39297.fb2
Cholawicki od czasu ucieczki Maji był rozdarty pomiędzy nią i skarby. Rzucał się, jak oszalały, od jednej z tych spraw palących do drugiej i zawsze miał wrażenie, że nie robi tego, co powinien.
Gdy siedział na zamku, pilnując księcia i Skolińskiego, zdawało mu się, że zaprzepaszcza Maję – że trzeba rzucić wszystko i szukać jej, wydrzeć Leszczukowi. Lecz gdy na parę dni wyjeżdżał – szukać, opadało go poczucie zupełnej beznadziejności tych gwałtownych, improwizowanych poszukiwań, a jednocześnie chciwość i niepokój o skarby nakazywały natychmiastowy powrót. Więc parę razy tak się zdarzało, że dojechawszy do Warszawy lub do Lwowa, wracał następnym pociągiem, ażeby stwierdzić, że na zamku przez ten czas nic nie zaszło.
Jakoż na zamku stosunki ustaliły się i znormalizowały – jeżeli można mówić o znormalizowaniu stosunków pomiędzy czterema mężczyznami, żyjącymi wiecznie na straży przed sobą i przed tym ponurym, drżącym zjawiskiem, którego nikt nie śmiał usunąć. Drżenie… tak, drżenie było chyba naczelną cechą tych dni i nocy na zamku. Każdy drżał przed każdym, a w dodatku stary, pożółkły, zakurzony ręcznik drżał na wieszaku w starej kuchni bez przerwy i bez wytchnienia.
A jednocześnie pomiędzy Cholawickim i Skolińskim toczyła się cicha, podziemna walka o duszę szaleńca i o wpływ na jego decyzje.
Po owym heroicznym i pańskim „ukróceniu” sekretarza, książę zmienił się ogromnie. Obecność na zamku Skolińskiego, możność oparcia się na nim przeciw Cholawickiemu wpłynęły radykalnie na jego psychikę. Odzyskał dumę i władczość.
I sekretarz wiedział, że książę nigdy nie przebaczy tego, iż śmiał zagrozić mu szpicrutą. To był fatalny błąd! To najbardziej zrewolucjonizowało psychikę księcia. Pod wpływem tej szpicruty Holszański cudownym sposobem odzyskał pańskość! Sekretarza traktował teraz grzecznie, ale – z majestatem. Wydawał rozkazy. Wyrażał życzenia – i wróciła mu świadomość tego, że on, a nie kto inny,
jest tu panem.
On też zorganizował ich współżycie na zamku. Wyznaczył Skolińskiemu obszerną komnatę, niedaleko pokoju Cholawickiego, polecił ją umeblować, wydał Grzegorzowi dyspozycje, ażeby pilnował wygód profesora i wszystko to zrobił z taką rozwagą i stanowczością, że wyglądało, jak gdyby wracał do przytomności.
Ale najbardziej przeraziło Cholawickiego, gdy Grzegorz zjawił się przed nim w uroczystym, acz wypłowiałym fraku i w białych przedpotopowych rękawiczkach.
– Cóż to za maskarada?
– Obiad podany w sali kolumnowej.
– Gdzie?
– W sali kolumnowej na życzenie księcia pana.
Cholawicki poszedł za kamerdynerem do sali, zwanej „kolumnową”, gdyżjwsparta była na czterech słupach, podtrzymujących gotyckie sklepienie i ujrzał tam stół, nakryty na trzy osoby i tworzący dziwaczny kontrast z opłakanym stanem murów. Słońce wpadając ukośnie przez wąskie okna załamywało się w przepysznych kryształach i pracowicie przez Grzegorza oczyszczonych srebrach, a pięknej żardinierze nieborowskiej – były kwiaty.
– Czy to przyjęcie na pańską cześć? – zapytał ironicznie Skolińskiego, który już oczekiwał w sali.
W tej chwili wszedł książę – o dziwo – nie w szlafroku, ale w ciemnym garniturze, zapiętym na wszystkie guziki.
– Proszę, siadajcie panowie – rzekł. – Od dziś będziemy jadali razem. Doszedłem do wniosku, że zbytnie zaniedbywanie się pod względem stroju i jedzenia nie jest zdrowe. Pewne minimum form musi być zachowane. Widzicie? Poczciwy Grzegorz postarał się nawet o kwiaty. Jakaż to prześliczna rzecz – kwiaty!
I potoczyła się wykwintna rozmowa nad zupą kartoflaną i przypieczonym mięsem, które Grzegorz obnosił uroczyście, chlipiąc pod wąsem ze wzruszenia. Po wetach, w postaci kilku, niezłych zresztą, jabłek, książę pożegnał biesiadników skinieniem głowy i wrócił do siebie.
Cholawicki postanowił odczekać. Z niektórych nerwowych odruchów księcia domyślał się, ile utajonego strachu i wysiłku było w tym wszystkim. Miał więc; nadzieję, że wariat załamie się prędzej, czy później, a wtedy on znowu uzyskaj przewagę.
Skoliński przeciwnie, z radością przyjął te oznaki lepszej kondycji duchowej i Jak mógł, starał sieje podtrzymać. Ogniwem, łączącym go z księciem, były porządki, którym poczciwy historyk oddał się z całym zapałem, mimo iż grzebanie i bez przerwy w stosie śmieci i brudów nie należało do zajęć najprzyjemniejszych. Ale to zajęcie pozwalało mu przebywać sam na sam z księciem, zyskiwać coraz; większe zaufanie.
Strzegł się wszelkich zbyt gwałtownych indagacji. Ani razu nie uczynił najmniejszej aluzji do owego spotkania w nocy, kiedy to Holszański domagał się od niego „znaku” i wziął go za istotę przybyłą z innego świata. Czekał, aż książę sam powróci do tego, a na razie starał się jedynie zjednać go czułością i delikatnością. A jednocześnie pilnie rozglądał się w śmieciach, czy nie natrafi na jakiś papier albo przedmiot, które by rzuciły światło na tragiczną historię z Frankiem.
Obserwował też reakcję księcia na rozmaite ruchy. Niby przypadkiem podnosił rękę do góry lub dotykał się gardła, albo kichał – i śledził, jak na to reaguje i książę. Ale ruchy te nie musiały przypominać znaku, gdyż żaden z nich nie wywierał efektu. Może zresztą sam książę zapomniał, jak ten znak wygląda? Wszystko było możliwe.
Ale profesor czuł, że stosunek ich nie jest bynajmniej tak jasny, jakby się wydawało na pozór. Nieraz przychwytywał księcia na spojrzeniach, świadczących iż on jego również obserwuje i bada spod oka – że w nieustannym naprężeniu oczekuje na jakieś z jego strony objawienie.
Prawdopodobnie książę nie wyrzekł się całkiem idei, że jednak Skoliński jest owym mistycznym posłańcem od Frania, który z niewiadomych przyczyn nie chce się zdradzić ze swoją misją. Tak więc ich wzrastająca zażyłość na gruncie drobnych udogodnień doczesnych i ziemskich, jak na przykład te porządki w pokoju – była jednocześnie opatrzona głęboką nieufnością, natężeniem, oczekiwaniem na coś „z tamtego świata”.
Och, do jakiegoż stopnia musiał profesor natężać wszystkie siły duchowe, aby wytrzymać! Ten zamek ze swoim pustym ogromem, z otchłanią szmerów, z niekończącymi się labiryntami, z wilgocią i melancholią, mógł osłabić nerwowo kogoś nie przyzwyczajonego i nie zaaklimatyzowanego. A do tego dodać należało codzienne obcowanie z tragicznym szaleńcem. A do tego – wieczna wojna z Cholawickim, nieustanna możliwość jakiegoś podstępu lub zamachu. A do tego – groza ręcznika, ohyda i straszność komnaty! Niebezpieczeństwa realne splatały się z szaleństwem, z obłąkaniem – i jeszcze na domiar z grozą rzeczywistości metafizycznej – a świat łączył się bezpośrednio z zaświatem w milczeniu starożytnych wnętrz.
Do starej kuchni więcej nie zaglądał. Nie chciał narażać się na doznanie wstrętu i ohydy. Profesor nieraz zapytywał siebie dlaczego nie wejdzie tam i nie wyrzuci tej okropnej szmaty. Ale bał się… Aczkolwiek nie wierzył w dosłowną diabelskość zjawiska, przypuszczał jednak, iż muszą tu wchodzić w grę jakieś nie dość znane siły przyrody, z którymi należało być ostrożnym. Wiedział, iż na seansach spirytystycznych zerwanie łańcucha może spowodować chorobę lub śmierć medium. A zresztą ta płachta była jego sprzymierzeńcem – trzymał nią w szachu Cholawickiego i Grzegorza. A zresztą – i to było najważniejsze – odrzucało go coś od tej rzeczy…
Natomiast rozpoczął kroki celem odnalezienia Ziółkowskiej. Od niej tylko mógł się dowiedzieć o „znaku”.
Na szczęście Cholawicki nie mógł mu odciąć porozumienia ze światem zewnętrznym. Skoliński nie chciał wydalać się z zamku w obawie, aby Cholawicki nie zdobył się na coś radykalnego podczas jego nieobecności. Natomiast mógł działać listownie.
Zawiadomił o swojej bytności na zamku panią Ochołowską, nie wdając się w żadne bliższe informacje. A poza tym zwrócił się do jednego ze swoich przyjaciół w Warszawie z prośbą o odnalezienie i wybadanie Ziółkowskiej – czy nie Przypomina sobie jaki to gest jej wyprowadził z równowagi księcia Holszańskiego?
Wkrótce nadeszła odpowiedź. Gospodynię odnaleziono bez trudu. Ale nic nie pamiętała.
Było to zupełnie naturalne, po tylu latach. Korespondent profesora pisał, iż wybadywał ją szczegółowo, ale Ziółkowska cierpi na sklerozę i w ogóle nie odznacza się inteligencją. Owszem – przypomniała sobie, że książę przestraszył się j zaczął krzyczeć – znak, znak! – gdy weszła do jego pokoju. Ale czy wtedy zrobiła jakiś ruch i jaki to był ruch – nie pamiętała.
– No i co teraz będzie, mój Grzegorzu? – rzekł zawiedziony Skoliński, gdy Grzegorz wieczorem wręczył mu list.
– Ano – nie da rady! Nie dowiemy się.
– Musimy się dowiedzieć! Będę musiał sam z nią pomówić.
– Jak pan wyjedzie, to sekretarz może co zmalować!
Profesor zdobył się na krok stanowczy. Jeżeli on nie może pojechać do Ziółkowskiej, niech Ziółkowska przyjedzie do niego. Polecił przyjacielowi wyekspediować babę do Mysłoczy bez względu na koszta.
Grzegorz w najściślejszej tajemnicy przed Cholawickim umieścił ją u gajowego w odległości paru kilometrów od zamku. Powiedziało się gajowemu, że stara gospodyni przyjechała na wypoczynek za pozwoleniem księcia.
Skoliński przyszedł do niej zaraz tego samego dnia wieczorem. Zastał tłustą, pulchną kobietę, wielce gadatliwą, ale – sklerotyczkę.
– Pewnie, pewnie, pamiętam jak dziś. Grypa była, książę pan się rozchorował i Grzegorz także, wchodzę z kawą – tak, kawę niosłam, a może tacę – tacę prędzej, niż kawę – a może kawę – a tu naraz książę pan jak się nie ciśnie, jak nie krzyknie! Za ducha mnie wziął! Ale co ja za znak zrobiłam? Czyja ręką ruszyłam? A może głową kiwnęłam? A może zębami zgrzytnęłam? Myślę o tym i myślę i nijak nie mogę sobie przypomnieć.
Profesor obiecał jej hojną nagrodę, jeżeli sobie przypomni, ale odniosło to fatalny skutek. Gospodyni już i tak przejęta uporczywymi indagacjami, jakim podlegała od kilku dni, zaczęła się miotać, wykonywała na próbę najdziksze ruchy, natężała pamięć i w rezultacie wszystko jej się pomieszało.
– A może ja nogę podniosłam!
– Po cóż by pani miała nogę podnosić, kiedy pani z kawą szła?
– A może za kolano się złapałam? Mogło mnie strzykać w nodze od reumatyzmu.
Pozostawił ją. Starał się niepostrzeżenie powrócić do zamku, ale Cholawicki musiał go dostrzec przez okno, gdyż przy kolacji zapytał.
– Pan wychodził?
– Byłem na małym spacerze.
Sekretarz jednak powątpiewał, aby Skoliński bez ważnego powodu wydalał się z zamku, nawet na krótko. Tak to oni nieustannie kontrolowali się i śledzili swoje poruszenia.
Doszło do tego, iż wszyscy (gdyż Grzegorz także czuwał nad rozwojem wypadków) większą część dnia spędzali na drzemce, a w nocy byli w pogotowiu. Noc była najniebezpieczniejsza. Dzień raczej nadawał się do wypoczynku.
Jedynie praca nad katalogowaniem i szacowaniem antyków utrzymywała profesora w jakiej takiej równowadze. Codziennie poświęcał temu kilka godzin.
Jakież cuda odkrywał! Od obrazów przechodził do makat, porcelan, sreber, starożytnych zbroi z szesnastego i siedemnastego stulecia i coraz odnajdywał przedziwne unikaty. Parę przepysznych zegarów z czasów Jana Kazimierza. Dwa słynne gobeliny. Zbiór bezcenny starych polskich dywanów.
A przy tym rozmaite odkrycia architektoniczne. Zwłaszcza podwórze zamkowe zachowało ślady pięknej choć surowej architektury. Gdyby można było je przywrócić do pierwotnego stanu, odrzucić wszystkie szpecące przybudówki – jakąż rezydencją stałaby się Mysłocz!
Cholawicki asystował jego badaniom z zapartym tchem. To jedno ich łączyło.
Ale Cholawicki ze swej strony nie ustawał w wysiłkach, jak mógł organizował obronę i kontrofensywę.
Cała ta historia ze starą kuchnią spadła na niego Jak piorun z jasnego nieba. Teraz, gdy przyszło walczyć o wpływ na Holszańskiego, przekonał się, jak mało wie o jego przeszłości, jak nic nie orientuje się w drogach jego chorej psychiki. Wyczuwał, że profesor choć jest od kilku dni dopiero na zamku, o wiele lepiej jest zorientowany, jest panem jakichś tajemnic, które pozwalają mu działać z określonym planem.
Jakież to były tajemnice?
Czy rzeczywiście pobyt w starej kuchni pozwolił mu wniknąć w przeszłość Holszańskiego? W sekret jego szaleństwa? Czy to jedno z drugim się łączyło?
Cholawicki krążył dokoła strasznej komnaty, jak ćma dokoła świecy, stawał na progu i sondował wzrokiem skurcz ręcznika – lecz nie mógł zdobyć się na heroizm pozostania tu na noc, aby wreszcie dowiedzieć się czegoś konkretnego.
Coś go odrzucało.
Męczył prośbami i groźbami Grzegorza. Ale kamerdyner, który od chwili przybycia profesora i ponownego zaktualizowania się strachów, żył jak w transie, żegnając się krzyżem świętym sto razy na dobę, nie chciał udzielić mu dalszych informacji.
– Ja ta nic nie wiem! Mnie ta nic nie wiadomo!
Więc sekretarz, pozbawiony wszelkich konkretnych przesłanek, wił się w bezsilnej wściekłości, czując, że traci grunt pod nogami i wkrótce już zostanie haniebnie wygryziony z łask książęcych przez szczęśliwego rywala.
Jedyne co mu pozostało, to śledzić – bez przerwy śledzić Skolińskiego i księcia. Jakoż w dzień i w nocy był na czatach.
Gdy odkrył, że profesor wydala się z zamku, natychmiast przyszło mu na myśl, że musi to mieć swoją przyczynę. Kiedy ściemniło się, Cholawicki dyskretnie udał się śladami profesora.
Na mokrym, grząskim gruncie te ślady były dobrze widoczne. Cholawicki bez trudu posuwał się naprzód – póki nie doprowadziły go aż do gajówki.
Zbliżył się ostrożnie, nie zważając na ujadanie psów. Małe okienko było oświetlone. Sekretarz na próżno głowiąc się co Skoliński mógł robić w tej gajówce – zajrzał w okno i oczom jego ukazał się widok niesamowity.
Stara, pulchna kobieta, sama w pokoju, dokonywała jakichś zaklęć, czy obrzędów Wykręcała ręce. Podnosiła nogę z twarzą zamyśloną i skupioną. Łapała się za ucho.
Przerywała te czynności, ażeby po chwili znowu zacząć.
Sekretarz był już tak przepojony atmosferą duchów, że skulił się z trwogi. Jd żeli kto, to ta czarownica wywołała złego ducha. Czyż to było w związku ze straszną komnatą?
Jakiż sens mogły mieć te ruchy? Czy to były zaklęcia? Okropna ich głupota niedorzeczność tylko zwiększały ich niesamowitość.
Ze stodoły wyszedł gajowy Matyjas, zwabiony ujadaniem psów.
– Jak się macie – rzekł Cholawicki. – Słuchajcie no. Co to za kobieta ta za oknem?
– A to, proszę wielmożnego pana, dawna zamkowa gospodyni, pani Ziółkowska. Przyjechała z miasta na wypoczynek, a książę pan kazał, żeby u mnie zamieszkała.
– Dawno przyjechała?
– Dzisiaj z rana.
– Cóż ona się tak wygina?
Gajowy parsknął śmiechem.
– A bo ja wiem! Odkąd przyjechała cięgiem ino się tak przegibuje.
– Był tu kto u niej?
– A był jeden pan z zamku. To przy nim jeszcze gorzej się wygibała.
– A kto wam mówił, że książę kazał, aby ona u was mieszkała?
Przyszedł do mnie Grzegorz wczoraj z takim nakazem, to zara przygotowałeś dla niej pomieszkanie i kazałem dzieciakom, żeby o nią miały staranie, bo sam musiałem do lasu iść.
Cholawicki zamyślił się. Zatem Grzegorz był w porozumieniu z profesorem Obaj sprowadzili tą babę i ukryli ją w gajówce. Tylko na co im była potrzebna! Przypomniał sobie teraz, że Grzegorz wspominał mu kiedyś o Ziółkowskiej, gospodyni na zamku przed wielu laty.
– Powiedzcie jej, że przyszedł sekretarz księcia pana i zawołajcie ją tutaj. Chcę się rozmówić.
– Słucham.
Jakoż po chwili pani Ziółkowska zjawiła się przed nim w kapeluszu.rękawiczkach i palcie, zarzuconym na ramiona. Była wyraźnie zaskoczona tą niespodziewaną wizytą.
– Do usług pana sekretarza. Słucham pana sekretarza. Pan sekretarz ma życzenie rozmówić się ze mną?
– Po co pani tu przyjechała?
– Ja? Ja? Przyjechałam na willegiaturę. Jestem niezdrowa, nadwątlona… Świeże powietrze…
– No, no! Niech pani komu innemu blaguje! Co to ma znaczyć wszystko?! Czego od pani chciał ten pan, co tu przychodził? Pani wie kim jestem! No więc jazda! Radzę szczerze powiedzieć, bo dam znać policji! Kto panią tu sprowadził?!
– Ja nic złego nie zrobiłam!
– Radzę pani powiedzieć prawdę, bo wezwę policję.
Przerażona kobiecina nie stawiała długiego oporu. Wyznała wszystko błagając, aby Cholawicki nie powtórzył profesorowi. Ona jest niewinna! Ona nic nie wie! Tylko profesor chce, aby ona sobie przypomniała, jaki znak zrobiła przed dwudziestu paru laty, gdy wchodziła do pokoju księcia z kawą. Na co mu to potrzebne, to ona nie wie.
Jeszcze raz drobiazgowo opisała, jak wchodziła do pokoju, jak zrobiła ten ruch, którego ani rusz nie mogła sobie przypomnieć i jak książę zaczął krzyczeć „znak, znak!” biorąc ją za istotę z innego świata.
Cholawicki zakazał jej surowo wspominać profesorowi o swojej z nią rozmowie. Choćby nawet przypomniała sobie ten znak, niech udaje, że nic nie pamięta. Groźbami i obietnicami sprawił, iż Ziółkowska obiecała mu jak najściślej wypełniać jego zlecenia.
Z uczuciem ulgi powrócił na zamek. Nareszcie i on natrafił na jakąś nić w tym labiryncie. Nie omyliły go przeczucia. Profesor i Grzegorz prowadzili określoną akcję – ale co to był za znak? I do czego był im potrzebny?
Jeszcze pilniej jął śledzić księcia. Przypomniał sobie teraz coś, co nieraz go zastanawiało w ciągu paroletniego obcowania z księciem. Oto zauważył, że książę podczas swoich nocnych wędrówek znikał na pół godziny lub trzy kwadranse. Wielokrotnie zdarzało się iż Cholawicki, zaglądając do niego po nocy, nie zastawał go ani w sypialni, ani też w komnatach, po których zwykle się przechadzał – i dopiero po dłuższym czasie książę wyłaniał się nagle nie wiedzieć skąd, przy czym w nastroju jego zachodziła wtedy wyraźna zmiana.
Wracał mniej przytomny, bardziej otumaniony.
Sekretarz nie przejmował się tym dotąd, ale teraz postanowił zbadać cel tych wycieczek.
Zanim jednak to nastąpiło, zaszedł drobny incydent, który również dał wiele do myślenia sekretarzowi. Mianowicie przyszedłszy nazajutrz na obiad do sali jadalnej ujrzał na ścianach – cztery portrety rodowe, ogromnych rozmiarów. Czterech dostojnych książąt Holszańskich-Dubrowickich z oznakami piastowanych wysokich godności, wyblakłych, ale jeszcze tryskających purpurą wspaniałych szat.
Sala zmieniła wygląd, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Stała się strojna, a jednocześnie bardziej zamieszkana.
– Co to znaczy? – zapytał Grzegorza.
– Pan profesor odnalazł te stare portrety, złożone na kupę za szafami i kazał powiesić, żeby zrobić niespodziankę księciu panu.
Cholawicki przygryzł wargi. Polityka Skolińskiego była dlań jasna. Utwierdzić księcia w poczuciu dumy rodowej i władzy – wyrwać go z brudów i opuszczenia, przywrócić go światowym konwenansom, na które stary arystokrata był tak wrażliwy. W tym celu zawieszono te portrety.
Ale nie śmiał ich pozdejmować. Książę wszedłszy do jadalni zachował się kiwnie. Z początku jakby się zawstydził i pominął portrety milczeniem. Zjedli zupę rozmawiając jak zwykle o sprawach ogólnych w tonie nieomal dworskim.
Wreszcie Holszański uśmiechnął się żałośnie i smutno.
– Kto to zawiesił? – rzekł.
– Odnalazłem te portrety podczas porządkowania sal i pozwoliłem sobie umieścić je tutaj – odparł profesor. – Jeżeli księciu się nie podobają, można w każdej chwili usunąć. Jest jeszcze wiele innych portretów. Cala galeria.
A tak – rzekł książę, przyglądając się wizerunkom przodków z dziwnym uśmiechem na ustach. I naraz ożywił się, rumieniec wystąpił mu na policzki, oczy zabłysły.
To jest Józefat Holszański, wojewoda kijowski, mój prapradziad w prostej linii. Ożeniony był z Ostrogską. A ten to Jerzy, kasztelan mścisławski, potem hetman polny. A ten – starosta piński. Słynny pułkownik, poplecznik Zborowskiego… Moja rodzina obok Ostrogskich i Zasławskich była najpierwsza na Rusi. Na dobrą pan wpadł myśl, profesorze. Trzeba porozwieszać portrety. Ten zamek jest zbyt wielki, aby go można było zaludnić tylko żyjącymi – potrzeba wielu pokoleń, aby go wypełnić…
Urwał.
– A ja jestem ostatni z rodu.
Znowu wątły, niepewny uśmieszek wybiegł na jego wargi.
Cholawicki domyślił się, co chciał powiedzieć. – Ja jestem ostatni z rodu… idiota. Co też odczuwają ci statyści, wodzowie i dostojnicy widząc ostatnią latorośl rodu… w tym stanie? – oto co drżało nie wypowiedziane na skrzywionych: wargach księcia.
I nagle krzyknął.
– Nie! Proszę to zabrać! Nie chcę, żeby oni się patrzyli! Proszę ich wsadzić tam, gdzie byli! Nie życzę sobie! A zresztą ja nie jestem ostatni! Przecież ja także mam syna! Ja mam syna. Mój syn jest! Gdzie jest mój syn?!
Wpił wzrok w profesora, jakby spodziewał się objawienia.
Odepchnął stół, aż zabrzęczały talerze. Wybuchnął łkaniem i wypadł z pokoju, ściskając rękami głowę.
Cholawicki mruknął ironicznie.
– Jeszcze z tydzień takiej kuracji, a biedak do reszty zwariuje.
– Nie przypuszczam – odparł chłodno profesor. – Takie wstrząsy wywołują często pożądane rezultaty. Mam nadzieję, że książę wkrótce odzyska zmysły.
– Nie wiedziałem, że książę miał syna – rzekł powoli Cholawicki przyglądając się profesorowi. – Nikt mi o tym nigdy nie wspomniał.
– Och, to co mówi w takich atakach jest niemiarodajne.
– W każdym razie trzeba pozdejmować portrety. Niech Grzegorz je złoży z powrotem, tam gdzie były.
Ale Grzegorz nie kwapił się z wypełnianiem rozkazu, a Skoliński rzekł:
– Lepiej niech Grzegorz zostawi je na razie. Jeszcze zobaczymy. Sekretarz wstał.
– Jest pan wprawdzie gościem księcia – rzekł, hamując się – ale to nie znaczy, aby pan miał prawo wydawać dyspozycje. Grzegorz słyszał, co książę powiedział? Proszę natychmiast zdjąć portrety.
– Młody człowieku – rzekł profesor – rób pan sobie co chcesz! Ja nie odpowiadam za twoje czyny.
Niech pan porzuci lepiej ten górnolotny ton! Nie jestem dzieckiem i upewniam pana, że duchami nie dam się zastraszyć.
A jednak pan się boi.
– Tak pan sądzi? Profesor zniżył glos.
– A dlaczego pan nie zdejmie tego ręcznika? Jeżeli panu to jest obojętne? Jeżeli pan nie drży i wewnętrznie nie wzdryga się przed nim? Cóż prostszego, jak pójść tam i wyrzucić ręcznik?
Sekretarz nie znalazł odpowiedzi.
Rzeczywiście – na to zdobyć się nie mógł. Na próżno wmawiał w siebie, że istnienie złych mocy w komnacie jest dzieciństwem, że to woda na młyn profesora, który szantażując go „duchami” uzyskuje przewagę psychiczną. Ileż razy podchodził pod drzwi starej kuchni, wpatrywał się w ową niezmordowaną płachtą i nie mógł zdobyć się na to, aby po prostu wziąć i wyrzucić za okno.
Ta niemoc rzucała fatalny cień na wszystkie jego zamysły. Utrzymywała go w ciągłym napięciu nerwowym i kazała ulegać – wbrew woli – złowróżbnym ostrzeżeniom Skolińskiego.
A gdyby zostać tam na noc? Sprawdzić, co mógł zobaczyć profesor? Wiedzieć to samo, co on wie. Ale na ten radykalny postępek tym bardziej nie mógł się zdobyć.
Czyż książę miał syna? Czyżby stąd wywodziła się jego choroba? Czy ów „Franio”, który tak często mu się majaczył, był właśnie jego synem? – te pytania prześladowały sekretarza, który, czując iż książę wymyka się jego wpływowi, szukał na gwałt klucza do jego duszy.
W nocy zaczaił się w sąsiedniej sali i – gdy książę rozpoczął nocną wędrówkę po zamku – szedł za nim z komnaty do komnaty, przez opustoszałe galerie i krużganki. Holszański jak zwykle snuł się wolno pod ścianami, przystając w oknach i szepcąc coś do siebie – potem wracał, kładł się na łóżku i drzemał, a po pół godzinie znowu wychodził, jakby gnany wzrastającym niepokojem.
Tak trwało do jakiejś drugiej nad ranem. Sekretarz zamierzał już udać się na spoczynek, zwątpiwszy w celowość przedsięwziętej obserwacji, gdy wtem książę podszedł pod drzwi sypialni Cholawickiego i nasłuchiwał. A potem z wolna skręcił w wąski i długi korytarz, który wiódł do pomocnego skrzydła.
Sekretarz posuwał się za nim. Po cóż książę zapuszczał się w tę część zamku? Były to małe, ciasne izdebki, najzupełniej puste – skupione bez ładu i składu na rozmaitych poziomach.
Lecz książę szedł dalej przez niskie, piwniczne komnaty starego zamku o ostrych sklepieniach – a potem jak duch przesunął się przez olbrzymie sale południowego skrzydła – Różaną, Ariańską, Rycerską.
W ten sposób obszedłszy zamek dookoła znalazł się z powrotem niedaleko swojej sypialni. Wówczas skręcił w stronę baszty, gdzie ongi była kaplica zamkowa.
Cholawicki zrozumiał na koniec, czemu książę tak nałożył drogi. Inaczej nie mógłby się tu dostać – jak tylko przechodząc tuż obok starej kuchni, która przedzielała jego pokój od baszty.
Ale Holszański nie wszedł do baszty, lecz jeszcze raz skręcił – i zniknął w ciasnym przejściu, które wiodło stąd ukośnie w dół do sal parteru. Ta część zamku, najmniej chroniona przez naturę, najsolidniej była budowana. Mury potwornej grubości piętrzyły się tworząc ciasne zakamarki, nieuzasadnione, niezrozumiałe…
Zeszedł na sam dół, aż do lochów – i tu przystanął przed jedną ze ścian. Znów jęk wydarł się z jego piersi. Starzec oparł czoło o ścianę i długo trwał w tej pozycji. Po czym osunął się na kolana, ściskając głowę rękami, w przypływie okropnego bólu.
Było tu bardzo ciemno. Cholawicki nie mógł dokładnie rozróżnić, co książę robi pod ścianą. Czynność jego wydawała się fantastyczna i bezsensowna. Jak gdyby macał rękami ścianę, czy też skrobał po niej. Sekretarzowi przypomniała się Ziółkowska. To również miało charakter jakiegoś nabożeństwa z nieprawdziwego zdarzenia.
– Franio! Franio! Franio! – głucho zawołał książę głosem nabrzmiałym męczarnią. I znowu coś tam robił przy ścianie – długo.
Naraz jął skomleć – boleśnie, cicho, jak pies. Po czym znowu.
– Franiu? Franiu?
I znowu nic. Wreszcie Holszański odszedł. Sekretarz przycupnął za węgłem i ujrzał jego twarz, gdy przesuwał się tuż koło niego – zalaną łzami, bolesną. Lecz co najbardziej uderzyło Cholawickiego, to to iż książę usta – miał ciemne i krwawe aż czarne.
Jak tylko zniknął mu z oczu, podbiegł do ściany i zaświecił latarkę. Ujrzał rzeczy dziwne.
Okazało się, iż zagadkowa czynność księcia była – pisaniem. Na kamiennej podłodze leżał ołówek atramentowy. Tym to ołówkiem wypisywał na ścianie jakieś sentencje.
Ale nie były to sentencje. Raczej pojedyncze litery, rozrzucone bez związku w rozmaitych miejscach, czasem tworzące jakieś figury, czasem nakreślone do góry nogami. Wyglądało to, jak szarada.
Poza tym ściana pokryta była ciemnofioletowymi znakami w kształcie serduszka. Cholawickiemu, który był światowcem, przypomniał się momentalnie pewien żartobliwy list, jaki otrzymał niedawno od jednej damy.
Osoba ta zamiast się podpisać, ucałowała papier mocno wymalowanymi ustami – powstało stąd na papierze takie samo serduszko.
Więc książę całował ścianę. Całował ją ustami pomalowanymi atramentowym ołówkiem. Coś musiało się kryć za tą ścianą. Ale kamienny mur był tak ogromny i spoisty, że żadna siła nie zdołałaby go naruszyć. Zresztą nie wykazywał żadnych śladów.
Mur ten stanowił ścianę wewnętrzną, dzielącą jedną piwnicę od drugiej. Był niezmiernie gruby. Cholawicki zajrzał do drugiej piwnicy, ale nie znalazł tam nic ważnego.
Litery na ścianie skupiły całą jego uwagę. Niewątpliwie odnalazł tajne sanktuarium szaleńca, jego ukrytą „świątynię dumania”, miejsce, które z niewiadomych przyczyn zostało wybrane przez księcia na miejsce rozpamiętywania, jęków i zwierzeń. Samotnik z nie zagojoną raną w duszy zwierzał się ścianie – w braku lepszego przyjaciela.
Widocznie nie mógł się oprzeć potrzebie wypowiedzenia swych sekretów. Lecz w strachu, aby kto nie odnalazł jego zwierzeń, rozrzucał litery i mieszał je ze sobą – dowolnie, czy też według pewnego klucza?
Na szczęście Cholawicki, nudząc się straszliwie w ciągu paru lat spędzonych na zamku, wyspecjalizował się w rozwiązywaniu szarad i rebusów. Ta wiedza przydała mu się obecnie.
Było wielce prawdopodobne, iż wyraz „Franio” często powtarza się w owym mistycznym pamiętniku, wypisanym na ścianie. Jakoż litera „F” pojawiła się wiele razy w rozmaitych konfiguracjach.
Sekretarz odszukał następne litery tego słowa i bez trudu odkrył metodę księcia. Ale tylko kilka zdań i poszczególnych wyrazów zdołał odcyfrować. Reszta pozostała nieczytelna.
Być może książę zmienił klucz. A może pod wpływem cierpienia i wzmagającego się szału kreślił na oślep litery, zapominając o przyjętym kluczu.
Lecz to, co odcyfrował wystarczało, aby zdać sobie sprawę z charakteru całości – i stanowiło to materiał informacyjny pierwszorzędny.
Nie żadne pamiętniki, ani zwierzenia. Listy. Listy do tego Frania! Oto, co zawierało olbrzymie zbiorowisko liter:
„Franiu, mój synu, moje dziecko jedyne, mój synku, Ciągłe bardzo męczysz. Twój, kochający cię,, Ojciec”.
Taką prostą i nieskomplikowaną korespondencję prowadził książę na ścianie – od wielu lat. Wskazywała na to data – rok 1926. A dalej:
„Franiu, moje dziecko, mój synku. Ja ciągle czekam i błagam. Zmiłuj się, twój ojciec”.
A dalej:
Rok.1931.
„Kiedy przestaniesz mnie męczyć?
Przestań się złościć! Zły jesteś.
Ciągle ruszasz? Widziałem. Zaglądałem tam i wiem, że ruszasz.
O, kiedy nastąpi wybawienie?”
Czy to była aluzja do ręcznika w starej kuchni?
Cholawicki pominął napisy najdawniejsze, już prawie zamazane. Przeszedł do najświeższych.
„Franiu, mój synku, moje dziecko, ukochane i jedyne.
Czy to ty go przysłałeś?
Dlaczego nie wykazał się znakiem?
Miej litość nade mną.
Jeżeli on od ciebie przychodzi, niech powie.
Uwolnij mnie.
Jestem stary,
Zlituj się…
Niech się skończy. Uwolnij! Pozwól odejść! Przebacz!
Nie bądź zły.
Zły jesteś!”
Cholawicki zapisywał to wszystko w notesie. Nie miał czasu rozbierać treści tych bolesnych zdań. Nie było wykluczone, że książę jeszcze raz tu zajrzy.
Obejrzał stojące w kącie pudełko z błahymi pamiątkami. Kosmyk włosów, przewiązany wstążeczką. Medalik. Parę guzików. Trochę drobnych pieniędzy – ze dwa złote. Grzebyk.
Takie było potajemne sanktuarium księcia Holszańskiego…