39302.fb2
Na ulicy jesień.
Przechodzę obok niej patrząc w niebo.
Na niebie wisi połówka księżyca. Drugiej – nie ma, ponieważ tak trzeba.
Na ziemi – wiatr. Wiatr w listowiu, wiatr w przewodach, wiatr u mnie w głowie.
Idę na przystanek tramwajowy i po drodze rzucam krzywe spojrzenie na Paramonowa, który też tam idzie. Paramonow dostrzega mój wzrok i mile się do mnie uśmiecha. Kawał łajdaka z tego Paramonowa.
Pod pachą trzyma całą kiełbachę, z którą nigdy się nie rozstaje. Wiatr rzuca się na Paramonowa, żeby odebrać mu kiełbasę, ale Paramonow trzyma się za nią obiema rękoma i ściśle wciska ja w swój miękki jak wata bok. Obrażony wiatr bierze się za przeżuwanie czerwonego plakatu wystawy "Światło księżycowe w epoce odrodzenia demokracji".
Na niebie wisi połówka księżyca. Druga – chowają w cieniu.
Stoimy na tramwajowym przystanku, i Paramonow przyjaźnie opowiada mi historyjkę, którą opowiedzieli mu z sąsiedniej kabiny w męskiej toalecie.
– Widzisz polówkę księżyca? – pyta Paramonow. – Drugą karły reakcji sprzedały na zachód. Chciano ich za to zabić, ale ułaskawili. Karę śmierci zamienili na rozstrzelanie. Moim zdaniem, dobrze zrobili, jak myślisz?
Ja myślę powoli.
Myślę: "Jedzie tramwaj".
Jedzie tramwaj. Obchodzę Paramonowa i wsiadam do tramwaju. Tęga obywatelka w płaszczu koloru bzu i zielonym, włóczkowym berecie przeciska swoje ciało poprzez tłum w kierunku wolnego krzesła. Nie zdążam odsunąć się z jej wszechobecnego pragnienia posiedzieć, i wpada na mnie całą swoją masą. To zatrzymuje ją tylko na sekundę, ale miejsce zdążyła zająć brzemienna licealistka w narciarskim stroju. Tęga obywatelka głośno mówi, wskazując palcem i bryzgając śliną. Co ona mówi, ja nie słyszę, ponieważ wiatr w mojej głowie głośno wyje. Odwracam się do okna.
Tam widzę połówkę księżyca. O drugiej – lepiej zapomnieć.
Wyrywam się z tramwaju i idę do domu.
Wiatr przegania po ulicy porwane gazety i trzepoce frędzlami ogłoszeń. I nagle ucicha. Po alei bezszelestnie przesuwa się szereg czarnych limuzyn.
Ciężko mi na duszy, dlatego wesoło podśpiewuję "Niech się święci, niech się święci", od czego moje wnętrzności zbijają się w ściśnięty węzeł, podchodzą pod gardło, i przechodzę do "Niezłomny jest Związek". Skręca mnie. Zatrzymuje się obok kosza i długo wypluwam żółć. Przechodnie ze strachem oddalają się ode mnie. Myślą, że zwariowałem, chociaż ja z pietyzmem wyśpiewuję ich ukochane pieśni.
Na niebie wisi połówka księżyca. Druga – podoba się młodzieży.
W podjeździe otwieram obłupaną skrzynkę pocztową i wyciągam plik gazet sprzed trzech lat. Ważne fragmenty zaznaczono na czerwono. Gazety podrzucił mi mój dobroduszny sąsiad z czwartego piętra. Z wdzięcznością składam gazety w pakiecik i pedantycznie wrzucam do przewodu zsypu na śmieci. Z cichym szelestem gazety prześlizgują się w rurze. Jutro znowu będą w mojej pocztowej skrzynce.
Na niebie wisi połówka księżyca. Druga – nie o nas.
Otwieram drzwi swojego mieszkania. Na progu stoi żona. Omijam ją i wchodzę do domu. Zdejmuje buty i w skarpetkach idę do okna.
Po niebie lata kiełbasa. A jednak wiatr wyrwał ją Paramonowowi. Paramonow biegnie w ślad za nią po ziemi, grożąc wiatrowi miękkim jak wata kułakiem. Niszczę swoim spojrzeniem Paramonowa, i wiatr od razu rozsypuje jego prochy. Paramonow odradza się z prochu w formie dziesiątków małych Paramonowych. Paramonowiątka tworzą klucz i lecą z wiatrem za kiełbasą.
Wchodzę do pokoju i włączam telewizor. W telewizorze pokazują ekran. Na ekranie widać ludzi i nowości.
"...i dopiero teraz spostrzegliśmy, że na niebie wisi tylko jedna połówka księżyca. Dzięki wysiłkom uczonych-megalomaniaków drugą połówkę rozwiał wiatr..."
Za telewizorem jest ściana. Za ścianą – niebo. Po niebie kluczem leci Paramonow. Mimo wszystko, trochę mi go żal, i pocieszam sam siebie wesołą pieśnią:
I idę do kuchni.
Żona stawia przede mną talerz z wystygłym makaronem. Nie znosi makaronu, i dlatego codziennie je gotuje. Ściskam zęby i wpycham makaron w usta. Żona zastyga na progu, a ja patrzę na nią.
Ona stoi na progu i patrzy w siebie. Uważa się za podobną do połówki księżyca. Drugą połówkę wchłonął byt.
Wiatr, hulający w mojej głowie, wyrywa się i buszuje po kuchni.
Makaron stygnie na talerzu.
Wiatr buszuje po kuchni, nawiewając maleńkie papierowe zaspy wokół kostek żony, stojącej na progu. Z trzaskiem upada taboret – to ja wstaję i idę do wyjścia z kuchni. Na progu stoi żona. Obchodzę ją i natykam się na ścianę. Za ścianą wyje wiatr i wisi połówka Księżyca. Wiatr na zewnątrz niepotrzebnie się natęża, grożąc ciągłości przestworzy. Wiatr u mnie za plecami miota się w ciasnej przestrzeni kuchni. Rozpycham ściany, otwierając mu drogę, i robię krok naprzód.
Wiatr mnie podchwytuje i unosi.
Stoję na jasno oświetlonej połówce Księżyca, jak na scenie, i patrzę w niebo. Na niebie wisi połówka Ziemi. W drugiej połówce świeci się okno. To moje mieszkanie. Na progu stoi żona i patrzy w niebo, na wisząca na nim połówkę księżyca.
Wdycham vacuum i stawiam pierwszy krok ku horyzontowi – tam, gdzie oczekuje mnie druga połówka Księżyca.