieć rozwodu. Po raz pierwszy w jej życiu rozgniewał się na nią.

– On jest ojcem twojego dziecka. Do czego może dojść na tym świecie, jeżeli nie będzie miało ojca? – powiedział Connie.

Dowiedziawszy się tego wszystkiego, Carlo Rizzi nabrał pewności siebie. Był absolutnie bezpieczny. Przechwalał się nawet swoim dwóm „pisarzom” w kantorze, Sally’emu Ragsowi i Coachowi, jak to bierze do galopu żonę, kiedy się robi bezczelna, i widział ich miny pełne respektu, że ma odwagę poturbować córkę wielkiego dona Corleone.

Rizzi nie czułby się taki bezpieczny, gdyby wiedział, że kiedy Sonny Corleone usłyszał o tym biciu, wpadł w morderczą wściekłość, i pohamował go tylko najsurowszy i najbardziej stanowczy rozkaz samego dona – rozkaz, którego nawet Sonny nie poważyłby się nie usłuchać. Dlatego właśnie Sonny unikał Rizziego, nie ufając sobie, że zdoła się opanować.

Tak więc Carlo Rizzi, czując się absolutnie bezpiecznie owego pięknego niedzielnego poranka, pojechał przez miasto Dziewięćdziesiątą Szóstą Ulicą na East Side. Nie widział samochodu Sonny’ego, który nadjeżdżał z przeciwnego kierunku ku jego domowi.

Sonny Corleone opuścił bezpieczne schronienie w ośrodku i spędził noc w mieście z Lucy Mancini. Wracając teraz do domu jechał z czterema gorylami – dwoma przed nim i dwoma z tyłu. Nie potrzebował mieć obstawy obok siebie, mógł sam sobie poradzić z bezpośrednim atakiem. Jego ludzie jeździli swoimi wozami i mieli kwatery po obu stronach mieszkania Lucy. Odwiedzanie jej było bezpieczne, jeżeli tylko nie robił tego za często. Jednakże, będąc już w mieście, pomyślał, że podjedzie po swoją siostrę, Connie, i zabierze ją na Long Beach. Wiedział, że Carlo będzie teraz pracował w swoim kantorze, a ten nędzny drań nie chciał kupić jej samochodu. Wobec tego on sam podwiezie siostrę.

Zaczekał, aż jadący przed nim dwaj ludzie weszli do budynku, po czym ruszył za nimi. Widział, że dwaj jadący w tyle zatrzymali się za jego wozem i wysiedli, by obserwować ulicę. Sam miał oczy otwarte. Istniała jedna szansa na milion, aby przeciwnicy wiedzieli, że jest w mieście, ale był zawsze ostrożny. Nauczył się tego podczas wojny w latach trzydziestych.

Nigdy nie używał wind. Były śmiertelnymi pułapkami. Wdrapał się szybko po schodach do mieszkania Connie. Zapukał do jej drzwi. Zauważył odjeżdżający samochód Carla i wiedział, że będzie sama. Nie było odpowiedzi. Zapukał powtórnie i wtedy usłyszał głos siostry, wystraszony, niepewny, pytający:

– Kto tam?

Strach w jej głosie oszołomił go. Jego siostrzyczka zawsze była zuchwała, zaczepna, twarda jak nikt inny w rodzinie. Co jej się stało, u diabła? Odrzekł:

– Sonny.

Zasuwa wewnątrz szczęknęła, drzwi się otwarły i Connie padła mu w ramiona, szlochając. Był tak zaskoczony, że stał bez ruchu. Potem odsunął ją od siebie, zobaczył jej opuchniętą twarz i zrozumiał, co zaszło.

Oderwał się od niej, chciał zbiec po schodach i gonić jej męża. Zawrzała w nim wściekłość, wykrzywiając mu twarz. Connie to spostrzegła i przywarła doń, nie puszczając go, zmuszając, by wszedł do mieszkania. Płakała teraz z przerażenia. Znała porywczość starszego brata i bała się jej. Z tej przyczyny nigdy nie skarżyła mu się na Carla. Zmusiła go do wejścia razem z nią do środka.

– To była moja wina – mówiła. – Zaczęłam kłótnię i chciałam go uderzyć, więc mnie zbił. Naprawdę nie chciał uderzyć mnie tak mocno. Sama się podstawiłam.

Pyzata, kupidynowa twarz Sonny’ego była opanowana.

– Pojedziesz dziś zobaczyć się ze starym?

Nie odpowiedziała, więc dodał:

– Myślałem, że się wybierasz, więc wpadłem, żeby cię podrzucić. I tak byłem w mieście.

Potrząsnęła głową.

– Nie chcę, żeby mnie widział w takim stanie. Pojadę w przyszłym tygodniu.

– Okay – odrzekł Sonny. Podniósł słuchawkę jej kuchennego telefonu i wykręcił numer. – Wezwę doktora, żeby cię obejrzał i opatrzył. W twoim stanie musisz być ostrożna. Ile jest jeszcze miesięcy do porodu?

– Dwa. Proszę cię, Sonny, tylko nic nie rób. Proszę cię.

Sonny roześmiał się. Twarz miał okrutną i napiętą, gdy odpowiedział:

– Nie martw się, nie zrobię twojego dziecka sierotą przed urodzeniem.

Wyszedł z mieszkania, pocałowawszy ją lekko w nieuszkodzony policzek.

Na Wschodniej Sto Dwunastej Ulicy długi podwójny rząd samochodów stał przed sklepem ze słodyczami, w którym mieścił się kantor bukmacherski Carla Rizzi. Na chodniku przed sklepem ojcowie grali w piłkę z małymi dziećmi, które zabrali na poranną niedzielną przejażdżkę, aby im towarzyszyły, gdy będą robili zakłady. Kiedy zobaczyli, że zajeżdża Carlo Rizzi, przerwali zabawę i kupili dzieciom lody, żeby siedziały spokojnie. Następnie wzięli się do studiowania gazet podających nazwiska miotaczy w drużynach baseballowych, usiłując wybrać zwycięzców na ten dzień.

Carlo wszedł do dużego pokoju na tyłach sklepu. Jego dwaj „pisarze” – niski, żylasty mężczyzna nazwiskiem Sally Rags i masywny, krzepki facet nazwiskiem Coach – czekali już na rozpoczęcie akcji. Mieli przed sobą wielkie poliniowane bloki, gotowe do wpisywania zakładów. Na drewnianym stojaku była tablica z wypisanymi kredą nazwami szesnastu ligowych drużyn baseballowych, zestawionymi po dwie, aby uwidocznić, kto gra przeciwko komu. Przy każdej parze był zakreślony kwadrat, w który miano wpisywać stawki. Carlo zapytał Coacha:

– Czy telefon sklepowy jest dzisiaj na podsłuchu?

Coach potrząsnął głową.

– Podsłuch jest dalej wyłączony.

Carlo podszedł do aparatu ściennego i wykręcił numer. Sally Rags i Coach obserwowali go ze spokojem, gdy zapisywał „kolumnę” – stawki na wszystkie rozgrywki baseballowe w tym dniu. Obserwowali go, kiedy odwiesił słuchawkę, podszedł do tablicy i powpisywał liczby przy każdej rozgrywce. Chociaż Carlo o tym nie wiedział, otrzymali już przedtem owe dane i kontrolowali jego robotę. W pierwszym tygodniu pracy Carlo popełnił ten błąd, że przeniósł stawki na tablicę i tym sposobem stworzył „średnią”, marzenie wszystkich hazardzistów. To znaczy, że stawiając u niego, a potem przeciwko tej samej drużynie u innego bukmachera, grający nie mógł przegrać. Stracić mógł tylko kantor Carla. Ten błąd spowodował dla niego stratę sześciu tysięcy dolarów w owym tygodniu i potwierdził ocenę dona co do zięcia. Don wtedy dał polecenie kontrolowania całej roboty Carla.

Normalnie wysoko postawieni członkowie Rodziny Corleone nie troszczyli się nigdy o takie techniczne szczegóły. Na ich szczeblu istniała co najmniej pięciostopniowa struktura. Ponieważ jednak używano kantoru jako terenu próbnego ich zięcia, został on poddany bezpośredniemu nadzorowi Toma Hagena, któremu codziennie posyłano sprawozdania.

Teraz, po wywieszeniu danych, gracze cisnęli się do pokoju za sklepem, aby notować stawki na gazetach obok rozgrywek podanych tam wraz z prawdopodobnymi miotaczami. Niektórzy, przypatrując się tablicy, trzymali swoje małe dzieci za ręce. Jeden, który porobił duże zakłady, spojrzał na dziewczynkę, którą trzymał za rękę, i zapytał żartobliwie:

– Kogo dziś wolisz kochanie, Gigantów czy Piratów?

Mała, zafascynowana tymi barwnymi nazwami, spytała:

– A czy Giganci są mocniejsi od Piratów?

Ojciec roześmiał się.

Przed dwoma „pisarzami” zaczęła się tworzyć kolejka. Kiedy któryś z nich wypełnił arkusz, oddzierał go, owijał weń otrzymane pieniądze i podawał Carlowi. Carlo wychodził tylnymi drzwiami i udawał się na górę, do mieszkania zajmowanego przez rodzinę właściciela sklepu. Przetelefonowywał zakłady do swojej centrali i wkładał pieniądze do małego ściennego sejfu ukrytego za przedłużeniem kotary okiennej. Potem schodził z powrotem do sklepu, uprzednio spaliwszy arkusz z zakładami i spłukawszy popiół w ubikacji.

Żadna z niedzielnych rozgrywek nie zaczynała się przed drugą po południu ze względu na purytańskie przepisy, toteż po pierwszym tłumie grających, ojców rodzin, którzy musieli porobić zakłady i pędzić do domu, aby zabrać swoich bliskich na plażę, napływał cienki strumyk kawalerów bądź tych zatwardziałych, którzy skazywali swoje rodziny na spędzanie niedziel w dusznych miejskich mieszkaniach. Nieżonaci gracze byli największymi hazardzistami, stawiali więcej i wracali około czwartej, by znowu postawić na powtórne rozgrywki między tymi samymi drużynami. Oni to właśnie wypełniali Carlowi całe niedziele dodatkową robotą, aczkolwiek i niektórzy żonaci mężczyźni wpadali z plaży, aby spróbować powetować sobie straty.

Około wpół do drugiej zakłady topniały na tyle, że Carlo i Sally Rags mogli wyjść na dwór, usiąść na schodkach przed cukiernią i trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Przypatrywali się dzieciom grającym w piłkę. Przejechał wóz policyjny. Nie zwrócili na niego uwagi. Ten kantor miał bardzo mocną ochronę w komisariacie i nie mógł być ruszony na szczeblu lokalnym. Obława musiałaby zostać zarządzona u samej góry, a nawet i wtedy przyszłoby w porę ostrzeżenie.

Coach wyszedł i zasiadł obok nich. Chwilę gawędzili o baseballu i kobietach. Carlo powiedział ze śmiechem:

– Musiałem dziś znowu przetrzepać żonę, pokazać jej, kto jest jej panem.

Coach zauważył od niechcenia:

– Już chyba jest nieźle wzdęta, co?

– Ech, tylko ją przetrzepałem parę razy po twarzy – odrzekł Carlo. – Nic złego jej nie zrobiłem. – Zamyślił się na chwilę. – Zdaje jej się, że może mną rządzić, a ja na to nie idę.

Jeszcze kilku grających ociągało się gawędząc, rozmawiając o baseballu, niektórzy siedzieli na schodkach nad obydwoma „pisarzami” i Carlem. Nagle dzieci grające w piłkę na ulicy rozbiegły się. Z przecznicy wyjechał z warkotem samochód i stanął przed cukiernią. Zatrzymał się tak raptownie, że rozległ się pisk opon, a zanim stanął, zza kierownicy wyskoczył mężczyzna tak szybko, że wszyscy znieruchomieli sparaliżowani. Mężczyzną tym był Sonny Corleone.

Jego pyzata, kupidynowata twarz z grubymi wygiętymi wargami była straszną maską furii. W ułamku sekundy był już przy schodkach i złapał Carla Rizzi za gardło. Odciągnął go od pozostałych, usiłując wywlec na jezdnię, ale Carlo oplótł muskularne ramiona wokoło żelaznej poręczy i uczepił się jej. Kulił się, usiłując schować głowę i twarz w zagięcie ramion. Jego koszula rozdarła się w ręce Sonny’ego.

To, co nastąpiło potem, było przerażające. Sonny zaczął grzmocić pięściami skulonego Carla, klnąc go chrapliwym, zdławionym z wściekłości głosem. Carlo, pomimo swej ogromnej siły fizycznej, nie stawiał oporu, nie wołał o litość ani nie protestował. Coach i Sally Rags nie śmieli się wtrącić. Myśleli, że Sonny zamierza zabić swego szwagra, i nie mieli ochoty podzielić jego losu. Dzieci grające w piłkę zgromadziły się, by skląć kierowcę, który je rozproszył, ale teraz przypatrywały się z pełnym respektu zaciekawieniem. Były to twarde dzieciaki, ale widok rozwścieczonego Sonny’ego uciszył je. Tymczasem drugi samochód podjechał pod wóz Sonny’ego i wyskoczyli z niego dwaj goryle. Kiedy zobaczyli, co się święci, oni też nie śmieli się wtrącić. Stali czujni, gotowi ochronić szefa, gdyby któryś z widzów był na tyle głupi, by spróbować pomóc Carlowi.

Tym, co uczyniło ów widok tak obrzydliwym, była całkowita uległość Carla, ale może właśnie ona uratowała mu życie. Trzymał się rękami żelaznej poręczy, tak że Sonny nie mógł wywlec go na jezdnię, i mimo najwyraźniej równej siły nadal uchylał się od walki. Pozwalał, by grad ciosów spadał mu na nieosłoniętą głowę i szyję, dopóki wściekłość Sonny’ego nie opadła. W końcu, dysząc ciężko, Sonny popatrzył na niego i powiedział:

– Ty parszywy draniu, jak jeszcze raz uderzysz moją siostrę, to cię zabiję.

Te słowa rozładowały napięcie. Bo oczywiście, gdyby Sonny zamierzał go zabić, nie wypowiedziałby nigdy takiej groźby. Wyrzekł ją w poczuciu zawodu, bo nie mógł jej wykonać. Carlo nie chciał spojrzeć na Sonny’ego. Nadal miał głowę opuszczoną, a ręce i ramiona wczepione w żelazną poręcz. Pozostał tak, dopóki wóz nie odjechał z warkotem; usłyszał, że Coach mówi dziwnie ojcowskim głosem:

– Okay, Carlo, chodź do sklepu. Zejdźmy im z oczu.

Dopiero wtedy Carlo odważył się dźwignąć ze swej skulonej pozycji przy kamiennych schodkach i puścić poręcz. Wstając spostrzegł, że dzieciaki patrzą na niego z osłupiałymi, pełnymi obrzydzenia minami ludzi, którzy byli świadkami poniżenia innego człowieka. Był trochę otumaniony, ale bardziej na skutek szoku, dzikiego strachu, który poraził jego ciało; nie poniósł większego szwanku pomimo gradu ciężkich ciosów. Pozwolił Coachowi poprowadzić się pod rękę do pokoju na tyłach sklepu, gdzie ten obłożył mu lodem twarz – chociaż nie była pokaleczona i nie krwawiła, obrzmiała od puchnących stłuczeń. Strach ustępował już, a doznane upokorzenie przyprawiło Carla o mdłości, tak że musiał zwymiotować. Coach przytrzymał mu głowę nad zlewem, podpierając go jak pijanego, a potem pomógł mu wejść na górę do mieszkania i ułożył go w jednym z pokojów. Carlo w ogóle nie zauważył, że Sally Rags zniknął.

Sally Rags poszedł do Trzeciej Alei i zatelefonował do Rocca Lampone, ażeby donieść mu, co się stało. Rocco przyjął tę wiadomość spokojnie i z kolei zadzwonił do caporegime’a Pete’a Clemenzy. Clemenza stęknął i zawołał:

– O Jezu, ten cholerny Sonny i jego wybryki! – ale przedtem roztropnie nacisnął palcem widełki, tak że Rocco nie usłyszał jego komentarza.

Clemenza zadzwonił do domu w Long Beach i poprosił Hagena. Hagen milczał przez chwilę, po czym powiedział:

– Poślij, jak możesz najprędzej paru ludzi i kilka samochodów na szosę do Long Beach, na wypadek gdyby Sonny został zatrzymany przez duży ruch albo coś mu się przydarzyło. Kiedy się tak rozeźli, w ogóle nie wie, co robi. Możliwe, że niektórzy nasi przyjaciele po przeciwnej stronie dowiedzieli się, że jest w mieście. Nigdy nie wiadomo.

Clemenza odrzekł z powątpiewaniem:

– Zanim pójdę wysłać kogoś na szosę, Sonny już będzie w domu. To się stosuje także do Tattagliów.

– Wiem – odparł cierpliwie Hagen. – Ale gdyby stało się coś niezwykłego, Sonny może być zatrzymany. Zrób, co w twojej mocy, Pete.

Clemenza niechętnie zadzwonił do Rocca Lampone, kazał mu wziąć kilku ludzi i samochody i kontrolować drogę do Long Beach. Sam poszedł do swojego ukochanego cadillaca i z trzema ludźmi z plutonu strażników, który obecnie obsadzał jego dom, ruszył przez most Atlantic Beach w stronę Nowego Jorku.

Jeden z ludzi wałęsających się koło sklepu ze słodyczami, drobny gracz będący na liście płacy Rodziny Tattagliów jako informator, zadzwonił do człowieka, który był łącznikiem z jego ludźmi. Jednakże Rodzina Tattagliów nie przygotowała się jeszcze do wojny, a łącznik musiał przeniknąć przez całą strukturę zabezpieczeń, nim wreszcie dotarł do caporegime’a, który miał kontakt z szefem Tattagliów. W tym czasie Sonny Corleone wrócił już bezpiecznie do ośrodka, do domu ojca w Long Beach, aby stawić czoło rodzicielskiemu gniewowi.

Rozdział 17

Wojna 1947 roku między Rodziną Corleone a sprzymierzonymi przeciwko niej Pięcioma Rodzinami okazała się kosztowna dla obu stron. Skomplikował ją nacisk wywierany na wszystkich przez policję celem rozwiązania zagadki zamordowania kapitana McCluskeya. Rzadko się zdarzało, żeby funkcjonariusze operacyjni Komendy Policji ignorowali siły polityczne ochraniające hazard i nierząd, ale w tym przypadku politycy byli równie bezradni, jak sztab generalny niesfornej, rabującej armii, której oficerowie liniowi odmawiają wykonywania rozkazów.

Ten brak ochrony nie zaszkodził Rodzinie Corleone tak bardzo jak jej przeciwnikom. Ugrupowanie Corleone czerpało większość swoich dochodów z hazardu i zostało szczególnie mocno uderzone w dziedzinie prowadzonych przez siebie gier liczbowych. Akwizytorzy, którzy zbierali stawki, wpadali w policyjne sieci i zazwyczaj dostawali przyzwoite lanie przed zapuszkowaniem. Nawet niektóre „banki” zostały wytropione i zrewidowane, z ciężkimi finansowymi stratami. „Bankierzy”, prawdziwi goście kaliber.90, skarżyli się caporegime’om, którzy składali ich skargi na stole narad rodzinnych. Jednakże nie można było nic zrobić. Bankierom nakazano zaprzestać działalności. Lokalnym murzyńskim „niezależnym” pozwolono przejąć operacje w Harlemie, terenie najbogatszym, gdzie działali w takim rozproszeniu, że policji trudno było ich przyszpilić.

Po śmierci kapitana McCluskeya w niektórych gazetach pojawiły się artykuły o jego bliskich związkach z Sollozzem. Opublikowano dowody, że McCluskey na krótko przed śmiercią otrzymywał duże sumy w gotówce. Te historie podrzucił im Hagen, on też dostarczył informacji. Komenda Policji nie chciała potwierdzić tych rewelacji ani im zaprzeczyć, mimo to robiły swoje. Policja otrzymała wiadomość za pośrednictwem informatorów oraz funkcjonariuszy opłacanych przez Rodzinę, że McCluskey był nieuczciwym policjantem. Nie dlatego, że brał pieniądze lub zwykłe łapówki; to nie było obciążeniem dla policjanta. Ale dlatego, że brał najbrudniejsze z brudnych pieniędzy: z morderstw i narkotyków. A według moralności policjantów było to niewybaczalne.

Hagen rozumiał, że policjant wierzy w prawo i ład w osobliwie naiwny sposób. Wierzy w nie bardziej niż społeczeństwo, któremu służy. Prawo i ład są bądź co bądź tą magiczna siłą, z której czerpie on swoją władzę, indywidualną władzę, którą ceni tak, jak prawie wszyscy ludzie cenią indywidualną władzę. A mimo to zawsze tli się w nim niechęć do społeczności, której służy. Jest ona jednocześnie jego podopieczną i jego ofiarą. Jako podopieczna jest niewdzięczna, skłonna do obelg i wymagająca. Jako ofiara jest nieuchwytna i niebezpieczna, pełna przebiegłości. Gdy tylko ktoś znajdzie się w rękach policjanta, mechanizm społeczny, którego ten policjant broni, mobilizuje wszystkie środki, aby go podstępnie pozbawić zdobyczy. Takie kombinacje uprawiają politycy. Sędziowie dają najgorszym łobuzom łagodne wyroki z zawieszeniem. Gubernatorzy stanów i sam prezydent Stanów Zjednoczonych udzielają pełnego ułaskawienia, jeżeli szanowani adwokaci nie uzyskali przedtem wyroku uniewinniającego. Po jakimś czasie policjant uczy się. Dlaczego nie miałby inkasować honorariów, które wypłacają te łobuzy? Jest mu to bardziej potrzebne. Czemu jego dzieci nie miałyby chodzić do college’u? Dlaczego jego żona nie ma robić zakupów w droższych sklepach? Dlaczego on sam nie ma skorzystać ze słońca podczas zimowego urlopu na Florydzie? Bądź co bądź ryzykuje własnym życiem, a to nie są żarty.

Jednakże zazwyczaj wstrzymuje się od przyjmowania brudnych łapówek. Weźmie pieniądze za przyzwolenie na operacje bukmachera. Weźmie pieniądze od człowieka, który nie lubi mandatów za niewłaściwe parkowanie czy przekroczenie szybkości. Pozwoli za pewnym wynagrodzeniem call girls i prostytutkom uprawiać ich rzemiosło. To są naturalne ludzkie słabostki. Ale zazwyczaj nie weźmie opłaty od narkotyków, napadów z bronią w ręku, gwałtów, morderstw i innych podobnych wynaturzeń. W jego pojęciu godzą one w samo jądro jego osobistej władzy i nie mogą być tolerowane.

Zamordowanie kapitana policji można porównać do królobójstwa. Jednakże kiedy stało się wiadome, że McCluskey został zabity, przebywając w towarzystwie notorycznego handlarza narkotykami, kiedy się dowiedziano, że był podejrzewany o spisek mający na celu morderstwo, żądza zemsty policji zaczęła słabnąć. Poza tym trzeba było przecież nadal spłacać długi hipoteczne, raty za samochody, wyprawiać dzieci w świat. Bez dochodów „z listy” policjant musiał się borykać, by związać koniec z końcem. Nielicencjonowani handlarze mogli zapewnić pieniądze co najwyżej na drugie śniadanie. Łapówki od niewłaściwego zaparkowania sprowadzały się do pięcio czy dziesięciocentówek. Niektórzy bardziej przyciśnięci zaczęli nawet szantażować podejrzanych (homoseksualistów, rabusiów i awanturników) w komisariatach. W końcu starszyzna zmiękła. Podwyższono ceny i pozwolono Rodzinom działać. I znowu „inkasent” komisariatu wystukiwał na maszynie listę opłat z wyszczególnieniem każdego człowieka przydzielonego do miejscowego komisariatu oraz miesięcznej doli. Jakieś pozory społecznego ładu zostały przywrócone.

Użycie prywatnych detektywów do strzeżenia pokoju dona Corleone w szpitalu było pomysłem Hagena. Uzupełniali ich oczywiście o wiele groźniejsi żołnierze z regime’u Tessia. Ale Sonny nie zadowolił się nawet tym. W połowie lutego, kiedy dona można było ruszyć bez ryzyka, przewieziono go karetką do domu. Dom przerobiono tak, że sypialnia dona była teraz pokojem szpitalnym z całym wyposażeniem koniecznym na wypadek nagłej potrzeby. Specjalnie zwerbowane i sprawdzone pielęgniarki zostały wynajęte do opiekowania się donem dwadzieścia cztery godziny na dobę, a doktor Kennedy zgodził się za olbrzymie honorarium zostać stałym lekarzem w owym prywatnym szpitalu.

Sam ośrodek był nie do zdobycia. W pozostałych domach osadzono cyngli, a lokatorów wyprawiono na wakacje do ojczystych wiosek we Włoszech, pokrywając wszystkie koszty.

Freddiego Corleone wysłano do Las Vegas, żeby przyszedł do siebie, a oprócz tego zbadał grunt dla ewentualnych operacji Rodziny w luksusowym kompleksie hotelowo-kasynowym, który tam właśnie wyrastał. Las Vegas należało do nadal neutralnego imperium Zachodniego Wybrzeża i don tego imperium zagwarantował Freddiemu bezpieczeństwo. Pięć nowojorskich Rodzin nie miało ochoty robić sobie nowych wrogów przez tropienie w Vegas Freddiego Corleone. Miały one dość kłopotów na głowie w Nowym Jorku.

Doktor Kennedy zakazał wszelkich dyskusji o interesach w obecności dona. Ten edykt kompletnie zlekceważono. Don uparł się, żeby rada wojenna konferowała w jego pokoju. Sonny, Tom Hagen, Pete Clemenza i Tessio zebrali się tam pierwszego wieczora po jego powrocie do domu.

Don Corleone był zanadto osłabiony, by wiele mówić, ale pragnął słuchać i móc korzystać z prawa weta. Kiedy wyjaśniono, że Freddie został wysłany do Las Vegas, aby nauczył się prowadzenia kasyna gry, kiwnął głową z aprobaty. Kiedy się dowiedział, że cyngle Corleone’ów zabili Bruna Tattaglię, potrząsnął głową i westchnął. Ale najbardziej strapiła go wiadomość, że Michael zabił Sollozza i kapitana McCluskeya, i potem był zmuszony uciekać na Sycylię. Usłyszawszy to, dał wszystkim znak, by wyszli, więc kontynuowali konferencję w narożnym pokoju, w którym mieściła się biblioteka prawnicza.

Sonny Corleone rozsiadł się w ogromnym fotelu za biurkiem.

– Uważam, że powinniśmy oszczędzać ojca przez parę tygodni, póki doktor nie powie, że może zająć się interesami. – Przerwał. – Chciałbym wszystko rozkręcić, zanim przyjdzie do siebie. Mamy zgodę policji na działanie. Pierwsza rzecz, to gry liczbowe w Harlemie. Tamtejsi czarni chłopaczkowie mieli już swoją uciechę, teraz musimy im to odebrać. Spieprzyli nielicho całą robotę, jak zwykle, kiedy się do czegoś biorą. Masa ich agentów nie wypłacała wygranych. Rozjeżdżają się cadillakami i każą graczom czekać na forsę albo płacą im połowę tego, co wygrali. Nie chcę, żeby którykolwiek agent wyglądał dla graczy na bogacza. Nie chcę, żeby się dobrze ubierali. Nie chcę, żeby jeździli nowymi wozami. Nie chcę, żeby się wykręcali od wypłaty wygrywającym. I nie chcę żadnych „dzikich” w tym interesie, wyrabiają nam złe imię. Tom, weźmy się zaraz do tego. Wszystko inne się ułoży, jak tylko dasz cynk, że droga wolna.

– W Harlemie jest paru bardzo twardych gości – zauważył Hagen. – Posmakowali dużych pieniędzy. Nie będą chcieli wrócić do pozycji agentów czy bankierów.

Sonny wzruszył ramionami.

– Tylko podaj ich nazwiska Clemenzie. Już jego rzecz, żeby ich wyregulować.

Clemenza zapewnił Hagena:

– Żaden problem.

Tessio był tym, który wysunął najważniejszą kwestię.

– Jak już przystąpimy do operacji, Pięć Rodzin zacznie swoje skoki. Uderzą naszych bankierów w Harlemie i naszych bukmacherów na East Side. Mogą nawet spróbować rozbić te zakłady odzieżowe, które obsługujemy. Ta wojna będzie kosztowała masę pieniędzy.

– Może tego nie zrobią – odparł Sonny. – Wiedzą, że też ich zaraz uderzymy. Porobiłem sondaże pokojowe i może uda nam się wszystko załatwić przez zapłacenie odszkodowania za tego chłopaka Tattagliów.

– Oni nie palą się do tych negocjacji – powiedział Hagen. – W ostatnich paru miesiącach stracili kupę forsy i obwiniają nas za to. I słusznie. Przypuszczam, że chcą, żebyśmy zgodzili się przystąpić do handlu narkotykami, użyć politycznych wpływów Rodziny. Innymi słowy, propozycja Sollozza bez Sollozza. Ale nie poruszą tego, dopóki nie dadzą nam w kość jakąś akcją bojową. Wyobrażają sobie, że potem, kiedy nas zmiękczą, wysłuchamy propozycji co do narkotyków.

– Żadnego układu o narkotykach – uciął Sonny. – Don powiedział „nie” i będzie „nie”, dopóki tego nie zmieni.

Hagen odrzekł z ożywieniem:

– W takim razie stoimy wobec problemu taktycznego. Nasze pieniądze są w obiegu. Bukmacherka i gry liczbowe. Możemy oberwać. A Rodzina Tattagliów ma prostytucję, call girls i związki dokerów. Jak, u diabła, mamy ich uderzyć? Inne Rodziny coś kręcą w hazardzie. Ale większość zajmuje się przemysłem budowlanym, lichwiarstwem, kontrolowaniem związków, uzyskiwaniem kontaktów rządowych. Wyciągają dużo z wymuszeń i innych rzeczy, które uderzają w niewinnych ludzi. Ich pieniądze nie krążą po ulicach. Nocny lokal Tattagliów jest zanadto sławny, żeby go tknąć, to by narobiło za dużo smrodu. A póki don jest wyłączony z akcji, ich wpływy polityczne dorównują naszym. Więc tutaj mamy prawdziwy problem.

– To jest mój problem, Tom – powiedział Sonny. – Ja znajdę rozwiązanie. Podtrzymaj negocjacje i dalej załatwiaj to drugie. Wróćmy do interesów i zobaczymy, co będzie. Wtedy zaczniemy od tego punktu. Clemenza i Tessio mają do licha i trochę żołnierzy, możemy dorównać Pięciu Rodzinom broń w broń, jeżeli tak chcą to załatwić. Po prostu pójdziemy na materace.

Nie było trudności z wysadzeniem „dzikich” murzyńskich bankierów z interesu. Policja została poinformowana i dobrała się do nich. Ze specjalną gorliwością. W owym czasie Murzyn nie miał możliwości opłacenia wyższego urzędnika policyjnego czy politycznego, żeby prowadzić takie operacje. Wynikało to bardziej z uprzedzeń rasowych i rasowej nieufności niż z czegokolwiek innego. Ale Harlem zawsze uważano za pomniejszy problem i jego załatwienie było przewidywane.

Pięć Rodzin uderzyło w niespodziewanym kierunku. Zostali zabici dwaj potężni przedstawiciele zawodowego związku odzieżowego, którzy byli członkami Rodziny Corleone. A potem lichwiarzy Corleone’ów wyparto z nabrzeży portowych, podobnie jak bukmacherów Rodziny.

Lokalne oddziały związku zawodowego dokerów przeszły na stronę Pięciu Rodzin. Bukmacherom Corleone’ów w całym mieście grożono, by ich nakłonić do zmiany przynależności. Największy bankier od gier liczbowych w Harlemie, stary przyjaciel i sojusznik Rodziny Corleone, został brutalnie zamordowany. Nie było już wyboru. Sonny rozkazał swoim caporegime’om iść na materace.

Wynajęto dwa mieszkania w mieście i wyposażono je w materace, na których mieli sypiać cyngle, w lodówkę z jedzeniem, w broń i amunicję. Clemenza obsadził jedno mieszkanie, a Tessio drugie. Bukmacherzy od gier liczbowych w Harlemie co do jednego przeszli na stronę wroga i chwilowo nie można było nic na to poradzić. Wszystko to kosztowało Rodzinę Corleone masę pieniędzy, a wpływy były bardzo niewielkie. Po kilku miesiącach inne rzeczy stały się oczywiste. Najważniejszą było to, że Rodzina Corleone się przeliczyła.

Były po temu przyczyny. Ponieważ don był jeszcze zbyt osłabiony, aby odegrać jakąś rolę, siła polityczna Rodziny została w dużej mierze nadwątlona. Poza tym ostatnie dziesięć lat pokoju poważnie nadwerężyło walory bojowe obu caporegime’ów, Clemenzy i Tessia. Clemenza był nadal sprawnym wykonawcą wyroków i administratorem, ale już nie miał energii ani młodzieńczej siły, aby dowodzić oddziałami. Tessio zmiękł z wiekiem i nie był już dostatecznie bezwzględny. Tom Hagen, pomimo swoich uzdolnień, po prostu nie nadawał się na consigliora w okresie wojennym. Jego główną wadę stanowiło to, że nie był Sycylijczykiem.

Sonny Corleone dostrzegał te słabości w wojennej sytuacji Rodziny, ale nie mógł przedsięwziąć żadnych kroków, by temu zaradzić. Nie był donem, a tylko don mógł zmienić caporegime’ów i consigliora. A sam akt zmiany uczyniłby sytuację jeszcze bardziej niebezpieczną, mógł doprowadzić do jakiejś zdrady. Z początku Sonny myślał o prowadzeniu akcji opóźniającej, dopóki don nie wydobrzałby dostatecznie, aby przejąć dowodzenie, ale z uwagi na odstępstwo bankierów od gier i sterroryzowanie bukmacherów, położenie Rodziny stawało się niebezpieczne. Postanowił odparować uderzenie.

Jednakże zdecydował się zadać cios w samo serce wroga. Zaplanował egzekucję głów Pięciu Rodzin w ramach jednego wielkiego manewru taktycznego. W tym celu wprowadził w życie wymyślny system śledzenia owych przywódców. Ale po tygodniu nieprzyjacielscy wodzowie zeszli do podziemia i nie widywano ich więcej publicznie.

Pięć Rodzin oraz imperium Corleone znalazło się w impasie.

Rozdział 18

Amerigo Bonasera mieszkał zaledwie o kilka przecznic od swego zakładu pogrzebowego na Mulberry Street, toteż zawsze przychodził na kolację do domu. Wieczorami wracał do miejsca pracy, przyłączając się sumiennie do żałobników oddających hołd zmarłym, których zwłoki były wystawione w jego posępnych salonach.

Zawsze miał za złe dowcipy na temat swojej profesji, makabrycznych szczegółów technicznych, które były tak mało ważne. Ma się rozumieć nikt z jego przyjaciół, krewnych czy sąsiadów nie robiłby takich dowcipów. Każdy zawód był godny szacunku dla ludzi, którzy od wieków zarabiali w pocie czoła na chleb.

Teraz, siedząc z żoną przy kolacji w swoim solidnie umeblowanym mieszkaniu, ze złoconymi posążkami Najświętszej Panny, oświetlonymi przez świece migocące za czerwonymi szkiełkami na kredensie, Bonasera zapalił camela i wziął sobie na odprężenie szklankę amerykańskiej whisky. Żona przyniosła do stołu dymiące talerze zupy. Byli teraz zupełnie sami; córkę wysłał do Bostonu, do siostry matki, gdzie mogłaby zapomnieć o swoim strasznym przeżyciu i obrażeniach doznanych z rąk owych dwóch łobuzów, których pokarał don Corleone.

Kiedy jedli zupę, żona spytała:

– Wracasz dziś wieczorem do zakładu?

Amerigo Bonasera kiwnął głową. Żona szanowała jego pracę, ale jej nie rozumiała. Nie rozumiała, że strona techniczna jego zawodu jest najmniej ważna. Podobnie jak większość ludzi myślała, iż płacą mu za umiejętność nadania zmarłym złożonym do trumny takiego wyglądu jak za życia. I istotnie, ta jego umiejętność była legendarna. Ale jeszcze ważniejsza, jeszcze bardziej nieodzowna była jego obecność podczas czuwania przy zwłokach. Kiedy osierocona rodzina przybywała wieczorem, by przyjąć krewnych i przyjaciół przy trumnie swego nieodżałowanego, potrzebowała mieć przy sobie Ameriga Bonaserę.

Był bowiem sumiennym przewodnikiem śmierci. Z twarzą zawsze poważną, ale pełną mocy i pokrzepienia, głosem nie drżącym, ale stłumionym do niższych rejestrów, przewodził żałobnemu rytuałowi. Potrafił uciszyć boleść zbyt niestosowną, wyłajać niesforne dzieci, których rodzice nie mieli serca ukarać. Nigdy nie przesadzając w czułości swych kondolencji, nie był jednak nonszalancki. Kiedy jakaś rodzina raz skorzystała z usług Ameriga Bonasery dla wyprawienia w drogę swojego nieodżałowanego, wracała doń za każdym razem. On zaś nigdy, nigdy nie opuszczał swojego klienta owego straszliwego ostatniego wieczora na powierzchni ziemi.

Zazwyczaj pozwalał sobie na małą drzemkę po kolacji. Potem mył się i golił ponownie, używając obficie talku, by zapudrować gęsty, czarny zarost. I zawsze płukał usta. Z namaszczeniem przebierał się w świeżą bieliznę, śnieżnobiałą koszulę, czarny krawat, świeżo odprasowane ciemne ubranie, czarne trzewiki i czarne skarpetki. Mimo to efekt był pokrzepiający, a nie ponury. Poza tym zawsze farbował sobie włosy na czarno, co było niesłychaną płochością u Włocha z jego generacji. Nie robił tego przez próżność, a po prostu dlatego, że jego włosy przybrały żywy odcień pieprzu zmieszanego z solą, co uważał za niestosowne w swoim zawodzie.

Kiedy skończył zupę, żona postawiła przed nim mały befsztyk z paroma łyżkami zielonego szpinaku, ociekającego żółtą oliwą. Amerigo jadał niewiele. Po tym posiłku wypił filiżankę kawy i wypalił następnego camela. Przy kawie rozmyślał o swojej biednej córce. Nigdy już nie będzie ta sama. Jej zewnętrzna uroda została przywrócona, ale w oczach pozostał wyraz przestraszonego zwierzęcia, który sprawiał, że nie mógł znieść jej widoku. I dlatego wysłali ją na pewien czas do Bostonu. Gdyż czas mógł zagoić jej rany. Ból i przerażenie nie są tak ostateczne jak śmierć, to dobrze wiedział. Jego zajęcie czyniło go optymistą.

Właśnie kończył pić kawę, gdy zadzwonił telefon w salonie. Żona nigdy nie odbierała telefonów, kiedy był w domu, więc wstał, dopił kawę i rozgniótł papierosa. Idąc do telefonu, zdjął krawat i zaczął rozpinać koszulę, szykując się do drzemki. Potem podniósł słuchawkę i powiedział ze spokojną uprzejmością:

– Halo.

Głos w telefonie był chrapliwy, napięty.

– Tu mówi Tom Hagen. Dzwonię w imieniu dona Corleone, na jego życzenie.

Amerigo Bonasera poczuł, że kawa wzburzyła mu się kwaśno w żołądku, i zrobiło mu się trochę słabo. Minął już przeszło rok, odkąd zaciągnął dług wdzięczności wobec dona, ażeby pomścić honor swej córki, i przez ten czas świadomość, że musi spłacić ten dług zwietrzała. Był taki wdzięczny, widząc okrwawione twarze tych dwóch łajdaków, że zrobiłby dla dona wszystko. Jednakże czas przeżera wdzięczność szybciej niż urodę. Teraz Bonasera doznał mdlącego uczucia człowieka, który znalazł się w obliczu katastrofy. Głos mu drżał, kiedy odpowiadał:

– Tak, rozumiem. Słucham.

Zaskoczył go chłód w głosie Hagena. Consigliori był zawsze człowiekiem uprzejmym, chociaż nie Włochem, a teraz przemówił szorstko i ostro.

– Jest pan winien donowi wdzięczność. Don nie ma wątpliwości, że pan mu się odwzajemni. Że będzie pan szczęśliwy, mając tę sposobność. Za godzinę, nie wcześniej, raczej później, przyjedzie do pańskiego zakładu pogrzebowego poprosić pana o pomoc. Niech pan na niego czeka. I żeby nie było nikogo z ludzi, którzy u pana pracują. Proszę ich odesłać do domu. Jeżeli pan ma jakieś zastrzeżenia, proszę powiedzieć teraz, to zawiadomię dona Corleone. Ma innych przyjaciół, którzy mogą oddać mu tę przysługę.

Amerigo Bonasera nieomal wykrzyknął z przestrachu:

– Jak pan może myśleć, że odmówiłbym Ojcu Chrzestnemu? Oczywiście, że zrobię wszystko, czego sobie życzy. Nie zapomniałem o moim długu. Zaraz idę do zakładu, natychmiast.

Głos Hagena był teraz łagodniejszy, ale brzmiał jakoś dziwnie.

– Dziękuję. Don nigdy w pana nie wątpił. Pytanie pochodziło ode mnie. Niech pan dziś spełni jego prośbę, to będzie pan mógł zawsze zwrócić się do mnie w każdym kłopocie, pozyska pan sobie moją osobistą przyjaźń.

To przestraszyło Ameriga Bonaserę jeszcze bardziej. Wyjąkał:

– Czy sam don przyjeżdża do mnie dzisiaj?

– Tak – odrzekł Hagen.

– Więc całkiem przyszedł do siebie po swoich obrażeniach, Bogu dzięki – powiedział Bonasera. Jego ton uczynił z tego pytanie.

Na drugim końcu nastąpiła pauza, po czym głos Hagena odparł bardzo spokojnie:

– Tak. – Rozległo się szczęknięcie i telefon zamilkł.

Bonasera pocił się. Poszedł do sypialni, zmienił koszulę i popłukał usta. Ale nie ogolił się ani nie włożył świeżego krawata. Zawiązał ten sam, który nosił w ciągu dnia. Zadzwonił do zakładu pogrzebowego i kazał pomocnikowi zająć się osieroconą rodziną, używając tego wieczora frontowego pomieszczenia. On sam będzie zajęty w roboczej części laboratoryjnej budynku. Kiedy pomocnik zaczął zadawać pytania, Bonasera przerwał mu krótko i kazał zastosować się ściśle do poleceń.

Włożył marynarkę, a żona, nadal jedząc, spojrzała na niego za dziwieniem.

– Mam jeszcze robotę – wyjaśnił, ona zaś nie śmiała pytać, widząc wyraz jego twarzy. Bonasera wyszedł z domu i ruszył do swego zakładu pogrzebowego odległego o kilka przecznic.

Był to osobny budynek stojący na dużej parceli ogrodzonej białym parkanem. Wąska alejka prowadziła od ulicy na tyły, ledwie dostatecznie szeroka na karetki szpitalne i karawany. Bonasera otworzył bramę i pozostawił ją otwartą. Potem udał się na tyły budynku i wszedł do środka szerokimi drzwiami. W tym momencie ujrzał kolejnych żałobników, którzy wchodzili od frontu, by złożyć hołd zwłokom.

Przed wielu laty, gdy Bonasera kupił ten budynek od przedsiębiorcy pogrzebowego, który miał zamiar wycofać się z interesu, był tam ganek z mniej więcej dziesięcioma schodkami, po których żałobnicy musieli wchodzić do domu pogrzebowego. To nastręczało problemów. Dla starych i kalekich żałobników, pragnących złożyć hołd zmarłemu, wchodzenie po schodkach było prawie niepodobieństwem, toteż poprzedni właściciel używał dla tych osób windy towarowej, małej metalowej platformy, która wjeżdżała na górę po zewnętrznej stronie budynku. Winda była przeznaczona dla trumien i zwłok. Schodziła pod ziemię, po czym wjeżdżała prosto do sali pogrzebowej, tak że żałobnik wynurzał się spod podłogi razem z trumną, a pozostali odsuwali na bok krzesła, aby winda mogła wjechać przez klapę w podłodze. Potem, kiedy kaleki albo sędziwy żałobnik złożył już hołd nieboszczykowi, winda wracała przez politurowaną klapę, aby go zwieźć na dół.

Amerigo Bonasera uznał to rozwiązanie problemu za niewłaściwe i kosztowne. Kazał więc przebudować front budynku, usunąć ganek i zastąpić go lekko pochylonym chodnikiem. Ale windy oczywiście używano nadal do przewozu trumien i zwłok.

Na tyłach budynku, odgrodzone od izby pogrzebowej oraz pokoi recepcyjnych masywnymi dźwiękoszczelnymi drzwiami, znajdowało się biuro, balsamiarnia, magazyn na trumny i starannie zamknięta szafa, zawierająca chemikalia oraz szacowne narzędzia jego rzemiosła. Bonasera wszedł do kancelarii, zasiadł przy biurku i zapalił camela, co rzadko mu się zdarzało w tym budynku. I czekał na dona Corleone.

Czekał z uczuciem najwyższej desperacji. Nie miał bowiem żadnej wątpliwości, jakich usług od niego zażądają. Przez ubiegły rok Rodzina Corleone toczyła wojnę z Pięcioma Wielkimi Rodzinami mafijnymi z Nowego Jorku, i ta rzeź wypełniała gazety. Zginęło wielu ludzi po obu stronach. A teraz Rodzina Corleone zabiła kogoś tak ważnego, iż chcąc ukryć jego ciało, chciała, żeby zniknęło, a jakiż był lepszy sposób po temu, niż kazać je pochować zarejestrowanemu przedsiębiorcy pogrzebowemu? I Amerigo Bonasera nie żywił żadnych złudzeń co do czynu, którego miał dokonać. Zostałby wspólnikiem morderstwa. Gdyby to wyszło na jaw, spędziłby całe lata w więzieniu. Jego żona i córka byłyby pohańbione, a jego dobre imię, szanowane imię Ameriga Bonasery, włóczone przez krwawe błoto mafijnej wojny.

Pozwolił sobie na wypalenie jeszcze jednego camela. A potem przyszło mu do głowy coś jeszcze bardziej przerażającego. Kiedy inne mafijne Rodziny dowiedzą się, że pomógł Corleone’om, potraktują go jako wroga. Zamordują go. I przeklął ten dzień, kiedy poszedł do Ojca Chrzestnego i poprosił o zemstę. Przeklął ten dzień, kiedy jego żona zaprzyjaźniła się z żoną dona Corleone. Przeklinał własną córkę i Amerykę, i swoje sukcesy. Ale potem jego optymizm powrócił. Wszystko mogło ułożyć się dobrze. Don Corleone to mądry człowiek. Z pewnością zrobiono wszystko, aby utrzymać to w tajemnicy. Musiał jedynie zachować spokój. Bo oczywiście jedyną rzeczą bardziej zgubną od jakiejkolwiek innej było zasłużyć sobie na niezadowolenie dona.

Usłyszał świst opon na żwirze. Jego wyćwiczone ucho powiedziało mu, że jakiś samochód nadjeżdża wąską alejką i zatrzymuje się na tyłach domu. Otworzył tylne drzwi, by wpuścić przybyłych. Wszedł olbrzymi Clemenza, a za nim groźnie wyglądający młodzi ludzie. Przeszukali pokoje, nie odzywając się ani słowem do Bonasery, po czym Clemenza wyszedł. Dwaj młodzi ludzie pozostali z przedsiębiorcą pogrzebowym.

W kilka chwil później Bonasera rozpoznał odgłos ciężkiej karetki sanitarnej nadjeżdżającej wąską alejką. Potem w drzwiach pojawił się Clemenza, za nim dwaj mężczyźni niosący nosze. I spełniły się najgorsze obawy Ameriga Bonasery. Na noszach leżały zwłoki owinięte w szary koc, z bosymi, żółtymi stopami wystającymi spod niego.

Clemenza dał znak ludziom z noszami, żeby weszli do balsamiarni. A potem z czerni podwórza wkroczył do oświetlonej kancelarii inny człowiek. Był to don Corleone.

Don stracił na wadze podczas choroby i poruszał się dziwnie sztywno. Kapelusz trzymał w ręku, a włosy na masywnej czaszce wydawały się przerzedzone. Wyglądał starzej, był jakby bardziej zwiędły niż wtedy, gdy Bonasera widział go na weselu, ale nadal emanowała zeń siła. Przyłożył kapelusz do piersi i zapytał Bonasery:

– No, stary przyjacielu, jesteś gotów wyświadczyć mi tę przysługę?

Bonasera kiwnął głową. Don wszedł za noszami do balsamiarni, a Bonasera powlókł się za nim. Zwłoki leżały na jednym ze stołów zaopatrzonych w rowki odpływowe. Don Corleone uczynił nieznaczny ruch kapeluszem i dwaj mężczyźni wyszli z pokoju. Bonasera szepnął:

– Co pan sobie życzy, żebym zrobił?

Don Corleone wpatrywał się w stół.

– Chcę, żebyś użył wszystkich swoich uzdolnień, całej swojej biegłości, jeżeli mnie kochasz. Nie życzę sobie, żeby matka zobaczyła go w takim stanie.

Podszedł do stołu i odciągnął szary koc. Amerigo Bonasera, wbrew własnej woli, na przekór wszystkim latom zaprawy i doświadczenia, sapnął ze zgrozy. Na stole do balsamowania ujrzał roztrzaskaną kulami twarz Sonny’ego Corleone. Lewe oko, zalane krwią, miało gwiaździste pęknięcie na gałce. Grzbiet nosa i lewa kość policzkowa były zdruzgotane na miazgę.

Na ułamek sekundy don wyciągnął rękę, by wesprzeć się na Bonaserze.

– Patrz, jak zmasakrowali mojego syna – powiedział.

Rozdział 19

Być może właśnie impas kazał Sonny’emu Corleone obrać tę krwawą drogę wyniszczenia, która zakończyła się jego śmiercią. Być może sprawiło to puszczenie wodzy własnej mrocznej, gwałtownej naturze. W każdym razie owej wiosny i tego lata montował bezsensowne napady na współpracowników nieprzyjaciela. Sutenerzy Rodziny Tattagliów ginęli od kul w Harlemie, portowi bojówkarze byli masakrowani. Urzędników związkowych podległych Rodzinie Tattagliów ostrzeżono, by pozostali neutralni, a kiedy bukmacherów i lichwiarzy Corleone’ów nadal nie dopuszczano do doków, Sonny nasłał Clemenzę i jego regime, by dokonali spustoszenia w dzielnicy portowej.

Ta rzeź była bezsensowna, ponieważ nie mogła wpłynąć na wynik wojny. Sonny był wspaniałym taktykiem i odnosił wspaniałe zwycięstwa. Ale potrzebny tu był geniusz strategiczny dona Corleone. Cała sprawa wyrodziła się w tak zabójczą wojnę partyzancką, iż obie strony przekonały się, że tracą masę dochodów i ludzi bez żadnego pożytku. Rodzina Corleone została w końcu zmuszona do zamknięcia niektórych swoich najbardziej zyskownych punktów bukmacherskich, włącznie z kantorem przydzielonym zięciowi, Carlowi Rizzi, do zarabiania na życie. Carlo się rozpił i uganiał za tancerkami, a swojej żonie, Connie, dawał ciężką szkołę. Od czasu pobicia go przez Sonny’ego nie śmiał jej więcej uderzyć, ale nie sypiał z nią. Connie padła mu do nóg, a on ją odtrącił niczym Rzymianin, jak mu się wydawało, z najwyższą, patrycjuszowską satysfakcją. Szydził z niej: „Idź, wezwij swojego brata i powiedz mu, że nie chcę cię rżnąć, może będzie mnie bił, póki mi nie stanie”.

Jednakże czuł śmiertelny strach przez Sonnym, chociaż odnosili się do siebie z zimną uprzejmością. Carlo miał tyle rozumu, iż zdawał sobie sprawę, że Sonny może go zabić, że Sonny jest człowiekiem, który potrafi z naturalnością zwierzęcia zabić drugiego człowieka, gdy tymczasem on sam musiałby zmobilizować całą swoją odwagę, całą wolę, aby popełnić morderstwo. Carlowi nigdy nie przyszło na myśl, że przez to jest lepszym człowiekiem niż Sonny Corleone, o ile można było użyć takiego określenia; zazdrościł Sonny’emu jego straszliwej dzikości, dzikości, która teraz stawała się legendarna.

Tom Hagen, jako consigliori, nie pochwalał taktyki Sonny’ego, ale postanowił nie protestować przed donem, ponieważ taktyka ta była do pewnego stopnia skuteczna. W miarę jak trwało wzajemne wyniszczanie, Pięć Rodzin w końcu najwyraźniej się ugięło, ich przeciwuderzenia osłabły i wreszcie ustały całkowicie. Hagen początkowo nie ufał temu pozornemu spacyfikowaniu wroga, natomiast Sonny był rozradowany.

– Będę lał dalej – powiedział Hagenowi – aż te dranie przyjdą żebrać o porozumienie.

Sonny martwił się czymś innym. Żona nie dawała mu spokoju, bo doszły do niej pogłoski, że Lucy Mancini usidliła jej męża. I chociaż publicznie żartowała na temat wyposażenia oraz techniki jej Sonny’ego, mąż trzymał się od niej z daleka zbyt długo, brakowało jej go w łóżku i zatruwała mu życie ciągłymi wymówkami.

Poza tym Sonny żył w olbrzymim napięciu, ponieważ był człowiekiem śledzonym. Musiał być niezmiernie ostrożny we wszystkich swych poczynaniach i wiedział, że nieprzyjaciel zanotował sobie jego odwiedziny u Lucy Mancini. Tu jednak Sonny przedsiębrał wymyślne środki ostrożności, ponieważ był to zazwyczaj słaby punkt. U Lucy był bezpieczny. Aczkolwiek nie miała najmniejszych podejrzeń, była obserwowana dwadzieścia cztery godziny na dobę przez ludzi z regime’u Santina, a kiedy zwalniało się jakieś mieszkanie na jej piętrze, wynajmował je natychmiast któryś z jego najpewniejszych żołnierzy.

Don dochodził do siebie i miał już niedługo podjąć dowodzenie. Wtedy szale bitwy musiałyby się przechylić na korzyść Rodziny Corleone. Tego Sonny był pewny. Tymczasem chciał strzec swego rodzinnego imperium, pozyskać sobie szacunek ojca, ponieważ zaś stanowisko to nie było bezwzględnie dziedziczne, umocnić swoje roszczenia do roli spadkobiercy imperium Corleone.

Jednakże wrogowie robili swoje plany. Oni też przeanalizowali sytuację i doszli do wniosku, że jedynym sposobem odwrócenia całkowitej klęski jest zabicie Sonny’ego Corleone. Teraz rozumieli lepiej położenie i byli zdania, że jest możliwe negocjować z donem, znanym ze swego logicznego rozumowania. Znienawidzili Sonny’ego za jego krwiożerczość, którą uważali za barbarzyńską. A także zdradzającą brak dobrego wyczucia interesu. Nikt nie chciał powrotu dawnych czasów z ich burzliwością i zamętem.

Pewnego wieczora Connie Corleone otrzymała anonimowy telefon; kobiecy głos prosił do aparatu Carla.

– Kto mówi? – zapytała Connie.

Dziewczyna w telefonie zachichotała i odrzekła:

– Jestem znajomą Carla. Chciałam mu tylko powiedzieć, że nie mogę zobaczyć się z nim dziś wieczorem. Muszę wyjechać za miasto.

– Ty parszywa dziwko! – krzyknęła Connie Corleone. Wrzasnęła powtórnie przez telefon: – Ty wstrętna, parszywa dziwko! – Na drugim końcu linii rozległo się szczęknięcie.

Carlo pojechał tego popołudnia na wyścigi i kiedy wrócił do domu późnym wieczorem, był wściekły z powodu przegranej i podpity, gdyż zawsze nosił przy sobie butelkę. Gdy tylko stanął w progu, Connie zaczęła obrzucać go przekleństwami. Nie zwracając na nią uwagi, poszedł wziąć prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, wytarł się ręcznikiem, stojąc nago przed Connie, po czym zaczął się stroić do wyjścia.

Connie stała wsparta pod boki, z twarzą złą i zbielałą z wściekłości.

– Nigdzie nie idziesz – powiedziała. – Twoja przyjaciółka dzwoniła, że dzisiaj nie może. Ty parszywy draniu, masz czelność podawać swoim kurwom mój numer telefonu! Zabiję cię, ty łobuzie! – Rzuciła się na niego, kopiąc i drapiąc go paznokciami.

Przytrzymał ją z dala od siebie muskularnym ramieniem.

– Zwariowałaś – rzekł zimno. Ale widziała, że jest zaniepokojony, tak jakby wiedział, że ta szalona dziewczyna, z którą sypiał, mogła rzeczywiście zrobić taki numer. – To jakaś stuknięta, tylko sobie żartowała.

Connie prześlizgnęła się pod jego ręką i drapnęła go w twarz. Pod paznokciami został jej kawałek skóry z jego policzka. Z zadziwiającą cierpliwością odsunął ją od siebie. Zauważyła, że jest ostrożny przez wzgląd na jej ciążę, i to dodało jej odwagi, która podsyciła wściekłość. Poza tym była podniecona. Już niedługo nie będzie mogła nic robić, lekarz powiedział, że żadnego seksu w ostatnich dwóch miesiącach, a ona miała na to ochotę, zanim dwa ostatnie miesiące się zaczną. Ale jej chęć zadania Carlowi fizycznego bólu też była bardzo realna. Pobiegła za nim do sypialni. Widziała, że jest wystraszony, i to ją napełniło wzgardliwą radością.

– Zostajesz w domu – powtórzyła. – Nigdzie nie idziesz.

– Okay, okay – odrzekł. Był nadal nieubrany, tylko w kalesonach. Lubił tak chodzić po domu, był dumny ze swojej wciętej sylwetki, ze złotej skóry. Connie patrzała na niego chciwie. Spróbował się uśmiechnąć. – Dasz mi nareszcie coś zjeść?

To ją zmiękczyło – że odwołał się do jej obowiązków, przynajmniej jednego z nich. Była dobrą kucharką, nauczyła się tego od matki. Usmażyła cielęcinę z papryką i przyrządziła mieszaną sałatę, podczas gdy na patelni skwierczało mięso. Tymczasem Carlo wyciągnął się na łóżku, aby przeczytać komunikat o wyścigach na następny dzień. Postawił przy sobie szklankę pełną whisky, którą popijał.

Connie weszła do sypialni. Stanęła w progu, tak jakby nie mogła podejść do łóżka bez zaproszenia.

– Jedzenie na stole.

– Jeszcze nie jestem głodny – odrzekł, nadal czytając komunikat wyścigowy.

– Jest na stole – powtórzyła z uporem.

– Wsadź je sobie w dupę – powiedział Carlo. Dopił resztki whisky ze szklanki i przechylił butelkę, by ją ponownie napełnić. Nie zwracał na Connie uwagi.

Connie poszła do kuchni, wzięła talerze z nałożonym jedzeniem i roztrzaskała je o zlew. Donośny brzęk wywabił Carla z sypialni. Popatrzył na tłustą cielęcinę z papryką rozbryzganą po ścianach kuchni i to uraziło jego skrupulatną schludność.

– Ty rozpuszczona makaroniarska flądro – wycedził jadowicie. – Zrób w tej chwili porządek, bo jak nie, to gówno z ciebie wykopię.

– Akurat! – odparła Connie. Wyciągnęła dłonie jak szpony, gotowa rozharatać jego nagą pierś na strzępy.

Carlo zawrócił do sypialni, a kiedy stamtąd wyszedł, miał w ręku złożony podwójnie pas.

– Sprzątaj – rozkazał i w jego głosie brzmiała niewątpliwa groźba. Connie nie ruszyła się z miejsca, a on trzasnął ją pasem w mocno zaokrąglone biodro; zapiekło ją to, ale właściwie nie zabolało. Cofnęła się do szafki kuchennej i jej ręka sięgnęła do jednej z szuflad po długi nóż do chleba. Przytrzymała go w gotowości. Carlo roześmiał się.

– Nawet samiczki Corleone’ów mordują – powiedział. Położył pas na kuchennym stole i ruszył ku niej. Spróbowała dźgnąć nagle, ale jej nieruchawe, ciężarne ciało było powolne i Carlo uchylił się od pchnięcia, które z zabójczą zajadłością wymierzyła mu w krocze. Rozbroił ją bez trudu, po czym zaczął bić po twarzy powolnymi, niezbyt silnymi trzepnięciami, żeby nie rozciąć skóry. Uderzał ją raz po raz, a ona cofała się dokoła stołu kuchennego, usiłując mu się wymknąć, aż wreszcie dopadł ją w sypialni. Chciała ugryźć go w rękę, ale chwycił ją za włosy i podniósł jej głowę. Bił po twarzy, aż zaczęła płakać z bólu i upokorzenia jak mała dziewczynka. Wreszcie pogardliwie cisnął Connie na łóżko. Napił się whisky z butelki, która nadal stała na nocnym stoliku. Był już najwyraźniej bardzo pijany, w jasnoniebieskich oczach miał błysk szaleństwa, i wreszcie Connie zlękła się naprawdę.

Carlo stał na rozkraczonych nogach i pociągał z butelki. Wyciągnął rękę i pochwycił grube, ciężarne udo żony. Ścisnął je bardzo mocno, zadając jej ból, aż poczęła błagać o litość.

– Jesteś tłusta jak świnia – powiedział z odrazą i wyszedł z sypialni.

Do głębi przestraszona i ujarzmiona, leżała na łóżku nie śmiąc popatrzyć, co jej mąż robi w sąsiednim pokoju. Wreszcie wstała i podeszła do drzwi, aby tam zajrzeć. Carlo otworzył nową butelkę whisky i leżał rozwalony na sofie. Niedługo spije się tak, że zaśnie, a ona będzie mogła przekraść się do kuchni i zadzwonić do rodziny w Long Beach. Poprosi matkę, żeby kogoś po nią przysłała. Miała tylko nadzieję, że Sonny nie odbierze telefonu; wiedziała, że najlepiej będzie pomówić z Tomem Hagenem lub z matką.

Dochodziła już prawie dziesiąta, kiedy w domu dona Corleone zadzwonił telefon kuchenny. Odebrał go jeden z goryli dona i posłusznie podał słuchawkę matce Connie. Jednakże pani Corleone ledwie mogła zrozumieć, co mówi jej córka; Connie była rozhisteryzowana, lecz mimo to usiłowała mówić szeptem, żeby jej nie dosłyszał mąż w sąsiednim pokoju. Prócz tego twarz jej napuchła od uderzeń, a obrzmiałe wargi zniekształcały mowę. Pani Corleone dała znak gorylowi, żeby zawołał Sonny’ego, który siedział w salonie z Tomem Hagenem.

Sonny wszedł do kuchni i wziął z rąk matki słuchawkę.

– Tak, Connie?

Connie tak bała się zarówno męża, jak tego, co uczyniłby brat, że jej wymowa stała się jeszcze bardziej niewyraźna. Wybełkotała:

– Sonny, tylko przyślij wóz, żeby mnie zabrał do domu, wtedy ci powiem. To nic takiego. Nie przyjeżdżaj. Proszę cię, przyślij Toma, Sonny. To nic takiego, chcę tylko przyjechać do domu.

W tej chwili do pokoju wszedł Hagen. Don spał już w sypialni na górze po zażyciu środków nasennych i Hagen chciał mieć oko na Sonny’ego we wszystkich krytycznych momentach. Dwaj członkowie wewnętrznej obstawy też byli w kuchni. Wszyscy obserwowali Sonny’ego, kiedy trzymał słuchawkę przy uchu.

Nie ulegało wątpliwości, że gwałtowność w naturze Sonny’ego wypływała z jakiegoś głębokiego, tajemnego, fizycznego źródła. Obserwując go, widzieli krew napływającą mu do żylastej szyi, widzieli, jak oczy mętnieją mu z nienawiści, rysy twarzy napinają się i ściągają, aż wreszcie ta twarz przybrała szarawy odcień, niby u chorego człowieka zmagającego się ze śmiercią, tyle że adrenalina krążąca gwałtownie po jego ciele sprawiała, iż ręce mu drżały. Jednakże głos miał opanowany, przytłumiony, kiedy przykazał siostrze:

– Zaczekaj tam. Tylko zaczekaj.

Odłożył słuchawkę. Chwilę stał ogłuszony wściekłością, wreszcie powiedział:

– To pieprzony drań, a to pieprzony drań.

Wybiegł z domu.

Hagen znał ten wyraz twarzy Sonny’ego; opuściła go zdolność rozumowania. W owej chwili Sonny był zdolny do wszystkiego. Hagen wiedział też, że w drodze do miasta Sonny ochłonie, stanie się bardziej rozsądny. Ale rozsądek mógł uczynić go jeszcze niebezpieczniejszym, choć pozwoliłby mu uchronić się przed konsekwencjami własnej pasji. Hagen usłyszał warkot uruchamianego silnika i zwrócił się do dwóch goryli:

– Jedźcie za nim.

Potem podszedł do telefonu i zadzwonił w kilka miejsc. Polecił paru mieszkającym w mieście ludziom z regime’u Sonny’ego, żeby udali się do mieszkania Carla Rizzi i zabrali go stamtąd. Inni mieli pozostać przy Connie do przybycia Sonny’ego. Hagen ryzykował, krzyżując mu plany, ale wiedział, że don go poprze. Obawiał się, że Sonny może zabić Carla w obecności świadków. Nie spodziewał się kłopotów ze strony wroga. Pięć Rodzin od zbyt dawna zachowywało się spokojnie, najwyraźniej dążąc do jakiegoś rozejmu.

Kiedy Sonny pogrzmiał z placyku swoim buickiem, odzyskał już częściowo zmysły. Zauważył dwóch goryli wsiadających do wozu, by jechać za nim, i pochwalił to w duchu. Nie przewidywał żadnego niebezpieczeństwa. Pięć Rodzin zaprzestało kontrataków, właściwie już nie walczyło. W przedpokoju złapał marynarkę; w skrytce na desce rozdzielczej samochodu leżał rewolwer, samochód zaś był zarejestrowany na nazwisko jednego z członków jego regime’u, tak że osobiście nie mógł popaść w żadne kłopoty prawne. Jednakże nie przewidywał potrzeby użycia broni. Nie wiedział nawet, co zrobi z Carlem Rizzi.

Teraz, kiedy miał możność pomyśleć, Sonny pojął, że nie może zabić ojca nienarodzonego dziecka, i to ojca, który był mężem jego siostry. Przynajmniej nie z powodu sprzeczki rodzinnej. Tylko że to nie była jedynie sprzeczka rodzinna. Carlo był draniem i Sonny czuł się odpowiedzialny za to, że jego siostra poznała tego łajdaka przez niego.

Paradoks gwałtownej natury Sonny’ego polegał na tym, że Sonny nie potrafił uderzyć kobiety i nigdy tego nie zrobił. Że nie był w stanie skrzywdzić dziecka ani nikogo bezbronnego. Kiedy Carlo nie chciał z nim walczyć tamtego dnia, powstrzymało to Sonny’ego od zabicia go, ta całkowita uległość rozbroiła jego furię. Jako młody chłopiec miał naprawdę miękkie serce. To, że jako mężczyzna stał się mordercą, było po prostu jego przeznaczeniem.

Jednakże teraz załatwię tę sprawę raz na zawsze – rozmyślał, jadąc buickiem ku szosie na grobli, która miała go poprowadzić ponad wodą z Long Beach do autostrad po drugiej stronie Jones Beach. Zawsze obierał tę trasę do Nowego Jorku. Był tam mniejszy ruch.

Postanowił, że odeśle Connie do domu z obstawą, a potem odbędzie rozmowę ze szwagrem. Co stanie się później, tego nie wiedział. Jeżeli drań naprawdę uszkodził Connie, zrobi z drania kalekę. Ale wiatr wiejący na grobli, słona świeżość powietrza ostudziły jego gniew. Odkręcił całkowicie szybę w oknie.

Jechał jak zawsze szosą Jones Beach, bo o tej porze nocy i roku była zazwyczaj opustoszała i mógł gnać bez pamięci, dopóki by nie dotarł do autostrad po drugiej stronie. A nawet i tam ruch byłby niewielki. Ulga, jaką dawała bardzo szybka jazda, mogła dopomóc w rozładowaniu napięcia, które, jak wiedział, było niebezpieczne. Zostawił już daleko w tyle samochód obstawy.

Szosa na grobli była słabo oświetlona, nie było ani jednego samochodu. Daleko przed sobą dojrzał biały stożek czynnej budki, gdzie pobierano opłaty za wjazd na autostradę. Obok niej stały inne budki, ale te były obsadzone tylko za dnia, przy większym ruchu. Sonny zaczął hamować, a jednocześnie szukać drobnych po kieszeniach. Nie miał żadnych. Wyjął portfel, otworzył go jedną ręką i wyciągnął banknot. Wjechał w łuk światła i ku swemu lekkiemu zaskoczeniu ujrzał jakiś wóz blokujący furtkę przejazdową, przy czym kierowca najwyraźniej prosił pobierającego opłaty o jakieś wskazówki. Sonny nacisnął klakson i wóz ten posłusznie przejechał dalej, by wpuścić go w furtkę.

Sonny wręczył poborcy banknot dolarowy i czekał na wydanie reszty. Było mu teraz pilno zamknąć okno. Powietrze Oceanu Atlantyckiego wyziębiło cały samochód. Ale poborca marudził z wydaniem reszty; głupi bałwan po prostu ją upuścił. Jego głowa i ciało znikły, kiedy pochylił się w budce, aby pozbierać pieniądze.

W tej chwili Sonny zauważył, że tamten wóz nie pojechał dalej, ale zatrzymał się o kilka kroków przed nim, nadal blokując mu drogę. W tym samym momencie spostrzegł innego mężczyznę w wygaszonej budce po prawej. Ale nie miał czasu o tym pomyśleć, bo ze stojącego przed nim samochodu wysiedli dwaj mężczyźni i ruszyli ku niemu. Poborca opłat nadal się nie pokazywał. I wtedy, w ułamku sekundy, zanim cokolwiek się stało, Santino Corleone pojął, że już jest po nim. I w owej chwili umysł jego był klarowny, wyzbyty wszelkiej gwałtowności, tak jakby utajony strach, nareszcie realny i obecny, oczyścił go.

Mimo to jego potężne ciało, w odruchu walki o życie, uderzyło o drzwi buicka, wyłamując zamek. Człowiek w zaciemnionej budce otworzył ogień i kule trafiły Sonny’ego Corleone w głowę i szyję w momencie, gdy jego masywny tułów wywalał się z samochodu. Dwaj mężczyźni z przodu podnieśli teraz automaty, człowiek w zaciemnionej budce przerwał ogień, a ciało Sonny’ego rozciągnęło się na asfalcie, z nogami jeszcze częściowo wewnątrz wozu. Obaj mężczyźni oddali kilka strzałów w zwłoki Sonny’ego, po czym kopnęli go w twarz, by jeszcze bardziej zniekształcić mu rysy, zostawić ślad bardziej osobistej, ludzkiej mocy.

W kilka sekund później wszyscy czterej mężczyźni, trzej właściwi zabójcy oraz fałszywy poborca opłat siedzieli już w samochodzie i pędzili ku autostradzie Meadowbrook po drugiej stronie Jones Beach. Ściganie ich uniemożliwiał wóz Sonny’ego i jego zwłoki blokujące furtkę przejazdową, ale kiedy ludzie z obstawy Sonny’ego zajechali w kilka minut później i zobaczyli ciało, nie mieli zamiaru podjąć pościgu. Zawrócili samochód wielkim łukiem i pojechali z powrotem do Long Beach. Przy pierwszej budce telefonicznej koło szosy jeden z nich wyskoczył z wozu i zadzwonił do Toma Hagena. Zameldował bardzo zwięźle i szybko:

– Sonny nie żyje, dorwali go przy wjeździe na Jones Beach.

Głos Hagena był całkowicie spokojny.

– Okay – powiedział. – Jedźcie do domu Clemenzy i powiedzcie mu, żeby zaraz się tu zjawił. Powie wam, co robić.

Hagen odebrał ten telefon w kuchni, gdzie mama Corleone krzątała się, przyrządzając przekąskę na przybycie córki. Hagen zachował panowanie nad sobą i starsza pani nie zauważyła niczego niezwykłego. Mogłaby zauważyć, gdyby chciała, ale życie z donem nauczyło ją, że roztropniej jest niczego nie dostrzegać. Że jeśli będzie konieczne, aby się dowiedziała czegoś bolesnego, i tak powiedzą jej w porę. A jeśli będzie to ból, którego jej można oszczędzić, to się obejdzie bez niego. Była całkiem zadowolona, że nie musi dzielić bólu swych mężczyzn, bo ostatecznie, czy oni dzielili ból kobiet? Nieporuszona zagotowała kawę i postawiła jedzenie na stole. Wiedziała z doświadczenia, że ból i lęk nie stępiają fizycznego głodu; wiedziała z doświadczenia, że jedzenie stępia ból. Byłaby oburzona, gdyby lekarz spróbował dać jej środki uspokajające, ale kawa i kromka chleba to było co innego; wywodziła się oczywiście z prymitywniejszej kultury.

Pozwoliła więc Tomowi Hagenowi wymknąć się do narożnego pokoju konferencyjnego; znalazłszy się tam, Hagen począł dygotać tak gwałtownie, że musiał usiąść ze ściśniętymi nogami, z głową wtuloną w naprężone ramiona, z dłońmi splecionymi między kolanami tak, jakby modlił się do szatana.

Wiedział teraz, że nie jest consigliorem odpowiednim dla Rodziny toczącej wojnę. Został oszukany, wywiedziony w pole przez Pięć Rodzin i ich pozorną płochliwość. Przyczaiły się, zastawiając straszliwą pułapkę. Planowały i czekały, trzymając swe okrwawione ręce przy sobie bez względu na wszelkie prowokacje. Czekały, aby zadać jeden straszliwy cios. I zadały go. Stary Genco Abbandando nigdy nie nabrałby się na to, zwąchałby, co się święci, potroił środki ostrożności. A rozmyślając nad tym wszystkim, Hagen zarazem odczuwał ból. Sonny był jego prawdziwym bratem, jego wybawcą, jego bohaterem, kiedy obaj byli chłopcami. Sonny nigdy nie był dla niego przykry ani brutalny, zawsze traktował go z czułością, porwał go w ramiona, kiedy Sollozzo go wypuścił. Radość Sonny’ego z jego powrotu była prawdziwa. To, że z czasem stał się człowiekiem okrutnym, gwałtownym i krwiożerczym, było dla Hagena nieistotne.

Wyszedł z kuchni, bo wiedział, że nigdy nie zdoła powiedzieć mamie Corleone o śmierci syna. Nigdy nie myślał o niej jako o swojej matce, tak jak dona uważał za ojca, a Sonny’ego za brata. Jego uczucie do niej było podobne do uczucia dla Freddiego i Michaela, i Connie. Uczucie dla kogoś, kto był dobry, lecz nie kochający. Ale powiedzieć jej nie mógł. W ciągu paru krótkich miesięcy utraciła wszystkich synów; Freddie został wygnany do Nevady, Michael ukrywał się na Sycylii, a teraz Santino nie żył. Którego z nich trzech kochała najbardziej? Nie okazała tego nigdy.

Trwało to nie dłużej niż kilka minut. Hagen opanował się wreszcie i podniósł słuchawkę. Wykręcił numer Connie. Telefon dzwonił długo, zanim Connie odezwała się szeptem. Hagen odezwał się łagodnie:

– Connie, tu mówi Tom. Obudź męża, muszę z nim pomówić.

– Tom, czy Sonny tu jedzie? – spytała Connie cichym, przestraszonym głosem.

– Nie – odrzekł Hagen. – Sonny tam nie jedzie. Tym się nie martw. Tylko obudź Carla i powiedz mu, że jest to bardzo ważne, abym z nim porozmawiał.

Connie powiedziała płaczliwym głosem:

– Tom, on mnie pobił, boję się, że znowu zrobi mi coś złego, jak się dowie, że dzwoniłam do domu.

– Nic ci nie zrobi – rzekł Hagen łagodnie. – Porozmawia ze mną i ja mu wytłumaczę. Wszystko będzie dobrze. Powiedz mu, że jest bardzo ważne, bardzo, bardzo ważne, żeby podszedł do telefonu. Okay?

Minęło prawie pięć minut, zanim głos Carla odezwał się w telefonie, bełkotliwy od whisky i snu. Hagen przemówił ostro, ażeby Carlo oprzytomniał.

– Posłuchaj, Carlo. Powiem ci coś strasznego. Przygotuj się, bo kiedy ci to powiem, chcę, żebyś mi odpowiedział całkiem swobodnie, tak jakby to było coś mniej ważnego, niż jest. Mówiłem Connie, że to ważna sprawa, więc musisz wymyślić jakąś historię. Powiedz jej, że Rodzina postanowiła przenieść was oboje do jednego z domów w ośrodku i dać ci dobrą posadę. Że don zdecydował się w końcu dać ci szansę w nadziei, że to poprawi wasze pożycie domowe. Zrozumiałeś mnie?

W głosie Carla była nuta nadziei, gdy odparł:

– Aha, okay.

Hagen ciągnął dalej:

– Za parę minut kilku moich ludzi zapuka do waszych drzwi, aby was zabrać ze sobą. Powiedz im, że najpierw mają do mnie zadzwonić. Tylko tyle. Nie mów nic więcej. Polecę im zostawić ciebie z Connie na miejscu. Okay?

– Tak, tak, rozumiem – odrzekł Carlo. Głos miał podniecony. Widocznie napięcie w głosie Hagena wreszcie mu uprzytomniło, że wiadomość, którą miał usłyszeć, jest naprawdę ważna. Hagen wypalił wprost:

– Dziś wieczorem zabili Sonny’ego. Nic nie mów. Connie zadzwoniła do niego, kiedy spałeś, a on był w drodze do was, ale nie chcę, żeby się o tym dowiedziała, nawet jeżeli się domyśla. Nie chcę, żeby to wiedziała na pewno. Pomyśli, że to wszystko jej wina. Masz zostać z nią dzisiaj i nic jej nie mówić. Chcę, żebyś się z nią pogodził. Masz być idealnym, kochającym mężem. I masz nim pozostać przynajmniej, dopóki nie urodzi dziecka. Jutro rano ktoś, może ty, może don, może jej matka, powie Connie, że zabito jej brata. I chcę, żebyś był przy niej. Zrób to dla mnie, a zajmę się tobą w przyszłości. Zrozumiałeś?

Głos Carla drżał trochę.

– Jasne, Tom, jasne. Słuchaj, ty i ja zawsze zgadzaliśmy się ze sobą. Jestem ci wdzięczny. Rozumiesz?

– Tak – odrzekł Hagen. – Nikt nie będzie uważał twojej kłótni z Connie za przyczynę tego, co się stało, o to się nie martw. Tym ja się zajmę. – Przerwał i dodał łagodnie, z zachętą: – No, a teraz zaopiekuj się Connie. – Rozłączył się.

Nauczył się nigdy nie stosować groźby, to wpoił mu don, ale Carlo doskonałe zrozumiał, o co idzie; był o włos od śmierci.

Hagen zadzwonił teraz do Tessia i kazał mu natychmiast przyjechać na Long Beach. Nie powiedział dlaczego, a Tessio nie pytał. Hagen westchnął. Teraz miało przyjść to, czego się lękał.

Musiał obudzić dona z narkotycznego snu. Musiał powiedzieć człowiekowi, którego kochał najbardziej na świecie, że go zawiódł, że nie potrafił ustrzec jego świata i życia jego najstarszego syna. Musiał powiedzieć donowi, że wszystko jest stracone, chyba że on sam, człowiek chory, zdoła się włączyć do bitwy. Bo Hagen się nie łudził. Tylko sam wielki don mógł przemienić tę straszną klęskę bodaj w zaszachowanie przeciwnika. Hagen nawet nie zadał sobie trudu zasięgnięcia opinii lekarzy dona Corleone, bo byłoby to bezcelowe. Bez względu na to, co nakazywaliby lekarze, nawet gdyby go przestrzegli, że don nie może wstać z łoża boleści pod groźbą śmierci, musiał powiedzieć wszystko swojemu przybranemu ojcu, a potem pójść za nim. I oczywiście nie było wątpliwości, co don uczyni. Opinie przedstawicieli medycyny były teraz nieistotne, wszystko było nieistotne. Don musiał się dowiedzieć i musiał albo przejąć dowodzenie, albo nakazać Hagenowi, aby zdał Pięciu Rodzinom władzę Corleone’ów.

A jednak Hagen lękał się całym sercem następnej godziny. Popróbował obmyślić sobie sposób postępowania. Musiał być ze wszech miar powściągliwy, jeżeli idzie o własną winę. Robienie sobie wyrzutów tylko zwiększyłoby brzemię dona. Podkreślenie swoich niedociągnięć jako consigliora okresu wojennego doprowadziłoby tylko do tego, że don wyrzucałby sobie swój błędny osąd przy wybraniu takiego człowieka na tak ważne stanowisko.

Hagen wiedział, że musi przekazać wiadomości, przedstawić swą analizę tego, co trzeba zrobić, aby naprawić sytuację, a potem zamilknąć. Później jego reakcje musiały być reakcjami oczekiwanymi przez dona. Gdyby don zechciał, aby uznał swą winę, uznałby ją; gdyby don oczekiwał żalu, Hagen ujawniłby szczery ból.

Podniósł głowę, słysząc warkot silników; na placyk zajeżdżały samochody. Przybywali caporegime’owie. Najpierw ich powiadomi, a potem pójdzie na górę i obudzi dona Corleone. Wstał, podszedł do barku stojącego obok biurka i wyjął szklankę oraz butelkę. Przez chwilę stał tak zdrętwiały, że nie mógł nalać płynu z butelki do szklanki. Za sobą usłyszał zamykające się cicho drzwi i obróciwszy się zobaczył, całkowicie ubranego po raz pierwszy od czasu postrzelenia, dona Corleone.

Don przeszedł przez pokój do swego ogromnego skórzanego fotela i usiadł. Stąpał trochę sztywno, ubranie wisiało na nim trochę luźno, ale Hagenowi wydawał się taki sam jak zawsze. Było to tak, jak gdyby don samą siłą woli odrzucił wszelkie zewnętrzne oznaki fizycznego osłabienia. Jego twarz była surowa, pełna dawnej stanowczości i siły. Siedział wyprostowany w fotelu i poprosił Hagena:

– Daj mi kroplę anyżówki.

Hagen zamienił butelki i nalał jemu i sobie ognistego alkoholu o smaku lukrecji. Był to wiejski trunek domowej roboty, o wiele mocniejszy od sprzedawanego w sklepach, prezent od starego przyjaciela, który co roku przysyłał donowi załadowaną nim małą ciężarówkę.

– Moja żona płakała, zanim zasnęła – powiedział don Corleone. – Przez okno widziałem caporegime’ów zajeżdżających przed dom, a jest już północ. Więc myślę, mój consigliori, że powinieneś powiedzieć swojemu donowi to, o czym wiedzą wszyscy.

Hagen odrzekł spokojnie:

– Mamie nic nie mówiłem. Miałem iść na górę, obudzić pana i osobiście przekazać wiadomość. Za chwilę byłbym przyszedł.

Don Corleone stwierdził spokojnie:

– Ale najpierw musiałeś się czegoś napić.

– Tak – odparł Hagen.

– Już się napiłeś – rzekł don. – Teraz możesz mi powiedzieć.

Była w tym odrobina wyrzutu za słabość Hagena.

– Strzelali do Sonny’ego na autostradzie. Nie żyje.

Don Corleone zacisnął powieki. Na ułamek sekundy mur jego woli rozpadł się, a odpływ fizycznej siły objawił się wyraźnie na twarzy. Potem się opanował.

Splótł dłonie przed sobą na blacie biurka i spojrzał Hagenowi prosto w oczy.

– Powiedz mi wszystko, co się stało – rzekł. Potem podniósł rękę. – Nie, zaczekaj, aż przyjdą Clemenza i Tessio, żebyś nie musiał tego powtarzać.

W kilka chwil później członek obstawy wprowadził do pokoju obu caporegime’ów. Od razu poznali, że don wie o śmierci syna, ponieważ wstał, by ich powitać. Uściskali go tak, jak to było dozwolone starym towarzyszom. Wszyscy napili się anyżówki, której nalał im Hagen, nim opowiedział o wydarzeniach tej nocy.

Don Corleone zadał na końcu tylko jedno pytanie:

– Czy to pewne, że mój syn nie żyje?

– Tak – odpowiedział Clemenza. – Obstawa była z regime’u Santina, ale wybrana przeze mnie. Wypytałem ich, kiedy do mnie przyjechali. Widzieli jego ciało w świetle budki. Nie mógł żyć z tymi ranami, które zobaczyli. Ręczą swoim życiem za to, co mówią.

Don Corleone przyjął ten ostateczny werdykt bez żadnych oznak wzruszenia poza kilkoma chwilami ciszy. Potem rozkazał:

– Żaden z was nie będzie się zajmować tą sprawą. Żaden z was nie będzie dokonywać jakichkolwiek aktów zemsty ani bez mego jednoznacznego rozkazu nie przeprowadzi dochodzeń dla wytropienia morderców mojego syna. Nie będzie żadnych dalszych kroków wojennych przeciwko Pięciu Rodzinom bez mojego wyraźnego, osobistego życzenia. Nasza Rodzina zawiesi wszelkie operacje handlowe oraz ochronę naszych operacji handlowych aż do pogrzebu mojego syna. Potem spotkamy się tutaj znowu i zadecydujemy, co trzeba zrobić. Dzisiaj musimy uczynić dla Santina to, co możemy, musimy pochować go jak chrześcijanina. Poproszę moich przyjaciół, żeby załatwili sprawę z policją oraz innymi odpowiednimi władzami. Clemenza, zostaniesz ze mną przez cały czas jako moja ochrona, ty i ludzie z twojego regime’u. Tessio, będziesz pilnował wszystkich innych członków mojej rodziny. Tom, zadzwoń do Ameriga Bonasery i powiedz mu, że będę potrzebował jego usług w ciągu tej nocy. Ma na mnie czekać w swoim zakładzie. To może potrwać godzinę, dwie godziny, trzy godziny. Zrozumieliście wszyscy?

Trzej mężczyźni kiwnęli głowami. Don Corleone powiedział:

– Clemenza, zbierz paru ludzi i samochody i czekaj na mnie. Będę gotowy za kilka minut. Tom, sprawiłeś się dobrze. Chcę, żeby Constanzia była rano u matki. Załatw wszystko, co trzeba, żeby tu zamieszkała z mężem. Wyślij do jej domu przyjaciółki Sandry, żeby były przy niej. Moja żona też tam pojedzie, kiedy z nią porozmawiam. Powie córce o tym nieszczęściu, a kobiety zamówią w kościele nabożeństwa i modlitwy za jego duszę.

Don wstał ze skórzanego fotela. Pozostali mężczyźni podnieśli się również, a Clemenza i Tessio uściskali go ponownie. Hagen otworzył drzwi donowi, który zatrzymał się chwilę, aby na niego popatrzeć. Potem przyłożył mu dłoń do policzka, objął go szybko i rzekł po włosku:

– Byłeś dobrym synem. Pokrzepiasz mnie.

Miało to powiedzieć Hagenowi, że postąpił właściwie w tym strasznym momencie.

Don poszedł na górę do sypialni pomówić z żoną. Wtedy to właśnie Hagen zatelefonował do Ameriga Bonasery, ażeby przedsiębiorca pogrzebowy spłacił swój dług wdzięczności wobec Corleone’ów.