39297.fb2
… Maja nie próbowała nawet dobijać się do drzwi, zatrzaśniętych przez Cholawickiego. Nie próbowała prosić, ani wołać. Wiedziała, iż to na nic się nie zda. Usiadła na łóżku i siedziała tak bez ruchu, oczekując…
Czego?
Było tu ciemno… Nie mogła w ciemnościach dojrzeć tej rzeczy ohydnej, ruszającej się na kołku, ale wiedziała, że ona jest – i rusza się.
Z początku zdawało jej się, że to wcale nie jest tak straszne, jak mówił Skoliński i jak ona sobie wyobrażała.
Była nawet zadowolona, że raz się przekona – co to takiego jest. I była przygotowana na wszystko.
Mijały kwadranse. I w ciemnościach czuła, że ruch wzmaga się i wzrasta nieznana wściekłość, miotająca się na wieszaku.
A jednocześnie myśl jej pracowała niestrudzenie, snując coraz to inne przypuszczenia na temat tego, co miało się tu zmaterializować.
Daremnie całą siłą woli odwracała od tego uwagę, starała się myśleć o rzeczach trzeźwych i konkretnych. Na dnie kołatało pytanie – co będzie? Co się wykluje?
Czy to coś rzuci się na nią? Czy też tylko ukaże się jej – a może sam ten widok wystarczy, aby ją zdruzgotać na zawsze? A może to coś wejdzie w nią. Zarazi ją, opanuje jak Leszczuka i ona…
I jeszcze to przeświadczenie, że gdyby Cholawicki nie był absolutnie pewny, że ona tego nie wytrzyma, nie zamknąłby jej tutaj – nie przywiódłby jej tu…
Ciemno.
Usłyszała głosy przez okno – zdawało jej się, że rozróżnia głos Hińcza, ale nie była pewna… a do okna nie mogła już podejść. Za blisko kąta, w którym ruszała się płachta.
Czuła, że słabnie. Na próżno powtarzała sobie, że dobrowolnie przyszła, że przezwycięży zwierzęcy lęk, że los jej i Leszczuka od tego przezwyciężenia zależy.
W ciemnościach – zamiast odzyskiwać siły, słabła – i już czuła drżenie muskułów twarzy, zimno potu na czole i nadchodzącą, śmiertelną panikę. Trzymała się resztą ambicji.
Nie, nie ulegnie. Nie podda się. Nie da się temu w kącie, ruszającemu się… Ale zęby zaczęły jej dzwonić. A konwulsyjny ruch na pewno wzrastał.
– Boże! Boże!
Wtem usłyszała, że Cholawicki nadchodzi – ale krok jego był ciężki, i mówił coś. Do siebie?
Drzwi się otworzyły. Rzuciła się do nich.
Gotowa była błagać Cholawickiego, by ją puścił.
Lecz coś uderzyło ją mocno i padło na podłogę, a gdy w przerażeniu cofnęła się, sekretarz zatrzasnął drzwi.
– Masz gościa! Bawcie się dobrze! – tyle tylko powiedział i znowu – kroki jego ucichły.
Nie śmiała się odezwać. Aż wreszcie usłyszała urywany Jakby zachłystujący się głos Leszczuka.
– To ja.
Najwyższym wysiłkiem woli wyszeptała zdumiona:
– Skąd?!
– Proszę mnie rozwiązać – usłyszała zamiast odpowiedzi.
Nachyliła się nad nim i gdy pracowała nad rozluźnieniem więzów, szeptem wytłumaczył jej, co się stało i dlaczego dał się związać Cholawickiemu.
Maji zdawało się, że tu nie wolno mówić – że głos ludzki narusza coś w tej komnacie – i prowokuje…
I z jednej strony obecność Leszczuka wyrwała ją z panicznego odrętwienia, by ła czymś ludzkim i kojącym w tym nieludzkim miejscu. A z drugiej, kiedy tak stała przy nim w ciemnościach, nie miała najmniejszej gwarancji, czy on nie oszaleje ze strachu, nie rzuci się, nie zrobi czegoś, nie dostanie ataku – i to jeszcze podwajało grozę.
Jeżeli ona się bała, to cóż dopiero on!
Nie widziała go. Nie mogła sprawdzić, jaki on jest w tej chwili.
Milczeli.
– Czy to tam? – zapytał naraz. – W której stronie? Tam?
Ujął ją za rękę i wskazał kierunek.
– Tak.
– Rusza się?
– Rusza.
Trwali w milczeniu. I znowu bezbrzeżny wstręt, zgroza, szał wzrastający w ciszy, ruch konwulsyjny. Maja myślała, że teraz, teraz się zacznie, kiedy on tu jest, między nimi musi, musi się zrobić coś, już nie ma rady! I obecność jego w ciemnościach zamiast ją uspokajać, jeszcze bardziej przerażała.
Czyż lada chwila nie ogarnie go szał i nie pocznie się coś okropnego? Takie widać było przeznaczenie!
Wtulona w kąt nie śmiała się ruszyć. Czekała.
I nie mogła zdobyć się na żadne pytanie, gdyż miała pewność, że dosłyszy w jego odpowiedzi akcent przerażenia – a wówczas sama nie wytrzyma i runie w strach głową naprzód!
Była pewna, że on nie może się ruszyć, nie może mówić ze strachu.
Wtem usłyszała:
– No i co? Nic nie ma? A ja myślałem, że tu naprawdę coś się odbywa?
Schwyciła go kurczowo za rękę.
– Nie czuje pan… Że to się rusza? Rusza?
Roześmiał się.
– Nic nie czuję! To się pani zdaje! Co się ma ruszać! Jeżeli pani chce, to ja wyrzucę za okno tę ścierkę i tyle!
Czy oszalał? Czy zapomniał gdzie się znajduje? Maji jego ton wydał się – niemożliwy, nieprawdopodobny.
– Cicho!
Lecz on uczynił kilka kroków w głąb komnaty.
Maji serce przestało bić!
Teraz! Jeżeli on dotknie tego! Musi coś się stać! Niech nie dotyka!
Miała wrażenie, że coś trzaśnie – jęknie – coś nagle wystąpi na jaw…
On zaś ruszał się w tym kącie.
I gwizdał!
Poświstywał przez zęby.
– Nie mogę namacać. Aha, już mam! Na kołku wisi? Zwykły ręcznik i tyle! Zawracanie głowy. No, won!
Ujrzała jego sylwetkę na tle okna – i ruch ręki, którą wyrzucał ręcznik. A włosy jego wydały jej się dziwne.
– Już po strachu! A jeśliby ten Cholawicki do nas się przyplątał, to mu mordę zbiję. Musimy tu posiedzieć do rana, a potem…
Nie dokończył.
Blat pieca kuchennego pod ścianą uniósł się, wyrwany, i z łoskotem trzasnął o kamienną podłogę. Coś rozsadziło piec.
Krzyknęła.
A tam w piecu coś grzebało się, ruszało i dyszało – jakaś masa.
Aż wreszcie niewyraźne światło zapałki zalało izbę.
W tym świetle ujrzała wysoką, charaktery styczną postać Handrycza, który gramolił się powoli na ruinach pieca.
Chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili z głębi zamku rozległy się strzały.
– Uciekajcie tędy! – krzyknął chłop – tu jest przejście! Żywo!
I podczas gdy Maja i Leszczuk niknęli w czeluściach pieca, on stał i rozglądał się naokoło z twarzą skupioną i żałosną.
– Ja tu już byłem – szepnął.
– A zatem – mówił Hińcz, wchodząc wraz z profesorem Skolińskim do starej kuchni – możemy odtworzyć sobie mniej więcej tragedie, która tu ongiś miała miejsce.
Było jasno. Za oknem świergotały ptaszki. Izba pozbawiona ręcznika wyglądała pogodnie i przyjemnie.
– Wyobraźmy sobie – ciągnął dalej jasnowidz – dzieje tej ostatniej nocy, kiedy to Franio doszedł do kresu wściekłości.
Książę jak zawsze przyszedł pod drzwi i błagał o zmiłowanie. Franio odpowiedział szyderstwem.
– Ja ci przebaczę! – wołał, pociągając palcem po gardle, co miało znaczyć, iż zarżnie siebie i ojca.
Widzi pan tę szparę w drzwiach? Przez tę szparę książę ujrzał ruch Frania.
Po czym w przystępie furii nieszczęsny chłopak porwał ręcznik i zadusił się, wpychając go sobie w usta i okręcając na szyi. Książę zemdlał. A kiedy powrócił do przytomności, zastał już Frania bez życia.
Obaj nachylili się nad piecem.
– Tak – rzekł profesor – na dnie jest przebity otwór, rodzaj komina, który sięga aż do piwnic. Prawdopodobnie to jakaś nie dokończona przeróbka sprzed lat.
– Widzę to! – mówił Hińcz przymykając oczy. – Jak książę ocknąwszy się z omdlenia traci do reszty zmysły. Jak wpada do komnaty, nie wie, co zrobić z ciałem, chce ukryć przed sobą samym i przed innymi okropny fakt, wreszcie w pośpiechu, w obłąkaniu, wsadza ciało do pieca – i ciało zapada się aż na sam dół!
Profesor wysunął głowę z pieca.
– Aha! Teraz rozumiem, dlaczego urządził sobie tę kapliczkę w lochach. Było to miejsce, gdzie – według jego obliczeń – tkwiły ukochane zwłoki.
– Nie wiedział, iż komin ten łączy się z podziemnym przejściem, wychodzącym poza obręb zamku. Nie wiedział, że Franio nie udusił się, a tylko stracił przytomność.
Nie przyszło mu na myśl, że nikt w ten sposób nie mógłby się udusić. I wreszcie nie wiedział, że Franio, wydostawszy się z zamku, straci zupełnie pamięć wskutek szoku nerwowego.
– Dziwi mnie, że nikt z ludzi tutejszych w Handryczu nie rozpoznał Frania – rzekł profesor.
– Pytałem o to Handrycza – odparł Hińcz. – Opowiadał mi, jak ocknął się w Lublinie po paru tygodniach, chory na tyfus. Zaopiekowali się nim ludzie. Utratę pamięci przypisywał chorobie.
Tam spotkał się ze swoją obecną żoną. Powrócili tu dopiero po latach. W każdym razie ona jedna domyślała się, że mąż ma coś wspólnego z legendą o Franiu i z zamkiem, ale taiła to przed nim ze zrozumiałych powodów.
A książę? Książę, chwytając się ślepo ostatniej nadziei – jak to czynią szaleńcy – wmówił w siebie, że ten okrutny gest Frania był znakiem przebaczenia! Ciągle oczekiwał, że Franio przebaczy mu jak zapowiedział. I
– Więc Cholawicki siedział tu całą noc i nic nie zobaczył. Skąd w takim razie dowiedział się o znaku?
– Od Ziółkowskiej. Ta baba była z nim w zmowie i powiedziała mu o naszym odkryciu podczas seansu. W komnacie nic nie zobaczył, choć przesiedział całą noc. Ręcznik ruszał się coraz mocniej – a potem coraz słabiej. Nic się nie ukazało.
– Więc tu, właściwie, nic nie straszyło? – dopytywał się z rozczarowaniem Skoliński.
– Nic. Tyle tylko, że ręcznik się ruszał.
Wyszli z komnaty i znaleźli się na dziedzińcu zamkowym. Słońce przypiekało.
Jaskrawe światło południa obnażyło posępne opuszczenie starego zamku. Kępy traw, sterczące ze szczelin wśród rozluźnionych głazów podmurowania spękane tynki, rude plamy zmurszałej cegły, szare zacieki, zielone liszaje porostów.
– Za kilka lat zostanie z tego kupa gruzu – bąknął niechętnie Hińcz.
– Pytanie.
– Chce pan remontować tę ruderę?
Mój układ z księciem nie przewiduje na razie tej możliwości. Cóż, spadkobiercą będzie Handrycz, ja tylko kustoszem, jeśli to nie za szumne słowo. Mam się opiekować ruchomościami, przeprowadzić ekspertyzę, rzeczy wartościowe prze kazać do muzeów…
– Zostanie ruina – wtrącił Hińcz.
– Przyszłość pokaże. Oczywiście, gdyby nikt się nie zajął zamkiem, pójdzie w gruzy. Ale książę ma jeszcze czas pomyśleć o wszystkim.
– Sądzi pan?
– Widuję się z nim co dzień i uważam że najzupełniej wraca do życia. Ten starzec był podobny do swego zamku. Narastały w jego psychice warstwy jakieś jakby pajęczyn i kurzu. Walnie się do tego przyczynił ten zbir, Cholawicki. Dręczył starego, znęcał się nad nim, to podsycał nadzieję, to drwił, to znów terroryzował go i straszył. Umiał wykorzystać maniactwo, choć nie rozumiał powodów tego stanu. Łotr, zimny, wyrafinowany łotr.
– Ale też zaplątał się w swoim łotrostwie.
Profesor ścinał w zamyśleniu laską wielkie liście łopianów i twarde osty pieniące się pod murem.
– Tak już jest z każdym łotrostwem.
– I jakże? Wygrzebie się?
– Z czego? Z postrzału?… Zapewne. Lekarze od razu twierdzili, że to lekka rana. Doktor Darasz twierdzi, że w ten sposób strzelają się dwa typy samobójców – albo komedianci, albo tchórze. Kula w pierś?… No, cóż. Dwa żebra złamane, mięśnie potargane… Bo też i kula z takiego odwiecznego gruchota – ogromna.
– Ale wyliże się.
– Książę nic o tym nie wie?
– Nic. Jeszcze nie wrócił do przytomności kiedy wywoziliśmy Cholawickiego. Grzegorz będzie milczał, choćby przez przywiązanie do staruszka. Handrycz takie.
– Raczej Franio. A cóż Franio mówi o projektach księcia?
– Zdaje się że nic nie ma przeciw temu.
– Więc.ostatecznie wygrał pan swoją partię, profesorze. Zamek zostanie przy księciu i Franiu, a ruchomości pójdą na emeryturę do muzeów? Tak jak pan marzył?
– Mam nadzieję. Ale wolałbym żeby i zamek się nie zmarnował. Te stare mury mogą wytrzymać jeszcze wiele lat. Z zewnątrz ruina, ale rdzeń w murach jeszcze zdrów. Lity kamień. Trzeba by tylko stropy zmienić, podłogi, wzmocnić podmurówkę, dać nowe tynki, i wskrzesiłoby się tego trupa.
– Tak jak wskrzesiliśmy księcia.
– Ba, tu jeden wstrząs nie wystarczy. Trzeba długich starań i kosztów. Ale ja w tym, żeby pieniądze się znalazły. I opłacą się dobrze, boć w tych starych komnatach Bóg wie co można by pomieścić. Ochronę, szkołę, muzeum… Można by nawet nie wy wozić tych skarbów, które się tu kryją, zostawić jak są, tylko otoczyć je opieką.
Obchodzili dokoła posępne mury wzdłuż fos, potykając się po zrujnowanym bruku dziedzińca, zapadając w zarosłe chwastami dziury.
– Istna ilustracja do bajki o śpiącej królewnie – cieszył się profesor, wskazując laską basztę wysoko wzniesioną nad trędowate ściany, nad potężne szkarpy, nad pogruchotane blanki.
– Ale już się tu budzi nowe życie. Spójrz, profesorze. Grzegorz otwiera okna, Handryczowa już zdążyła przyjechać i coś pichci w kuchni. Franio już rządzi nowymi parobkami. Zaraz się wszystko odmieni.
– Zły czar stracił swoją moc. Rolę zatrutego jabłka odegrał…
– Ręcznik – dokończył Hińcz z całą powagą. – Gdzieś on tu powinien leżeć jeżeli go kto przez ten czas nie znalazł.
– To tutaj – rzekł profesor, wiodąc Hińcza wzdłuż murów – oto okno starej kuchni.
– Gdzież on jest? A, tu mamy naszego figlarza! – Hińcz wskazał ręcznik bielejący na trawie.
Leżał on tu, wyrzucony przez Leszczuka i wcale nie wydawał się groźny. Jednakże obaj panowie przypatrywali mu się nieufnie z pewnej odległości.
Profesor przełknął ślinę. Pomimo wszystko – czuł straszliwą abominację do tego kawałka materii, który, zdawało się, drży jeszcze i kurczy się, acz prawie niedostrzegalnie.
– Trzeba to spalić – rzekł ze wstrętem.
– O nie! – odparł jasnowidz. – Ten ręcznik wraz z ołówkiem – to jedyny niezbadany punkt w całej tej historii. Zabiorę go do Warszawy i zostanie poddany badaniom naukowym. Zobaczymy, co to jest! Co to za energia nim miota?
– Tylko ostrożnie! Niech pan pamięta, że z tym nie można obcować bezkarnie!
– Och! – rzekł Hińcz. – Im dłużej myślę nad tymi sprawami, tym bardziej skłonny jestem przypuszczać, że szał Leszczuka tylko w drobnej mierze zawdzięczamy, niezaprzeczalnym zresztą, fluidom ręcznika. Niewątpliwie są to zagadki. Ale właściwą przyczyną jego szału była Maja.
– Widzi pan – mówił dalej – gdy w życiu ludzkim występuje jawnie element nie zbadany i tajemniczy, skłonni jesteśmy od razu wszystko składać na karb jego działania. Jest to wielki błąd. Niewątpliwie istnieje jeszcze mnóstwo sił i zjawisk, przekraczających naszą wiedzę o świecie, ale nie należy przesądzać ich wpływu.
Człowiek sam sobie wykuwa los. Decyduje charakter, świadomość, wiara – nie ślepe i ciemne fluidy. Każde życie ludzkie, każda nasza przygoda jest trochę niejasna i tajemnicza. Obracamy się w świecie, który nie jest jeszcze całkowicie wyjaśniony. Ale tej jasności, jaka jest, wystarczy dla człowieka dobrej woli.
Zniżył głos:
W danym wypadku nie obawiam się mechanicznych wpływów tej ścierki. Z tym zawsze sobie damy radę, chociażby usta sczerniały nam na węgiel.
– A propos – dodał od niechcenia – nie wiem, czy pan zauważył, że ten ołówek Leszczuka był… atramentowy.
Profesor spojrzał na niego.
– Mniejsza z tym – rzekł Hińcz – to by i tak nic nie wyjaśniło. Powtarzam, iż na próżno usiłowaliśmy zrozumieć wszystko. Życie nasze toczy się w pół mroku. Prawdopodobnie wiele zagadek moglibyśmy jeszcze rozwiązać w sposób naturalny, ale zawsze pozostanie pewne minimum – nierozwiązalne. Tak zawsze.
Ale w każdym razie jedno wiemy na pewno – że w starej kuchni nic się nie działo. Po prostu w nocy ręcznik ruszał się bardziej – i tyle. Ludzie wariowali tam pod wpływem strachu i wyobraźni – jak zawsze od początku świata.
– W każdym razie wolę nie dotykać tego rękami – mówił profesor, ostrożnie podejmując ręcznik patykiem.
Hińcz uśmiechnął się pobłażliwie.
– Jak na naukowca jest pan za mało sceptykiem, profesorze.
– Ba, gdybym nie był świadkiem brewerii, które poczęły się z tej szmaty… Brr! Kiedy sobie przypomnę noc spędzoną z nią sam na sam!
– Okazuje się, że i w mózgu naukowca wyobraźnia potrafi górować nad zdolnością rozumowania.
– Niezawodnie. Ale pozwól pan sobie powiedzieć, że jak na człowieka bliższego niż ja, zwykły „homo sapiens „.zjawiskom nadzmysłowym, zanadto jesteś sceptykiem.
– Na przykład?
– Skoro czernienie ust Leszczuka od ołówka przypisuje pan temu, że ołówek ten był atramentowy, może pan spróbuje mi wyjaśnić dlaczego ten ręcznik się ruszał? Bo to, że ruszał się, to fakt, nie żadne złudzenie, nie żadna gra wyobraźni.
– Sceptyk powiedziałby: zapewne przeciąg poruszał szmatą. I poszukałby szpary w ścianie tam gdzie ręcznik wisiał.
Profesor wybuchnął przymuszonym, nieszczerym śmiechem,
– A więc, wszystko jest jasne? Już nie ma zagadek… Wobec tego, drogi panie, skoro już zdrowy rozsądek zatriumfował nad fikcjami, może pan raczy dać jeszcze jeden dowód krytycznego sceptycyzmu i własnoręcznie włożyć to paskudztwo do walizki?…
Hińcz zagryzł wargi. Ściągnął brwi.
– Niech się pan nie gniewa – ciągnął poważnie profesor. – Ja traktuję serio moją propozycję. Rozumie pan o co mi idzie?
– Tak – mruknął Hińcz.
I schylił się powoli po ręcznik. Ale w tej chwili profesor porwał go błyskawicznie za wyciągniętą dłoń i odciągnął o krok.
– Dość! – wykrzyknął. – Już mi to wystarcza…
– Co takiego?
– Po pierwsze, że nawet pan zawahał się i ociągał, choć nie obawia się pan „mechanicznych wpływów tej ścierki”. Tak pan to powiedział? A po wtóre, że jednak zdecydował się pan. Bardzo ciekawy eksperyment dla badacza psychiki człowieka.
– A wniosek?
– Że pan sceptykiem jednak nie jest. Tak jak i ja.
– Mój profesorze – poklepał go Hińcz po ramieniu. – Czy warto być czystym sceptykiem, bez domieszki? Toć odarłoby się życie ze wszystkich złudzeń, które tyle barwy mu nadają. Zgłębiać tajemnice miło, ale dla doznań poznawczych, nie dla triumfu niewiary. Jakaż negacja sprawi panu przyjemność?…
Niech żyje romantyzm – zakpił profesor. – Zostańmy przy tym. I dla tego… użyjmy patyka a nie dłoni by ulokować ręcznik w zamknięciu.
Wsadzili go do małej walizeczki i z powrotem pojechali do Połyki.
– Czy pan widział się z Mają – zapytał Skoliński, gdy wysiadali przed domem.
– Nie. Jeszcze nie zdążyłem z nią pomówić. A mam dla niej wiadomość. Otrzymałem telefon od sędziego śledczego w sprawie Maliniaka. Wie pan, kto zabił? Markiza. Odkryli szparę w ścianie, przez którą przeciągnęła stryczek. A wszystko wyjaśniło się ostatecznie, gdy wpadł do rąk sędziemu kryminalny romans „W sidłach wampira”.
Okazuje się, iż markiza skopiowała dosłownie kapitalną scenę tej książki. Morderca zakłada stryczek za łóżko w ten sposób, iż wystarczy pociągnąć, aby nasunął się na głowę śpiącego.
Ona przygotowała to oczywiście zanim Maliniak położył się do łóżka i to nam tłumaczy, dlaczego mogła go udusić, choć drzwi jego pokoju były zamknięte od wewnątrz. Co za perfidia! Gdyby Leszczuk nie stał się przypadkowym świadkiem morderstwa i gdyby Maja nie otworzyła okna, aby go wpuścić, żadna siła nie uratowałaby jej przed fałszywym posądzeniem. Tsss… Otóż i ona. Profesorze ani słówka o tym, że mamy ręcznik w walizce, nie narażajmy jej odporności na nową próbę. Niech pan to prędko zabiera do domu.
Niestety! Profesor zanadto się pośpieszył i – nastąpiła katastrofa! Walizeczka zawadziła o poręcz, otworzyła się – ręcznik wypadł o dwa kroki od Maji, która właśnie podchodziła do bryczki.
Stanęła jak wryta.
– Nic! Nic! – krzyknął Hińcz, usiłując zakryć ręcznik swoją osobą. Roześmiała się.
– Niech pan się nie przejmuje – rzekła – dla mnie to już nic strasznego. I nogą kopnęła z lekka niebezpieczną szmatę.
– Nie boi się pani? – zapytał profesor ze zdumieniem.
– Wcale. Przecież Leszczuk wyrzucił to przez okno i nic mu się nie stało.
– Brawo! – zawołał ze wzruszeniem Hińcz. – Czy to znaczy, że przezwyciężyliście strach? Czyż ręcznik już nie ma na was wpływu?
– Najmniejszego. – A wiedzą panowie dlaczego? Wskazała ręką na Leszczuka, który szedł ku nim aleją.
– Dlatego – rzekła.
Wydali okrzyk zdumienia, Leszczuk był siwy!
Po nocy, gdy razem wracali z zamku, nie zauważyli tego. Lecz teraz w świetle dnia głowa jego była biała, jak mleko i wyglądał jak zaczarowany.
– Musicie dobrze zrozumieć duszę kobiety – tłumaczyła niby żartobliwie, a w gruncie rzeczy ze wzruszeniem Maja, gdy usiedli we troje na ławce przy placu tenisowym. – Sama w komnacie bałam się piekielnie, ale jeszcze bardziej zaczęłam się bać, gdy wraz ze mną znalazł się tam Leszczuk. W ciemnościach nie widziałam go. Wyobrażałam sobie, że on jeszcze bardziej boi się ode mnie i dlatego bałam się – żeby tak powiedzieć -jeszcze bardziej od niego.
Potem, kiedy pogwizdując wyrzucał ręcznik, przekonałam się naraz, że on się wcale nie boi. Ale to było jeszcze gorsze. Pomyślałam sobie, że on jest za tępy, za mało inteligentny na to, żeby się bać.
Jego zjawienie się w komnacie straciło dla mnie wszelką wartość. Kiedy przedtem myślałam, że on poświęca się dla mnie, teraz zorientowałam się, że to go nic nie kosztuje.
Widzicie, nie znałam go. Był on dla mnie ciemniejszy od tej komnaty. Zdawało mi się, że jest inny niż ja.
I dopiero kiedy się przekonałam dziś rano, że on pogwizdując przy wyrzucaniu tego ręcznika osiwiał – dopiero wtedy zrozumiałam…
Maja zająknęła się i zarumieniła.
– On znalazł w sobie tę siłę, ponieważ pani zdobyła się na to, aby pójść do komnaty. On się zaraził pani odwagą i determinacją – rzekł Hińcz, nie ukrywając radości. – Ale mam dla was wiadomość. Już wiadomo, kto zabił Maliniaka.
– Nie jestem ciekawa.
– Jak to?! Nie interesuje to panią?
– Nie. Wiem na pewno, że nie on. I nie ja. Widzi pan – mówiła dalej wolno, obejmując wzrokiem stary dwór, ogród i zabudowania w głębi – my długi czas wątpiliśmy w siebie nawzajem, ale skoro raz zaczęliśmy sobie ufać, to już żadna, najdziksza nawet historia nie zarazi nas zwątpieniem. I żaden fluid nas się nie uczepi. Jesteśmy – impregnowani.
– Chwalą Bogu! – zawołał jasnowidz. – Nareszcie zrozumieliście to! Na tym świecie, pełnym niejasności i zagadek, mroków i mętów, dziwów i pomyłek, jest tylko jedna nieomylna prawda – prawda charakteru!