39297.fb2
Maja w napięciu zbliżyła się do drzwi, ażeby skontrolować sen Maliniaka i zapaloną zapałką dać znak Leszczukowi.
Ale w tej samej chwili usłyszała, jak okno zaskrzypiało w jego pokoju, a zaraz potem doszło ją skrzypnięcie podłogi.
Czyżby Leszczuk już wszedł – zanim ona zapaliła zapałkę? Nie chciał dłużej czekać – a może sam, zajrzawszy przez okno, przekonał się, że Maliniak śpi. W każdym razie nie było to dobre. Nasłuchiwała.
Nagle usłyszała łoskot spadającej lampy, który rozległ się po całym domu, a zaraz potem – odgłos jakichś gwałtownych poruszeń.
Rzuciła się do okna i jeszcze dojrzała Leszczuka, uciekającego w popłochu przez furtkę. Po czym wszystko ucichło.
W pokoju Maliniaka panowała cisza.
Maja z pięć minut stała przy drzwiach, zanim zdecydowała się je otworzyć.
I znowu cisza. Bezruch zaiste śmiertelny.
Co się stało?
Maliniak leżał na łóżku, uduszony stryczkiem. Usta miał półotwarte, zsiniałe i czarne. Leszczuk… Zrobiło jej się słabo i usiadła przy łóżku. Myśli jej latały. Co robić?! Leszczuk!
Ukryć?! Przecież nic się nie ukryje!
Ktoś schodził po schodach i delikatnie zastukał do drzwi. Maja nie otwierała. Znowu. Wreszcie zaczęto się dobijać, szarpać klamkę.
Otworzyła.
– Co pani tu robi? – zapytała.
W drzwiach ukazała się markiza di Mildi z zapaloną świecą.
A zbliżywszy się do łóżka krzyknęła i w pięć minut potem cały dom był na nogach. Lokaj, kucharka, stróż nocny. Zapalono światła, puszczono w ruch telefon, zrobił się rejwach.
Maja, osłupiała, chciała wyjść z willi, odetchnąć, ale markiza złapała ją za rękę.
– Proszę nie wychodzić póki nie zjawi się policja.
– Ja będę tutaj, przed domem.
– O, nie! Proszę pozostać z nami.
Maja pobladła.
– Dlaczego?
– Ja nic nie wiem! Zastałam panią przy wuju. Kategorycznie żądam, aby para nie odchodziła nigdzie, póki nie przybędą władze. Proszę niczego nie ruszać! – zwróciła się do służby.
Przed dom zajechał samochód i wkroczył komisarz w asyście kilku policjantów. Usunął wszystkich do sąsiedniego pokoju i zabezpieczywszy ślady, rozpoczął wstępną indagację.
– Kto z państwa odkrył morderstwo? – zapytał.
– Ja – powiedziała Maja.
– Nie pani, a ja – przerwała jej margrabina. – Ja, ja, ja!
„Lwica” wysunęła się naprzód, blada w czerwone plamy, rozczochrana, w potwornym perskim szlafroku, ofiarowanym jej przez nieboszczyka. Na domiar wszystkich ostatnio wycierpianych nieszczęść dostała jęczmienia i lewe oko spuchło jej niemiłosiernie.
– Ja zaalarmowałam dom! Pragnę złożyć zeznania!
– Proszę, niech pani mówi – rzekł komisarz, widząc iż nie pozbędzie się tak łatwo histeryczki.
– Panie komisarzu! – zaczęła pani di Mildi. – Jest to najbardziej zagadkowa zbrodnia, o jakiej kiedykolwiek czytałam!
Komisarz nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Widzę, iż pani naczytała się o zbrodniach niemało – rzekł.
– Nie, nie, nie to chciałam powiedzieć! Jestem taka roztrzęsiona! Panie komisarzu, to jest zagadka! W nocy bolała mnie głowa, nie mogłam spać, ze szłam na dół, ażeby wziąć proszek od mego wuja. Drzwi do jego pokoju były zamknięte na klucz. Zastukałam – nikt nie odpowiedział. Zaczęłam się dobijać a wtedy otworzyła mi ta pani i od razu zobaczyłam, że wuj nie żyje. Jeszcze był ciepły.
– Więc drzwi były zamknięte od wewnątrz?
– Tak.
– A okno? Czy okno było otwarte?
– Zamknięte.
Maja chciała wtrącić, że przecież okno było otwarte, ale zbrakło jej siły.
– Więc tylko z sąsiedniego pokoju był dostęp do pokoju pana Maliniaka?
– Tak.
– A kto zajmował ten pokój?
– Panna Ocho…
Markiza otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy, rozłożyła ręce.
– To niemożliwe! – krzyknęła. Może się mylę! Może ktoś przez okno… Proszę, sprawdzić czy są jakie ślady pod oknem. Wpatrywała się w Maję z przerażeniem.
Czy pani potwierdza, że drzwi wiodące do przedpokoju były zamknięte od wewnątrz? – zapytał komisarz Maję.
– Były zamknięte Ale ja…
– Niech pani mówi spokojnie.
– Ja byłam u siebie. Kiedy weszłam do pokoju pana Maliniaka, już zastałam go nieżywego.
– A po co pani wchodziła?
– Bo zdawało mi się, że ktoś tam wszedł przez okno.
– Więc okno było otwarte?
– Otwarte.
– Kłamie – wtrąciła szyderczo markiza – kłamie! Okno było zamknięte. Ale sprawdźcie ślady pod oknem. Gdyby ktoś wchodził przez okno, musiałyby pozostać ślady, bo grunt jest miękki. Przeszukajcie cały ogródek!
Rzuciła się na ciało Maliniaka.
– Zabiła cię! Zabiła! – krzyczała. – O, Boże! Boże! Boże! Od dawna, od dawna wiedziałam, że na tym się skończy!
– Na razie poczekamy do przybycia sędziego śledczego – rzekł komisarz spoglądając na zegarek.
Margrabina osunęła się na kanapę
– Słabo mi – szepnęła.
Lecz policjant, pełniący straż pod oknem, zawołał:
– Tu są wyraźne ślady! Ktoś tędy uciekał!
Komisarz wyszedł na dwór, a po chwili wrócił. Twarz jego zdradzała zdziwienie.
– Są ślady kroków od furtki do okna i z powrotem. Nie może być dwóch zdań! Zupełnie świeże.
Markiza momentalnie powróciła do przytomności.
– Jak to? Są ślady? – zapytała.
– Wyraźne. Od furtki do okna.
– Niemożliwe! Okno było zamknięte! To nonsens!
Wybiegła przed dom, zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać. Ale nawet widok wyraźnych odcisków stóp nie przekonał ją.
– Niemożliwe! – krzyczała histerycznie. – Wykluczone! Kiedy mówię wam, że okno było zamknięte! Wuj zawsze zamykał okno na noc. To jakiś zbieg okoliczności! Może wczoraj ktoś tu chodził! Proszę sprawdzić!
Nadjechał sędzia śledczy i ponownie przeprowadził badanie.
– Nie ulega kwestii. Ktoś wszedł przez okno – zadecydował – o, na podłodze także są ślady stóp.
Od tej chwili margrabina zamilkła. Śmierć Maliniaka była dla niej straszliwą katastrofą, wiedziała bowiem, że zmarły nic jej nie zostawił. A do tego Maja, która, zdawało się, już była pogrążona bez nadziei ratunku, znowu wypływała!
Popadła w rodzaj osłupienia i tylko uśmiechała się drwiąco od czasu do czasu, ze swoim spuchniętym okiem i w swoim wzorzystym, żółto – zielonym szlafroku.
Tymczasem sędzia przypatrywał się bacznie poduszce, na której spoczywała głowa Maliniaka i rzekł po cichu:
– Popatrz pan! To dziwne! Widzi pan, jak głowa jest wciśnięta między poduszkę a ścianę? Wygląda jakby morderca ukryty był pod łóżkiem i stamtąd ciągnął stryczek.
– Nonsens! – odparł komisarz i zaraz dodał. – W ogóle to morderstwo jest dziwne. Czy słyszał kto o czymś takim – żeby stryczkiem dusić? A może to samobójstwo?
– Nie! Jego wyraźnie uduszono.
– Spod łóżka?
Usta trupa stawały się coraz bardziej czarne. Obaj odwrócili się od tego widoku. Komisarz zajrzał pod łóżko i wydobył stamtąd chusteczkę do nosa, która spadła z łóżka na podłogę.
– A może ta chusteczka udusiła? – rzekł z ironią. – Ona tylko była pod łóżkiem!
Maje zwolniono po szczegółowym przesłuchaniu. Ale kiedy opuściła willę, nogi się pod nią uginały. Była wyczerpana do nieprzytomności.
Leszczuk? Co się stało z Leszczukiem? Jak on to mógł zrobić? – oto jedna jedyna myśl, która kołatała jej w mózgu.
Po co? Dlaczego? Jak? Ach, więc to potwór! A ona, która mu pomogła? Umożliwiła? Oni razem, razem…
Zobaczyć się z nim! To było niemożliwe! A jednak zrobił! Zrobił!
Lecz nie zastała Leszczuka w pensjonacie. Powiedziano jej, iż nie wrócił na noc.
Pojechała do Warszawy. Nie odnalazła go. Dwa dni szukała bezskutecznie i nawet dowiadywała się dyskretnie w klubie.
W sferach sportowych panowała konsternacja. Organizowano wielki oficjalny mecz z Leszczukiem, a tymczasem nowo odkryty mistrz zniknął, nie pozostawiając adresu.
Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, aby zniknięcie znakomitego tenisisty mogło mieć związek z zabójstwem w Konstancinie. Któż by podejrzewał młodzieńca stojącego na progu świetnej kariery o coś podobnego?
– Co się z nim stało?
Dla Maji odszukanie Leszczuka, zrozumienie, jak on to mógł zrobić, skonfrontowanie się z nim – było kwestią życia i śmierci. Zdawała się bliska obłędu. Ach, ujrzeć go, zrozumieć i przynajmniej dowiedzieć się…
Jechała dziewiątką w stanie zupełnej prostracji, gdy nagle pan siedzący naprzeciwko odezwał się do niej.
– Najmocniej przepraszam, ale czy pani zdaje sobie sprawę, co pani robi?
Zdziwiona, podniosła głowę i ujrzała poważnego szpakowatego pana już po pięćdziesiątce, o niezwykle rozumnej twarzy.
– Co ja robię?
– Jeżeli tak dalej pójdzie, to pani podrze sobie cały rękaw.
Maja spostrzegła, że rękaw był w strzępach. Mechanicznie darła go ze zdenerwowania. Starszy pan uśmiechnął się i uchylił kapelusza.
– Nazwisko moje Hińcz – powiedział.
Drgnęła. Tak nazywał się słynny w Warszawie jasnowidz, który nieraz wprawiał w zdumienie niezwykłymi swymi właściwościami. Odczytywał listy w zapieczętowanych kopertach. Odnajdywał zgubionych ludzi i przedmioty.
Niejednokrotnie zdarzało mu się przepowiadać trafnie przyszłe wydarzenia, chociaż co prawda wiele z tych przepowiedni „nie wychodziło”. Jednakże nie było w tym nic z szarlatanerii i Hińcz rzeczywiście odznaczał się jakimś tajemniczym zmysłem, niedostępnym dla reszty śmiertelników.
A poza tym był człowiekiem ogromnej wiedzy, uczonym, którego prace z zakresu telepatii zyskały wielki rozgłos za granicą.
– Tak, ja właśnie jestem tym Hińczem, o którym pani myśli – odpowiedział żartobliwie na pytające spojrzenie Maji. Ona zaś natychmiast pomyślała, że mógłby jej pomóc w odszukaniu Leszczuka. Nie wiedziała tylko, jak zacząć.
– Śmiało – rzekł Hińcz, ciągle uśmiechając się dobrodusznie.
– Widzę, że pan naprawdę zgaduje myśli.
– Och, nie, tylko długie doświadczenie pozwala mi wyczuć, kto potrzebuje mojej pomocy. Jeżeli mam być szczery, to wyznam, że zacząłem rozmowę ponieważ zdawało mi się, że pani jest w potrzebie.
– Nie myli się pan – szepnęła. – Szukam kogoś.
– Ja tu wysiadam – rzekł. – Jeżeli pani pragnie, to moglibyśmy pogadać o tej sprawie. Mam właśnie pół godziny wolnego czasu. Zobaczę, co się da zrobić.
Przyjęła z wdzięcznością propozycję. Wysiedli i zaszli do małej kawiarenki na Nowym Świecie.
Ale gdy miała zacząć mówić, ugryzła się w język. W jej sytuacji zwierzać się temu jasnowidzowi nie było bezpieczne. Z drugiej strony – tylko on mógł coś pomóc!
Zdecydowała się.
– Szukam kogoś – powtórzyła niepewnie.
– Kogo?
– Wszystko jedno.
– Dobrze – rzekł. – Niech pani nie mówi. Mnie wystarczy jakiś przedmiot, należący do tej osoby, przedmiot, z którym ona była w bliskiej styczności. Czy pani ma coś takiego?
Maja przypomniała sobie, że ma w torebce ołówek Leszczuka. Dać, czy nie dać? Jeżeli da, to on gotów jeszcze przejrzeć wszystkie ich tajemnice!
Ale Hińcz, który stał się naraz poważny i jakiś nerwowy, ujął ją za rękę.
– Ze mną może pani mówić szczerze – rzekł – i radzę, niech pani mówi.
– Dlaczego?
– Bo ja mogę się pani przydać. Ja honorariów żadnych nie biorę, a jeśli się panią zainteresowałem, to z innych względów. Pani jest pierwszorzędnym obiekttem dla mnie. Zauważyłem to już w tramwaju.
Pasja badacza wyjrzała mu z oczu.
Podała mu ołówek, który Leszczuk pożyczył jej przed paroma dniami, gdy rysowała plan willi. Obejrzał go dokładnie.
– Tu są ślady zębów – rzekł.
– A tak, jego posiadacz gryzł go często. Ma taki zwyczaj.
– Tym lepiej.
Zamknął ołówek w dłoni i opuścił powieki. Nagle ręka zaczęła mu drżeć i zaczął oddychać ciężko.
– Chodźmy stąd – rzekł gwałtownie. – Tu nie mogę się skupić. Niech pani pójdzie do mnie! Chodźmy zaraz!
Zawołał taksówkę.
– Czy pan coś… odczuł?
– To jest najdziwniejszy ołówek, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia! – odparł półgłosem Hińcz, przyglądając się jej uważnie.
Maji zrobiło się nieprzyjemnie. Już od dłuższego czasu tyle rzeczy dziwnych i strasznych działo się dokoła niej. A może ten Hińcz jest szarlatanem, albo, wiedząc, iż jest zamieszana w sprawę Maliniaka, pragnie w ten sposób dowiedzieć się czego.
On zaś usiadłszy na fotelu za biurkiem i trzymając ołówek w dłoni, mówił:
– Widzę go. Młody chłopak, lat może dwadzieścia, ciemny blondyn, kapelusz jasny. Idzie…
– Gdzie?
– Zaraz. Proszę nie przerywać: idzie szosą, nie widzę kierunku. Aha, słup kilometrowy. 157. Jest na sto pięćdziesiątym siódmym kilometrze. Jest zmęczony, ale…
– Co?
Hińcz skupił się.
– Nie, nie! Nie idzie, tylko pisze… Coś pisze tym ołówkiem na ścianie. Ściana biała, gruba. Zaraz, idzie szosą! Cóż to znaczy? Jemu zagraża niebezpieczeństwo.
– Niebezpieczeństwo?
– Ten człowiek jest w niebezpieczeństwie… wielkim. Trzeba go natychmiast ratować! On chce zrobić coś… I w ogóle on jest albo szalony, albo… Coś jest dokoła niego, czy też w nim. Ach! Znowu coś pisze na ścianie. Nie rozumiem tego. Już nic nie widzę.
Hińcz wypuścił z rąk ołówek i spojrzał na Maję.
– Musimy go ratować – szepnął. – Nie rozumiem tego wszystkiego. Jednocześnie widzę dwóch ludzi – tego, który idzie i tego, który pisze – to mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Ale oni obaj są w straszliwym niebezpieczeństwie.
– Dlaczego?
– Widzi pani, tego dobrze nie wiem. Ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się mieć do czynienia z rzeczą tak złą, jak ten ołówek. To jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek wziąłem do ręki. A on należał do tego człowieka. I zresztą kiedy widziałem go na szosie idącego.wyczuwałem to – że w nim zaczyna się rodzić furia. Może to obłęd? A co najdziwniejsze, to że z wyglądu wydaje się zupełnie normalny.
Czy pan wierzy, że są rzeczy złe i dobre? – spytała, spoglądając na ołówek. Wszystko mieszało się jej w głowie.
Dużo jest jeszcze na tym świecie tajemnic zupełnie niepojętych dla umysłu ludzkiego – odparł. – Widzi pani, ja z moimi właściwościami, czy też uzdolnieniami, ciągle ocieram się o takie zagadki. Ale im więcej jest tajemnic, tym bardziej jedno staje się oczywiste i jasne, a mianowicie – najprostsze nakazy sumienia, prawo moralne. Wielu rzeczy nie wiemy, ale co jest dobre, a co złe – to wiemy od razu i na pewno. Może panią zdziwi, co powiem, ale jestem człowiekiem głęboko wierzącym.
Zmienił ton.
– Tego chłopaka nie można tak zostawić! Z nim stanie się coś niedobrego.
– Musimy zaraz go odnaleźć. Ale jak?
– Sto pięćdziesiąty siódmy kilometr? – zapytała Maja.
– Tak. Widziałem wyraźnie słup.
Dokąd mógł iść Leszczuk? Dlaczego szedł piechotą, zamiast jechać koleją? Co to była za szosa?
A może Hińcz mylił się, bredził?
Maja przypomniała sobie, że droga z Połyki łączy się z szosą lubelską na sto sześćdziesiątym drugim kilometrze tej szosy.
– Niech pan mi opisze, jaki to mniej więcej był krajobraz?
Zgadzało się. Okolica płaska, lesista, poprzerzynana wodami.
– Domyślam się, co to może być. Znam te strony.
Wyjaśniła mu pokrótce sytuację geograficzną. Zajrzał do rozkładu jazdy. – Za dwie godziny odchodzi pośpieszny. Nie mamy czasu do stracenia. Niech pani spakuje najpotrzebniejsze rzeczy. Spotkamy się na dworcu.
– Pan jedzie ze mną?
– Naturalnie.
W pociągu Maja opowiedziała Hińczowi całą historię swej znajomości z Leszczukiem z najdrobniejszymi szczegółami.
Była zupełnie szczera. Nie zataiła nawet, że to on zabił Maliniaka. Była już zbyt zmoczona, ażeby cokolwiek ukrywać.
A zresztą Hińcz wzbudzał w niej zupełne zaufanie. Opowiedziała mu o snach i o tych ustach okropnych, sinych i o tym, jak fatalnie na siebie oddziaływali.
– Jeżeli on zabił, to i ja mogłabym zabić – mówiła gorączkowo – my mamy identyczne natury! Ja to wiem! Jeżeli on jest taki, to i ja jestem taka… i ja jestem taka!
Hińcz skupił się. Jego mądre badawcze spojrzenie zdawało się przenikać Maję do głębi.
– Jest to jedna z najdziwaczniejszych historii Jakie słyszałem – szepnął. Ale niech pani nie traci nadziei. Ta historia byłaby zresztą niezmiernie prosta i psychologicznie zrozumiała. Jeżeli on rzeczywiście jest tak podobny do pani, to jasne się staje, dlaczego tak niedobrze na siebie wpływacie. Pani jest niezmiernie żywotna, intensywna, agresywna. Otóż jeżeli taka natura znajdzie sobie naturę krewną, wówczas ta żywiołowa i burzliwa energia doznaje pomnożenia, on pobudza panią, pani – jego i tak już piętrzy się bez końca. Ta energia jest sama w sobie bezcennym skarbem. Ale jeżeli nie zostaje skierowana ku dobremu, wówczas przemienia się w niszczący żywioł.
– A w danym wypadku musiało to nastąpić – ciągnął dalej – gdyż od pierwszej chwili straciliście do siebie zaufanie i szacunek. Tak, to wszystko byłoby jasne, gdyby…
– Gdyby co?
– Gdyby nie przyplątały się tutaj jakieś czynniki… inne. Te usta. Sny. Ołówek. To wszystko są już zjawiska innego rzędu. Powiedzieć pani szczerze? Mam wrażenie, że on jest opętany.
– Czy pan wierzy w to?
– Wierzę, że człowiek może stworzyć w sobie warunki, w których zło ma niego ułatwiony dostęp. Taki człowiek przyciąga do siebie zło, jak magnes. A świecie jest mnóstwo ludzi i mnóstwo miejsc przepojonych złem. Niech pani uważa na siebie, a przede wszystkim niech pani nie traci nadziei.
Zdawało się jej, że śni. To wszystko nie mogło być prawdą. Zalatywało średniowieczem, czarownicami. A jednak mówił to człowiek ultranowoczesny.
Więc Leszczuk był opętany? Zabił w szale?
To ją napełniało nadzieją. Ale i zgrozą.
Myśl, że Leszczuk błąka się gdzieś po drogach w tym stanie, nieświadomy ni czego i niezdolny do obrony, była straszna.
– Niech pan go ratuje – szepnęła.
Dojeżdżali już do stacji. Zmrok ogarniał miasteczko – był wieczór, godzi siódma.
Maja z łatwością uzyskała potrzebne informacje. Ktoś’ bardzo podobny do Leszczuka przyjechał rannym pociągiem i poszedł drogą do Połyki.
Przeczucia Hińcza i domysły Maji okazały się trafne.
Wzięli dorożkę i pojechali, jak tylko można było najprędzej.
Zamek ukazał się im w oddali między drzewami, osnuty u podnóża mgłą.
Ale Hińcz kazał stanąć dorożkarzowi.
– Robimy głupstwo! Przecież widziałem go na szosie. Jedźmy tam – to jest punkt wyjścia dla naszych poszukiwań.
Pojechali więc na szosę, na ten sto pięćdziesiąty siódmy kilometr. Hińcz rozejrzał się.
– Tak, to samo widziałem. On szedł w tamtą stronę.
Dłuższy czas jechali w milczeniu. Wtem Hińcz znowu kazał stanąć dorożkarzowi i wysiadłszy, zbliżył się do małego owocowego drzewka, zasadzonego tuż przy szosie. Przyglądał mu się badawczo.
Na pierwszy rzut oka nie różniło się ono niczym od innych drzewek. Ale przy bliższym obejrzeniu widać było, iż jest poharatane nożem. Gdzieniegdzie kora była naddarta. Niektóre gałązki były popodrzynane, trzymały się tylko na włosku.
Hińcz rozpatrywał te rany z wielką uwagą.
– Jedźmy! – zawołała niecierpliwie Maja. – To zwykłe wyczyny wiejskich łobuzów!
– Czyż pani nie widzi, że to drzewko pokaleczone jest w sposób szczególny? Łobuz poodcinałby gałęzie, gdyby mu coś na tym zależało. A te gałązki są przecięte tylko do połowy. Tego nie dokonała łobuzeria, tylko złość. To jest zrobione z wyrafinowaną złością.
– Pan myśli, że Leszczuk…
– Bardzo możliwe.
Maję przeszedł dreszczyk. Po cóż on się znęcał nad tym drzewkiem? Czy oszalał? Ona sama bliska była szaleństwa.
– Jedźmy, jedźmy!
Wkrótce napotkali kilku robotników, wracających z roboty przy szosie.
– Tak jest! Widzieli takiego młodego pana, będzie już ze trzy godziny, jak szedł w stronę Koprzywia…
Tak nazywało się miasteczko.
– Wynika z tego, iż on błąkał się po okolicy. Prawdopodobnie wrócił na wieczór do Koprzywia. Możliwe, że zastaniemy go w zajeździe. Zawrócili, ale jeden z robotników zatrzymał ich.
– Ten pan to chyba szalony – rzekł.
– Dlaczego?
– Podszedł do mnie i pytał, która godzina. Powiedziałem mu sprawiedliwie, a on mnie na nogę nastąpił, mało mi palców nie połamał.
– Może przypadkiem? – zapytał Hińcz.
– Gdzie ta?! Jeszcze żeby podeszwą nastąpił, to nie mówię. Ale on obcasem mi wjechał na palce. Umyślnie nogę wykręcił i obcasem mnie przygniótł.
– Zwariował! – szepnęła Maja.
– Gorzej – rzekł jasnowidz – czy pani nie widzi, że to wszystko jest nadmiernie złe. Wolałbym, żeby pobił tego człowieka, niż żeby mu przydeptywał nogę – obcasem. Ten obcas stanowi właśnie o tym, że postępek jego wykracza poza granice normalne.
– Po cóż go szukamy! – wykrzyknęła. – I tak trzeba będzie oddać go w ręce policji!
– Spokojnie, spokojnie. A może to nie on zamordował Maliniaka? A zresztą niepoczytalność jego jest wyraźna.
Tak ją pocieszał, ale Maja trwała w krańcowej rozpaczy.
Pomimo wszystko nie mogła uwierzyć Hińczowi, że Leszczuk był opętany. To brzmiało zbyt fantastycznie.
Przekonana była, że oszalał. A jeśli nie oszalał – był mordercą. Powrócili go Koprzywia około północy i skierowali się wprost do miejscowego „Hotelu Polskiego”, który był jedynym możliwym zajazdem w całym miasteczku.
Hotel był małym.piętrowym, drewnianym domkiem o kilku pokojach gościnnych. Na parterze mieściła się restauracja. Zawiadywał nią zażywny pan Kotlak, który ukłonił się nisko, ujrzawszy pannę Ochołowską.
– Owszem, owszem. Niedawno przybył taki pan, wynajął pokój i teraz śpi pewnie, bo zgasił światło.
Maja i Hińcz odbyli krótką naradę. Trudno było przewidzieć, jak Leszczuk zachowa się na ich widok. Mogło nastąpić wszystko.
Hińcz uznał, że rozsądniej będzie poczekać do rana, niż budzić go po nocy – wynajął więc pokoje dla siebie i dla Maji oraz zadysponował kolację.
Jedli mięso, gdy niespodziewanie wszedł Leszczuk i usiadł przy stoliku pod oknem.
Na szczęście wesoła kompania, złożona z kilku podchmielonych gospodarzy, zasłaniała ich przed nim.
Maja z zapartym tchem patrzyła na jego wynędzniałą twarz.
Czy był szalony? Zachowywał się normalnie. Zamówił befsztyk głosem cichym i nieśmiałym, wydawał się zawstydzony i bezbrzeżnie smutny – aż łzy napływały jej do oczu.
Serce jej ścisnęło się, chciała podejść – lecz Hińcz rozkazującym gestem wstrzymał ją.
Pragnął jeszcze obserwować. Usłyszeli, że Leszczuk wypytuje o drogę do Połyki.
– Chciałem tam pójść dzisiaj, ale zabłądziłem w lesie i wyszedłem na szosę – mówił.
– Więc to jest ten chłopak? – szepnął Hińcz, nie spuszczając z niego oczu.
– Pan szanowny do pani Ochołowskiej? – wypytywał ciekawy restaurator.
– Niee, mam inny interes.
– Do lasu? Drzewo oglądać?
– Niee, mam inny interes.
Zaczął jeść, ale po chwili odsunął talerz. Wzrok jego przykuł pewien przedmiot, leżący na oknie koło niego.
Był to lep na muchy. Na papierze pokrytym klejem dziesiątki much walczyły ze śmiercią, wydobywając ostatkiem sił jedną łapkę, aby pozostałe tym głębiej zanurzyć – papier pełen był okropnych wysiłków małych, konających z wyczerpania istot
– Niech pan to zabierze stąd – rzekł pośpiesznie Leszczuk.
– Lep? Gdzie mam zabrać? – zapytał zdziwiony pan Kotlak.
– Wszystko jedno! Żeby to nie było przy mnie! Prędzej!
Restaurator spojrzał na niego zdziwiony, ale lep zabrał i przeniósł na sąsiednie okno.
Wówczas stała się rzecz dziwna. Leszczuk wstał – po czym skierował się nagle do lepu z muchami i zaczął palcem dobijać muchy jedną za drugą, jedną za drugą.
Chłopi podnieśli się z ławy i przypatrywali się temu zdziwieni, a gospodarz zapytał:
– Pan szanowny muchy zabija?
– Niech się nie męczą – wyrzekł jakimś zdławionym, nieswoim głosem Leszczuk.
A mówiąc to, zabijał je coraz prędzej, coraz prędzej… i miało to dziwny charakter, iż wreszcie jeden z chłopów odezwał się:
– A dosyć już tego dobrego!
W tej samej chwili Leszczuk rzucił się na niego. Piana mu wystąpiła na usta…
Porwał go obiema rękami za głowę i przerzucił sobie przez plecy z niesłychaną siłą. Zaczął miotać się z przerażonym chłopem po całej salce.
Tamci rzucili się na ratunek.
Maja i Hińcz zostali odepchnięci w kąt. Powstało kłębowisko na podłodze, a bufet runął z trzaskiem i brzękiem tłuczonego szkła.
I naraz z tej kopy ludzkiej wydarł się przerażony, straszliwy ryk:
– Jezus Maria! Jezus Maria!
Leszczuk całym ciałem uderzył w okno, wyłamał je i znalazł się na dworze. Ale zanim uciekł zatrzymał się jeszcze na moment. Obejrzał się i – zabił jeszcze jedną muchę na lepie. Zniknął. Chłopi wysypali się za nim hurmem.
– Trzymaj! Łapąj!
Miasteczko obudziło się. Otwierały się okna i drzwi, a w nich stawali wystraszeni ludzie. Pościg przelatywał uliczkami, jak złowieszcze widmo.
Hińcz nie mógł dotrzymać kroku Maji, ale wydzierającą się naprzód dziewczynę schwycił za rękę i nie puszczał. Oboje biegli z tyłu.
– Zabiją go! – szeptała Maja, jak w gorączce.
Z dala dobiegł ich nowy ryk. Chłopstwo otoczyło chałupę na krańcu miasteczka. Ludzie uzbrojeni w pałki, kosy i widły, przez płot wdarli się do wnętrza zabudowań.
– Tu się schował! – wołali. – Na strychu jest!
– Za ucho mnie złapał! – wył właściciel chałupy.
– Muchy na lepie zabijał! Bić go! Bić go!
– Dom podpalić!
Gdyby Leszczuk pobił ich dwakroć więcej, nie byliby tak rozjuszeni. Co ich doprowadzało do szału to właśnie te drobne, a dzikie fakty, jak złapanie za ucho, albo zabicie muchy. To dopiero było łajdactwo! Bić go!
Maja podeszła do nich.
– Ludzie, czyście powariowali? Przecie on uciekł przez stodołę na tamtą stronę.
– Którędy?!
Wielu poznało pannę Ochołowską z Połyki. Niektórzy zdjęli czapki, ale zaraz odezwały się głosy:
– Nie uciekł! Tu jest! Tędy wpadł i po drabinie wylazł na strych.
– A ja wam mówię, że uciekł tamtą stroną!
Hińcz nieznacznie skierował się na podwórze i korzystając z zamieszania i prowadził konia ze stajni, przywiązał mu do ogona duży wiecheć słomy i podpalił. Koń stanął dęba i pogalopował na pola.
– Ucieka! – krzyknęli słysząc tętent – konia złapał!
Wszyscy rzucili się na tyły domu.
Tymczasem Leszczuk rozerwał pokrycie dachu i błyskawicznie zsunął się na ziemię.
Przez moment Maja dojrzała go, jak stał półprzytomny, dziki i drżący, zatracony. Chciała zawołać. Lecz on w paru susach dobiegł do studni, położonej po drugiej stronie ulicy w pobliżu zabudowań. Była to głęboka i wąska, okrągła stu z olbrzymim żurawiem.
Leszczuk bez namysłu wskoczył obiema nogami do wiadra i spuścił się i z nim do studni.
Chłopi wracali, wrzeszcząc:
– Czekajta! Nie uciekł! Konia podpalił! Pilnować go! Tu jest! Na strychu siedzi!
Znowu otoczyli dom. Maja i Hińcz z trwogą oczekiwali, kiedy chłopi spostrzegą, że żuraw jest zanurzony, chociaż przed chwilą wiadro wysoko bujało w powietrzu.
Kilku z nich oparło się o ocembrowanie studni i wystarczyło im spojrzeć w dół, aby odkryć Leszczuka. Jeżeli nie pogrążył się wraz z wiadrem na dno. Może wiadro opadając nabrało wody – a w takim razie los Leszczuka był już przypieczętowany.
Chłopi pomimo wszystko bali się wejść na strych. Jeden drugiego popychał.
– Te! – krzyknął pan Kotlak do chłopaka. – Przynieś dubeltówkę! Jest za szafą! Duchem!
Maja popędziła co sił w stronę hotelu, wpadła do opustoszałej restauracji, wydobyła zza szafy dubeltówkę. Była nabita. Nie namyślając się wystrzeliła z obu luf w powietrze.
Rzuciła dubeltówkę na ziemię i uciekła.
Chłopi nadbiegli, zaalarmowani odgłosem strzałów.
Hińcz dopadł Maji.
– Czy to pani strzelała?
– Ja. Ja. Ale biegnijmy do studni.
Już z daleka spostrzegła, że żuraw jest w normalnej pozycji. Leszczuk zdołał umknąć. Ale co teraz będzie? Gdzie go szukać? Co jeszcze za okropności gotów wyrządzić? Na próżno się rozglądali. Wszelki ślad przepadł.
– On zwariował! – mówiła Maja, złamana. – To furiat! Śmierć byłaby dla niego najlepsza!
I ta straszna myśl, że zwariował przez nią, że to ona go do tego doprowadziła…
Ale Hińcz był innego zdania.
– Nie! – upierał się – to jest coś innego! W jego czynach jest jakiś nadmiar złą! Furiat pobiłby ludzi, ale nie zabijałby much! Nie zabiłby zwłaszcza tej ostatniej muchy. Na to, aby wydobywszy się z takiej bójki, jeszcze zatrzymać się i rozgnieść muchę, trzeba czegoś więcej, niż szaleństwa. I jak to dziwnie się zaczęło. Przecież on z początku rozgniatał te muchy z litości, bo nie mógł znieść ich cierpień, a dopiero w trakcie zabijania nawiedził go szal. Zabicie ostatniej muchy było już czynem diabelskim. Ale ten chłopak nie wygląda na to! Błagam panią, niech pani nie dopuszcza zwątpienia! Niech pani ufa! Uratujemy go!
Po parogodzinnych bezowocnych poszukiwaniach powrócili do hotelu. Około siódmej rano zastukał do niej pan Kotlak – że jeden gospodarz chce się rozmówić z panną Ochołowską w pilnej sprawie. Maja, która nie zmrużyła oka przez całą noc, natychmiast wyszła do niego. Pokłonił się jej czterdziestoletni może mężczyzna, czerstwy, suchy, mocny.
– Mam coś na osobności – rzekł.
– O co chodzi? – spytała, gdy wyszli przed dom.
– Chciałem powiedzieć, że ten pan co się wczoraj z ludźmi pobił jest u mnie.
– U was? To znaczy – gdzie? – zapytała, ukrywając wzruszenie.
– W mojej chałupie. Ja mam kawałek gruntu stąd o pięć kilometrów, pod lasem, w Zaniwczu. Ten pan śpi tera, a kazałem mojej, żeby pilnowała.
– Kto was do mnie skierował? Chłop uśmiechnął się domyślnie.
– Niedaleczki mam do Połyki, to kiedyś widziałem jaśnie panienkę z tym panem i wiem, że jest ze dworu.
– Odwdzięczę się wam.
Natychmiast zawołała Hińcza i pojechali razem z chłopem. Jasnowidz wmusił w nią przed wyjazdem szklankę ciepłego mleka.
Wspaniały poranek złocił rżyska. Ogromna cisza panowała na polach. Hińcz wypytywał chłopa o szczegóły.
– Niech ręka Boska broni! Żeby nie ja, już by było po nim! – rzekł chłop.
– Jak to?
– Rankiem pojechałem do lasu polyckiego po chrust. Idę linią, aż tu coś czerni się w zagajniku, tam między Zaniwczem a Dębinkami.
Maja drżała.
– Myślę sobie – dzik nie dzik. Aż tu przybliżam się i widzę, że ten pasek od spodni zdejmą i na gałąź zakłada. Od razu zmiarkowałem co się święci, ale jakem kaszlnął, to zaraz przestał i tylko tak sobie poczekał ze dwie minut. On czeka i ja czekam – ja czekam i on czeka – aż tu widzę, podchodzi i napiera się do mnie.
Jednakże chłop, chociaż wydawał się dosyć oświecony, a rysy miał inteligentne, nie umiał znaleźć ściślejszego określenia.
– Ano napierał się – powiedział. – Jeszcze potem szedł za mną aż do domu i cały czas się napierał. Aż go moja kobieta musiała odganiać ode mnie. Do nikogo się tak nie napierał, tylko do mnie. O, tam jest moja chałupa – dodał, ukazując małe gospodarstwo zupełnie odosobnione pod lasem.
Pomożecie nam – rzekł Hińcz. – W razie gdyby nie chciał iść z nami, trzeba będzie go związać i odwieźć do Połyki. Ale zaraz. Czekajcie no. Najpierw my tu cichaczem podejdziemy pod płot, a wy go wyprowadzicie na podwórze – chciałbym zobaczyć, jak on się „napiera”.
– Na co to? – gorączkowała się Maja. – Znowu nam ucieknie.
Ale Hińcz nie podzielał jej obaw. Ze słów chłopa wywnioskował, że Leszczuk jest już zupełnie wyczerpany. Natomiast wydawało mu się niezmiernie ważne poznać dokładnie charakter jego szaleństwa.
– Jest to bardzo ciekawe, że chłop nie umiał określić tego „napierania się”. Tu znów prawdopodobnie mamy do czynienia z czymś, odbiegającym od normy, Niech pani pamięta, że trudności dopiero się rozpoczęły. Póki nie będziemy mieli klucza do jego choroby, nie potrafimy jej opanować.
Jakoż zachowanie się Leszczuka w pełni potwierdziło jego oczekiwania.
Chłop wyprowadził go przed dom jak było umówione i kilkakrotnie przeszedł z nim przez całe podwórze. Leszczuk mógł wzbudzić litość w najbardziej zatwardziałym sercu.
Słaniał się na nogach, był zbity i bezsilny – a jednocześnie ta sama smutna łagodność Jakaś beznadziejność człowieka zgubionego przejawiała się w całej jego postaci, w każdym jego poruszeniu.
I rzeczywiście, jak mówił chłop, „napierał się” w sposób nie ulegający wątpliwości.
Wyglądało to tak, jakby chciał coś powiedzieć temu chłopu, a nie mógł – jakby chciał wejść z nim w jakiś kontakt. Przysuwał się do niego blisko, blisko garnął się do niego, szedł za nim, jakby tajemniczy magnes przyciągał go ze szczególną siłą.
Miało to charakter niezbyt przytomny, ale przejawiało się tylko w stosunku do chłopa. Na jego żonę, która niechętnie przyglądała się tym manewrom, nie zwracał żadnej uwagi.
Chłop był rozśmieszony – coraz zerkał na płot, za którym stał Hińcz z Mają i robił ucieszne miny.
– Nie ma potrzeby go wiązać – mówił powróciwszy do nich – coś sobie we mnie uwidział i pójdzie za mną, jak ten pies.
Stanęło na tym, że Maja pojedzie pierwsza do Połyki i przygotuje wszystko na przyjęcie Leszczuka. Przede wszystkim chodziło o ukrycie tej sprawy przed gośćmi pensjonatowymi.
Hińcz obawiał się zresztą, aby widok dziewczyny nie wywołał w Leszczuku zbytniego wstrząsu. Miał nadzieję, że przy pomocy chłopa uda mu się odstawić go do Połyki bez większych trudności.
Maja pojechała przeto oklep na koniu, drogą na przełaj przez las. I wkrótce potem zajechała przed boczne wejście do dworu połyckiego furmanka, z której wyniesiono Leszczuka i przetransportowano do jednego z pokojów na górze.
Nie mógł już chodzić. Upadał ze zmęczenia. Nie wiedział prawie, co się z nim dzieje. Nie poznał nawet Połyki. Nastąpiła reakcja i chłopak znalazłszy się w łóżku, momentalnie stracił przytomność.