39302.fb2
...a kredens jest z drzewa tekowego, ze wstawkami – z sekwoi, sykomoru, modrzewia, ? powłoczki z różowego drelichu, z kretonu i satyny, w kwiatuszki i jagódki, i jeszcze – tik nerwowy pod lewym okiem: z początku drga delikatna skóra dolnej powieki, trochę powyżej mięśni policzków, potem drgnął kącik oka, ściągnięta została górna powieka, drugi skurcz prostuje brew, jednostronnie kamienieje pół twarzy, i już się nie powstrzymasz – drgają ręce i nogi, po brzuchu przechodzą szybkie dreszcze, wszystko ożyło – i w taniec, w przysiad, w trzęsionkę – ręce na boki, nogi w bok, z pięty na palce, z czubków palców na pięty, z obrotem, z przytupem, umiejętnie i celowo, z przyświstem, z pohukiwaniem, z przyklękiem i drobieniem kroczkami – tak, że aż zatrzęsie się kredens z drzewa tekowego (sekwoja, sykomor, modrzew), spadną z łóżka poduszki w poszewkach z różowego drelichu, z satyny i kretonu, w kwiatuszki i jagódki, i skończy się, w końcu, tik pod lewym okiem, ale za późno: nie ma już granic, nie można wszystkiego zatrzymać, nie da się powstrzymać stepowej swobody rosyjskiej zabawy...
Gram na tępej pile, i od tego sam tępieję. Właściwie, mógłbym ją naostrzyć, ale wtedy pokaleczę sobie palce. Co jest gorsze – udusić się lub nażreć serwolatki? Nie wiem, ponieważ moje włosy rosną do środka.
Teraz już druga, a godzinę temu była dwunasta. To tak pewne, jak to, że mam dwoje oczu. Albo, jednakże, tylko jedno? Zresztą nie to jest ważne, ponieważ bielmo na oku całkiem nie przypomina belki (w oku).
Jeśli dostatecznie długo piłuje się belkę, otrzymuje się deskę. Z deski można zrobić łódkę. Maleńką, jak trumienka.
Jeśli miałbym gitarę, grałbym i śpiewał. A zamiast tego buduję trumnę. W sam raz przyda się sąsiadowi z czwartego piętra. Nienawidzę go.
Chętnie bym go zastrzelił, a zamiast tego gram na tępej pile i śpiewam. Niech sobie myśli, że mi wesoło.
Biorę piłę i schodzę na czwarte piętro.
– Wejdź, wypijemy, – mówi, otwierając drzwi.
Piję z gwinta i zabieram się do całowania. Niech mi będzie jeszcze gorzej.
– piłę- deskę. Zadźwięczy, łamiąc się, taśma ostrza – mały odłamek metalu niczym osa wpije się w nagie ciało policzka – albo przeniknie przez – przezroczyste ciało oka: buchnie krew. Sękami pokryje się trzaśnięta deska – najeży się drzazgami: spartolona robota.
I walniesz pięścią w ścianę, odbijesz się – wstaniesz. Kiedy nie mam siły na piłowanie deski – latam.
Kiedyś skręcę sobie kark.
Szczęki drzwi przeżuwały: łono sali – napełniało się.
Wchodzili- pionowymi kreskami: jednostkami. Wnosili pomięte twarze.
Weszli, rozsiedli się. Piony – zostały złamane: łokcie, bandzioch, kolana. Utonęli w pluszu foteli. Ciało – zlali z siedzeniem: stracili je. Reszta – twarze – wygładzili. Zwrócili ku scenie. Twarze: owale. Usta: dziury. Zero: owal z dziurą. Uśrednili się (A + B = L. Tłusty + chudy = 2 średnich. 1000 foteli + okrągłości zadów = widownia).
Sami z siebie to plamopodobne twarze. Bilardogłowe setki. Losy. Suma: zeru dodać zero – sto razy – dodać zero: zero. Plusz foteli – pomiędzy. Łono sali – dookoła.
I wtedy na scenę wyszedł: rudzielec. Przylgnęli konsternacją. Miękkością papierków – szeleścili. Przestali. Cisza- pod przeponę sufitu. Stamtąd – wszerz – na boki: rozszerzyła się. Uwaga – naciągnięta struna. W dziesiątym rzędzie upuścili numerek: zadźwięczało. Z prawej wybuchł kaszel. Odpowiedziano mu: kche-kche-kche- z różnych końców.
Wystraszeni, uciszyli się.
Niezbyt hałaśliwie – zwykłym głosem – rzucił replikę.
Usłyszeli. Wydawało się: załapali. Zrozumienie – przeszyło ich. Ze zrozumienia – pojawia się pytanie: myśl. U każdego – uświadamiając sobie to oddzielnie – myśli. Ale – podobne do siebie, prawie takie same: jedna myśl – uogólniona, "średnia". Wydawałoby się: jeszcze troszkę – no... – i odpowiedź na pytanie. Odpowiedź – nie padła: to właśnie jest odpowiedź na pytanie. Zadźwięczała obietnicą. Oczekiwali – wzlotu; oczekiwali – rozwiązania. Zlepili się, ścisnęli, zjednoczyli w monolit: salę.
I tylko w szóstym rzędzie ciężko świszcząc oddychał astmatyk – nie usłyszał, skupiony nad natężoną pracą płuc. Nie usłyszał, nie zrozumiał. Cały był: procesem oddychania. Niezrozumieniem odgrodził się. Odpadł od ciała audytorium: appendix. Dyszał. Pozostali- słuchali: oczekiwali zrozumienia.
Zawisła – pauza.
Sala – żądni, czekający. Pauza rozciągała się, napełniając swoją objętość niedomówieniem. Poglądy integrowały się, albowiem pauza jest szyfrem sensu. Sens dojrzewał i nadchodził. Czekali – oczekiwali dalszego ciągu – domówienia. Rzeczki zdań i poglądów osobistych spływały do jednego koryta. Zlały się.
Pauza trwała.
On na scenie – przeciwstawienie. Trzymał pauzę, sam.
W dole to nie twarze – twarz: patrzyło. Jakaś, statystycznie średnia. Plamy zlały się, powstała plama twarzopodobna. Każdy czuł swój byt; oddzielnie, niezależnie. Każdy jest sam. Myśleli – przyjmowali – synchronicznie. Koherentny kłębuszek myśli. Laserowe ciało sali. Byli jak jeden. Mnożąc zero przez zero – sto razy – mnożymy prze zero i mamy: zero. Magiczna, apollińska liczba: sala. I tylko astmatyk z szóstego rzędu świszczał ściśniętymi oskrzelami pojedynczo.
Twarz- patrzyła. Uśrednione (A+B= L. Szatyn + blondynka = podstawowa komórka społeczeństwa. Cukierek miętowy + podwyższony poziom cholesterolu= zamulona słodycz). Czekała, żądała: dawaj. Pauza – trwała: ładowanie lasera.
Pauza przeciągała się – wisiała – lekka i nieprzewidywalna – powietrze – marzenie. Przepełniała swoją objętość, nie mogła się zmieścić, grożąc wzrywem, wybuchem. Twarz – sala – zarumieniła się, zadrżała od niecierpliwości pytania.
Nagle-
Roześmiał się: rudy, chamski i spoliczkował ją słowem. Czekał na rozładowanie lasera: na scenę. Miliony człowiekowoltów. Dotknięcie i – wybuchnie nienawiść: błotnistym potokiem- ze świstem i wrzaskiem, rykiem, odpryskami śliny. Ostrzał na krótki dystans – projektory.
Żujący – przełknęli. Podnieśli ręce. I – dłonie – uderzyły o dłonie. Bilardogłowi- zastukali, poruszyli się. Owacja: deszcz, wysyp stalowego śrutu. Z jednej strony w drugą, i z powrotem, pełna zachwytu uniesienia, wznosząca się do szczytów i – zrywając się – spadała kamiennopadem lawiny. Rozszerzyły się szczeliny: usta. Zabłyszczały sympatią: oczy. Każdy przypuszczał: obraza – dla pozostałych; nie dla mnie. Utożsamieni pogardą dla innych.
Ten na scenie odwrócił się: odszedł.
Przyzywali z powrotem. Nie doczekali się. Opróżnili się z zachwytu. Ucichli.
Twarz – rozpadła się na: twarze. Rozsypali się, rozdrobnili. Wyciekli prostą kiszką przejścia. W luki wyjść – kule: głowy. Odosobnione, ale jednym strumieniem. Tłum. Uśrednione (A+B = L. Rozum + głupota = norma. Samozadowolenie + uniżenie się = duma obywatelska).
Wyciekali z sali. Unosili – pięciokopiejkową pieczęć spoliczkowania. Każdy ją widział – ale tylko u innych.
Byli zadowoleni.
Paramonow miał kozła. Właściwie to Paramonow kozłów ścierpieć nie mógł, ponieważ śmierdzą capem. Ale o tego kozła to troszczył się i pielęgnował, i nazywał go Paramoszą. Prawdę mówiąc, charakter Paramosza miał wredny i zżerał wszystko, co pozostawiono na wierzchu – łącznie z forsą. I właściwie żadnego pożytku z niego nie było, jak to z kozła... Ale za to był – swój. Własny.
A Feldiakowicz kozła nie miał, i strasznie zazdrościł Paramonowowi.
Gdyby tak nie było, to po co Paramonow trzymałby kozła w swoim mieszkaniu w blokach?
Pewien biały arkusik prześwitywał na różowo, i marzył o wierszach. Nie uwierzycie – ale rzeczywiście na nim wydrukowano wiersz:
Ale najstraszniejsze było to, że komuś ten wiersz się podobał. Inaczej by ich nie wydrukowano.
Jeżeli zaś chodzi o arkusik – zużyto go w zupełnie innych celach.
Pewien mój znajomy zapominał o wszystkim na świecie.
Wychodząc zapominał zgasić światło, zapominał zakręcać kran w kuchni i wyłączać gaz, zapominał numer swojego mieszkania, a kiedy nawet sąsiedzi mu przypominali, i tak nie mógł trafić do domu, ponieważ zapominał wziąć klucze. Zapominał także numery telefonów, zapominał rzeczy w metro i w autobusie, zapominał własne imię i swój adres, zapominał składać życzenia znajomym z okazji ich święta, a nawet zapominał zwyczajnie się przywitać, zapominał nakładać ciepłą czapkę zimą albo zdjąć ją latem... Jednym słowem – o WSZYSTKIM zapominał! Prawdę mówiąc, ja już sam zapomniałem, o czym on zapominał.
Kiedyś zapomniał, że jest człowiekiem, na środku ulicy stanął na czworaka i zaczął ujadać na przechodniów, dopóki nie podeszła do niego pewna przechodząca staruszka z torbą na zakupy na wózeczku, wypełniona paryskimi bułkami jak trzaskami. Popatrzyła, popatrzyła i powiedziała:
– Co za wstyd! Stary facet, a zachowuje się jak szczeniak! – i pogłaskała go po grzbiecie, ale chlebka to i nie dała...
Wtedy przypomniał sobie, że jest człowiekiem, i poszedł do domu. Ale po drodze zapomniał, dokąd ma iść, i zgubił się. Milicja przez trzy dni szukała go po całym mieście i na przedmieściach, i znalazła go tuż przy jego domu, na drzewie, gdzie on ćwierkał i przeskakiwał z gałązki na gałązkę.
A później zapomniał, jak się oddycha i zmarł.
Wczoraj wróciłem do domu, a on siedział na mojej kanapie i uśmiecha się:
– Cześć, a ja do Ciebie – w gości!
– Jak to?! – zdębiałem. – Przecież nie żyjesz!
– Tak? Zapomniałem... – wzruszył ramionami.
I jeszcze – Ania bardzo lubiła wychowywać Wowę. Bywało i tak, że wezwie go, i od razu zacznie EduKOwać. EduKUje go godzinę, drugą, po drugiej – trzecią, a wtedy nawet i czwartą. Niekiedy nawet do pięciu dochodziło. A więcej – jeszcze Ania nie umiała liczyć – dlatego myliła się, i rozpoczynała jego reEduKOwanie.
A Wowa nigdy nie mógł się zdecydować: dać się EduKOwać, czy re-edukować, i zamiast słuchać Ani, liczył wrony. Do pięciu. A o piątej przychodziła z pracy mama i podawała wszystkim kolację.
Po polu jedzie ciężarówka. Po wybojach. Wiezie żelazną beczkę. Na platformie.
I jeszcze znajduje się tam facet. Leży. Głowę położył na beczce i jedzie. Głowa leży na beczce, a beczka – wprost na gołych deskach. Ale nie skarży się. Jednak dudni.
Beczka jest żelazna. Ale pusta. A głowa też jest – twarda. Ponieważ jest z kości. Na beczce wydrapano słowo. Krótkie. Ale tak naprawdę, nie ma Tego w beczce. A u faceta – jest. Jest u niego flaszka – za pazuchą. I ręce są, i nogi – porozrzucane bezpośrednio na gołych deskach. Oprócz głowy. Głowa – jest na beczce. On ją tam położył. Tak i na beczce leży.
Ale nie cały czas, ponieważ ciężarówka jedzie po wybojach. Dlatego go trzęsie. Trzęsie beczkę, trzęsie głowę, a przy okazji – i wszystko pozostałe, znajdujące się na gołych deskach. I dlatego głowa czasami jest na beczce – a czasami – oddzielnie. Oddzielnie od beczki. Za to cały czas znajduje się na szyi. I dlatego ciągle wraca na beczkę. Silnie opada. Szybko. Z łomotem. To dlatego, że trzęsie.
Głowa uderza w beczkę, ale jej to nie boli. A beczka uderza w głowę – i głowę bardzo boo-oo-li!
Na głowie jest guz. A na beczce, na odwrót – wgniecenie. Zupełnie jak u Freuda. Aż się można zdziwić, że temu facetowi do głowy nie przychodzą erotyczne fantazje.
Zdążyłem wyłączyć budzik, nawet nie budząc się, ale – mimo to – zdążyłem do pracy.
Zdążyłem podpisać dwa akty i skończyć jedno rozliczenie. Przed obiadem zdążyłem wypalić cztery razy, a po obiedzie – sześć.
Zdążyłem zapoznać się z jednym nowym przepisem księgowym i zrozumieć, że to zajęcie dla laboranta. Zdążyłem powstrzymać się i powiedzieć szefowi tylko o tym, że zdążyłem w instytucie odnieść sukcesy we wszystkich dziedzinach, ale i zdążyłem też w ciągu ostatnich pięciu lat utracić swoje kwalifikacje inżyniera.
Zdążyłem wylać swoją żółć na laborantkę i zdążyłem przed końcem pracy zatuszować to, prawiąc jej kilka komplementów.
Zdążyłem cofnąć rękę, zanim zmiażdżyły ją drzwi autobusu, i zdążyłem zająć miejsce siedzące. W następnym autobusie.
Zdążyłem zauważyć z okna autobusu, że przyszła wiosna. I zrozumiałem, że zdążyłem postarzeć się, chociaż nadal jestem młody. Zdążyłem zapomnieć, jak pachnie tający śnieg, zdążyłem utracić subtelność wrażliwości i jasność spojrzenia, zdążyłem roztrwonić nadzieje i pozbyć się pragnień.
W ciągu dziesięciu minut drogi powrotnej do domu zdążyłem wznieść się duchem na najwyższe szczyty.
Zdążyłem, będąc jeszcze na progu, nakrzyczeć na córkę i zwyzywać żonę. Zdążyłem pokajać się i przeprosić je.
Zdążyłem jeszcze obejrzeć kolejny odcinek serialu telewizyjnego, początek którego zdążyłem już zapomnieć.
A przed zaśnięciem zdążyłem sobie jeszcze przypomnieć, co jednak nie zdążyłem dzisiaj zrobić.
Znowu nie napisałem do matki.
Proste i krzywe. Zamknięte i rozwarte. Geometria.
Całe nasze życie to zamknięty krąg. Proste złapały się za swoje ogony i wierzą, że są Środkiem Świata. I zbiegają się w punkcie, coraz bardziej skupiając się na sobie, ponieważ każdy środek – to kropka
A my – krążymy po swoich krzywych. I ja też krążę wokół swojego środka. Wszystko mija mnie przelotnie, od ciągłego kręcenia mąci mi się w głowie i trochę chce mi się rzygać. Ale nie widzę wyjścia.
Oczywiście, można zbiec po stycznej, która przyległa nieopodal, ale u stycznej tylko jedno jest wspólne z otoczeniem – jedynie i wyłącznie jeden punkt. A i po której stycznej zbiec, jeśli w najbliższym otoczeniu ich jest nieskończenie wiele?! Odejdziesz na bok – i nie uda się wrócić, nie znajdziesz tego jednego jedynego punktu stycznego. A zresztą, co to takiego prosta, jeśli nie tylko – okrąg o nieskończenie wielkim promieniu?!
Jednak niektórzy odchodzą po prostej – i nie wracają.
Okrąg kręci się we wszystkie strony, wszystko widzi, ale jest zamknięty i ograniczony/skończony. Prosta jest otwarta i dąży w ku nieskończoności, ale nie wie, jakie niebezpieczeństwa tam ją czekają.
A okręgi co? Zakrzywiają swoje linie. I krążymy po tych liniach, po swoich krzywych, utartych drogach. I Ziemia krąży wokół Słońca, jak mucha wokół lampy, i elektrony krążą wokół jądra...
I nie ma temu końca!
Bo nawet, jeśli całe życie przemieszczać się będziesz po okręgu, nie dojdziesz do końca. Dopóki nie nadejdzie Twój koniec.
I tak krążymy, krążymy, coraz bardziej zamykając się w sobie...
Proste i krzywe. Zamknięte i rozwarte. Okręgi i styczne...
Tłum. Zbigniew Landowski