39297.fb2
Leszczuk uciekł z Połyki ledwie żywy. Pieniądze, które ukradł, paliły go, jak ogień. A jeszcze bardziej dopiekała mu myśl o wiewiórce – nie mógł zapomnieć konających ślepków zwierzątka i bolesnego przedśmiertnego skurczu. Ilekroć przypomniał sobie o tym, pięści zaciskały mu się Jakby gotowe znowu masakrować Maję.
Ona doprowadziła go do tego! Przez nią to wszystko! Ona chciała go zgubić! Była podła i zła – zepsuta, że aż trudno wypowiedzieć! Nie mógł tego zrozumieć, ale na wspomnienie starcia w lesie robiło mu się zimno, jakby to była jakaś sprawa diabelska. Że też on mógł tak pobić! A potem zabrał te pieniądze…
Ale jak wtedy, gdy wchodził w nocy do jej pokoju, był zupełnie pewny, że nie przeszkodzi mu, ani nie zdradzi się żadnym krzykiem, tak też i teraz był pewny, że panna Ochołowska zrobi wszystko, ażeby nie dopuścić do wyjaśnienia tej kradzieży.
A gdyby nawet złapano go i oddano pod śledztwo, to potrafi ją skompromitować. Nie, ani pani Ochołowska, ani Cholawicki, ani Maja nie będą go ścigali – zbyt dobrze wiedzą, że panna nie ma czystego sumienia.
A te pieniądze były mu koniecznie potrzebne! Bez nich – nie mógłby pojechać do Warszawy.
Dla Leszczuka tenis był teraz kwestią życia i śmierci. To jedno broniło go przed zatrutym czarem Maji. To jedno sprawiało, że nie chciał się zmarnować i zgubić, że zdołał uciec od niej.
Z ogromną tremą udał się do klubu na umówioną rozmowę. Tam miały się rozstrzygnąć ostatecznie jego losy.
Przyszedł co najmniej o godzinę za wcześnie i usiadłszy na trybunie głównego kortu przyglądał się grającym. Była to amatorska partia bez żadnego poziomu. Wkrótce jednak gracze ci ustąpili, a na kort weszły asy.
Leszczuk bez trudności rozpoznał Wróbla i Gawlika, których fotografie oglądał w pismach. Z napięciem śledził ich grę. Każde uderzenie było dla niego okazją do błyskawicznego rachunku sumienia – czy ja tak potrafię, czy to możliwe dla mnie?
Ta gra była o wiele mocniejsza od gry Maji – każdy z nich mógłby ją ograć. A jednak ich piłki nie były absolutnie nie do wzięcia i popełniali wiele błędów, nawet dla niego oczywistych. W każdym razie zyskał pewność, że jego mecz z jednym z tych mistrzów nie byłby skandalem – skończyłoby się 6:3, albo 6:4, kalkulował.
– Pan Brzdąc prosi.
Chłopiec od piłek poprowadził go do bufetu, gdzie pan Brzdąc przedstawił go gospodarzowi, kapitanowi Ratfińskiemu. Leszczuk nieśmiało wyjąkał prośbę, że przybył z prowincji i pragnie pokazać swoją grę, wiedząc, iż klub poszukuje świeżych sił.
Obstąpili ich gracze ze szklankami lemoniady w rękach i z ręcznikami, przewieszonymi przez ramię. Propozycja Leszczuka wzbudziła ogólne zainteresowanie, ale potraktowana została niezbyt serio.
– Niech pan złoży normalne podanie o przyjęcie do klubu, opatrzone podpisami dwóch członków – rzekł Ratfiński – a zostanie ono rozpatrzone we właściwym czasie i zawiadomimy pana.
– Nie mam pieniędzy, a żadnych członków nie znam. Chciałbym być przyjęty od zaraz.
A dlaczego to akurat dla pana mamy robić wyjątek?
– Ja dobrze gram.
– Co pan powie? – rzekł z ironią Klonowicz.
– Mógłbym się nawet przydać na mecz z Holendrami.
Odpowiedział mu wesoły śmiech obecnych.
– Patrzcie go!
– Gdzie się uchował ten fenomen!
– Wróbel! Masz wreszcie partnera na mecz z Holandią.
– Tsss… panowie – uciszył ich kapitan, sam nieco rozbawiony. – A czy brał pan udział kiedy w jakich zawodach?
– Nigdy.
– A grał pan z którymś z renomowanych graczy?
Leszczuk nie chciał wspominać o Maji. Odpowiedział tylko z uporem:
– Nie. Ale gram dobrze.
Wreszcie kapitan się zniecierpliwił:
– Proszę pana – rzekł – niech pan się zastanowi! Skąd pan może wiedzieć, że pan gra dobrze, jeśli nigdy w życiu nie zmierzył się pan z przyzwoitym graczem?
– Niech panowie mnie wypróbują! – upierał się Leszczuk.
W tej chwili Klonowicz trącił go z uśmieszkiem na wąskich wargach.
– No, może się spróbujemy? – rzekł. – Zrobimy to dla pana. Tylko pod jednym warunkiem. Zagramy trzy gemy na próbę i jeżeli wszystkie trzy pan przegra, to nie będzie pan więcej się napierał. Widzi pan, to nie jest żadna szykana, ale zależy nam na rym, aby jak najprędzej ściągnąć pana z obłoków i wrócić zwykłej rzeczywistości. Czy zgoda, panie kapitanie?
– Zgoda! – odparł kapitan, który obawiał się, że Leszczuk będzie nieustannie nachodził go w klubie.
Leszczuk rozejrzał się strapiony.
– Dobrze, ale nie jestem ubrany i nie wziąłem rakiety.
– To głupstwo. Dostanie pan w szatni pantofle, a rakietę może pan wziąć moją, zapasową.
– Może ja przyjdę jutro.
– Nie, zaraz!
Zmontował w szatni, jako tako, prowizoryczny strój, ale był mocno niezadowolony. Pantofle były trochę za duże, rakieta Klonowicza za ciężka. Najgorzej jednak, że miał na sobie zwykłą koszulę z rękawami i spodnie od garnituru. Tak był przyzwyczajony chodzić w lekkim tenisowym ubraniu, że ta koszula i niedzielny garnitur, który włożył na Warszawkę, przeszkadzały mu nawet na ulicy. A zarazem wiedział, iż głupio będzie wyglądał w tym na korcie.
A na trybunach pozostało jeszcze sporo osób, które zatrzymały się, zwabione nieoczekiwanym widowiskiem.
– Gramy! – zawołał Klonowicz. – Kto serwuje?
– Zaraz, wpierw kilka piłek – wykrzyknął Wróbel. – Tak to nie idzie! Klon grał dziś od rana, a ten wcale! Niech się rozegra!
Leszczukowi serce waliło z całej siły. Przetarł oczy, gdyż niedobrze widział – zbyt gorączkowo patrzył, tracił poczucie odległości i proporcji. Klonowicz podał nonszalancko parę piłek. Były tak niedbałe i słabo uderzone, że ani jedna nie nadawała się do prawidłowego odbicia.
Mimo to odesłał je, jak mógł najmocniej. Zależało mu na tym, aby od razu wejść we właściwą długość piłki. Ale Klonowicz nie przyjął żadnej z odbitych piłek, tylko nie ruszając się z miejsca, posłał mu kilka nowych, równie niezręcznych, jak poprzednie.
– To nie jest żaden trening – mruknął Wróbel przez zęby. – Ten Klon to jednak świnia pierwszej wody.
Mistrz Polski miał niegdyś bardzo trudne początki. Wiedział jak trudno jest – zaczynać. Podejrzewał, że Klonowicz z góry zlekceważył sobie partnera i ku uciesze widowni zechce go wykończyć radykalnie za pomocą sztuczek i sposobików rutynowanego gracza.
Rozpoczęli mecz. Pierwszego gema serwował Klonowicz.
Leszczuk stanął za linią, oczekując mocnego, gwałtownego serwisu. Klonowicz zrobił pełny, klasyczny ruch, amerykańskim stylem, Leszczuk poderwał się i…
Piłka Klonowicza upadła tuż za siatką, odskoczyła w bok w nieprawdopodobnym kierunku i zaczęła tarzać się na ziemi, jak zwariowana.
Leszczuk zatrzymał się w pół kortu, zdezorientowany, a publiczność wybuchnęła śmiechem. Stary gracz w ostatnim momencie „podciął” piłkę, sobie tylko wiadomym systemem, przekręciwszy rakietę w dłoni. Wskutek tego gwałtowny na pozór i prawidłowy zamach dał w efekcie słabiutką piłkę, o minimalnym koźle.
Następną piłkę zaserwował niespodziewanie z dołu. Skoczyła ona wprost na Leszczuka i uderzyła go w twarz, co znowu wywołało salwy śmiechu.
– Tak się nie gra! – rzekł głośno Wróbel.
– Nie, to nie! – powiedział Klonowicz.
I zaserwował kolejno dwie błyskawiczne i mocne piłki po liniach. Serwis ten nie był w zasadzie bardzo trudny do przyjęcia, ale Leszczuk, zdenerwowany do nieprzytomności, jednej piłki w ogóle nie złapał, a drugą uderzył ramą rakiety.
Pierwszy gem był „suchy”. Rozległy się oklaski. Śmiał się nawet chłopiec, który Leszczukowi podawał piłki.
Serwis był najsłabszym punktem Leszczuka. Pierwsze piłki wychodziły mu rzadko, a drugie – były zbyt łatwe. Tym razem wiedział z góry, że pierwsza piłka mu nie wyjdzie, gdyż wyjść nie może.
Do tego stopnia się stracił, że zapomniał przez chwilę swojego ruchu, samego mechanizmu uderzenia. Cztery piłki wpakował w siatkę. Piąta poszła na out. Szóstą – łagodną i miękką – Klonowicz „skrócił” tak, iż nie miał po co biegać.
Siódma dopiero dała okazję do paru uderzeń – ale wytrącony z mechanizmu, zdemoralizowany, roztrzęsiony Leszczuk nie umiał się zdobyć na nic więcej ponad przeciętność i Klonowicz z łatwością go wykończył.
– Cholera – myślał gorączkowo chłopak.
I sam nie wiedział, jak zaserwował następną piłkę. Wiedział tylko, iż skurczył się i podskoczył – uderzył ją w powietrzu ruchem innym, niż normalny. W rezultacie wyniknął z tego serwis piorunujący. Klonowicz nawet się nie ruszył. Prawie nie zdołał wzrokiem uchwycić piłki, która spadła, jak grom z jasnego nieba.
– Takie uderzenie było czymś zupełnie wyjątkowym – tylko paru graczy na świecie mogłoby z nim rywalizować.
– Przypadek! – orzekły trybuny.
Jeden tylko Wróbel ocenił przepyszną harmonię, naturalność i pełnię ruchu Leszczuka w tym momencie. Mruknął przez zęby:
– No, no. Fajnie!
Ale ten właśnie sukces ostatecznie zgubił debiutanta. Usiłował ponowić to uderzenie. Wypadło karykaturalnie. Drugi gem był Klonowicza. Trzeci i czwarty wyglądały tak, jakby Leszczuk zupełnie nie umiał grać – piłki rozlatywały się na wszystkie strony, aż wreszcie znudzeni widzowie poczęli się rozchodzić i nawet Wróbel rzekł z cicha:
– No tak.
Sam Klonowicz był przekonany, że Leszczuk nie ma pojęcia o grze. Co zaś do kapitana, to ów podszedłszy do chłopca, oświadczył po prostu i zwięźle:
– Szkoda gadać!
Leszczuk machinalnie poszedł do szatni, ubrał się, oddał pantofle i rakietę, wyszedł z klubu… nie myśląc o niczym. Szedł powoli w stronę Chełmskiej, gdzie odnajmował mały pokoik od jakiejś drobnourzędniczej rodziny.
Na Puławskiej wstąpił na kieliszek do trzeciorzędnego „wyszynku wódek i alkoholów” M. Łopatki.
Napił się kieliszek wódki. To mu dobrze zrobiło. Jeszcze raz. Potem angielka jasnego, kanapka śledziowa i jeszcze ze dwa kieliszki czystej. Doskonale. Wszystko to wypił na stojąco w ciągu paru minut. Byle się oszołomić – zapomnieć.
– Co się należy?
– Trzy wódeczki większe, angielka, kanapka – razem złoty dwadzieścia pięć.
– Jak to trzy wódki, kiedy wypiłem cztery, dobrze wiem!
Pan Łopatko podniósł brwi do góry.
– Zapewniam, że trzy, przecie wiem, co nalewałem!
– A ja wiem, że cztery!
Łopatko obraził się.
– Wariata pan szanowny ze mnie struga?
Leszczuk posłyszał, że stojący obok niego wysoki jegomość zaśmiewa się po cichu do siebie – chichocze serdecznie, a zarazem umiarkowanie. Chłopak spojrzał.
Był to osobnik, woniejący perfumami, wypomadowany, w spodniach sztuczkowych, jasnej marynarce i z urzekającym wąsikiem na górnej wardze, a z profilem orlim.
– A panu co się stało?
– Hi, hi, hi! Hi, hi, hi! Przecież to mnie pan wypiłeś jedną czystą spod ręki. Moje czyste pan się napił.
– Ale! No to płacę za cztery!
– O, przepraszam stokrotnie! Moja była, to ja opłacam! Za wódkie forsy nie przyjmuje! Co pan myśli, że z kiem pan masz do czynienia! Poczęstowałeś się pan moją czystą, to siedź pan cicho i dobra, a przyzwoitego człowieka pan nie obrażaj.
– To teraz ja dwie wódki stawiam!
– A, to rzecz inna! A propos! Pozwoli pan się przedstawić. Ewaryst Pitulski z własnych funduszów.
Pan Pitulski kordialnie uścisnął rękę Leszczuka i zaprosił go jeszcze na jedną wódkę, tytułem rewanżu, po czym obaj zasiedli przy stoliku i kazali podać dwie bomby.
Wkrótce zapanowała między nimi wielka przyjaźń. Pan Pitulski podśpiewywał pod nosem, a Leszczuk uśmiechał się mętnie.
– Chodźmy się przejść – zaproponował Pitulski. – Teraz najprzyjemniejsza pora. Tony liliowe, panie, i seledynowe zapadającego wieczoru, sikorek jak lodu i w ogóle pieśń wielkomiejska. Chodź pan! Boja z usposobienia jestem poeta! Byłem fryzjerem damskim, ale to, panie, nędzny fach! Są lepsze! A pan w czym się zatrudniasz, nie chcąc być niedyskretnym?
– Bezrobotny – odparł krótko. I od razu przypomniało mu się wszystko.
– A to z czego pan żyjesz?
– Jak popadnie. A pan?
Pitulski mrugnął porozumiewawczo.
– Nie bądź pan zbyt nachalny, panie tego! Żyje się i koniec! O, ale co widzę. Ławka, a na ławce niewiasta. Kuchareczka, jak sądzę, albo pokojóweczka. W sam raz dla nas! Zobaczysz pan, jak ją przygadam!
I pan Pitulski, usiadłszy na ławce, puścił w ruch wszystkie swoje umiejętność i z taką energią, iż po upływie kwadransa tłusta kucharka, oczarowana i podbita jego romantycznym nosem, umówiła się z nim do kina na niedzielę, oraz zwierzyła mu liczne szczegóły, dotyczące swoich warunków życiowych. Gdzie mieszkają jej państwo, ile mają pokoi, z czego się utrzymują – oto wiadomości, które wydobył z niej Pitulski, ubolewając nad dolą sług w ogólności, a nad jej dolą w szczególności.
Kucharka oddaliła się wreszcie, zamieniając z nim spojrzenia i zapraszając, aby kiedy odwiedził ją w kuchni – najlepiej między szóstą a ósmą, bo wtedy państwo na mieście i ma się trochę spokoju.
– Moja jest! – rzekł dumnie były fryzjer damski, gdy zniknęła mu z oczu. Ale co widzę! Sklep, a przed sklepem niewiasta. Kuchareczka, albo pokojóweczka. Zobaczysz pan, jak ją przygadam!
Po paru godzinach, zapełnionych takimi romantycznymi incydentami, przeplatanymi gęsto alkoholem, Leszczuk i Pitulski mówili sobie „ty” i zawarli dozgonną przyjaźń! Leszczukowi było zupełnie wszystko jedno. Nie chciał wracać do domu. Wolał Pitulskiego od rozmyślań. Co pewien czas Maja stawała mu przed oczami jak żywa i słyszał jej głos – jak wtedy na schodach w Połyce, kiedy mówiła mu ze złością i bezlitośnie: – Każdy trener wyobraża sobie Bóg wie co o swojej grze.
Otrząsnął się.
– Po co ci te znajomości? – rzekł do Pitulskiego, który żegnał się właśnie z dziesiątą, czy też jedenastą ofiarą swojego orlego nosa.
– Frajer! – zawołał Pitulski, zataczając się mocno! Frajer!
– Bo co?
– Maniuś, jesteśmy przyjaciele! To moja ręka! Każda taka jedna kobietka znaczy dla mnie – złotówka. Jedenaście kucharek znaczy się jedenaście złotych! Jak chcesz, to i ty możesz zarobić – owszem, czemu nie?! Dla przyjaciela wszystko! Nie każden ma się rozumieć ma moje uzdolnienie, to jest, iż żadna a żadna mi się nie oprze. Na mój nos lecą, bo mam nos wydamy, czyli orli, romansowy.
I pan Pitulski wytłumaczył Leszczukowi w krótkich słowach istotę swoich romantycznych poczynań. Dowiadywał się od kucharek, sklepówek, służących, modystek i innych pracujących kobiet rozmaitych ciekawych szczegółów – za co pewien „pan”, którego nazwiska nie chciał Leszczukowi zdradzić, płacił mu po złotówce od sztuki.
Pitulski przysięgał się, iż nie wie po co owemu panu potrzebne są te wiadomości i jaki z nich czyni użytek – jemu wystarczał godziwy zarobek za pracę i talent, oraz wrodzone zalety powierzchowności, a zwłaszcza nosa, który doskonale nadawał się do spacerów przy księżycu. Nie! On, Pitulski, nie wchodził w żadne podejrzane interesy!
– Ale co widzę! – zawołał, bełkocąc z lekka. – Ławka, a na ławce niewiasta! Pokojóweczka, albo kuchareczka! Hm… co widzę? Obok niewiasty na ławce jej damska torebka. Przygadaj ją, a ja siądę z drugiej strony i zajrzę do tej torebki.
Było już po jedenastej. Znajdowali się w Alejach Ujazdowskich niedaleko Belwederu. O tej godzinie Aleje były jeszcze dosyć rojne – zapóźnione pary gęsto obsiadły ławki.
Leszczuk wytrzeźwiał nagle i zrozumiał, co mu proponuje Pitulski.
Ale w tej samej chwili fala wspomnień uderzyła mu do głowy. Maja stanęła mu przed oczyma, jak żywa.
Nie namyślał się długo. Podszedł i przysiadł się do nieznajomej, która okazała się młodą blondynką w skromnym, granatowym żakiecie.
Pitulski oddalił się w głąb alei.
– Pani tak samotnie – zaczął Leszczuk i urwał.
Dziewczyna płakała. Po jej policzku ściekała wolno łza.
– Przepraszam – rzekł – ja odejdę.
– Niech pan nie odchodzi. To nic. To zaraz przejdzie – szepnęła, jakby usprawiedliwiając się.
– Woli pani, żebym siedział?
– Wolę, bo przy kimś przestanę płakać – a sama nie mogę przestać. Zaniosła się krótkim szlochem. Był zdziwiony jej prostodusznością.
– Czy ona taka naiwna, czy naciąga? – pomyślał.
– A dlaczego pani płacze? – zapytał, przysuwając się bliżej.
– Pokłóciłam się.
– Z kim?
– Z narzeczonym.
– Bardzo się pani pokłóciła?
– Na… na zawsze.
– A pani pracuje gdzie?
– Ja pracuję jako kelnerka w cukierni. A on jest monter.
– O co się pani z nim pokłóciła?
– On… z inną zaczął chodzić… A mnie rzucił. Teraz jestem sama, jak ten palec! Znowuż nikogo nie mam!
Tymczasem w dali ukazał się pan Pitulski i nadciągnął powoli, z wdziękiem kołysząc postacią. Zbliżywszy się do ławki wytarł nos, jakby przygotowując go do działania i usiadł w pewnej odległości po drugiej stronie zapłakanej kelnerki.
– A pani ze mną rozmawia – rzekł Leszczuk – skąd pani może wiedzieć, kto ja jestem?
Był mocno pijany.
Jednocześnie pan Pitulski zaczął manewrować delikatnie ramieniem i przegiął się nieco. Leszczuk oprzytomniał.
– Odstaw się pan! – krzyknął.
Dziewczyna drgnęła i złapała torebkę. Pitulski zbaraniał i prędko odsuwając się, wyjąkał:
– Coś pan z byka spadł?
– Wynoś się pan stąd!
– A, przepraszam!
Pan Pitulski wstał, obrażony.
– Widzę, że przyzwoity człowiek winien bardziej przestrzegać z kiem ma przyjemność. Widzisz go! Arogant i szczeniak!
Ostatnie słowa dochodziły już z pewnej odległości, gdyż Pitulski wsiąkał pospiesznie w spacerujący tłum, nie przestając zresztą wdzięcznie kołysać postacią.
– Widzi pani, byłby pani zabrał torebkę.
– Ale pan mnie obronił!
– No tak! – odparł niepewnie.
Był zmieszany. Nie mógł zrozumieć, co w nim się tak nagle „przekręciło”. Gotów był bronić tej kelnerki przed całym światem, nawet przed samym sobą.
Odprowadził ją do domu. Mieszkała na Podchorążych. Nazywała się Julia Nowak, niedawno przyjechała ze wsi spod Płocka, gdzie rodzice mieli kawałek gruntu.
Z zupełnym zaufaniem opowiadała Leszczukowi, jak bardzo była nieszczęśliwa w pierwszych miesiącach pobytu. Nikogo nie znała, nie miała do kogo ust otworzyć i po skończonej pracy tylko tęskniła i płakała.
– Bardzo wtenczas zmarniałam – mówiła – aż ciotka napisała do mamy, żeby mnie z powrotem wzięła.
Ale wtedy akurat poznała tego montera i jakoś jej przeszło, a nawet zakochał się w niej i ona w nim i zaręczyli się. Cóż kiedy on przedtem kochał się w jednej, która go rzuciła i z innym zaczęła chodzić.
– Ale jak tamten ją rzucił, ona znowuż powróciła do Władzia – więc Władzio przestał chodzić ze mną, a zaczął chodzić z tamtą. Gryzłam się, gryzłam, aż pokłóciłam się i zerwałam na amen – zakończyła. – Takie to moje szczęście!
– A pan pracuje gdzie? – zapytała.
Stropił się i przez chwilę nie odpowiedział.
– Na razie nie mam posady – rzekł.
– To marnie. A w jakim fachu pan pracuje?
– Jako kelner.
Nie chciał jej mówić o tenisie. Wolał wymienić drugą swoją funkcję, którą pełnił w restauracji Mieczkowskiego.
– To ja panu znajdę posadę! Mam znajomą, która pracuje w jednym barze i mówiła mi, że potrzebują pomocy dla kelnerów. Ona mnie bardzo lubi. Jeżeli jeszcze jest miejsce, to pana przyjmą.
Ucieszyła się tak serdecznie, że nie chciał psuć jej radości odmową.
– Doskonale!
– A widzi pan, jak to dobrze, żeśmy się dogadali! Będzie pan miał robotę!
Umówili się na jutro po południu, gdyż Julka pracowała jednego dnia od południa do wieczora, a drugiego od rana do południa – i pożegnał się z nią przed jej bramą tak wdzięczny, jak gdyby wyrządziła mu nie wiadomo jaką przysługę.
Ale jak tylko się rozstali, zrozumiał, że nie może się ź nią spotykać. Po co? Przecież ona nie była Mają! I czuł, że z nim jest coś nie w porządku – coraz bardziej – że znajomość z nim nie jest bezpieczna dla tej naiwnej dziewczyny.
Coś mu się przypomniało. Przystanął przed jakimś lusterkiem na wystawie i obejrzał sobie usta. Były normalne. Cóż – ostatecznie to zsinienie ust wtedy, w lesie, mogło być przypadkowe, może zjadł coś niezdrowego, albo po prostu wargi mu spierzchły – bodaj nawet nie były one wcale takie strasznie sine, jak to mu się wówczas zdawało. A jednak nie mógł o tym zapomnieć i do wszystkich trosk i niepokojów zewnętrznych dołączyła się jeszcze niepewność stanu fizycznego. Leszczuk dotąd jeszcze nie zdawał sobie w pełni sprawy, do jakiego stopnia był zakochany w Maji. Dlatego gwałtowność jego reakcji na wszystko, co było w związku z tą dziewczyną, przerażała go i zdumiewała. Nie rozumiał jej postępowania z nim – i w ogóle to wszystko między nimi było tak odległe od normalnego współżycia, że tracił się w tym beznadziejnie.
Podobieństwo, siność ust, dziwaczność i nieobliczalność ich stosunku, gra stłumionych instynktów i namiętności jaka powstawała między nimi – wszystko splatało się w łańcuch niezrozumiały i groźny.
W nocy miał ciężkie sny i pewnie rzucał się na łóżku, gdyż pościel była w nieładzie. A następnego dnia – jednakże – poszedł na spotkanie z Julka. Myśl, że ona zmartwi się nie zastawszy go na umówionym miejscu, przeważyła. Za nic nie chciał jej martwić. Miała w sobie coś takiego, że nie można było zrobić jej przykrości.
I wreszcie miał dosyć tego wszystkiego! Tak! Zerwie z tenisem, ze wspomnieniami o Maji, odeśle pieniądze – otrzyma tę robotę w barze i to go najlepiej uleczy. Po prostu zaczynał bać się tego, co się działo z nim – i chciał to przerwać, zmienić, zacząć inne życie.
W godzinę potem Leszczuk – już przyjęty w poczet pracowników baru – szedł z Julka pod rękę przez Krakowskie Przedmieście. W nagrodę zaprowadził ją na obiad, który zjedli w ogródku jakiejś pomniejszej restauracji.
Oboje działali na siebie wyśmienicie. Był wesoły. Bawił ją jak umiał i cieszyła go jej łatwa, naturalna radość. Życie wydawało się proste i zwyczajne, on sam zaś – jakże odległy był od tego Leszczuka, który bił się w lesie…
Inny był jego śmiech. Inna mowa. Inne ruchy, a co najważniejsze – inne samopoczucie. Z Julka nie czuł się kimś gorszym, nie bał się, że go wyśmieje, rozumiał ją – a przede wszystkim był dla niej dobry i wiedział, że ona dla niego też jest i będzie dobra.
Okazywał jej coraz większe zainteresowanie. Czasem przerażało go, gdy widział, że ona przyzwyczaja się do niego i przyjmuje wszystko za dobrą monetę. Nieraz myślał o tym, aby ją ostrzec że nie powinna zadawać się z nim.
Ale nie mógł. Tak mu zależało na tym, aby nie czuła się samotna i nieszczęśliwa. Gdy widział, jak dziewczyna rozpromienia się każdym objawem życzliwości, nie umiał jej ich odmówić. Ona zaś cieszyła się, że ktoś z nią chodzi, zajmuje się nią – i że nie wrócą już ciężkie dni samotności których nade wszystko się obawiała.