39331.fb2
Idę za mamusią i zasypuję motyką dołki z połówkami kartofli. Mamusia jest dobra. Nigdy mi nic nie powie, jak źle zasypię, tylko spojrzy i ja od razu wiem, że trzeba poprawić. Ziemia jest miękka. To tata ją spulchnił łopatą. Teraz robi przy ogrodzeniu, a za nim łazi Tadziu. To mój młodszy brat, ma dziesięć lat. Jest fajnym, wesołym chłopcem. Ciągle chce się ze mną brać na rękę, ale ja go zawsze kładę. Potem się drze, że oszukuję, a ja właśnie nie oszukuję i dlatego się drze. Może kiedyś powinnam mu się poddać, ale cóż, nie wolno oszukiwać. Bardzo go lubię. Opiekowałam się nim, gdy był jeszcze całkiem mały. Zmieniałam mu pieluchy i karmiłam smoczkiem. Teraz opiekuję się Zenusiem. Zenuś ciągle śpi, a jak nie śpi, to płacze, albo się śmieje. Pachnie słodko. Jest wiosna. Cały dzień słoneczko ślicznie pali. W tej chwili już nie tak mocno, bo jest nisko. Nasz kawałeczek pola przylega do lasu. Las jest ciemnozielony, a pole całe ciemnoszare. Jak wyrosną kartofle, też będzie tu zielono. A ja od rana jakbym coś miała w brzuchu. Wczoraj też, ale mniej. Ktoś piszczy. Patrzę, to Zosia. Ucieka, a Tadziu ją goni. Zosia to moja siostra. Jest jeszcze Krysia. Są bliźniaczkami, mają po pięć lat. Ciągle skaczą przez gumę. Ja też kiedyś skakałam przez gumę, ale teraz nie skaczę, bo nie wypada. A to co? Tadziu podchodzi do wózka Zenusia i macha nad nim glizdą. Niedaleko stoi Zosia. Słyszę stąd, jak mówi:
– Ty, daj mu. Zobaczymy, czy zje.
– Jeszcze za mały, żeby mięso zryć – mówi Tadziu. Ojej, zapatrzyłam się, zasłuchałam, a mamusia już tak daleko. To ja za nią, dołki szybko zasypuję. Ciach ciach i następny. Ciach ciach, ciach ciach. Koło mnie przebiega Tadziu. Wrzeszcząc: – Gol! Gol! – przeskakuje przez drut ogrodzenia i biegnie na pagórek. Patrzę za nim, a brzuch tak strasznie zaczyna mnie boleć, że aż nie wiem, co mam zrobić. Może to skręt kiszek? I naraz mi przechodzi. Dzięki Bogu. Po niebie lata ptak. Niebo jest niebieskie, ptak biały. Tadziu mierzy do niego z kijka, strzela. Pif, paf! A ptak lata i lata. Piękna jest przyroda, gdy świeci słońce. Pod warunkiem, że nie świeci w oczy. I znów się zapatrzyłam, i znów mamusia daleko. To ja za motykę, doganiam ją, a tu mamusia stoi wyprostowana i mówi do mnie:
– Marysia, słyszysz?
– Co?
– A to.
Rzeczywiście. Zenuś cicho popłakuje. Na pewno się zlał. Kładę motykę i idę do wózka, który stoi przy lesie, w cieniu drzew. Ale Zenuś śpi. Wkładam rękę pod pieluchę. Sucho. Może zakwilił przez sen, może mu się coś przyśniło? No nic, już mam wracać, a tu mi nagle w brzuchu jakby się coś skręciło i zaraz rozkręciło. Aż usiadłam. Siedzę i kulę się, bo boli. Coś bardzo dziwnego w tym moim brzuchu się robi. Może połknęłam razem z wodą kijankę i teraz zrobiła się żaba? Może jest głodna i gryzie mnie w żołądek? Uderzam się ręką po brzuchu, może to ją odstraszy. Pogryzła sobie jeszcze trochę i przestała. Już mnie nie boli. Siedzę na trawie, wokół stokrotki. Trochę bym nazrywała, byłby wianek, ale trzeba iść, dołki zasypywać. Już mam wstać, gdy słyszę krzyk. Odwracam się, patrzę, może to Zosia, a może Krysia, ale nie, skaczą przez gumę przy drzewku. To krzyczy ktoś w głębi lasu. Jakby dziewczyna, bo cienki krzyk. Wstaję i podchodzę do drzew. Trochę się boję, a trochę jestem ciekawa.
Jestem w lesie. Drzewa rosną gęsto, jest ciemno, słońce tu nie dochodzi. Brzęk jakiś słyszę, daleko. Co to może być? Przedzieram się przez krzaki, jestem już na wąskiej ścieżce. Słyszę jakby kwik, jakby rżenie. Tupot jakiś. Patrzę, kareta wielka, cała czarna, w srebrne gwiazdki, w cztery czarne konie zaprzężona. Prosto na mnie jedzie. Koniom z pysków piana bucha. Uskakuję, przyklejam się do drzewa. W oknie karety widzę śliczną buzię dziewczynki. Ma chyba tyle samo lat, co ja, złotą suknię i diadem na główce szczerozłoty, wysadzany diamentami. Zauważyła mnie, krzyknąć coś chce, a tu nagle ręka czarna, straszna się wyłania, spada na usteczka różane. I przejechała kareta. Z tyłu dwie małpy ohydne, włochate siedziały w smokingach, zębiska szczerzyły, łapska do mnie wyciągały, ale ja skuliłam się i nie dosięgły. Już ich nie ma. Cicho jest. Na ścieżce coś błyszczy. Przykucam. Diament tu leży, z diademu dziewczynki chyba wypadł. A może z pierścionka? Może mi go rzuciła, żebym miała na pamiątkę, żebym nie zapomniała. Jaki piękny. Jakby się całe słoneczko do niego schowało i błyszczało. Kładę go na dłoni i podziwiam. Ktoś jęczy. Jęk dobiega z tej strony, skąd kareta przyjechała. Idę ścieżką, diament w ręce ściskam i coraz bardziej się boję, co też tam zobaczę, bo jęk coraz głośniej słychać. Wreszcie dochodzę do tego miejsca, skąd jęk. Leży tu i jęczy młody jakiś kawaler. W brzuch ma wbitą dzidę. Nie może wstać, bo dzida go do ziemi przyszpila. Wokół jego buzi rozsypane złote loki pięknie ufryzowane. Ma na sobie czerwony kaftan wyszywany złotem i żółte rajtuzki i piękne, czerwone buty. Obok leży szpada złamana i kapelusz z piórami. Och, jak go musi strasznie boleć. Trzymając się dzidy, wygina ciało, jakby chciał się po tej dzi… wspiąć. Zobaczył mnie. Prosi żałośnie:
– Dziewczynko, pomóż mi. Wyrwij to ze mnie, sam nie dam rady. Proszę cię, wyrwij…
Chciałabym mu pomóc, ale nie mogę. Nie wiem dlaczego, nie mogę się ruszyć. No nie mogę się ruszyć. Tak mi wstyd, bo on może myśli, że nie chcę mu pomóc, że jestem zła. Ale jak mam pomóc, jak nie mogę się ruszyć? Chcę mu to powiedzieć, ale i ustami nie mogę poruszać. A on coraz boleśniej:
– Dziewczynko, błagam, wyrwij to ze mnie, złap i wyrwij! Złap i wyrwij! Złap i wyrwij! Dziewczynko, złap i wyrwij!
A ja nic nie mogę, nic, dosłownie nic, nic a nic, tylko zamknąć oczy mogę, chociaż to mogę zrobić. Otwieram je, gdy jest już cicho. Widzę, jak kawaler wspina się po drzewcu, cały w łuk wygięty. Dzida przechyla się i kawaler upada na bok. Z ziemi wyskakuje błyszczące ostrze. Już nie jęczy kawaler, nie żyje. Spod niego, wolniutko, wypływa czerwona strużka. Płynie ścieżką, do moich bosych stóp dopływa. Stoję w kałuży krwi i nie mogę się ruszyć. Czerwone strumyczki jak żmijki wspinają się po moich nogach, do góry. Jakaś śmieszna dziewczynka stoi w lesie i krzyczy rozpaczliwie. To ja jestem tą dziewczynką. Krzyczę:
– Mamusiu!
Odpływa szosa. Tadziu gonił za nami, ale się zmęczył. Mamusia pedałuje, a ja siedzę w przyczepce, na workach po sadzeniakach. O, jedzie samochód. Jest coraz bliżej. W środku pan i pani. Popatrzyli na mnie i przejechali. Słoneczko świeci z mojej lewej strony, nisko. A z prawej mojej strony, na szosie, widać cienie roweru, przyczepki, mamusi i mój. Głowa mamusi miga po pniach drzew na drodze. To czereśnie.
Leżę w łóżku, w majtkach mam pełno waty i wcale nie chce mi się spać. Aż do dzisiaj byłam małą dziewczynką. Może właśnie dlatego jestem taka wysoka, najwyższa z całej rodziny. Mam sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Po mnie idzie tata, metr pięćdziesiąt pięć. Za nim mamusia, równo półtora metra. Potem Tadziu i dziewczynki. No i na końcu Zenuś. Tata jest chudy, ale silny, silniejszy od mamusi, chociaż waży o połowę mniej. Mamusia jest bardzo tłusta, tata gada, że jak beczka od piwa. Mamusia mówi, że jak narodzę tyle dzieci co ona, to też taka będę. A nasz sąsiad z baraku, pan Krzysiek, ma około stu dziewięćdziesięciu centymetrów i jak stoją z tatą przy płocie i popijają piwo, to mamusia śmieje się i mówi: – Zobacz Marysiu, ale się parka dobrała do chlania, nie ma co.
Pan Krzysiek lubi sobie wypić. Tata też, ale mówi, że w robocie nie pije, bo jakby pił, to już by dawno z dachu spadł. Bo tata układa dachówki na dachach. Dawniej to układał przez cały dzień, ale teraz, gdzieś tak od trzech lat, robi w kopalni węgla kamiennego w Wałbrzychu, a dachówki układa tylko po południu, jak wyjdzie z kopalni. To właśnie dzięki kopalni dostaliśmy nowe mieszkanie w Wałbrzychu, na osiedlu Piaskowa Góra. Jeszcze w nim nie byłam. Za to mamusia była i opowiadała, że jest bardzo ładne, że są tam aż trzy pokoje. Jeden duży i dwa malutkie. I kuchnia, i łazienka, i osobno ubikacja, z czego mamusia bardzo się cieszy, bo jak ktoś będzie chciał się załatwić, to nie będzie przeszkadzał temu, kto akurat będzie się mył. U nas w baraku jest niby to samo, bo budka z serduszkiem jest koło porzeczek, a pompa po drugiej stronie, przy komórkach. Tacie najbardziej żal zostawiać króliki. Mamusi też. Ale jeśli chodzi o mnie, to ja bardzo się cieszę, że na nowym mieszkaniu nie będziemy trzymać królików. Już nie będzie tata ich zabijać. Mruczka też nie weźmiemy z sobą, bo koty przyzwyczajają się do miejsca, a zresztą mamusia mówi, że i tak by go nie zabrała, boby jeszcze jej nasikał w nowym mieszkaniu. Pani Kamińska będzie go karmić. No i zupełnie jeszcze nie wiadomo, co będzie ze szkołą. Do końca podstawówki mam niecałe trzy miesiące. Tadziu tyle samo, ale do końca trzeciej klasy. Do tej pory chodziliśmy do szkoły w Krzeszowie, to tylko trzy kilometry, ale teraz… Co będzie teraz? Od nas do Wałbrzycha jest dwadzieścia kilometrów i nie ma bezpośredniego połączenia. Tata jeździ do kopalni rowerem, ale jest dorosły. Inna sprawa, że i tak nie mamy więcej rowerów, tylko ten taty. To tata powiedział, żebyśmy się przeprowadzili do Wałbrzycha dopiero na wakacje, ale mamusia powiedziała, że musimy natychmiast, bo jeszcze jacyś dzicy lokatorzy wywalą nam siekierą drzwi do nowego mieszkania i się włamią. My przyjeżdżamy, a oni już tam mieszkają, i nie chcą nas wpuścić. Wtedy tata zaproponował, że zamieszka tam na razie sam, a reszta rodzinki doszlusuje, jak się skończy rok szkolny. Ale mamusia wie swoje. Zaraz by się koleżki taty zwiedzieli i by sobie urządzili melinę do popijania i do urzędowania z chorymi wenerycznie kobietami.
Tak więc stanęło na tym, że w poniedziałek po robocie tata pójdzie do szkoły w Wałbrzychu i nas zapisze. Żeby tylko nas przyjęli. Może nas nie zechcą na koniec roku? Ale chyba tata im wytłumaczy i powie o tych dzikich lokatorach? Już tam stoją nasze nowe meble. Meblościanka i wersalka. Jeszcze ich nie widziałam, bo były w komórce, zapakowane w tektury i folię. Przedwczoraj tata z panem Krzyśkiem zawiózł je do Wałbrzycha ciężarówką. Bardzo jestem ciekawa, jak to mieszkanie wygląda. W jednym pokoju będę mieszkać ja z dziewczynkami, w drugim tata z Tadziem, a mamusia z Zenusiem w trzecim. Albo dziewczynki w jednym, ja z Tadziem w drugim, a w trzecim mamusia, Zenuś i tata. Jeszcze się mamusia nie zdecydowała. Raz mówi tak, raz inaczej, a innym razem zupełnie inaczej. Tata się wtedy śmieje i mówi: – Osiołkowi w żłoby dano. – No bo rzeczywiście. Tutaj się mieścimy w pokoju z kuchenką, to tam nie mielibyśmy się pomieścić w aż trzech pokojach z kuchnią i przedpokojem? Ale będzie dużo miejsca do latania. Tak sobie leżę, nagle patrzę: znów mam palec w ustach. Fuj. Jak się tylko zapomnę, to wsadzam do buzi palec, kciuk prawej ręki, i go ssę, jakby to był smoczek. Wszyscy się ze mnie śmieją, że taka duża dziewczynka, a ssie palec. Ciągle sobie postanawiam, że już nigdy, aż tu patrzę, znów mam go w buzi. Zosia i Krysia, takie małe, a nie ssą palców. Tata mówi, że mi go posmaruje kocim gównem, to się kiedyś przejadę. Mamusia każe mi co rano pokazywać palec i jak jest biały i czysty, to krzyczy, że cysiałam. To ja zawsze mocno myję wszystkie palce wieczorem, żeby rano nie można było poznać różnicy, ale i tak zawsze widać, że ten wyssany. Ojej.
Słoneczko już zaszło, a moich jeszcze nie ma. Tak dużo było tych kartofli do sadzenia, a ja się wyleguję i nic nie pomagam. Na pewno zamiast mnie dołki zasypuje Tadziu. Żeby tylko dobrze zasypywał. – O, tutaj źle zasypałeś! I tu! – Że też mamusia tego nie widzi. – Oj, bo ją zaraz zawołam i pokażę, jak ty zasypałeś! – A Tadziu tylko się śmieje i pokazuje mi język. Przyjeżdżamy na jesień, żeby zebrać, a tu ani jednego kartofla. Bo były źle zasypane. No nie, te, które ja zasypywałam, to są. – Zobacz Tadziu – mówię – tak się zasypuje. – Biorę motykę i pokazuję mu. Patrzę, a Tadziu stoi już na pagórku i strzela do nas z patyka. Tratatata! Leżę zabita na łące, a koło mnie siedzi ptak. Jest biały i niewyraźny. Pytam go: – Co chciałeś? – Coś ma w dziobku. Wypluwa to i odlatuje. To coś się świeci. Wyciągam rękę. Światełko ucieka, zagrzebuje się w ziemię. To ja za nim. Na czworakach pełznę krecim korytarzem. Coraz głębiej w ciemność, pod ziemię. O, znów widzę światełko. Ktoś strasznie chrapie. To tutaj, w pokoiku rodziny kretów, chrapie na leżance tata kret. Mamusia kret myje sobie nad miską futerko. A tam dziewczynka kret ssie przez sen łapkę. Stoją przy niej dwa malutkie kreciątka i rozmawiają cichutko.
– Coś mi mówi, że ona niedługo umrze.
– Coś ty, po co miałaby umierać?
– Babcia umarła i co? Po nic.
– Była stara.
– A Marysię wąż ugryzł.
– Ale Tadziu go nie znalazł.
– Bo ugryzł i uciekł.
Głuptaski. Nic nie wiedzą, że ich starsza siostrzyczka stała się właśnie kobietą. Jestem teraz jak mamusia. To Pan Bóg tak urządził z kobietami, żeby mogły rodzić dzieci, żeby ludzkość nie umarła. Ja też kiedyś urodzę dzieci. Chłopca i dziewczynkę. Chłopczyk będzie miał na imię Pawełek a dziewczynka Zuzanna. Jest poniedziałek, godzina siódma dwadzieścia siedem. Nie, to niemożliwe, przecież jest środa, to tylko zegarek tak pokazuje. Dostałam go w tamtym roku na imieniny od ojca chrzestnego. Już któryś raz pokazuje nie ten dzień, co trzeba. Ale jeśli chodzi o godziny i minuty, to jeszcze nigdy się nie pomylił. Stoję na przystanku i czekam na autobus numer osiem. Wokół pełno ludzi. Też czekają. Niektórzy mają parasole, bo pada deszcz. Ja mam na sobie płaszczyk z przezroczystej folii z kapturkiem. Jest dosyć ciepło i przyjemnie, tylko w nogi trochę mokro. To była pierwsza noc spędzona przez nas w nowym mieszkaniu. Mamusia powiedziała wieczorem, żeby zapamiętać, co się komu przyśni, bo sny na nowym miejscu zawsze się sprawdzają. Jej śniło się, że się kłóciła z panią Kamińską z naszego starego baraku w Jawiszowie, co jest bardzo dziwne, bo przecież już nigdy tam nie wrócimy. Zosi śniła się kura, a Krysi, że jadła kaszę na mleku z cukrem i malinami. Tadziowi nic się nie śniło, ale jemu nigdy nic się nie śni. A mnie coś się śniło, coś bardzo pięknego, tylko że teraz to już nie wiem, co to było, bo jak się obudziłam, to chciałam jeszcze pospać, żeby mi się to jeszcze trochę pośniło, ale gdy się znów obudziłam, to okazało się, że już nic z tamtego snu nie pamiętam. Coś, że… nie, nie pamiętam. Szkoda, bo to było coś naprawdę pięknego…
A co śniło się tacie, to nie wiadomo, bo wyszedł do roboty, jak wszyscy jeszcze spali. Już za piętnaście ósma. Jadę autobusem i strasznie się denerwuję, bo się boję, że się spóźnię do szkoły.
– Przepraszam bardzo – mówię. – Jadę na ulicę Marii Konopnickiej. To gdzie mam wysiąść?
– Nie wiem – odpowiada pani. Moje pytanie usłyszała inna pani i mówi tak: – Na następnym przystanku, zaraz po tym, co będzie teraz.
– Dziękuję pani bardzo – mówię. Uśmiecham się do niej i dygam. Pani też się do mnie uśmiecha. Autobus zatrzymuje się. Jedni ludzie wysiadają, inni wsiadają. Drzwi zamykają się z sykiem. Podchodzę do nich bliżej. Znów jedziemy. Coś na mnie chlapnęło. To na pewno z czyjegoś parasola. Jeszcze trzy sekundy i za dwanaście ósma. Nie wiem, może zdążę. Wszystko dlatego, że nie chodzę do tej samej szkoły co Tadziu, który dostał się do szkoły na naszym osiedlu. Ale tam w ósmych klasach jest przeładowanie dzieci, więc dla mnie sztygar taty, który jest w komitecie rodzicielskim, załatwił miejsce w szkole numer trzy w śródmieściu. Mówił tacie, że to najlepsza podstawówka w całym Wałbrzychu. Od dzisiaj będę uczęszczać do klasy Ósmej A. Jestem bardzo ciekawa nowych koleżanek i nowych kolegów. Jak chodziłam do szkoły w Krzeszowie, to nie miałam żadnej bliskiej koleżanki. Tylko raz miałam, w piątej klasie, ale ona wyjechała z rodzicami do Kanady i nigdy mi nie przysłała pocztówki, chociaż obiecała. Autobus zwalnia, staje. Drzwi otwierają się, wyskakuję. Prosto w kałużę. Tylko ja tutaj wysiadłam. Ulicą idzie jakaś pani.
– Przepraszam bardzo – mówię – gdzie jest ulica Marii Konopnickiej?
Pani pokazuje palcem na drugą stronę jezdni. Lecę na drugą stronę i dopiero jak jestem na chodniku, przypominam sobie, że zapomniałam podziękować. O, jest ulica Marii Konopnickiej. Idą chłopcy z teczkami. Biegnę za nimi.
– Przepraszam – mówię zdyszana – czy idziecie do szkoły numer trzy?
Jeden z nich śmieje się i mówi: – Co ty, chora? My idziemy na wagary.
– To gdzie jest szkoła numer trzy?
Chłopaki pokazują tam, skąd przybiegłam. Więc mówię:
– Ale to przecież tu jest ulica Marii Konopnickiej.
– Tam też jest Konopnickiej – mówią. – Trzy kilometry i będziesz w szkole.
To ja biegiem z powrotem. Za sześć ósma, nie zdążę. Przebiegam przez jezdnię, rozglądam się… nie ma ulicy Konopnickiej. Tylko plac rozkopany cały w kałużach. Na pewno dalszy ciąg ulicy jest za placem. Idę, wszędzie błoto. Żeby się tylko nie przewrócić. Nie przejdę, chyba trzeba naokoło. Ulicą idą akurat dziewczynki z tornistrami i parasolkami. Krzyczę:
– Dziewczynki! Nie wiecie, gdzie jest szkoła numer trzy?
– My idziemy do szkoły numer trzy!
Idą i wcale się nie spieszą. Wycofuję się z tego błota i dołączam do nich. Razem przechodzimy przez jezdnię i idziemy właśnie w tym kierunku, gdzie poszli tamci chłopcy, co mówili, że idą na wagary.
– Do której klasy chodzicie? – pytam dziewczynek.
– Do trzeciej – mówią.
– To tak, jak mój brat – mówię.
– A ja chodzę do czwartej – mówi jedna z nich.
– Dobrze się uczycie? – pytam.
– Ja się uczę najlepiej – mówi ta z czerwonymi kokardkami i z czerwoną parasolką. – Mam odznakę wzorowej uczennicy.
– Ja też mam odznakę – mówi druga.
– Ale dostałaś wczoraj czwórkę – mówi ta z kokardkami. Dochodzimy do gmachu szkoły. Jest bardzo duży i pełno na nim wy rzeźbionych figur. Dziewczynki pobiegły, została przy mnie jedna.
– Ja miałam odznakę wzorowej uczennicy w tamtym roku – mówi. – A w tym roku umarł mój tatuś i już nie dostałam.
Wchodzimy do środka. Jaka duża ta szkoła, o, i jest nawet szatnia, ale ja nie wiem co i jak, więc kucam w kącie, wyjmuję kapcie, zakładam na nogi, a ubłocone buciki zawijam w płaszczyk z folii i chowam do teczki. Dzwoni dzwonek. Podbiegam do pani, która krzyczy na dzieci, żeby szybciej się zwijały.
– Dzień dobry – mówię. – Gdzie jest klasa ósma A?
– A ty skąd się urwałaś? – dziwi się pani.
– Ja chodziłam do szkoły w Krzeszowie, ale teraz dostaliśmy mieszkanie we Wałbrzychu…
– Leć na drugie piętro – mówi pani. To lecę. To już tu. Tyle tu korytarzy. Tam lecieć, czy tam? A może tam?
Siedzę w ostatniej ławce, w rzędzie pod ścianą. Nie wiem, jakie zeszyty wyjąć, bo nie wiem, jaka to lekcja. Mam gorące policzki i sucho w ustach.
Jak wpadłam do klasy, to zderzyłam się z jakimś chłopakiem. Przewróciliśmy się, on i ja. Wstaję, biorę teczkę, on siedzi na podłodze i maca się po zębach. To ja mówię: – Bardzo cię przepraszam. – A on: – Spierdalaj! – I wszyscy w śmiech. To idę do pustej ławki i siadam.
A ktoś mówi: – Mała, ty się chyba pomyliłaś. – Podnoszę głowę, stoi nade mną jakaś dziewczynka. – Tu siedzi Bogusia – mówi. – Nie ma cię. – Wstaję, ona siada. Stoję, rozglądam się. Mówię: – Czy jest tu gdzieś jakieś wolne miejsce? – Tu jest wolne – słyszę. Patrzę, to powiedział taki gruby, czerwony na twarzy. Pokazuje miejsce obok siebie. To siadam obok niego. A ten chłopak, z którym się zderzyłam, wstaje z podłogi, podchodzi do mnie, pac mnie dłonią w czoło i mówi: – Chwileczka, ja tu siedzę. – Wstaję, on siada. – Co ty, gruby – mówi – na podryw cię zebrało? – Gruby się śmieje, inni też. Jakaś dziewczynka mówi: – Zobaczcie, jakie ma modne rajstopy. W ciapki!
Patrzę na moje nogi, rajstopy całe zachlapane. To wtedy, jak wpadłam w kałużę. Stoję i nie wiem, co mam zrobić. Wszyscy na mnie patrzą. – Słuchaj – ktoś mówi – tam na końcu jest wolna ławka. Poszłam tam i usiadłam.
No i siedzę. Jest już nauczyciel, całkiem młody pan. Coś czyta i ziewa. W klasie jest dosyć cicho. Jedna z dziewczynek podnosi do góry palce… Chrząka. Pan unosi głowę i patrzy na nią.
– Co – mówi – tak od razu do ubikacji?
– Nie – mówi ona – tylko że tu siedzi jakaś obca dziewczynka. – I pokazuje palcem na mnie. To ja wstaję.
– Co tu robisz? – pyta pan.
– Ja tu jestem zapisana.
– Nic o tym nie wiem.
– Tata mnie zapisał – mówię. – Powiedział, że mam iść do szkoły numer trzy przy ulicy Marii Konopnickiej. Do klasy ósmej A.
– Co mówisz? – pyta pan, zwija dłoń i przystawia ją sobie do ucha.
– Głośniej!
Wszyscy się śmieją. Mam tak sucho w ustach, że już nic nie mogę powiedzieć.
– Chodź bliżej – mówi pan – siadaj koło Klaudii!
Biorę teczkę i rozglądam się, gdzie mam usiąść. Naraz wstaje ta dziewczynka, co mnie wcześniej wygoniła ze swojej ławki, i mówi: – Ale proszę pana, koło mnie siedzi Bogusia!
– To czemu ja jej tu nie widzę?
– A bo jest w szpitalu.
– Odpowiedz mi Klaudia na takie pytanie – mówi pan. – Jak ktoś, kto leży w szpitalu, może jednocześnie siedzieć koło ciebie?
– Ale to jest jej miejsce – mówi Klaudia.
– To było jej miejsce – mówi pan. – Było! Teraz jej miejsce jest w szpitalu. Kapewu?
Pan spogląda na mnie i mówi: – A ty siadaj koło Klaudii i nie zawracajcie mi więcej głowy, jak nie chcecie leżeć razem z Bogusią w szpitalu. No co, na co czekasz? Podchodzę i siadam na miejscu Bogusi. Klaudia odsuwa się do ściany. – Przepraszam – mówię do niej szeptem. – Jaka jest teraz lekcja? – Nie odpowiada. Rozglądam się, bo może gdzieś na ławkach leżą książki albo zeszyty, to bym się zorientowała, ale nic nigdzie nie leży. Pan otworzył dziennik i przewraca kartki. Siedząca przede mną dziewczynka odwraca się, spogląda na mnie. Ma duże, czarne oczy i czarne, lśniące, krótko ostrzyżone włosy. Jest bardzo ładna. Mówi cicho do Klaudii:
– Nie przedstawisz mnie swojej nowej koleżance? Klaudia wzrusza ramionami, prycha, nie odpowiada. Czarna dziewczynka uśmiecha się do mnie i mówi:
– Mam na imię Ewa. A ty?
– Marysia – mówię i też się uśmiecham.
– Śliczne imię – mówi Ewa. – Skąd przyjechałaś? Na pewno z Paryża. Zgadłam?
– Nie – mówię. – Ja mieszkałam dwadzieścia kilometrów stąd, a teraz dostaliśmy nowe mieszkanie we Wałbrzychu… No i… – Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.
– We Wałbrzychu – Ewa powtarza powoli moje słowa i ma taką minę, jakby właśnie jadła coś smacznego. – Hm, bo wiesz, masz tak śliczną sukienkę, że byłam pewna, że prosto z Paryża.
Wyciąga rękę i bierze w palce materiał mojego rękawa. To prawda. Mam bardzo ładną sukienkę. Pani Kamińska dostała ją w paczce, sprzedała mojej mamusi, a pani Marysia, żona pana Krzyśka, mi ją zwęziła. Uśmiecham się do Ewy i mówię:
– Możliwe, że z Paryża, bo to z paczki.
A tu buch! Pan walnął ręką w stolik. Patrzy na nas i mówi: – A to co? Lekcja czy ploteczki?
– Jak na razie ploteczki – odpowiada Ewa. – Właśnie mieliśmy na tapecie naszą słynną pocztę polską. Bo tu nowa koleżanka dostała sukienkę w paczce z Paryża. Tylko że ta paczka, sądząc po fasonie, musiała przeleżeć na poczcie co najmniej dziesięć lat. Dziewczynki chichoczą. Pan podnosi palec.
– Tu się nie ma z czego śmiać – mówi. – Dziwne rzeczy dzieją się w tym kraju, rzeczy, o jakich nie śniło się filozofom i innym filomatom. Wyobraźcie sobie… a zresztą tu nie ma nic do wyobrażania, to są fakty. Otóż zeszłego roku dostałem od kuzyna z Australii paczkę. Rozpakowałem, w środku różne tam różności, wiadomo. Między innymi jakiś malutki, super elegancki słoiczek z elegancką pokryweczką w kolorową krateczkę. Co to może być? Żona po angielsku perfekt, mówi, że dżem malinowy. No, kurde, myślę sobie, chociaż raz w życiu najem się dżemu malinowego z Australii, chociaż nawet nie wiadomo, czy tam maliny rosną… Odkręcam pokrywkę, zaglądam, a dżem do połowy wyjedzony i jeszcze ślady paluchów widać.
Pan śmieje się, klasa mu wtóruje.
– A mojemu tacie – mówi jakiś chłopak – też przysłali paczkę, z Ameryki. W liście było napisane, że przyślą dwanaście par slipów męskich, a w paczce nie było ani jednej pary.
– A to się tata zdziwił – mówi pan. – Też bym się zdziwił.
– A myśmy z Erefenu dostali paczkę na święta miesiąc po świętach i wszystko było zgnite!
– To tak, jak my!
– A nam wujek z Kanady przysłał paczkę z odzieżą, ale w środku nie było żadnej odzieży, tylko stare palto i to polskie, bo na metce pisało Mińsk Mazowiecki.
– Cicho już, cicho – mówi pan. – Jakby tak wszyscy zaczęli wyliczać, kto czego nie dostał, albo kto co dostał, to do śmierci byśmy się nie wyrobili.
Pan przeciąga się, ziewa. Spogląda w stronę okna i mówi: – A to się rozpadało. No i co tu chłopaki robić? Patrzy teraz na mnie, kiwa palcem.
– Chodź nowa do tablicy, będziemy cię spowiadać.
Wstaję i podchodzę do tablicy. Biorę kredę. Klasa w śmiech. Pan też.
– Masz zamiar coś rysować? – pyta.
– Mogę narysować – mówię cicho. Znów się śmieją, ciągle się ze mnie śmieją.
– Cicho – mówi pan. I do mnie: – Co będziesz rysować? Wzruszam ramionami. Skąd mam wiedzieć, co? Nie wiem.
– Jak nie chcesz – mówi pan – to nie rysuj. Nikt ci nie każe rysować. Tylko po co ci ta kreda?
Nie wiem, co odpowiedzieć. Kładę kredę z powrotem na listewce pod tablicą.
– Lepiej nam powiedz, jak się nazywasz – mówi pan.
– Nazywam się Maria Kawczak.
– Ale jaja – mówi ktoś i klasa w śmiech. – To nas Kawczak zrobił w balona – mówi ktoś inny – to przecież jego siostra.
– To wcale nie moja siostra – mówi ten chłopak, na którego wpadłam. – Ja jej w ogóle nie znam. Mało to Kawczaków na świecie?
– A najwięcej w Sru Lance – piszczy ktoś cienko. Znów się wszyscy śmieją. Buch, pan walnął ręką w stolik. Robi się cicho.
– Przypominam obywatelom i obywatelkom, że to szkoła, a nie cyrk – mówi pan, i do mnie: – Ile miałaś na sześćdziesiąt?
Nic nie mówię. Nie wiem, o co się pyta.
– Do jakiej szkoły chodziłaś? – pyta pan.
– Do szkoły podstawowej w Krzeszowie – mówię.
– To co, nie biegało się u was?
– Biegało.
– Czasu nikt nie mierzył?
– Nie wiem.
W klasie cicho. Pan też nic nie mówi. Wszyscy patrzą na mnie. Stoję i tylko w głowie zaczyna mi coś szumieć. I coraz głośniej szumi. Pan kiwa głową.
– No tak – mówi. – A wzwyż skakałaś?
– Skakałam – mówię.
– Ile skoczyłaś?
– Nie pamiętam.
– To pokaż ręką – mówi pan. Podnosi rękę i zatrzymuje ją na wysokości mojej głowy. – Tyle?
– Tyle nie – mówię.
– To może tyle? – Pan wychyla się zza stolika i dotyka palcami podłogi. Wszędzie chichoty. Stoję, o niczym nie umiem pomyśleć. Coś mi ktoś, coś mi coś do ucha jakby mówi, jakby brzęczy, ale kto, ale co… skąd mam wiedzieć, jak tak szumi i brzęczy.
– No pokaż ręką – mówi pan. – Nie umiesz ręki wyciągnąć? Pewno, że umiem. Wyciągam. Na stoliku u pana długa linijka leży, zaraz mnie nią po łapie walnie, zaraz weźmie i walnie. Jejku, zaraz mnie walnie. Lepiej, żeby nie wstawał, nie wypada, żeby pan do mnie podchodził, sama powinnam podejść. Podchodzę, dłoń wierzchem do dołu, spodem do góry obracam. Czemu wszyscy się śmieją, czemu pan linijki nie bierze, chociaż czekam i czekam, i tylko ręka trochę mi drży…
Słyszę płacz, ktoś się w klasie rozpłakał. To nie ja, pan odwraca się ode mnie, gdzie indziej patrzy. Wszyscy patrzą tam, gdzie pan patrzy. To ja też tam patrzę. W ławce, w środkowym rzędzie, jakaś dziewczynka okropnie szlocha.
– Co się stało? – pyta pan. Nikt nie wie. – Kasiu, co ci się stało? – pyta pan głośniej.
Dziewczynka szlocha z twarzą w dłoniach schowaną. I tylko jej włosy widać. Jaśniutkie, poskręcane w loki. Długie, pełno ich wszędzie wokół niej. Nagle dziewczynka wstaje. Upada z trzaskiem krzesło. Ona bierze torbę, do nas idzie, do pana i do mnie. Mija nas, ciągle płacząc. Mignęły jej oczy, na mnie popatrzyły. Jakby znajome, kiedyś je widziałam? Ale chyba nie naprawdę, chyba na obrazku… A może mi się kiedyś śniły? Ona do drzwi idzie szybko, spódnicę ma do samej podłogi, szeroką, kolorową jak u Cyganki, jak u wróżki. Włosami, chustą czarną w żółte kwiaty w powietrzu powiewa. Ramiona otula nią, drzwi trach, już jej nie ma. Nikt się długo nie odzywa. Dopiero pan, do mnie:
– A ty co tu stoisz? Siadaj. Idę do ławki, siadam.
– Co to jej się mogło stać? – mówi pan.
– Wiadomo – mówi ta czarna dziewczynka, co siedzi przede mną, Ewa. I puka się palcem w czoło. Pan wzdycha.
– No dobra – mówi – koniec wygłupów, czas na lekcję. Wstawać! Wszyscy wstają, ja też.
– Stanąć obok ławek – mówi pan – i uwaga… przysiad, ręce do góry, wyprost, ręce w dół. Zaczynamy.
A teraz jest fizyka, ostatnia lekcja w tym dniu. Dostałam dwójkę, nic nie umiałam, wszystko z głowy wyleciało, pani wpisała mi uwagę do dzienniczka ucznia. W Krzeszowie z tego przedmiotu miałam piątkę.
To najstraszniejszy dzień w moim życiu. Na przerwach nikt się do mnie nie odzywa. Schodzę na pierwsze piętro i stoję przy oknie, a koło mnie latają dzieciaki z pierwszych klas. Nie wiem, co ze mną będzie w tej szkole. Klaudia odsuwa się ode mnie na koniec ławki.
Słyszałam, jak mówiła do Magdy, że ktoś tu ma pchły. To na pewno o mnie. Co ja im zrobiłam? Widzą mnie przecież po raz pierwszy w życiu. Czy to wszystko dlatego, że na samym początku przewróciłam Kawczaka? Czy to dlatego, że tak brzydko do mnie powiedział? Po co ja się tak spieszyłam? No bo nie chciałam się spóźnić. Od jutra będę z domu wychodziła wcześniej, o siódmej. Skąd miałam wiedzieć że ten autobus tak długo nie będzie przyjeżdżał?
Rozmawiałam z panią wychowawczynią. Jest ładna i młoda. O wszystko mnie wypytywała. Dziwiła się, że zmieniłam szkołę na dwa miesiące przed końcem podstawówki. Powiedziałam, że to przez nowe mieszkanie i przez to, że mamusia boi się dzikich lokatorów. Wtedy pani się zaśmiała, pogłaskała mnie po głowie i poszła. Ona jest dobra. Gdyby uczyła fizyki, na pewno nie dostałabym tej dwójki.
Pani od fizyki jest niecierpliwa i jak się jej szybko nie odpowie, to zaraz krzyczy, a jak ktoś na mnie krzyczy, to ja się zaraz zacinam. Pani od fizyki nazywa się Zelenow. A wychowawczyni uczy biologii i nazywa się pani Turska.
Wiem już też, jak ma na nazwisko dziewczynka, która siedzi przede mną, ta czarna, o imieniu Ewa. Nazywa się Bogdaj. A ten gruby, co mówi przez nos i siedzi w jednej ławce z Kawczakiem, nazywa się Ziębiński. A w pierwszej ławce od okna siedzi dziewczynka, która jest grubsza i wyższa nawet od Ziębińskiego. Ma piersi jak balony i ciągle goni na przerwach za jednym chłopcem, który ma na imię Zenek. Tak, jak nasz Zenuś. Gdy go złapie, wykręca mu ręce i znęca się nad nim. On się wyrywa, próbuje ją kopnąć, ale ona jakoś zawsze uskoczy. Wszyscy nazywają ją Szkapa, ale ona się nie obraża, tylko ciągle goni Zenka. On jest niższy od niej o dwie głowy. Ma piskliwy głosik i krzyczy: – Odwal się Szkapa, bo tak cię kopnę, że pożałujesz! – Spróbuj – mówi ona i łapie go za szyję od tyłu.
W klasie jest dużo ładnych dziewczynek. Ładnie się też ubierają.
Najczęściej noszą czarne rajstopy i wąskie spódniczki z dżinsu.
Niektóre noszą krótkie, a niektóre długie, do pół łydki, z rozcięciem z tyłu.
Jednak najładniejszą dziewczynką jest Ewa Bogdaj.
Też nosi krótką, dżinsową spódniczkę i czarne rajstopy. I czarny, luźny sweter w duże oka. Jest pięknie opalona. Siedzi przede mną, więc ciągle na nią patrzę. Z tyłu też ładnie wygląda. Ciągle się kręci. Czasem widzę jej twarz z boku. Często gryzie dolną wargę.
Lubię sobie przypominać, jak się do mnie uśmiechnęła, wtedy, na pierwszej lekcji. Ma piękny uśmiech.
Jest jakby nerwowa, ale gdy coś do kogoś mówi, to się zaraz uspokaja. Cała nieruchomieje, tylko usta jej się ruszają.
Lubi zakładać rękę za szyję. Gładzi się ciągle z tyłu, w miejscu, gdzie kończą się włosy. Jej paznokcie są długie i lśnią, jakby były pomalowane przezroczystą farbą. Na najmniejszym paznokciu ma naklejoną śliczną, złotą gwiazdkę. Nigdy nie widziałam takiej pięknej dziewczynki, chyba że w telewizji na jakimś filmie, albo na wyborach miss.
Od czasu, gdy pochwaliła moją sukienkę, już więcej się do mnie nie odezwała. Niekiedy się odwraca i szepcze o czymś z Klaudią.
Klaudia jest wysoka i chuda. Ma długie, proste włosy i ciągle się garbi. Chodzi w dżinsach. Jak coś pisze, wysuwa z ust koniuszek języka. Ma bardzo ładny charakter pisma. Stąd widzę też, jak pisze Ewa Bogdaj. Szybko, ale niewyraźnie. Dziewczynka, która siedzi obok niej, ma na imię Magda. Ładna, pulchna buzia, dołeczki w policzkach i popielate włosy do ramion. Ona i Klaudia na przerwach chodzą wszędzie z Ewą. Ewa coś opowiada, a one się śmieją. Ewa chodzi tak, jakby tańczyła, jak baletnice w telewizji. Jest bardzo zgrabna, wcale nie wygląda na dziewczynkę, która chodzi jeszcze do szkoły podstawowej.
A ta dziewczynka, co się popłakała na pierwszej lekcji i już nie wróciła do klasy, nazywa się Bogdańska. Kasia Bogdańska. Zawsze przy sprawdzaniu obecności jako pierwsza wyczytywana jest Ewa Bogdaj, a zaraz po niej Bogdańska. I zawsze przy Bogdańskiej ktoś mówił, że nieobecna. A jak sprawdzała obecność wychowawczyni, to wstała Magda i powiedziała, że Kaśka uciekła z pierwszej lekcji.
Pani powiedziała: – Znowu – i westchnęła. Wtedy Magda spojrzała na Ewę, a Ewa na Magdę i się uśmiechnęły.
Interferencja światła?
To Marlena Pyzik jąka się przy tablicy, chyba zaraz dostanie dwóję. Coś trąbi za oknem, to klakson samochodu. Cichnie, i znów trąbi. Pani Zelenow robi dziwną minę. – Bardzo ładnie – mówi do Marleny. – Siadaj.
Marlena wraca do ławki, a pani wstaje, bierze dziennik i mówi:
– Posiedźcie teraz cicho, zaraz będzie dzwonek.
Wychodzi. Zostaliśmy sami. Robi się coraz głośniej, wszyscy pakują książki i zeszyty, bo to przecież ostatnia lekcja. Jakiś chłopak, chyba się nazywa Krempicki, woła od okna:
– Chłopaki, szybko, jej kochanek!
Po chwili prawie cała klasa tłoczy się przy oknach. Ktoś mówi:
– Kurwa, ale łysy.
Ewa wstaje, zarzuca torbę na plecy.
– Chodźcie – mówi do Magdy i Klaudii – co będziemy czekać. Wychodzą. Cały rząd ławek pod ścianą został pusty. Tylko ja tu siedzę. Pod oknami zamieszanie. Chłopaki siłują się. Wyciągam z kieszeni lusterko, poprawiam włosy i chowam lusterko. Zrobiło się ciepło, bo wyszło słoneczko. Wyschły wszystkie ulice. Wieje mocny wiatr, ale ciepły. Już po drugiej. Chodzę sobie i zwiedzam Wałbrzych. Domy są zabytkowe, pełno na nich różnych wyrzeźbionych figur. A co piętro, to inne okna. Ulice są albo z góry, albo pod górę. I jest tu ogromny kościół. Byłam w środku zmówiłam po trzy razy Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Teraz jestem w rynku. Na samym środku stoi fontanna. Tryskająca woda błyszczy w słońcu.
Nagle, patrzę…
Na ławce, niedaleko fontanny, siedzi dziewczynka z mojej klasy, ta, co się popłakała, Kasia Bogdańska. Tak, to ona. Siedzi tyłem do mnie, ale poznaję ja po czarnej chustce w żółte kwiaty narzuconej na plecy i po włosach, które błyszczą w słońcu tak samo jak fontanna. Głowę ma pochyloną nad kolanami, chyba znów płacze. Podchodzę bliżej. Zatrzymuję się. Może to nie ona? Nie, to na pewno ona. Siądę koło niej, może jej ktoś z rodziny umarł. Mnie też umarła babcia, to wiem, jak to jest, gdy ktoś umrze. Też płakałam cały dzień. A może nie chce, żeby ktoś widział, że płacze? Ale przecież człowiekowi robi się lżej, gdy ma się komu wyżalić. Podejdę. A jak mnie nie pozna? To trudno, to odejdę. Podchodzę, patrzę, ona wcale nie płacze. Jest pochylona, bo zapisuje coś w zeszyciku, leżącym na jej kolanach. Ale się wygłupiłam. Na szczęście nie widziała, że podchodzę. Już mam odejść, gdy ona podnosi głowę i spogląda na mnie. Robi mi się głupio, nie wiem, co powiedzieć.
– Ale masz minę – mówi ona i uśmiecha się. I nie śmieje się ze mnie, tylko się do mnie uśmiecha. Ach, jak cudnie się uśmiecha. I w tym momencie, nie wiadomo dlaczego, odczuwam wielką radość i już wcale nie jest mi głupio.
– Siadaj – mówi ona i pokazuje ręką miejsce obok siebie. Siadam, uciekam spojrzeniem na fontannę, w której, na moich oczach, gaśnie nagle słońce. Przełamuję się i spoglądam na Kasię. Ona jeszcze się uśmiecha i nagle cała ta radość, która jest we mnie, wybucha jak balon, gdy go ktoś nakłuje szpilką. Zaczynam się śmiać, całkiem bez powodu. Śmiejemy się teraz obie. Głośno, coraz głośniej. Śmiejemy się i śmiejemy, przestajemy, i znów się śmiejemy. Śmiejemy się, i już nie możemy przestać się śmiać.
No, już się nie śmiejemy, tylko oddychamy głośno, zmęczone tym śmiechem.
– A tak właściwie, to z czego się śmiałaś? pyta Kasia.
– Nie mam pojęcia – mówię – zapomniałam.
I znów obie w śmiech. Trzymając się za brzuchy, skręcamy się i nie możemy złapać tchu. Nagle bum!… Coś mnie w głowę walnęło. Patrzę do góry, z nieba lecą twarde kulki.
– Uciekamy! – krzyczy Kasia, łapie mnie za rękę i w nogi. Wbiegamy do bramy. W rynku popłoch, wszyscy uciekają, chowają się po bramach. Cały chodnik zasłany podrygującymi, chrzęszczącymi, lodowymi kulkami. Schylam się i jedną z nich podnoszę. Kładę ją na dłoni. Z bliska wygląda jak jajeczko małego ptaszka. Razem z Kasią patrzymy, jak się topi powoli. Już tylko trochę wody z niej zostało. Wycieram rękę o sukienkę.
Już się cały grad wypadał.
W rynku znów chodzą ludzie. Wszędzie biało od lodowych kulek, które robią się coraz mniejsze i mniejsze. Kasia ciągnie mnie gdzieś, wchodzimy w jakieś drzwi. To szatnia.
– Daj teczkę – mówi Kasia. Podaję jej moją teczkę, a ona ją razem ze swoją torbą podaje pani za ladą. Patrzę, to kawiarnia, jesteśmy w kawiarni. Nigdy nie byłam w kawiarni.
– Coś ty – mówię przestraszona, ale już jesteśmy w środku.
– Weź numerek – mówi Kasia i mnie zostawia. Siada przy stoliku pod oknem. Wracam. Pani daje mi trójkącik z blachy, na nim cyfra: 42. Idę do stolika, gdzie Kasia. Wszędzie siedzą ludzie, sami dorośli. Siadam. Za szybą okna, za firanką, widać rynek. Ktoś nagle mówi: – Słucham?
Przy naszym stoliku stoi pani w malutkim, białym fartuszku i spogląda to na Kasię, to na mnie. A Kasia mówi tak:
– Dwie duże porcje lodów z bakaliami, sok pomarańczowy i dwie szklanki.
– Sok tylko zagraniczny, w puszce – mówi pani.
– Innego nie pijam – odpowiada Kasia. Pani odchodzi.
– Ale ja mam tylko dwadzieścia złotych – mówię szybko, żeby Kasia zdążyła odwołać to, co dla mnie zamówiła.
– Ja cię zaprosiłam, więc się nie martw – mówi na to Kasia i odczesuje palcami do tyłu swoje włosy. Są śliczne. Trochę złote, a trochę różowe. I tak ich dużo, że można by nimi obdzielić ze cztery dziewczynki, a może nawet pięć. Kasia obejmuje kolano splecionymi dłońmi i garbiąc się lekko, spogląda na mnie.
– Wiesz – mówi – robisz tak śmieszne i słodkie minki, że chyba będę cię nazywała Minką. Chcesz, Minko?
– No.
– A ja mam na imię Katarzyna.
– Wiem – mówię. – Katarzyna Bogdańska.
– Skąd wiesz?
– Bo jak cię wyczytywali na sprawdzaniu obecności… to się domyśliłam, że to ty, bo nikogo innego nie brakowało. Kasia uśmiecha się i już ma coś powiedzieć, ale w tym samym momencie przychodzi pani, stawia na stoliku soki i lody i odchodzi.
– Smacznego – mówi Kasia i zabiera się do swojej porcji lodów. To ja też zabieram się do swojej. Jaka śmieszna, malutka łyżeczka. Lody są bardzo dobre. Najpierw znajduję w bitej śmietanie rodzynki. Potem wisienkę. Potem wyławiam kawalątek czekolady i na końcu taki żółty krążek z dziurką. Pyszny, nie wiem, co to jest.
Już zjadłam. Nic w pucharku nie zostało.
I dopiero teraz sobie przypominam, że jestem w kawiarni. Podnoszę oczy. Kasia grzebie w swoich lodach, nawet połowy jeszcze nie zjadła. Rozglądam się. To nic strasznego siedzieć w kawiarni. Wszyscy ze sobą rozmawiają, nikt na mnie nie zwraca uwagi. A gdyby weszła tu jakaś pani ze szkoły? Czyby miała do nas pretensję, że tu siedzimy? Nie wiadomo. Patrzę znów na Kasię. Ona wcale nie je, tylko myśli o czymś, chyba o czymś smutnym, bo jest smutna. Nabiera lody na łyżeczkę, przechyla ją i patrzy, jak spływają powoli. A ja bym się teraz napiła soku pomarańczowego, ale jakoś mi głupio wyciągnąć rękę po szklankę.
– Nie krępuj się – mówi Kasia, i, nie patrząc na mnie, podsuwa mi moją szklankę, a sama dalej grzebie w swoich lodach. Boże, przecież ja nic nie powiedziałam. To skąd ona wiedziała, co pomyślałam? Kasia podnosi głowę i mówi cicho:
– Nie przejmuj się, taka już jestem.
Na jej twarzy pojawia się dziwny uśmiech. Skądś znam ten uśmiech, ale skąd? Ktoś się już tak do mnie uśmiechał. Ale kto, i kiedy? A może misie śniło…?
Boże, czy to wszystko tylko mi się śni?
Kasia podnosi swoją szklaneczkę, upija łyczek. Ja swojego soku wypijam z rozpędu połowę.
Dzyń dzyń…!
To Kasia uderzyła łyżeczką o szkło. Jeszcze drży w powietrzu dźwięk.
– A pamiętasz, jak się śmiałaś? – pyta Kasia.
– Pewno – mówię i szybko odstawiam szklankę, bo znów zaczyna mi się zbierać na śmiech. I dzieje się ze mną to samo, co na ławce, zanim nie spadł grad. Śmieję się i nie mogę przestać się śmiać, choć wiem, że wszyscy na mnie patrzą. – Coś smutnego! – woła przez śmiech Kasia, bo i ona głośno się śmieje. A ja nic smutnego nie mogę sobie przypomnieć. Patrzę na Kasię, ona chyba też nic smutnego nie może sobie przypomnieć, bo aż się kuli od śmiechu. Zatykam sobie usta, nic nie pomaga, chyba zaraz umrę. Staje przy nas pani w fartuszku, ha ha ha, w takim malutkim fartuszku!
– Nie za głośno, panienki? – mówi, a Kasia parska śmiechem jeszcze głośniej i woła:
– Rachunek!
Pani wyciąga z malutkiej kieszonki swojego malutkiego fartuszka malutki rachuneczek, kładzie go na stoliku i mówi:
– Trzy tysiące siedemset osiemdziesiąt.
Ojej, tyle pieniędzy. Skąd Kasia weźmie tyle pieniędzy? Mogłam chociaż nie pić swojego soku to bym mogła oddać i byłoby mniej do zapłacenia. Z jednej strony się martwię a z drugiej chichram się już na całego. Kasia rzuca na stół pełno pomiętych banknotów. – Reszty nie trzeba – wykrztusza przez śmiech, zrywa się z krzesełka, łapie mnie za rękę i uciekamy do szatni. Z szatni wyskakujemy do bramy. Nikogo tu nie ma, można się spokojnie wyśmiać.
Już cicho w bramie. Trzymam się za brzuch. To cud, że jeszcze żyjemy. Okazuje się, że i od śmiechu można umrzeć.
– Nasze torby – mówi Kasia. – Masz numerek?
– O Jezu, zostawiłam na stoliku – mówię i robi mi się gorąco. Jak ja tam teraz wrócę? Taki wstyd.
– Nie przejmuj się, ja pójdę – mówi Kasia i wraca do kawiarni. Och, jaka ona jest odważna. I jaka wesoła. To czemu wtedy, w szkole, płakała?… Na pewno musiała mieć jakiś powód. Ale przecież teraz jest wesoła. Inna sprawa, że jak się zamyśli, to zaraz robi się smutna. Dlaczego? Bardzo bym chciała wiedzieć, ale przecież nie zapytam. Może mi sama powie? Tyle pieniędzy zapłaciła, a ja wypiłam tylko pół soku. A ona jeszcze mniej i lodów nie zjadła do końca. Dobrze, że chociaż ja zdążyłam zjeść swoje, mniej się zmarnowało.
– Minka! – woła ktoś. – Minka! – To ktoś z kawiarni woła. – Minka! To głos Kasi. Zaglądam do szatni, a Kasia stoi przy ladzie i macha na mnie. Racja, Minka to przecież ja. Wchodzę.
– Masz te dwadzieścia złotych? – pyta Kasia.
– Mam.
Wyciągam z kieszonki sukienki cały mój majątek.
– To zapłać pani za szatnię – mówi Kasia – bo ja wydałam wszystko, co miałam.
Daję pani za ladą dwadzieścia złotych, Kasia bierze swoją torbę, ja swoją teczkę, i wychodzimy.
Znów jesteśmy w rynku. O, słoneczko wyszło.
Po gradzie ani śladu, suche ulice. Stoimy i patrzymy na dzieci, które gonią się wokół fontanny.
Idziemy sobie powoli, mijamy Dom Książki.
– Wstąpimy? – pyta Kasia.
– Możemy – mówię. Wchodzimy. Ja zatrzymuję się przy drzwiach i oglądam książki leżące pod szybą. Kasia w głębi księgarni grzebie w tych wyłożonych na ladę. Kiwa na mnie palcem. Podchodzę. Pokazuje mi duży album i mówi:
– Ja się zabiję.
– Co się stało? – pytam. Kasia otwiera album. W środku kolorowe obrazki.
– Popatrz – mówi Kasia z zachwytem.
– Bardzo ładne – mówię.
– Genialne – mówi Kasia. – Szkoda, że już nie mam forsy przy sobie. Cholera, szkoda.
Kładzie album z powrotem na ladę. Patrzę na cenę. Trzy i pół tysiąca złotych.
Ojej – mówię z żalem – po co myśmy jadły te lody i piły te soki… Akurat by ci starczyło.
– Głupstwo – mówi Kasia. – Wiesz co, idź do tej dziewczyny i zapytaj, czy jest książka pod tytułem „Przeminęło z wiadrem”?
– Dobrze – mówię, podchodzę do pani sprzedawczyni i pytam: – Przepraszam, czy jest książka pod tytułem „Przeminęło z wiadrem”? Co? – pyta pani.
– „Przeminęło z wiadrem”, czy jest?
Pani śmieje się. Podchodzi do uchylonych drzwi na zaplecze i woła przez śmiech: – Zocha, tu jakaś dziewczynka pyta, czy jest „Przeminęło z wiadrem”!
Zza drzwi dolatuje śmiech tamtej drugiej, niewidocznej pani. I słychać głos: – Powiedz jej, że było, ale przeminęło z wiatrem! Pani sprzedawczyni odchodzi od drzwi, rozkłada ręce i mówi do mnie: – Przeminęło z wiatrem.
– To nie ma?
– Nie ma – mówi pani i śmieje się.
– Dziękuję – mówię i wracam do Kasi. Ale Kasi nigdzie nie ma. Wychodzę z księgarni. Na ulicy też jej nie ma. Poszła sobie? Dlaczego? Nie, jest. Stoi w bramie obok. Podchodzę. Ojej, ona ogląda ten album. Robi mi się gorąco ze strachu.
Wzięła album i nie zapłaciła.
Zaraz zadzwonią na milicję i ją złapią. A mnie razem z nią. Boże, to wszystko przez te lody i soki. Ale to nie ja ukradłam album, to ona. Ja go nie mam, ja nic nie wiedziałam.
Rozglądam się.
Jeszcze nikt z księgarni za nami nie wybiegł. Kaśka ogląda album, nie widzi mnie. Szybko odchodzę.
Idę ulicą.
Zaraz ktoś za mną krzyknie.
Nie wytrzymuję i skręcam w najbliższą bramę. Chowam się między drzwiami a ścianą. Wsuwam się jak najgłębiej. Ciemno tu.
A jak będą przeszukiwać najbliższe bramy?
Boże, Boże, co ja im powiem? Wsadzą nas do poprawczaka. Opiszą w gazecie. Co ja powiem mamie? Muszę stąd wyjść i uciec. Ale jak będę uciekała, to na pewno mnie złapią. Zawsze goni się tego, kto ucieka. A może już tam stoją i czekają, aż wyjdę?
I po co ja do Kaśki podchodziłam? Żebym wiedziała, że nie płacze, to bym nie podeszła. Skąd miałam wiedzieć, że jest elementem z marginesu społecznego?
Mogłam się domyślić. Tak się przecież nie ubierają normalne dziewczynki. Wszystkie dziewczynki w klasie były ubrane normalnie, tylko ona inaczej, jak jakaś Cyganka. No tak, Cyganki tak się ubierają. Ona jest Cyganką, to wszystko wyjaśnia. Mamusi raz Cyganka ukradła sweter ze sznurka. A ja się dziwiłam w kawiarni, skąd wzięła tyle pieniędzy. Po prostu je ukradła. Ale przecież Cyganki nie są blondynkami. No tak, ale mogła się ufarbować. A może ją Cyganie porwali, jak była malutka? Myślałam że będę miała przyjaciółkę, tak się cieszyłam, a okazało się, że to złodziejka.
Na ulicy cicho, nikt nie krzyczy. Może nie zauważyli? Dzięki Bogu.
Odczekam jeszcze trochę i wyjdę jakby nigdy nic.
Ona już na pewno sobie poszła. Jak to dobrze, że nikt ze szkoły nie widział mnie z nią. Byłyśmy razem tylko w kawiarni i w Domu Książki. A co zrobię, jak podejdzie do mnie w szkole i zacznie rozmawiać?… A tam, odpowiem coś i udam, że się spieszę. A jeżeli już ją złapali i ona powiedziała, że to ja pomagałam jej kraść?
Cóż, nie pozostanie mi nic innego, tylko samobójstwo. A to przecież grzech śmiertelny. Mamusia nie przeżyje pogrzebu bez księdza. I nie pójdę do nieba, będę musiała smażyć się w piekle.
Ojcze nasz któryś jest w niebie święć się imię Twoje przyjdź królestwo Twoje bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi chleba naszego powszedniego daj nam Panie i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie ale nas zbaw od wszystkiego złego…
Ktoś wszedł do bramy.
Na pewno milicja. Przekładam teczkę do lewej ręki, żegnam się szybko i zamykam oczy. Amen. W tym momencie z ręki wypada mi teczka, bo w tych nerwach za słabo ją złapałam. Tracę równowagę, opieram się o drzwi. Otwierają się, skrzypiąc.
W bramie, kilka kroków ode mnie, stoi ona. Jest poważna, całkiem inna, niż do tej pory. Nie odzywa się, tylko patrzy na mnie i wydyma usta.
Schylam się po teczkę. Jest mi strasznie smutno. Jeszcze tak niedawno śmiałyśmy się razem… a teraz…
– Co tu robisz? – pyta.
– Nic – mówię.
– Szukałam cię wszędzie – mówi ona. – Byłam w księgarni, chodziłam po rynku… Czemu się schowałaś?
Nic nie mówię, bo co mam powiedzieć. Na pewno kłamie, że szukała mnie w księgarni. Ale skąd wiedziała, że się tu ukryłam? Podchodzi do mnie.
– Ubrudziłaś się – mówi. Spoglądam po sobie. Cały rękaw sukienki biały od ściany. Zaczynam go czyścić. Ona patrzy, milcząc. Trąc rękaw, mówię:
– Cześć, muszę już iść.
– To sobie idź – mówi ona. Już jestem przy progu, gdy słyszę za sobą: – Poczekaj! – Podbiega, bierze mnie za ramię. To ja mówię: – Naprawdę muszę iść. Mamusia kazała mi przyjść zaraz po szkole.
– Całą sukienkę na plecach masz białą.
Zaczynam się czyścić z tyłu, tam przynajmniej, gdzie mogę dosięgnąć.
– Nie, nie – mówi ona – to nic nie pomoże, tak cię nie puszczę. Chodź do mnie, dam ci szczotkę.
– Gdzie? – pytam.
– Do mnie – mówi i ciągnie mnie w głąb bramy. Czego ona ode mnie chce?
– Dlaczego tu? – pytam.
– Bo tu mieszkam – mówi ona. Tutaj mieszka? Idę z nią, coraz tu ciemniej. Zatrzymuję się przed schodami.
– Tutaj mieszkasz? – pytam z niedowierzaniem. Ona uśmiecha się.
– Schowałaś się do mojej bramy – mówi, łapiąc mnie za rękę. – No chodź, bo stracę cierpliwość. Dzień dobroci dla zwierząt nie trwa wiecznie.
Ciągnie mnie za sobą na górę. Na klatce schodowej drugiego piętra zatrzymuje się. Odwraca się do mnie. Promyk słońca ze świetlika pada akurat na nią. Jej włosy wyglądają tak, jakby płonęły. Uśmiecha się dziwnie i błyszczą jej oczy. Przyciąga do siebie moją rękę. Drętwieję ze strachu. Nie wiem, co mam zrobić. Jak wyrwę rękę i ucieknę, to i tak mnie złapie, rzuci się na mnie od tyłu. A ona zmienionym, chrapliwym głosem mówi:
– Powróżyć paniusi?
Więc jednak miałam rację. To Cyganka. Ona odwraca moją dłoń spodem do góry i podsuwa do swoich oczu.
– Ooo, jaka piękna linia życia – chrypi. – Tylko czemu tak nagle się urywa?
– Ale ja nie mam pieniędzy – mówię drżącym głosem. – Naprawdę.
– Może paniusia jajeczkiem zapłacić – mówi ona.
– Nie mam jajek.
– To co paniusia ma?
– Nic nie mam – mówię w rozpaczy. Ona świdruje mnie płonącym wzrokiem. Dyszy ciężko, ochryple.
– Niedobrze – mówi. – Taka elegancka paniusia, a nic nie ma. To może chociaż duszę paniusia ma?
Czuję, jak wali mi serce. Och, żeby już się tak obudzić. Ale to przecież nie sen.
Ona nagle puszcza moją rękę. Robi się malutka. Ach nie, po prostu kucnęła, grzebie w swojej torbie. Odchodzi, znika w ciemności. Nie mogę się ruszyć, nie mogę uciec. Zapala się światło, to ona zapaliła. Teraz podchodzi do dużych drzwi i wkłada klucz do zamka.
Patrzę, na drzwiach tabliczka: „LEKARZ CHORÓB WEWNĘTRZNYCH”.
– No chodźże – mówi ona. Podchodzę.
– Tu jakiś lekarz mieszka – mówię.
– Nie jakiś, ale jakaś – mówi ona. – I nie jakaś, a moja mama. Rzeczywiście. U dołu tabliczki napis: „Dr Karolina Bogdańska”. Drzwi otwierają się, wchodzimy do środka. Tu, w wielkim pokoju, na ścianach z desek wiszą piękne obrazy. Wokół stolika wielkie, jasne fotele. Z wysokiego sufitu zwiesza się żyrandol. Cały się skrzy jakby tysiącem brylantów. Tu drzwi i tam drzwi… ani jednego okna. Taki piękny przedpokój?
Ona otwiera szafę, gdzie wiszą ubrania. Podaje mi szczotkę.
– Tam jest łazienka – mówi, pokazując drzwi w końcu przedpokoju. – Trafisz sama, czy mam cię zaprowadzić?
– Trafię – mówię cicho. Podchodzę do tych drzwi, dotykam klamki, jest okrągła i lśni, jakby była ze złota. Oglądam się, Kasi już nie ma, zniknęła gdzieś. Przekręcam klamkę, w łazience ciemno. Cofam się. O, tu jest kontakt. Naciskam, zapala się światło. Wchodzę, zamykam drzwi za sobą. Jak tu pięknie. Ta łazienka jest trzy razy większa od mojego pokoju w nowym mieszkaniu. Podłoga z białych kafelków, ściany też z kafelków, ale z brązowych. I wszędzie lustra. Przysiadam na brzegu wanny. Jaka ja byłam głupia. Myślałam, że Kasia to jakaś Cyganka, a to normalna, bogata dziewczynka, w dodatku córka pani doktor.
Na półeczkach z kafelków stoją różne piękne butelki z zagranicznymi napisami. Przy drzwiach pralka, chyba automatyczna i jeszcze jakieś inne, dziwne urządzenia. A tutaj, na błyszczących rurkach, wiszą ręczniki. Pomarańczowy, różowy i biały. Patrzę w bok i widzę siebie. Za mną siedzi jakaś dziewczynka.
Odwracam się. Tu też za mną siedzi dziewczynka. A za tą dziewczynką jeszcze jedna dziewczynka, i jeszcze jedna. Cały szereg dziewczynek. To my tam siedzimy, to znaczy ja, ale odbita w lustrze, co odbija lustro. Podnoszę rękę. Wszystkie dziewczynki robią to samo, aż do końca. Tak nas tam dużo, że chyba nie ma końca.
Sukienka z tyłu cała biała. Odpinam guziczki i ją zdejmuję. Siadam na białym stołeczku z plastiku, kładę sukienkę na kolanach i trę ją szczotką.
Chyba jestem nienormalna.
Myślałam, że Kasia chce mi coś zrobić, że chce mnie okraść, czy co… a to ja mogłabym ją okraść. Wpuściła mnie do łazienki, gdzie stoi tyle pięknych, drogich rzeczy i wcale się nie boi, że coś ukradnę. Ale dlaczego wzięła z księgarni ten album?
Bo się bała, że ktoś inny go kupi. Przyjdzie jej mama albo tata, to weźmie od nich pieniądze, pójdzie i zapłaci. Jak ja mogłam tak głupio pomyśleć, że jest złodziejką. To wielki grzech rzucić na kogoś niesłuszne posądzenie. Będę musiała iść do spowiedzi. Pójdę jutro, zaraz po szkole. Do tego kościoła przy rynku. Tylko że nie wiem, o której są tutaj spowiedzi.
Sukienka nie chce się wyczyścić na sucho, trzeba polać wodą.
Odkręcam kran w umywalce, podstawiam szczotkę pod strumień. No, teraz ściana schodzi. Może ksiądz mnie rozgrzeszy, ale ja sobie nigdy tego nie wybaczę. Kasia była dla mnie taka dobra. Nigdy nie umiałam z nikim rozmawiać, a z nią bym umiała. Tak coś czuję, że z nią bym umiała. Może nawet bym jej powiedziała, że jeszcze cysiam palec i że nie mogę się odzwyczaić. Jest taka mądra, może by mi doradziła, co zrobić, żeby nie cysiać. Nagle słyszę, że gra muzyka. Dobiega z daleka.
Piękna, jak w kościele, tylko trochę inna.
To chyba Kasia nastawiła radio. A może ma magnetofon i go włączyła? Bardzo lubię w kościele słuchać muzyki. Czasem w radiu też ładnie gra. Tak, jak teraz. Jakby niebem leciały anioły.
No tak… Zasłuchałam się, a woda przez ten czas spłynęła ze szczotki na sukienkę i zrobiła się wielka, mokra plama. Nic, wyjdę na ulicę, postoję trochę tyłem do słońca, to mi wyschnie.
Wstaję i wkładam sukienkę. Ale mokro. Zapinam guziczki, patrząc na siebie w lustrze. Już mi się ta sukienka wcale nie podoba. Te tasiemki tak głupio błyszczą. I pomyśleć, że to z zagranicy. Ewa Bogdaj mówiła, że z Paryża. A przecież Paryż jest stolicą światowej mody, to i sukienka powinna być ładna. Czy to możliwe, żeby paczka leżała na poczcie całe dziesięć lat? Dziesięć lat temu była inna moda i teraz jest inna. Teraz dziewczynki chodzą w króciutkich i wąskich spódniczkach. Ale Kasia w takich nie chodzi.
Może ona swoją spódnicę też ma z paczki, która długo szła?
Podciągam dół sukienki wysoko nad kolana. I jeszcze trochę wyżej.
Zbieram fałdy i przytrzymuję je z tyłu, żeby było wąsko. Teraz to co innego. Wyglądam jak inne dziewczynki w klasie. Jakbym jeszcze ufarbowała rajstopy… Mamusia ma na pewno czarną farbę.
Patrzę na siebie, patrzę, i nie mogę się napatrzeć.
U nas w domu nie ma takich wielkich luster. Jest jedno w szafie, ale widać mnie w nim tylko od głowy do pasa. Gdybym miała taką łazienkę, chyba nigdy bym z niej nie wyszła. Ojej, nie wypada tak długo przebywać w cudzej łazience. Co sobie Kasia pomyśli. Patrzę na siebie jeszcze sekundę i puszczam sukienkę, która znów opada mi za kolana. Odwracam się od lustra nad wanną, widzę siebie w tym nad umywalką. Trzeba wyjść. Przyczesuję włosy, biorę teczkę i wychodzę. Zapomniałam szczotki. Wracam, biorę szczotkę, spoglądam ostatni raz na całą łazienkę i zamykam drzwi, i gaszę światło. Przechodzę cicho przez przedpokój, kładę szczotkę na szafce przy drzwiach. Stąd muzykę słychać dużo głośniej. Wydostaje się z tego pokoju, gdzie uchylone drzwi, ale nic w środku nie widać, bo zaraz za drzwiami kotara wisi, w kolorze miodu. Kasia jest na pewno tam. Siedzi sobie i słucha muzyki. Jak ja mogłam tak źle o niej pomyśleć? Czemu taka jestem?
Nigdy w życiu o nikim źle nie pomyślałam, więc dlaczego właśnie o niej musiałam tak pomyśleć? Cóż, widocznie nie zasłużyłam sobie na znajomość z taką miłą i dobrą dziewczynką.
– Żegnaj Kasiu – mówię cichutko i już naciskam klamkę, gdy dochodzę do wniosku, że przecież nie mogę zostawić otwartych drzwi, to znaczy nie zamkniętych na klucz, bo może przyjść jakiś złodziej i okraść mieszkanie. Pełno teraz złodziei wszędzie. Muszę wejść do pokoju za kotarę i powiedzieć, że wychodzę. Jak ja teraz na nią spojrzę… Chyba umrę ze wstydu. Trudno, muszę. Podchodzę do kotary. Odsuwam ją i wchodzę do środka. Uderza we mnie głośna muzyka i prawie nic nie widzę, tak tu ciemno. Okna są zasłonięte i tylko wąziutka szparka wpuszcza troszeczkę światła. Widzę pasmo oświetlonego dywanu i nic więcej. A muzyka gra stąd, i stąd.
– Kasiu, jesteś tu? – pytam, nie słysząc własnych słów, bo muzyka. Muzyka cichnie nagle. Słyszę w ciszy głos Kasi:
– Jak ci ciemno, odsłoń kotarę w oknie.
– Dobrze – mówię. Idę do okna po pasemku światła. Muzyka znów gra. Podnoszę rękę i szarpię kotarę. Rozsuwa się trochę.
– Coś się zacięło – mówię, ale Kasia chyba mnie nie słyszy, bo znów muzyka. Patrzę… to Kasia gra. Siedzi przy pianinie i gra. Dziwne. Ona siedzi tu, a muzykę słychać stamtąd i stamtąd. To na pewno z głośników. A to, na czym Kasia gra, to wcale nie pianino, to coś takiego elektrycznego, coś, na czym grają zespoły w telewizji. I jeszcze ktoś w bęben uderza. Rozglądam się… nikogo oprócz Kasi tu nie ma, a przecież Kasia w bęben nie uderza, tylko na klawiszach gra. Jedną rękę teraz odrywa, kręci jakąś gałką i słychać wiatr. Wiatr jęczy, zawodzi i cichnie powoli. Cichutko jest. Kasia patrzy na mnie z uśmiechem, a mnie robi się smutno, bo zaraz trzeba będzie stąd pójść.
– Już wyczyściłam – mówię. – Dziękuję za szczotkę.
– Cała przyjemność po stronie szczotki – odpowiada Kasia wesoło i pyta: – Chcesz, żebym ci jeszcze pograła?
Kiwam głową, że tak, że chcę.
– To czemu stoisz? Siadaj. Najlepiej słychać stamtąd. – Kasia pokazuje stojący w kącie bujany fotel. Idę tam i siadam ostrożnie. Coś zaczyna głośno buczeć.
– Zaraz – mówi Kasia. – Muszę tylko coś zrobić z tym dziadostwem. Wychodzi zza pianina, klęka i wyciąga spod spodu jakiś kabelek. Ogląda go długo. Potem wstaje. Rozgląda się po pokoju, marszczy brwi. Stoi i myśli. I nagle wybiega z pokoju. Zostaję sama. Siedzę w ciszy.
Jejku, jaka to ogromna komnata.
Na ścianach wiszą kotary, i wielkie, czarne biurko stoi niedaleko okna, a na nim pełno książek i papierów. Po drugiej stronie czarna szafa rzeźbiona w jakieś twarze i rośliny. Na niej walizki leżą i pudła do samego sufitu. A sufit cały wyłożony takimi wklęsłymi tekturkami, w jakich sprzedaje się jajka. Oj, jakie dziwne łóżko. Jak jakiś zabytek, jak na jakimś filmie. Wiem, jak się to nazywa. To się nazywa baldachim.
Na środku pokoju czarna kanapa stoi, oparciem do drzwi odwrócona. Czarna skóra na niej aż błyszczy. Koło niej czarna skrzynka, biały kabelek z niej wychodzi i pod pianino się ciągnie. Tam, w kącie przy oknie, pełno różnych błyszczących urządzeń. Jeszcze jedno pianino elektryczne i jakby stół z wielką ilością światełek i gałek.
Wszędzie po dywanie walają się kartki i stoją stosy książek, niektóre porozwalane. Okropny tu bałagan. Ja to bym zaraz zrobiła tu śliczny porządek. Dużo przecież nie trzeba. Wystarczy równiutko poukładać kartki i do szuflad pochować. Kanapę przysunąć oparciem do ściany, no bo jak tu siedzieć plecami do drzwi. I segment by się przydał, taki sam, jaki jest w pokoju mamusi i tatusia w nowym mieszkaniu. Na półkach by się ustawiło książki i by się nie kurzyły za szybami.
Dziwna ta Kasia, strasznie nieporządna… I tak mnie na tych schodach nastraszyła. Czemu? Myślałam, że umrę, tak się bałam. Ale potem zaprosiła mnie do domu, dała mi szczotkę i w ogóle. No i zaraz będzie dla mnie grać, jak tylko przestroi to dziadostwo. Coś jej długo nie ma.
Patrzę na mój zegareczek. Już prawie szesnasta. Co ja powiem mamusi? Tyle w domu roboty, a ja tu bujam się na fotelu i nic nie robię. Nagle wchodzi Kasia… Aż drgnęłam.
– Nigdzie go nie ma – mówi ze złością. – Jak nie trzeba, to cała banda śrubokrętów tu się kręci!…
– A to? – pytam i pokazuję palcem na śrubokręt w jej ręce. – To nie śrubokręt?
– Śrubokręt – odpowiada – ale za duży. Malutki jest mi potrzebny. Zamyśla się. Długo stoi, nic nie mówi, oczy ma zamknięte. Naraz robi zdziwioną minę, zaczyna coś nucić. Śpiewa cieniutko: – Choć nie jestem do pisania, ani też do rysowania, leżę sobie dumnie, przyjemnie w tej trumnie…!
Otwiera oczy, spogląda na mnie, wzrusza ramionami.
– Zapytałam go – mówi – gdzie jesteś, mały śrubokręciku, a on zaśpiewał mi ten wierszyk. Co to może znaczyć? Umarł, czy co? Chodzi po pokoju, wszędzie zagląda. Zrzuca z biurka kilka zeszytów. – Ooo – mówi i odwraca się do mnie. – Chodź tu, szybko. Podbiegam, patrzę. Na biurku, w otwartym piórniku, leżą długopisy i ołówki, a między nimi mały śrubokręt z niebieską rączką.
– A ja się zastanawiałam, dlaczego śpiewał na melodię krakowiaka – mówi Kasia. – Patrz, to dlatego.
Wyjmuje śrubokręt i zamyka wieczko piórnika. Na nim malunek chłopczyka w krakowskim stroju. Kasia całuje śrubokręt i mówi pieszczotliwie: – Jesteś prawdziwym poetą, mój ty Krakowiaczku z Częstochowy. Czy pomożesz mi rozkręcić wtyczkę? Przysuwa go do ucha i nasłuchuje przez chwilę.
– Powiedział, że tak – mówi do mnie. Włazi na czworakach pod swoje elektryczne pianino. Przykucam przy niej i patrzę, jak rozkręca wtyczkę, taką małą tubkę.
– Jak się czegoś szuka – mówi – to najlepiej zamknąć oczy, wyobrazić sobie to coś, i bardzo uprzejmie zapytać o miejsce pobytu. Polecam ci ten sposób na przyszłość.
– A moja mamusia – mówię – to się modli do świętego Antoniego, jak coś zgubi.
– Też dobry sposób. Jedyny minus z tym Antonim to to, że jest monopolistą i ma kupę roboty. Więc trzeba czekać w kolejce.
– To prawda – mówię. – Raz mamusia zgubiła tysiąc złotych, pomodliła się do świętego Antoniego i nic. Dopiero po dwóch miesiącach znalazła, jak żeśmy z tatą przestawiali szafę. Kasia śmieje się.
– Na pewno była wyjątkowo długa kolejka – mówi. Przygląda się rozkręconej wtyczce. – Muszę w końcu nauczyć się lutować, bo już niedługo nie będę miała na czym grać. – Owija drucik wokół blaszki i skręca wtyczkę. Wkłada ją do otworka wśród innych wtyczek w plątaninie kolorowych kabli. Wyłazi spod pianina i wskazuje mi miejsce na bujanym fotelu. Sama siada na kręconym stołeczku za pianinem.
– Zagram państwu moją najnowszą kompozycję – oznajmia uroczyście.
– Kompozycja nosi tytuł: „Gospodarstwo Netofatytów”. Z przyczyn ode mnie niezależnych nie usłyszą państwo chórów dziękczynnych finału.
Podnosi ręce i, rozcapierzając palce, trzyma je długą chwilę nieruchomo. Opuszcza je, czegoś tam dotyka i rozlega się muzyka.
Muzyka, ale nie muzyka. Jakby wrzeszczały ptaki. Nagle przestają wrzeszczeć.
Coś piszczy cicho.
Teraz już głośno, aż uszy bolą. Skądś, z daleka, dobiega coś innego, prawdziwa muzyka. Bardzo cicha, jakby za oknem płynęła.
Już coraz głośniej przez pisk się przebija, już do pokoju wpływa, falami. Już wszędzie jej pełno. Och, jak pięknie teraz gra.
Aż tego piękna nie mogę wytrzymać. Cała zdrętwiała zaciskam powieki. Och, co to się ze mną dzieje? Ach, gdzie ja jestem, jeśli tu mnie nie ma?
I nie mam jak oddychać, wszędzie muzyka, zaraz się utopię w tych falach, w tej napływającej i napływającej na mnie muzyce. Ile jeszcze wytrzymam bez oddechu? Łapię powietrze, ale zamiast powietrza w moje ciało wnika świecąca się jasność.
Świecę się cała jak ogromna żarówka.
Stoję na wysokiej górze i we mgle błękitnej świecę się. Nic nie widzę, własną tylko jasność. Tak mi tu jasno, kryształowo, słodko.
Żeby tak było zawsze, żeby już nie wracać.
Ale dokąd? Nic już nie pamiętam, tylko to jedno, że od zawsze tu byłam. I jestem.
Jestem.
Boże mój, jestem.
Szast prast, coś mnie porwało. Tęczowym bąbelkiem lecę przez powietrze. Och, jakie ono słodkie. Nie wiem sama, czy bardziej słodkie ono, czy bardziej przezroczyste. Gwiazdeczki moje, iskiereczki. Perełki najdroższe, koraliczki! Tu jestem! Ratujcie mnie, złapcie mnie, bo spadam. Spadam szklista cała.
Spadam, spadam…
Wzniosłam się jeszcze, ale już znów spadam, do ziemi spadam. Na ziemię.
Spadłam. Na łące siedzę. Tyle kwiatów wokół. Stokrotki i niezapominajki i bławatki, ale, nie wiedzieć czemu, wstrętniejsze one dla mnie od glist i pająków.
Zgubiona, w ciszy strasznej i pustej. Coś tam gra jeszcze.
Patrzę… chmury grają, gwiazdy grają… ale mnie już tam nie ma, tu jestem.
Ktoś płacze, jakaś dziewczynka płacze, coraz głośniej płacze. I słyszę głos jakiś bardzo blisko, głos jakiś…
– Minka, co ci jest? Minka, Marysiu…!
Czuję dotyk, ktoś mnie po głowie głaszcze. Otwieram oczy, patrzę, a to Kasia mnie głaszcze, klęcząc przy mnie. A ja? Ja kulę się na podłodze i płaczę.
– Czemu płaczesz?
Skąd mam wiedzieć, czemu płaczę? Nie moja wina, że płaczę. To nie ja płaczę, to coś we mnie płacze. Ale to przecież ja płaczę i nie mogę przestać.
Wreszcie mi przechodzi.
Siedzę na brzegu łóżka, nade mną baldachim, i wycieram oczy i twarz chusteczką Kasi, bo moja całkiem mokra, że tylko ją wyżymać.
Głupio mi.
Dostałam czkawki. Obok siedzi Kasia, patrzy na mnie.
– Dlaczego się popłakałaś? – pyta.
– Nie wiem – mówię.
– Przypomniałaś sobie o czymś?
– Nie.
– To co?
Czkam. Naprawdę nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. – Coś mnie zabolało – mówię.
– Co cię zabolało? Noga, ręka, brzuch?
– Nie – mówię – to ta muzyka. Taka była piękna. – I znów zbiera mi się na płacz, znów czuję na policzkach nowe łzy.
– I dlatego się popłakałaś? – pyta Kasia. Kiwam głową. Ona mnie obejmuje, przytula do siebie. – Śliczności moje, naprawdę?
– Tak.
– Jesteś cudowna, uwielbiam cię – mówi. Nie wytrzymuję i zaczynam beczeć na całego. Siedzimy długo. Ja płaczę, a Kasia kołysze mnie leciutko w objęciach, tak jak ja Zenusia.
– Minka, kochanie moje – mówi Kasia. – Czy chcesz być moją siostrzyczką?
– Chcę – mówię przez łzy.
– Moja najdroższa siostrzyczka – mówi i przytula mnie jeszcze mocniej. To ja też ją obejmuję i przytulam.
– „Powiedz siostrzyczko” – szepcze mi do ucha.
– Siostrzyczko – szepczę. Boże mój, Boże, jak mam Ci dziękować. Mam przyjaciółkę i mówię do niej siostrzyczko. Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa.
– Kocham cię – mówi Kasia i mi łezki wyciera. – A ty?
– Tak – mówię. – Kocham.
I nagle czkam. Kasia śmieje się. Ja też. Śmiejemy się obie, ale nie tak, jak wtedy na ławce a potem w kawiarni, tylko inaczej, cichutko, w słodkim szczęściu.
Wyszłam od Kasi o siedemnastej trzydzieści, czyli że idę już od czterdziestu pięciu minut. To tyle, ile trwa jedna lekcja.
Mogłabym jechać autobusem, ale przecież te dwadzieścia złotych, które miałam na bilet, wydałam na szatnię. Wałbrzych to duże miasto. Idę i idę, a do domu chyba jeszcze daleko. Jak tylko kogoś spotkam, pytam się o drogę. Dobrze chociaż, że deszcz nie pada, albo grad. Wieje tylko wiatr, trochę mi zimno.
Kasia Bogdańska jest najcudowniejszą osobą na świecie.
Siedziałyśmy sobie, piłyśmy herbatę i jadłyśmy herbatniki, ale nie na łóżku, tylko na czarnej kanapie. Jest bardzo wygodna, w ogóle nie czuje się, że się siedzi, gdy się na niej siedzi. Gadałyśmy i gadałyśmy. Ona mówiła do mnie „Minko” albo „Mineczko”, a ja do niej „Katarzyno”, bo ona nienawidzi, jak się zdrabnia jej imię.
Wprost dostaje szału, gdy ktoś powie do niej „Kasieńko”. Dobrze, że się nie wyrwałam, zanim nie powiedziała, że tego nie lubi. Bo w myślach mówię do niej: Kasiu, Kasieńko. Katarzyna to bardzo ładne imię, tylko że trochę za długie.
Pokazywała mi swoje zeszyty z nutami. Pełno ich ma. Wszystko sama wymyśliła i zapisała. Jest prawdziwą kompozytorką. Nigdy do tej pory nie myślałam, że można być kompozytorem w wieku piętnastu lat. I proszę, okazuje się, że można.
Powiedziała, że nauczy mnie grać, że to bardzo łatwe. A to by się mamusia zdziwiła, jakbym jej zagrała. Tylko na czym bym mamusi zagrała? My nie mamy nic do grania. Za to Kasia ma aż dwa takie pianina, które nazywają się synte…zatory. Na jednym napisane jest srebrnymi literami „KORG”, a na drugim złotymi: „YAMAHA”. Ma też pełno różnych urządzeń i nawet komputer. I taki stół z gałkami, na którym miesza się muzykę jak zupę, żeby się nie przypaliła. Tak Kasia powiedziała. Że miesza tu zupę.
A jeszcze do tego ma prawdziwy fortepian, ale nie gra na nim, mówi, że fortepian jest nudny, jeśli się nie jest takim na przykład Kitem Dżaretem.
Jest czarny i stoi na białym dywanie w pokoju jej mamusi, w którym jest czyściutko i ślicznie, jak na zdjęciach w kolorowych gazetach. A ten fortepian jest ogromny, w moim pokoiku by się nie 7mieścił. Jak pójdę do pracy i wyjdę za mąż, to może też kupię sobie fortepian. Postawię go w dużym pokoju obok telewizora, bo telewizor też sobie kupię, kolorowy. Zaproszę mamusię z całą rodziną i jej zagram. Ona się zdziwi i zapyta: – A skąd ty umiesz tak ładnie grać? – A ja powiem: – Nauczyłam się. Będę miała dużo nut. Bo Kasia to gra z pamięci. Najpierw zapisuje nuty, a potem wcale w nie nie patrzy. Mówi, że słowa to zapomina w pięć minut, a nut nigdy. Ja odwrotnie. Pamiętam każde słowo, które powiem albo które ktoś powie, i długo nie mogę zapomnieć, nawet wtedy, jak chcę zapomnieć. Żyję na świecie od piętnastu lat, to ile tych słów muszę mieć w głowie.
Chyba, że się zdenerwuję. Wtedy w głowie mam nic, a czasem to nawet i nic nie mam, tylko mi tam coś szumi i brzęczy, jak w tej wielkiej muszli mamusi. Bo moja mamusia ma muszlę, w której bardzo ładnie szumi. Dostała ją od swojego narzeczonego. To było jeszcze wtedy, gdy tatusia nie znała. Potem ten narzeczony ożenił się z inną dziewczyną, a moja mamusia wyszła za tatusia. Miała szczęście z tym narzeczonym, że za niego nie wyszła, bo on się potem zabił na motorze i zostawił wdowę i dwie sieroty. A nasz tatuś, jaki jest, taki jest, ale jest.
Mamusia kiedyś była bardzo chudziutka, chudsza nawet od tatusia. Zaczęła tyć dopiero po tym, jak mnie urodziła. Ale wcale się tym nie przejmuje i mówi, że chude kobiety są złe, a tłuste mają dobre serca. To może być prawdą, bo pani Kamińska jest chuda. Jak byłam mała, zbiła mnie patykiem za to, że jej grządkę podeptałam. A ja tej grządki nie podeptałam specjalnie, Kaziu Kamiński mnie pchnął. Teraz jest w wojsku. Pani Kamińska jest z tego bardzo zadowolona, mówi, że tam oduczą go chuliganić. Po wojsku chce go pchnąć na zawodowego, albo na milicjanta, to będzie miał w życiu dobrze. No bo mieszkanie, pieniądze, mundur i poważanie u ludzi. Raz Kaziu przyjechał na przepustkę i popił z panem Krzyśkiem i moim tatą. Najpierw było bardzo wesoło, bo siedzieli na ławeczce przy siatce i śpiewali piosenki o wojsku, ale potem Kaziu zaczął rozrabiać i podskakiwać do pana Krzyśka. Pan Krzysiek złapał go za frak, podniósł do góry i mówi: – Do mnie synu fikasz? I pchnął go na komórkę, komórka się rozwaliła, a to była nasza komórka i zdusiło jednego królika. To tata mówi do pana Krzyśka: – No, bracie, czeka cię wydatek, królika musisz mi odkupić. – A pan Krzysiek na to: – Gówno ci odkupię, a nie królika! – I zaczął tatę bić, ale tata, choć malutki, nie dał sobie w kaszę dmuchać i walnął pana Krzyśka głową w brzuch. Kaziu Kamiński mu pomógł i nie wiem, co by to było, gdyby nie wyleciała moja mamusia i pani Marysia, która ma na imię tak samo jak ja i jest żoną pana Krzyśka. Tylko pani Kamińska nic nie wiedziała, bo oglądała telewizor.
Na drugi dzień tata z panem Krzyśkiem pogodzili się. Tylko że potem tacie ruszał się ząb przez dwa tygodnie. No i mieliśmy na obiad królika. I jeszcze by zostało na drugi dzień, ale w nocy Tadziu podkradł się i wszystko obżarł do kości. Dostał od mamusi ścierką po buzi, jak się wydało, że to on. By się nie wydało, ale jedną kość wziął do obgryzywania do łóżka i zasnął, a rano, jak mamusia słała łóżko, to ją znalazła i cała pościel była tłusta. Później na obiad jedliśmy pierogi, tylko Tadziu siedział i płakał, bo na talerzu przed nim mamusia położyła obgryzione do czysta kości po króliku.
– Przepraszam bardzo – mówię – daleko jeszcze do osiedla Piaskowa Góra?
Pani w niebieskim płaszczu zatrzymuje się.
– Co mówiłaś?
– Do Piaskowej Góry… czy dobrze idę?
– Źle – mówi pani i odchodzi. Po chwili odwraca się i woła: – Chodź ze mną! Ja też na Piaskową!
Biegnę za nią. Idziemy teraz obok siebie. Pani jest zamyślona, ja się rozglądam. Jak to dobrze, że się zapytałam. Bym szła i szła i nie wiadomo gdzie bym doszła.
Puk puk, puk puk…
To stukają obcasy tej pani. Ja to bym nie umiała chodzić na takich wysokich obcasach, chyba zaraz bym się przewróciła. Pani bardzo szybko rusza nogami. Ja robię jeden krok, a ona w tym czasie prawie dwa. Zaczynam iść tak, jak ona.
Jakoś głupio, ale jak się idzie na palcach to lepiej. O, jaki śmieszny piesek leci…
Nagle pani zaczyna biec. To ja biegnę za nią. Piesek leci za nami, szczekając piskliwie. Pani dobiega do jezdni i zaczyna machać ręką. Koło niej zatrzymuje się taksówka. Jest niebieska. Pani otwiera drzwi, schyla się i wchodzi do środka. Zawracam, a pani za mną: – Ej, ty, wsiadaj!
Ale ja nie mam pieniędzy – mówię.
– Wsiadaj – mówi pani. – Nikt cię o forsę nie pyta. To wsiadam do tyłu. Pani siedzi obok pana kierowcy.
– Na Piaskową – mówi pani. Jedziemy.
O, tędy niedawno szłam. Teraz skręcamy. A ja nie skręciłam, tylko poszłam prosto. Jak to dobrze, że tę panią spotkałam.
– Pani mnie nie pamięta? – pyta pan kierowca. Pani spogląda na niego i mówi: – Nie. A co?
– A to kiedyś pani słyszała?
Pan kierowca zaczyna gwizdać. Znam tę piosenkę, jest bardzo ładna.
– Słyszałam – mówi pani. – A co?
– Raz panią wiozłem, a pani całą drogę to gwizdała. Pani śmieje się.
– To chyba byłam pijana.
– Tego nie wiem – mówi pan kierowca. – W balonik mi pani nie dmuchała.
I znów zaczyna gwizdać tę piosenkę. Pani też zaczyna gwizdać. I ja też cichutko gwiżdżę. Jedziemy i gwiżdżemy.
– Była noc – mówi pan kierowca. – Tylko pani i ja, pani Jadwigo.
– Skąd pan wie, jak mam na imię?
– Naprawdę pani nie pamięta?
Pan kierowca nachyla się do ucha pani, coś jej mówi. Pani spogląda na niego. – Naprawdę? – pyta. Pan kierowca kiwa głową i śmieje się. Śmieją się teraz oboje. A ja patrzę, jedziemy między blokami. To już chyba tu? Mówię cienko:
– Czy to już Piaskowa Góra? Pani odwraca się do mnie.
– Zupełnie o tobie zapomniałam – mówi. – Jaką chcesz ulicę?
– T. Rabiegi – mówię.
– Który numer? – pyta pan kierowca.
– Dwadzieścia siedem.
Jedziemy jeszcze trochę i taksówka się zatrzymuje.
– Bardzo dziękuję – mówię i szukam klamki. Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Pan kierowca odwraca się, wyciąga rękę, coś naciska i drzwi otwarte. Wychodzę.
– Do widzenia – mówię, ale pani już na mnie nie patrzy. Taksówka odjeżdża, chowa się za bloki. A któryś z tych bloków to na pewno nasz. Dwadzieścia siedem, to ten. Zadzieram głowę, patrzę do góry na dziewiąte piętro. Które to mogą być nasze okna? Po tej stronie nie ma balkonów, więc gdzieś tutaj jest okno mojego pokoju. Obchodzę blok naokoło. Przy trzepaku pełno dziewczynek. Po chodniku jeżdżą chłopcy na wrotkach. Nasza brama to ta druga, o… za szybą twarz mojego braciszka. Nie widzi mnie, gdzie indziej patrzy.
Wchodzę i pytam: – Co tak stoisz, czemu się nie bawisz? Nie odpowiada.
– Wiesz – mówię – a ja przyjechałam taksówką. Byś zobaczył, ale się zatrzymała z tamtej strony.
– Odwal się.
– Czemu tak brzydko do mnie mówisz?
Milczy, odwraca się ode mnie. Pod nosem ma brudno.
– Ojej – mówię – tobie krew z nosa leci. Chodź szybko do domu, umyjesz się.
Odpycha mnie.
– Sama sobie idź!
– Co ci się stało? – pytam. – Biłeś się, czy co?
– Uważaj, żebym ciebie też nie gwizdnął.
– To idziesz ze mną, czy nie?
Nic nie mówi. Trudno, niech tu sobie stoi, jak chce. Wchodzę po schodkach i naciskam guzik od windy. Zapala się na czerwono, gdzieś wysoko coś brzęknęło. Przykładam ucho do drzwi. Jedzie.
Nagle w okienku robi się jasno. Wchodzę do środka i naciskam guziczek z cyfrą 9.
Jadę. Jadę do góry, coraz wyżej i wyżej. Przyjemnie jeździć windą.
Jak to dobrze, że nasze mieszkanie nie jest na parterze. A z drugiej strony szkoda, bo ci, co mieszkają na parterze, mają pod oknami własne, malutkie ogródki.
Jakaś dziewczynka zagląda do mnie przez szybkę. I już jej nie ma, już zniknęła w dole. Jak to dobrze, że nie czekaliśmy z przeprowadzką do końca roku szkolnego. Gdybyśmy czekali, nigdy bym nie poznała Kasi.
Zatrzymało się. Wychodzę z windy i idę długim korytarzem. Wszędzie drzwi. Jedne z nich są nasze. Żeby nie numer, to bym nie wiedziała które. Stukam cichutko paznokciem, bo może Zenuś śpi. Stukam troszeczkę głośniej. Nikt nie otwiera. Przecież nie będę dzwonić, bo Zenuś. A może nikogo nie ma? Ale że Tadziu nic mi nie powiedział? Tak na wszelki wypadek naciskam klamkę. Drzwi otwierają się. Wchodzę, wszędzie cicho.
Pachnie farbą.
Zaglądam do pokoiku Zosi i Krysi. Śpią. Jeszcze jasno na dworze, a one śpią, w sukienkach, przykryte kocykiem. W dużym pokoju, na nowej wersalce, leży mamusia. Śpi i chrapie. Nawet się nie przykryła. W łóżeczku leży Zenuś i też śpi. Coś takiego, wszyscy śpią. A drzwi nie zamknięte, dobrze, że nas ktoś nie okradł.
Wychodzę z pokoju na palcach. Idę do mojego. Jest tak samo malutki, jak pokoik Zosi i Krysi. Mamy tu tylko stary tapczan, na którym w Jawiszowie spali mamusia z tatusiem, oraz stół i dwa krzesła do odrabiania lekcji. By się nam przydała jakaś szafeczka i półka na przybory szkolne, ale na razie jest dobrze jak jest.
Jeszcze przedwczoraj mieliśmy pokój z kuchnią na całą rodzinę i nikt nie narzekał, to czemu teraz miałby ktoś narzekać. Oczywiście pierwszego wieczoru pokłóciliśmy się z Tadziem o to, kto będzie spać od ściany. No bo ja chciałam spać od ściany i Tadziu chciał spać od ściany. W końcu ustaliliśmy, że przez jeden tydzień on będzie spał od ściany, przez drugi ja… i tak na okrągło. Raz on, raz ja. Najważniejsze, że każde z nas ma własną pierzynę. Nie będziemy jej sobie wyrywać przez sen.
Trzeba będzie nakupić doniczek i posadzić różnych kwiatków. Trochę ze sobą przywieźliśmy, ale za mało. Tam mieliśmy własny ogródek i kawałek pola, za to tu jest tyle pokoi, i winda, i łazienka i ubikacja w domu. Jak nam mamusia kupi matę nad tapczan, taką słomianą, to powycinam różne kolorowe obrazki z gazet, które mi dała pani Marysia i poprzyczepiam je szpileczkami.
Mam też trochę ładnych pocztówek, wszystkie ze Szczecinem. Ściany pomalowane są dosyć ładnie. W moim pokoiku na zielono i na to żółty wałek. Jakby na łące rosły kwiatki. Tak samo jest u dziewczynek, a w pokoju z telewizorem na niebiesko i też żółty wałek. A na ścianie, gdzie wersalka, jest piękny napis nad szlaczkiem: „JEZUSIE KRYSTUSIE ZMIŁUJ SIĘ NAD NAMI”. Kolega taty, co to malował, trochę się pomylił, bo powinno być „Chrystusie”, ale mamusi wcale to nie przeszkadza, mówi, że napis bardzo pasuje do obrazu z panem Jezusem i apostołami, który wisi trochę niżej. To naprawdę piękny obraz i bardzo stary, jeszcze sprzed wojny. Pan Jezus i apostołowie są tacy różowiutcy, tylko Judasz jest opalony i patrzy wrednie. Od razu widać, że coś kombinuje. Naprzeciwko stoi meblościanka prawie do samego sufitu. Pięknie tu mamy.
Siku mi się chce. Lecę do ubikacji. Jak tu czysto i przyjemnie. W Jawiszowie mieliśmy jedną budkę z serduszkiem na cały barak, okropnie śmierdziało i latały muchy. A jak ktoś miał kłopoty i długo siedział, to inni musieli chodzić za porzeczki. I żeby potem umyć ręce, to trzeba było obejść cały barak, bo pompa stała przy komórkach. A tu mamy tylko dla siebie i ubikację i umywalkę i łazienkę z wanną o krok. No i zawsze jest ciepła woda. Co to jest teraz wyprać pieluchy Zenusia. Pięć minut i po krzyku. I można się kąpać, kiedy się chce. Wczoraj się kąpałam, dzisiaj rano się kąpałam i wieczorem też się wykąpię. Boże, jak to się człowiek szybko przyzwyczaja do luksusu. Odgrzewam sobie obiad, gdy do kuchni przychodzi mamusia. Siada na stołku i wzdycha, i ziewa. Rozespana i jakaś zła. Stoję cicho przy gazowym piecyku, nic się nie odzywam, tylko smalec skwierczy pod kartoflami. Mamusia się drapie i mówi: – A ty to co? O której to się wraca?
– Byłam u koleżanki – mówię. Mamusia nic na to. Spoglądam na nią, a ona wcale mnie nie słucha. W okno patrzy, tam słoneczko całe pomarańczowe zachodzi za bloki. Mamusia krzywi się.
– Nie jestem zadowolona – mówi – nie jestem zadowolona. To nie dla ludzi takie życie. Pół godziny windą jechać, żeby na pole wyjść. I do okna strach podejść. Nie ma jak żyć. Gaz wybuchnie, wszystko szlag trafi. Gdzie ojciec?
– Nie wiem – mówię. – Jak przyszłam, to go nie było.
– Znów się uchlał – mówi mamusia. – Przynieś papierosy.
Idę do pokoju, Zenuś jeszcze śpi. Biorę papierosy, wracam do kuchni i podaję je mamusi. Mamusia zapala papierosa. Ja nakładam na talerz kartofle i kiełbasę i zaczynam jeść. Mamusia pali i patrzy, jak jem.
– I nic mi się nie chce robić – mówi, ziewając. – Muszę pieluchy prać i nie chce mi się.
– Już wyprałam – mówię.
– Tak? – dziwi się mamusia.
– No – mówię.
– Pół godziny sklepu szukałam. Ludzi pełno, a nie ma kogo zapytać. Akurat, jak jesteś potrzebna, to cię nie ma. I co robiłaś tak długo z tą koleżanką?
– Ona mi grała – mówię. – Jest kompozytorką. Chodzi do tej samej klasy co ja.
– Mieliśmy zasłony wieszać.
– To przecież teraz możemy powiesić.
– Akurat, po nocy – mówi mamusia. – Zresztą i tak nie poprasowane.
– Mogę poprasować.
– Nie, ja poprasuję. Ty masz lekcje do odrobienia. – Mamusia rozgląda się, nasłuchuje. – Co tu tak cicho? – pyta. Nie mija sekunda, a z pokoju słychać płacz Zenusia. Mamusia odkłada papierosa do popielniczki i wychodzi z kuchni.
I tak zleciał cały dzień. Dziewczynki się wyspały, a potem szalały do dwudziestej drugiej. Tata wrócił pół godziny później, gdy mamusia już spała. Był pod humorkiem, ale nie za bardzo. Zrobiłam mu kolację i poszedł spać. Wszyscy już śpią, oprócz mnie. Ja leżę sobie w wannie, w cieplutkiej wodzie, i się rozkoszuję. Tylko nos, usta i oczy wystają mi z wody. Słyszę jakieś dalekie, podwodne odgłosy. Ktoś z kimś rozmawia, ktoś coś krzyczy, ale nie słyszę co. Jakie to dziwne.
Gdy zamknę oczy, to pamiętam, jak wyglądał każdy w mojej nowej klasie. Widzę jak żywą Klaudię i Magdę, i naszą wychowawczynię.
Widzę też jak żywą Ewę Bogdaj, jej włosy, jej czarne oczy, całą jej śliczną buzię, i widzę, jak się uśmiecha. Widzę nawet gwiazdeczkę, naklejoną na paznokieć jej małego palca…
A nie mogę zobaczyć Kasi.
Gdy chcę zobaczyć Kasię, zaraz mi się wszystko rozmywa przed oczami.
Czy była wyższa ode mnie, czy niższa?
Jaki miała kolor oczu?
A głos, jaki miała?
Nie wiem, nic nie pamiętam. Widzę tylko promieniste światło w ciemności.
I słyszę muzykę, która gra i gra.
Ciągle to samo gra.
Coś mówi, ale nie wiadomo co.
Mówię ci, mówię ci, mówię ci, mówi muzyka. Co, pytam, co mi mówisz? A ona:
Mówię ci, mówię ci, mówię ci…
– Przebaczysz mi, Kasiu?
– Co mam ci przebaczyć?
– Myślałam, że jesteś złodziejką.
– To ty mi przebacz, bo to moja wina. Już nigdy przy tobie niczego nie ukradnę. Jesteś dobra, a ja jestem taka zła.
– Wcale nie jesteś zła. Jesteś najlepsza na świecie.
– A właśnie, że jestem zła. Jest we mnie zło całego świata. Jeszcze się o tym przekonasz.
– To nieprawda, nieprawda…
Podwodne słowa zagłusza podwodna muzyka. Głośna, coraz głośniejsza. Ciągle ta sama i ciągle inna. Widzę uśmiech, choć go przecież nie widzę, zaślepiona światłem. Ten uśmiech jest bólem i rozpaczą. I ciągle ta sama muzyka, choć ciągle inna. Płynie na mnie i mówi: Mówię ci, mówię ci, mówię ci…
Dlaczego tak jest? Czemu płaczę? A ona: mówię ci, mówię ci, mówię ci, mówię ci, mówię ci, mówię ci…
Przychodzę do szkoły już za dwadzieścia pięć ósma. W klasie jest tylko ta duża dziewczynka, którą nazywają Szkapa. Siedzi i coś pisze w zeszycie. Na pewno odrabia zadanie domowe. To ja też wyciągam zeszyt i książkę… Jakoś nie mogę się skupić.
Wstaję i podchodzę do okna. Wyglądam na dwór. Widać stąd wejście do szkoły. Coraz więcej dzieci na dziedzińcu, a za każdym długi cień, bo słoneczko nisko. Mija dziesięć minut, Kasi jeszcze nie ma. Tylko hałas coraz większy, od dzieci aż się roi.
– No, zdążyłam – słyszę obok siebie głos. Patrzę, koło mnie stoi Szkapa. Siada na parapecie i mówi: – Chciałam odrobić wczoraj, ale nie dało rady. Mój tata Wacek ma na imię. Kapujesz? Uśmiecha się i mruga do mnie jednym okiem. To ja też się uśmiecham, ale niewyraźnie, bo nie rozumiem.
– Do czwartej rano rozrabiali – mówi. – Ja już spałam. Nagle budzę się, a koło mnie siedzi jakiś gość i mnie trzyma za cycka. A jedzie od niego… Nic nie gadam, udaję, że śpię. A on zsuwa rękę i mnie cap za cipkę. Okazało się, że to był koleś wujka Romka.
Czujesz?
Szkapa na mnie chucha.
– No – mówię.
– A zgadnij, co?
– Nie wiem.
– Wino – mówi Szkapa. – Rano szłam do ubikacji, a tam stała butelka, pół jeszcze było. To wypiłam. Słodziuśkie. Słychać warkot. Patrzę w dół.
Przed szkołę zajeżdżają dwa motory. Na jednym, czarnym i dużym, siedzi Ewa Bogdaj. Drugi mniejszy, kolorowy. Zsiadają z niego Klaudia i Magda.
– O – mówi Szkapa. – Księżniczki ze Szczawna zajechały. Wszystkie trzy biorą torby i wchodzą do bramy. Na ich widok coś się ze mną zaczyna dziać. Aż mi trudno oddychać. Odchodzę od okna. W klasie już pełno dziewcząt i chłopaków. Poczekam na Kasię na dole, przy szatni.
Zbiegam ze schodów, a tu naprzeciwko mnie idzie Ewa Bogdaj z Klaudią i Magdą. Czuję, jak mi serce wali.
– Cześć – mówię cicho. Słyszę za sobą ich śmiech. Coś mówią między sobą, na pewno się ze mnie wyśmiewają, co ja im zrobiłam? Najbardziej nie lubi mnie Klaudia. Może dlatego, że usiadłam na miejscu Bogusi, która jest w szpitalu. Ale to przecież pan od gimnastyki kazał mi tam usiąść…
Jak ładnie były ubrane, inaczej, niż wczoraj. Szczególnie Ewa… W kurteczkę i spódniczkę z czarnej skóry. I takie fajne buty miała, cała aż błyszczała. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknej dziewczynki. Chyba zostanie modelką, albo aktorką. Ja też jestem dzisiaj ubrana inaczej, niż wczoraj. Mam na sobie białą, plisowaną spódniczkę, która nie zakrywa mi kolan, białą bluzkę i białe rajstopki. Te białe rajstopy to trzymałam w szafie na uroczystość zakończenia roku szkolnego w razie jakby było zimno, ale trudno, ubrałam je już dzisiaj. I jeszcze mam na sobie czarny sweter. Ukradłam go tatusiowi. Jest luźny i przypomina sweter, jaki miała wczoraj Ewa Bogdaj, z tym tylko, że pod szyją nie jest w łódkę, a w trójkąt. Do pierwszej w nocy myślałam, jak by się tu ubrać na dzisiaj. Wyciągałam po cichu z szafy wszystkie moje rzeczy i przymierzałam. Bardzo mało ich mam, bo ostatnio strasznie urosłam. Przeglądałam się w szybie okna w kuchni, która w nocy odbija prawie tak dobrze, jak lustro. I zakręciłam sobie jednego papilota. Lok wyszedł nie za bardzo, to przypięłam go rano spinką i go nie widać, tylko trochę. A wczorajszej sukienki już nigdy nie włożę, chyba, że do sprzątania. Nie rozumiem, jak mogła mi się kiedyś podobać.
Już za dwie ósma, a Kasi nie widać. Może dzisiaj w ogóle nie przyjdzie? Myślałam, że wrócę do klasy razem z nią, a tu niestety, muszę wracać sama.
Wchodzę, patrzę… Ewa Bogdaj, Klaudia i Magda oglądają mój zeszyt od polskiego i chichrają się jak głupie. I po co ja go zostawiłam na wierzchu? Stoję przy drzwiach i czekam, aż go odłożą. Klaudia mnie zauważyła, coś szepcze do Ewy. Siadam na swoim miejscu, Magda kładzie przede mną zeszyt.
– Podziwiałyśmy kolor twojego długopisu – szczebiocze z przesadą.
– Doprawdy, przepiękny.
– Normalny – mówię i próbuję się uśmiechnąć, ale jakoś mi nie wychodzi.
– Och, wcale nie taki normalny – mówi Ewa. – On jest szalony jak oczy kochanka homoseksualisty w noc pełni księżyca.
Magda chichocze i dorzuca: – Jak suknia królowej Jadwigi po wyjęciu truchła z trumny.
– Jak język degenerata po wypiciu denaturatu – mówi Klaudia z kwaśnym uśmieszkiem. Nagle pokazuje język i czka. Ewą i Magdą też wstrząsnęły dreszcze.
Wyjmuję z teczki mój długopis. Coś muszę z nim zrobić. Tylko co? Mogę pstryknąć. Pstrykam i w tym momencie przełamuję się.
– Nie wiedziałam, że mam taki słynny długopis.
– O – mówi Ewa i unosi brwi.
– O – mówi Magda.
– Słynny, płynny – mówi powoli Klaudia. Zatyka dwoma palcami nos.
– Słynie w całej krainie jako gówno w płynie.
Magda wybucha śmiechem. Ewa spogląda na mnie i czeka, co odpowiem Klaudii. Wiem, że czeka na to. Ale ja nie wiem, co mam odpowiedzieć. Patrzą na mnie, jakbym była rybą w akwarium. Ratuje mnie dzwonek. A razem z dzwonkiem do klasy wchodzi Kasia Bogdańska. O Boże, jakie ona ma cudowne włosy, jak ich wszędzie pełno wokół niej. Z boku uplotła malutki warkoczyk i przewiązała go niebieską wstążką. Jak cudnie.
Uśmiecha się do mnie, podchodzi. Pochyla się i całuje mnie w policzek.
– Hej, kochanie – mówi. – Ślicznie wyglądasz. Bierz książki i chodź do mojej ławki.
Biorę teczkę, książkę, zeszyt i idę za Kasią. Wracam po długopis. Widzę ich zdumione spojrzenia. Podchodzę do ławki Kasi.
– Lilątko – mówi pieszczotliwie Kasia do siedzącej tu dziewczynki.
– Bądź tak dobra i przesiądź się do Klaudii.
– Dlaczego? – pyta Lilka. Jest zaskoczona, zdziwiona i robi się zła.
– Bo serdecznie cię o to proszę. Mamy z Minką coś bardzo ważnego do natychmiastowego omówienia. Czy mam ci dwa razy powtarzać?
– Jak sobie chcesz – mówi Lilka, obrażona. Bierze swoją torbę, zbiera rzeczy z pulpitu i odchodzi. Siada przy Klaudii i natychmiast zaczyna z nią szeptać.
Ewa Bogdaj spogląda na mnie z daleka. W jej oczach jest coś dziwnego. Jakby złość, ale to nie złość. To coś innego, coś bardzo dziwnego.
Odwracam głowę, bo Kasia bierze mnie za rękę.
– Nie wiem, czy powinnam – mówi – bo to miała być niespodzianka, ale chyba ci powiem, bo jak nie powiem, to coś strasznego stanie się z moim językiem. Wyobraź sobie – pstryka palcami – napisałam wczoraj fantastyczny, genialny, no wprost niewyobrażalny kawałek muzyki, lepszy nawet od japońskiej chałwy. Nazwałam to cudo, słuchaj… „Minki mojej Minki”. To jest o twoich minkach i o tym, jak je robisz. Podoba ci się tytuł?
– Yhm – mówię.
– Zaczyna się od dzwoneczków – mówi Kasia z wniebowziętą miną. Rozcapierza palce obu rąk, porusza nimi, zamyka oczy, kręci głową i uśmiecha się cudnie.
Wiem, że ona to teraz słyszy, to wszystko, co skomponowała. W ławkach, gdzie Ewa i Klaudia, słychać śmieszki. To chyba z Kasi śmieją się, z jej miny, i ze mnie się śmieją, że znalazłam sobie taką zwariowaną przyjaciółkę. Ach, co mi tam, śmiejcie się. Martwię się tylko tym, że mamusia kazała mi przyjść do domu prosto po szkole, bo trzeba wieszać firanki i zasłony, i w ogóle kupa roboty, a ja po szkole pójdę do Kasi i będę słuchała jej kompozycji. I znów wrócę późno, i mamusia będzie krzyczeć. I będzie miała rację. Ale może to granie nie będzie trwało długo? Może tylko godzinkę, to powiem mamusi, że było siedem lekcji. Kasia otwiera oczy. Są niezaprzeczalnie zielone.
– Sama usłyszysz – mówi. – A rano dopisałam jeszcze partię fletu. Spałam tylko cztery godziny.
– Ojej.
– Co się martwisz – mówi Kasia. – Raz nie spałam przez trzy dni i trzy noce i nic. Wiesz, te twoje minki są genialne, lepsze od poziomek z bitą śmietaną. Mniam, mniam, lubisz?
– Pewno, że lubię – mówię z poziomkowym smakiem w buzi. Kasia śmieje się.
– A ta minka jeszcze słodsza – mówi. – To była chyba księżniczka twoich minek. Gdyby można było zjadać księżniczki, to bym ją zjadła. Muszę sobie kupić kaganiec.
Zawstydzam się. Spuszczam oczy, czując, jak na policzki wyłażą mi rumieńce. Zawsze czuję, jak wyłażą. Bo krew tam pulsuje. Biorę i te moje spuszczone oczy na siłę podnoszę.
Widzę przed sobą twarz Kasi.
Żywą, cudną rzeźbę.
Rano, gdy szłam do szkoły, to nawet myślałam, że Kasia mi się przyśniła, że w rzeczywistości wcale jej nie ma, że była tylko moim pięknym snem, który już się skończył. A tymczasem nie. Kasia jest. Siedzi obok mnie i patrzy na mnie, a ja na nią. Patrzę i zapamiętuję, żeby już nigdy nie zapomnieć.
Oczy ma okrąglutkie i bardzo podkrążone. To dlatego, że tak krótko spała. Czy jest ładna? Nie wiem, nie wiem, jest po prostu cudowna.
Na policzku ma bliznę, cienką, różową. Na dwa centymetry. Jak to ją musiało boleć, och jej. Ja też mam taką bliznę, ale na kolanie, bo kiedyś zawadziłam o gwóźdź.
Kasia dotyka swojego policzka i mówi:
– Raz, jak byłam mała, postanowiłam sobie uprasować buzię. Częściowo mi się udało. Chcesz jej dotknąć?
– Tak – mówię. Wyciągam rękę i dotykam leciutko blizny Kasi. A tu nagle w klasie robi się okropnie cicho. Trzasnęły drzwi i zaraz potem:
– Dzień dooobry paaani! – cały chór. To weszła pani od polskiego.
– Dzień dobry, najstarsza klaso – mówi. Stukając obcasami, podchodzi do stolika. Obciąga spódniczkę i siada. Jest całkiem siwa, ale wygląda młodo. Ma białą bluzkę i broszkę biedronkę. Rozgląda się po klasie z uśmiechem.
– Czemu tu tak cicho? – pyta. – Nie bójcie się, dyktando dopiero za tydzień.
A klasa: – Uuuuuu!
Pani podnosi rękę, znów cicho.
– Żebyśmy tylko nie zaczęły się śmiać – szepcze mi Kasia do ucha i natychmiast zatyka sobie usta. Coś okropnego zaczyna się dziać, coś we mnie wzbiera na śmianie. Już nie mogę wytrzymać, Matko Święta, ratuj!
Wybucham śmiechem jakby trzaskiem, jakby hukiem w tej ciszy ogólnej i choć zaraz przylatuje strach i zamyka śmiech w komórce, to już za późno, już się zaśmiałam, już wszyscy słyszeli i teraz patrzą na mnie.
– Kto to się zaśmiał? – pyta pani. Wstaję, spuszczam głowę, głupio mi i coś mi zaczyna szumieć w uszach, jakbym wpadła w muszlę.
– Czemu się zaśmiałaś? – pyta pani. I co mam powiedzieć? Płakać mi się chce, zaraz się rozpłaczę, bo nie wiem, co mam zrobić. Nagle słyszę cichuteńki szept… – Powiedz, że ci wesoło. – To Kasi szept. Podnoszę głowę.
– Bo mi wesoło – mówię i patrząc na panią trochę głupkowato, uśmiecham się. Niech sobie będzie, co ma być. A co mi tam. Tymczasem na ustach pani widzę uśmiech.
– Bardzo to logiczne – mówi. – Skąd się wzięła w naszej klasie taka logiczna dziewczynka? My się przecież nie znamy.
– Nazywam się Marysia Kawczak – mówię. – Uczę się w tej szkole dopiero od wczoraj, bo dopiero przedwczoraj przyjechałam do Wałbrzycha razem z moimi rodzicami, braćmi i siostrami.
– Dużo masz tych sióstr i braci? – pyta pani.
– Trochę mniej niż sto – mówię – a trochę więcej niż troje.
– Domyślam się, że czworo – mówi pani. Kiwam głową.
– Zgadza się.
– Skąd przyjechałaś?
– Z Jawiszowa – mówię. – To taka maleńka osada na południowy zachód od Wałbrzycha. A wcześniej byłam w Paryżu, skąd przywiozłam sobie okropnie niemodną sukienkę. Modne, niemodne… to takie względne pojęcia, całkiem niemodne.
Boże, co ja plotę? Kto to gada przeze mnie? Wszyscy się na mnie gapią. Chyba zwariowałam.
– Ciekawe – mówi pani. – A Jawiszów znam. Byłam tam kiedyś, bo niedaleko leżą Głazy Krasnoludków i bardzo chciałam zobaczyć coś, co tak ładnie się nazywa. Co miałaś z polskiego?
– Czy mogę skłamać? – pytam.
– Proszę bardzo.
– To miałam piątkę.
– A jak wygląda prawda?
– Prawda to czwórka – mówię. – Ale zawsze marzyłam o piątce.
– Zobaczymy – mówi pani – może ci pomogę w urzeczywistnieniu tego marzenia. W takim razie powiedz mi jeszcze, co ostatnio czytałaś? Co ja czytałam? Co ja ostatnio czytałam? A tu słyszę w głowie cichuteńki szept, jakby Kasi: – Pisma Paskala…
– Pisma Paskala – mówię. Pani aż zagwizdała.
– Masz u mnie za odwagę pierwszą piątkę – mówi. – Ale jeśli będą następne, to już z lektury obowiązkowej i gramatyki. Możesz usiąść.
Siadam. Kasia uśmiecha się do mnie. To dzięki niej byłam taka śmiała wobec pani i całej klasy. To dzięki niej coś we mnie pstryknęło na odwagę. Od dzisiaj będę taka zawsze. Odważna i uśmiechnięta.
Kasia unosi lekko brwi, tak, jakby wiedziała, o czym pomyślałam.
A jeśli ona rzeczywiście zna wszystkie moje myśli? Wszystkie, ale to wszystkie. Nawet te, które… Niektóre są brzydkie. Na przykład… Fuj, nie będę o tym myślała.
I nagle czuję, że cały rój brzydkich myśli wleciał mi do głowy.
Kazik Kamiński sika w porzeczkach, a ja patrzę i wszystko widzę. I on też na mnie patrzy i widzi, że ja widzę, i nic. I ja też nic, tylko patrzę…
Zenuś wrzeszczy bez przerwy, a ja stoję nad nim z poduszką i zaraz go uduszę, przysięgam, że go uduszę, jak nie przestanie wrzeszczeć…
Albo… Dotykam się tam, cała jestem spocona, nie chcę się dotykać, ale się dotykam i dotykam…
Jestem ohydna świnia, dlaczego wtedy nie umarłam? Zabij mnie Kasiu, nie zasługuję na to, żeby być twoją przyjaciółką i przybraną siostrą.
Ale Kasia wcale na mnie nie patrzy. Bawi się długopisem, zagapiona w okno. O tych swoich kompozycjach na pewno myśli. Jakie to musi być ciekawe: myśleć ciągle o kompozycjach, o muzyce. Ja to nie mam nic takiego, żeby ciągle o tym myśleć. Żyję sobie, myślę o tym, o czym akurat myślę, i już. Ciągle o jednym to chyba myślą tylko różni wielcy ludzie, jacyś uczeni, wynalazcy… I jak się jest mamusią i ma się dzidziusia, to też myśli się tylko o jednym. Albo jak się dostanie lanie, to się o tym myśli, dopóki boli. Albo jak ktoś powie coś złego… albo coś dobrego. To też się o tym myśli dosyć długo.
Jak miałam dopiero co tę kobiecą przypadłość pierwszy raz w życiu, to myślałam i myślałam, że jak to jest, że ta krew tak długo musi ze mnie wypływać. Że to przecież mogłoby być żywe, a przecież musi co miesiąc umierać. To taka rzeka, która płynie i płynie, ale nie ma w niej rybek, bo to przecież rzeka krwi, która przepływa przez wszystkie kobiety na całym świecie.
Myślałam o tym i myślałam, a jak przedwczoraj się skończyło, to wzięłam i zapomniałam.
Siedzę w ławce, o czymś myślałam. O czym? Zapomniałam. To już trzecia lekcja w tym pięknym dniu, lekcja rysunków. Druga była matematyka. Na matematyce było tak samo jak w poprzedniej szkole, smutno i nudno. Pan jest malutki, całkiem łysy i ciągle mówi: – „Powiedzmy”
Rysujemy jastrzębia. Pani od rysunków przyniosła go z gabinetu zoolo. Jest prawdziwy. Ale nieżywy i wypchany. Rysuję dziób.
Zakrzywiony i ostry. Mieć taki dziób i ciągle go widzieć przed oczami, i nie móc się od niego odwrócić… straszne.
Zerkam, co u Kasi. Ona rysuje jastrzębia w locie. Jest trochę dziwny, ale ładny. Mój jest smutny i zły, a jej po prostu sobie lata.
Kasia jest wspaniała. Na przerwach chodzimy sobie po korytarzach i rozmawiamy. Opowiedziałam jej o bliźniaczkach i o Zenusiu, i o Tadziu. Bardzo chce ich poznać. Ja też bym chciała, żeby oni ją poznali. Dziewczynki będą na pewno zawstydzone, ale potem się przyzwyczają. Bo ja to przyzwyczaiłam się do Kasi od razu. No, może trochę niezupełnie.
Niekiedy Kasia spojrzy na mnie jakoś tak, że wydaje mi się kimś innym, kimś, kogo zupełnie nie znam. Jak gdyby była dorosła i tylko udawała, że jest piętnastoletnią dziewczynką. Ale w ogóle jest cudownie siedzieć z nią w jednej ławce, spacerować korytarzem, rozmawiać z nią i milczeć wspólnie. I pomyśleć…
jeszcze wczoraj rano nie znałyśmy się, a dzisiaj jesteśmy ze sobą i rozmawiamy i śmiejemy się razem.
Tamte dziewczynki, z którymi siedziałam wczoraj, Klaudia, Magda, no i oczywiście Ewa Bogdaj, też chodzą ze sobą i rozmawiają, i śmieją się, ale wydają mi się jakieś takie sztuczne. Szczególnie Ewa. Jest taka śliczna, tak ładnie chodzi i tak ładnie się uśmiecha, ale wszystko to robi tak, jakby występowała w teatrze, jakby pełno ludzi na nią patrzyło. Kiedy przechodzi koło nas ze swoim stadkiem, to mnie aż zimno się robi. Ona mnie nienawidzi, czuję to. Nie wiem, dlaczego tak jest i skąd to wiem, ale wiem.
Czym jej zawiniłam?
Co innego Klaudia. Ona po prostu brzydzi się mną. Nie wiem dlaczego, ale ją rozumiem. Bo na przykład mój ojciec chrzestny…
Bardzo nieładnie pachnie mu z buzi. Gdy mnie całuje na powitanie, to mnie aż słabo się robi od jego oddechu. I chociaż jest bardzo dobry i zawsze daje nam czekoladę, to nie lubię, jak przyjeżdża ze Szczecina. Więc wiem, jak to jest, gdy się człowiek kogoś brzydzi.
Zresztą Klaudią też się trochę brzydzę. Jest ciągle skrzywiona i pociąga nosem. I chociaż jest ładna, to nie jest ładna.
– Skończył już ktoś rysować? – pyta pani od rysunków. A ja właśnie skończyłam. Podnoszę dwa palce, wstaję.
Ja!
– Chodź, pokaż – mówi pani. To ja łap za rysunek i biegnę do niej, nagle fajt, leżę na podłodze i widzę chowającą się nogę grubego Ziębińskiego. W klasie śmiech, wszyscy wstają i patrzą, co tak gruchnęło. A to ja. Wstaję ostatnia, bo z podłogi. Boli mnie łokieć.
– Co się stało? – pyta pani.
– Nic – mówię – potknęłam się.
– Biedactwo – mówi pani pieszczotliwie. Przynoszę jej rysunek. Jest rozdarty, bo gdy upadałam, to trzymałam go obiema rękoma i żadna nie puściła. Pani rozprostowuje go.
– Nic nie szkodzi – mówi. – Bardzo ładny, masz piątkę. Bierze swój ołóweczek i stawia pod rysunkiem piątkę. A ja tymczasem widzę, że do Ziębińskiego podchodzi Kasia. I mówi: – Dlaczego jej podstawiłeś nogę?
– Co cię to obchodzi? – mówi Ziębiński. – A ty co, przezroczysta? Odsuń się, bo mi model zasłaniasz.
Odsuwa Kasię ręką i w tym momencie Kasia uderza go w twarz. Aż plasnęło. Ziębiński podrywa się z ławki, żeby jej oddać, gdy trach! To straszne. Kasia uderzyła go drugi raz. Tym razem pięścią, w sam środek twarzy. W nos.
Ziębiński upada do tyłu, na Kawczaka. Dziewczynka, co siedzi przed nimi, zaczyna przeraźliwie wrzeszczeć.
– Pokrwawił mnie! – krzyczy i wyciera z twarzy krew. A to krew Ziębińskiego, tak daleko mu trysnęła z nosa. Pani od rysunków robi się blada i wybiega z klasy. Ziębiński leży i beczy, z nosa leci mu krew. Kasia pochyla się nad nim, szarpie go za ubranie i krzyczy:
– Dlaczego podstawiłeś jej nogę?!
– Magda mi kazała – mówi niewyraźnie Ziębiński. Kasia puszcza go, odwraca się. Dopiero teraz widzę jej buzię. Gdybym nie wiedziała, że to ona, to bym jej nie poznała. Chcę jej powiedzieć, żeby się uspokoiła, ale jakoś nie mogę się ruszyć. Stoję jak sparaliżowana i mam sucho w ustach.
A Kasia zaciska pięści i podchodzi do Magdy.
– To prawda? – mówi. – Ty mu kazałaś? Magda już nie siedzi w ławce, cofa się do drzwi.
– Wcale nie, on kłamie – mówi i ucieka z klasy. Ziębiński jęczy i prosi, żeby mu ktoś chusteczki pożyczył, ale Kawczak nie ma, a nikt inny nie chce mu dać. Boją się, że im krwią pobrudzi. Chusteczkę wyciąga Kasia. Rzuca Ziębińskiemu. Jest już spokojna, tylko że strasznie poważna. Wraca do ławki, siada i pochyla się nad rysunkiem. Tylko ona jedna w klasie teraz rysuje. Otwierają się drzwi.
Wchodzi pani wychowawczyni i pani od rysunków. Za nimi wsuwa się przestraszona Magda.
– Zaprowadźcie go szybko do higienistki – mówi pani wychowawczyni, widząc, co się dzieje z Ziębińskim. Kawczak i Magda prowadzą go już do drzwi. On płacze i kapie krwią. Wychodzą.
– Kasiu – mówi pani wychowawczyni – czy mogłabyś mi powiedzieć, czemu go uderzyłaś?
Kasia unosi głowę znad rysunku. Wstaje i mówi cicho:
– Po prostu go uderzyłam.
– Ale dlaczego?
– On nogę podstawił Marysi Kawczak – mówi któraś z dziewczynek.
– To nie powód, żeby go tak skatować – mówi pani wychowawczyni. – Marysia mogła się przecież poskarżyć pani Szot.
Kasia przerywa j ej.
– A pani Szot powiedziałaby: oj Ziębiński, Ziębiński, nieładnie, nie rób tego więcej. A tak to już nigdy nikomu nie podstawi nogi. Znam się na takich.
– Mogłaś go skrzywdzić.
– Po to go uderzyłam.
– Więc tak według ciebie wygląda sprawiedliwość? – pyta pani spokojnie, ale widać po niej, że jest zdenerwowana.
– Nawet nie to, że wygląda – odpowiada Kasia. – To jest sprawiedliwość.
– To chyba według prawa dżungli – mówi pani. Kasia kiwa głową.
– Zgadza się.
– Nie jesteśmy w dżungli, jesteśmy w szkole. Kasia śmieje się.
– To tylko kwestia słów. Nawet mądrość można nazwać głupotą, a głupotę mądrością. Podejrzewam, że nikt by tego nie zauważył.
– Nie będziemy rozmawiać w ten sposób – mówi pani.
– O, z pewnością zna pani inne sposoby – mówi Kasia z ironią. – Ludzka inteligencja nie ma przecież końca.
– Bądź tak łaskawa i schowaj swoje dowcipy na inne okazje – mówi pani.
– Z przyjemnością – odpowiada Kasia. – Już schowałam. Czy w takim razie ma pani do mnie jeszcze jakieś pytania? Bo jeśli nie, to chciałabym skończyć swój rysunek.
– Kasiu! – mówi z oburzeniem pani od rysunków. – Jak ty się odzywasz?!
– Tak się odzywam, jak się odzywam! – mówi Kasia głośno. Bierze swój rysunek, zgniata go w kulkę i rzuca na podłogę. Wrzuca do torby swoje książki i zeszyty i coraz bardziej podnosząc głos mówi:
– A co mnie to wszystko obchodzi. Jaka Kasia, jaka Kasia?! Spierdalajcie ode mnie wszyscy, i to w podskokach! Bierze torbę, mija nas, bo stoimy przy stoliku we trzy: pani Turska, pani Szot i ja, i zatrzymuje się przy jastrzębiu. Wskazuje go palcem.
– Proszę bardzo – mówi – oto wzór. Stoi grzecznie, gdzie go postawią. Problem tylko w tym, że ma ptasi móżdżek i jest wypchany. Obiecuję paniom, że ja nie dam się wypchać. Nikomu. Do widzenia.
Wychodzi trzaskając drzwiami. Panie stoją jak osłupiałe. Ja też. W klasie cicho.
– To przekracza wszelkie granice – mówi pani wychowawczyni. – Będę musiała porozmawiać z jej matką.
– A ja uważam, że to po prostu skandal – mówi nagle Ewa Bogdaj. – Powinno się ją skierować do szkoły specjalnej, bo inaczej ona nas wszystkich pozabija. Co to dla niej!
– Ewka, siadaj – mówi pani wychowawczyni.
– Chętnie, tylko niech mi pani powie, jak to jest, że ona może sobie przychodzić do szkoły kiedy chce i kiedy chce wychodzić! Czy Katarzyna Bogdańska to święta krowa? Ale przecież nie jesteśmy w Indiach. O ile mi wiadomo, ona nie ma nawet obniżonego stopnia ze sprawowania. A przecież sama pani przed chwilą powiedziała, że szkoła to nie dżungla. A mimo to dla nas jest inne prawo, i inne dla niej. A może takie same? Czy w takim razie my także możemy sobie nie przychodzić do szkoły? Pani wychowawczyni macha ręką i wychodzi.
– Jak jest wariatką, to trzeba ją oddać do szpitala dla psychicznych – kończy Ewa. Siada i zaczyna szeptać z Klaudią.
– Wracaj na miejsce – mówi do mnie pani Szot. – I proszę o ciszę. Macie już tylko dziesięć minut na skończenie rysunków.
Biorę swojego jastrzębia i wracam do ławki. Wszystko stało się przeze mnie. Powinnam Kasię wcześniej uspokoić. Jestem tchórz i gapa. Mogłam jej przecież powiedzieć, że wcale mi Ziębiński nogi nie podstawił.
Ale skąd mogłam wiedzieć, że tak się to skończy? Ona była taka spokojna i tak cicho mówiła. A ten Ziębiński, taki gruby i silny. Wcale się go nie bała. Uderzyła i już. Aż trzasnęło. Popłakał się jak mały dzieciak. Ja bym nikogo nie mogła uderzyć, nawet w nerwach. Jeszcze nigdy nikogo nie uderzyłam, chociaż mnie to nie raz. Takie byłyśmy wesołe, tak fajnie nam się rysowało.
Po co ja się wyrwałam z tym rysunkiem?
Jakbym siedziała i jeszcze rysowała, toby mi Ziębiński nogi nie podstawił i byśmy teraz siedziały z Kasią i wszystko byłoby dobrze. Nie wierzę, że to Magda kazała mu podstawić tę nogę. Po co miałaby mu kazać? Przecież nic jej nie zrobiłam.
Wracam ze szkoły i jeszcze o tym myślę. Wydawało mi się, że Ewa mnie nienawidzi. A to Kasi nienawidzi, a mnie tylko dlatego, że się z Kasią przyjaźnię. Jak ona strasznie o niej mówiła… Jak bardzo trzeba nienawidzieć, żeby o kimś tak mówić.
Przyczepił się do mnie Kawczak. Idzie obok i mówi:
– A może my jesteśmy kuzyni i nic o tym nie wiemy?.
– Może – mówię.
– Niby Kawczaków trochę na świecie jest – mówi Kawczak – ale może akurat…
Zatrzymuję się.
– Jak myślisz – mówię – czy to możliwe, żeby Magda kazała Ziębińskiemu podstawić mi nogę?
– Możliwe jest – odpowiada Kawczak. – On się w niej buja. Ale chyba nie za bardzo, bo zaraz ją wydał.
– Może tylko tak kłamał?
– Ziębiński to raczej nie kłamie – mówi Kawczak z namysłem. – Chociaż czasem lubi i skłamać. Z nim to nigdy nie wiadomo. Niby koleś, ale jak raz na matmie pan zapytał, kto puścił bąka, to zwalił na mnie, a to przecież on puścił. Dobrze mu tak, niezłą fangę dostał od Bogdańskiej, dawno mu już nikt tak nie przywalił.
– Kawczak śmieje się. – I miało się trochę rozrywki. Krwi mu poleciało chyba z pięć litrów.
– Coś ty – mówię. – Pięć litrów to cała krew, jaką ma człowiek. Jakby tyle z niego wyleciało, to już by nie żył.
– Taki gruby i czerwony na pysku jak on, to ma minimum dziesięć litrów. Pół mu jeszcze zostało. Słuchaj, ty naprawdę byłaś w Paryżu?
– Byłam – mówię. – A bo co?
– Bo wiesz, my tu teraz też jesteśmy w Paryżu.
– Jak to?
Kawczak pokazuje na chodnik pod naszymi nogami.
– Tu, gdzie stoimy, ta dzielnica, nazywa się Paryż – mówi. – Na każdej mapie możesz przeczytać. No, to cześć kuzynko, lecę.
I poleciał. Chciałam go jeszcze o coś zapytać, ale zamydlił mi głowę tym Paryżem i zapomniałam. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy. No bo tak: Wczoraj wpadłam na Kawczaka i o mało co nie wybiłam mu zęba. Dzisiaj Kasia rozkrwawiła nos Ziębińskiemu. Oni siedzą w jednej ławce, i my z Kasią w jednej. Ale jak wpadłam na Kawczaka, to jeszcze nie wiedziałam, że będę siedziała z Kasią, jeszcze jej nie znałam. A gdybyśmy dzisiaj razem nie siedziały, toby Ziębiński nie dostał.
Spodobały mi się w klasie dwie dziewczynki. Kasia i Ewa. I okazało się, że tak podobnie się nazywają. Bogdańska i Bogdaj. Dziwne. Jakby wszystko szło parami. No bo przecież Kawczak nazywa się tak samo, jak ja…
Idę i nie wiem, co mam zrobić. Może Kasia nie chce, żebym do niej przyszła? Może ma do mnie pretensję? Może powinnam wziąć wtedy teczkę i wylecieć z klasy za nią? Ale to przecież było niemożliwe. Ja tak nie umiem. Jeszcze nigdy w życiu nie opuściłam dnia nauki. Nawet jak byłam chora, to nic mamusi nie mówiłam i szłam do szkoły. Mogło się walić i palić, a ja szłam. I to nie dlatego, że tak bardzo lubię szkołę. Po prostu: jak trzeba, to trzeba. Tak pięknie zaczął się ten dzień i aż do trzeciej lekcji było tak fajnie. A potem… Kasia sobie poszła i znów byłam cicha i wszystkiego się bałam. Gdy jestem z Kasią, to czuję się tak, jakbym była inną osobą. Starszą, mądrzejszą i wesołą. Bo normalnie to chyba nie jestem wesoła. Nigdy się tak nie śmiałam, jak przy Kasi. Przy niej to umiem nawet rozmawiać z dorosłymi, jak na przykład dzisiaj z panią Trauman od polskiego. A tak, to nawet z mamusią nie za bardzo umiem. A z tatą to prawie w ogóle nie rozmawiam. Boję się dorosłych.
Jaki ten Wałbrzych jest ładny. Szczególnie tutaj, koło rynku.
Niektóre kamieniczki są takie brudne i szare, a jednak śliczne.
Jakby zaczarowane. I uliczki takie wąskie i takie strome. Zimą można z nich zjeżdżać na sankach. Tak się tu czuję, jakbym czytała bajkę.
I tyle tu różnych sklepów. I ludzi tyle, a każdy idzie w swoją stronę, każdy coś innego ma do załatwienia. Jak mróweczki. Bardzo lubię patrzeć na mrowiska. Mogłabym godzinami stać nad mrowiskiem i patrzeć, jak się mrówki uwijają. Tylko, że zaraz włażą na nogi i trzeba uciekać.
Kretowiska też lubię. Lubię myśleć o tych wszystkich korytarzach, które są pod ziemią. Raz znalazłam małego krecika. Taki był milusi. Pogłaskałam go i wsadziłam do norki, żeby mamusia mogła go znaleźć. Tak śmiesznie ruszał łepkiem. Przyszłam na drugi dzień, a on tam dalej leżał, już nieżywy. Mamusia powiedziała, że to przeze mnie zdechł. Bo go głaskałam i tuliłam, przez co jego mamusia bała się do niego później podejść, bo czuła ludzki zapach. Ale ja przecież nie wiedziałam, że tak nie wolno. Tak czasem jest. Można komuś zrobić krzywdę niechcący.
O, już brama Kasi.
A tu drzwi, za którymi stałam wczoraj i tak strasznie się bałam.
Ale byłam głupia. Idę po schodach i mi się przypomina, jak myślałam, że Kasia to Cyganka. A tutaj udawała, że mi chce powróżyć. Staję, wyciągam rękę i wkładam ją w strumyk słońca wpadający przez świetlik. I jeszcze mi się przypomina, jak Kasia powiedziała, że za wróżenie mogę jajeczkiem zapłacić.
Dzwonię do drzwi. Raz i jeszcze raz. Czekam, czekam… nic. Może jej nie ma w domu? Może jest w kawiarni i je lody? A może siedziała przy fontannie, a ja nie patrzyłam? Zadzwonię ostatni raz i pójdę. Dzwonię. Przykładam ucho do drzwi. Cisza. Jakby grała, toby nie usłyszała, że dzwonię.
Dzwonię już naprawdę po raz ostatni. Coś słychać. Otwierają się drzwi. Stoi w nich Kasia.
– Wchodź, szybko – mówi i biegnie z powrotem. To wchodzę, zamykam drzwi i przekręcam zamek. Ojej, nie wytarłam nóg. Ale na dworze było sucho. Kładę teczkę na szafce i wchodzę do pokoju za kotarą.
Jak tu jasno dzisiaj.
Zasłony w oknach porozsuwane, a Kasia stoi przy synte…zatorze i uderza palcami w klawisze, ale nic nie słychać, żadnej muzyki, tylko stukot palców o klawisze. Ach, bo Kasia ma na uszach słuchawki i w nich wszystko słyszy.
Teraz je zdejmuje, wyłącza magnetofon. Obok stoi taki sam.
– Zaraz skończę – mówi do mnie. – Piętnaście minut.
Siada za stołem z gałkami i zakłada na uszy słuchawki. Włącza oba magnetofony, zatrzymuje, cofa kółka ręką. Stoję przy niej i patrzę, co robi. Kółka znów się kręcą.
– Do de – mówi Kasia. – Jeszcze raz. – I znów cofa taśmę, znów się kręcą kółka. Kasia uśmiecha się, kiwa głową. – Okej – mówi. Spogląda na mnie. – Wgrałam na początek flet, a teraz wpadłam na pomysł, żeby go przepuścić w drugim planie na końcu. Racja, ty nic nie wiesz. Czekając na ciebie, nagrałam wszystko na taśmę. Posłuchamy tego razem. Gruby żyje?
– Tak – mówię – nic mu nie jest. Tylko nochal ma spuchnięty.
– Trochę się bałam, że mu go złamałam.
– Nie – mówię – on się macał i mówił, że cały.
– Ktoś coś mówił na mój temat jak wyszłam?
– Nie, tylko Ewa… ale właściwie to nic.
– Ewa? – dziwi się Kasia. – Co mówiła?
– Że ty często nie przychodzisz do szkoły, a wszyscy muszą i czy to ma być sprawiedliwość.
Kasia śmieje się.
– Coś takiego – mówi. – Panna Bogdaj egalitarystką, no, no. A teraz zatkaj uszy, bo będę waliła.
Biegnie do kąta i ściąga z czegoś płachtę czarnego, błyszczącego plastiku. A to jakieś bębny. Wraca do magnetofonu, włącza go, zakłada na uszy słuchawki i leci z powrotem do bębnów.
– Perkusja musi być żywa – mówi głośno do mnie. – Bo z komputera to jak motyl na szpilce w gablocie u zegarmistrza. A teraz cicho! Siedzi chwilę nieruchomo i nagle zaczyna uderzać pałeczkami po bębnach. Stoję i się boję poruszyć, bo przecież Kasia nagrywa to na mikrofon.
Jaka ona jest zdolna. Na wszystkim potrafi grać. Jak szybko uderza tymi pałeczkami. Teraz wolniutko, coraz wolniej. Jeszcze tylko raz łupnęła i skończyła. Leci do magnetofonów, cofa taśmę i słucha w słuchawkach.
– Jak się nudzisz – mówi – to poczytaj sobie Paskala. Pochwaliłaś się pannie Trauman, to teraz czytaj. Gdzieś na biurku leży. Podchodzę do biurka, szukam wśród książek. Jest. To się pisze „Pascal”. „BLAISE PASCAL”. Otwieram i nic nie umiem przeczytać. Spoglądam na Kasię.
– Ale to nie po polsku – mówię. Kasia zsuwa z uszu słuchawki.
– Co mówisz?
– To nie po polsku!
– Przepraszam – mówi – zapomniałam. To poczytaj sobie coś innego.
– A jak mnie pani Trauman zapyta jutro o tego Pascala – mówię. – To o czym to jest?
– Myślisz, że pamiętam? – mówi Kasia i kiwa na mnie. – Pokaż mi to.
Podchodzę, podaję jej książkę. Kasia przewraca kartki.
– O – mówi – na przykład to. Kiedy się czyta za szybko, lub za wolno, nic się nie rozumie. I sześćdziesiąt dziewięć bis. Dwie nieskończoności, środek. Kiedy się czyta za szybko, lub za wolno, nic się nie rozumie.
Kasia spogląda na mnie.
– Rozumiesz? – pyta. Wzruszam ramionami.
– Nie – mówię.
Ojej mówi Kasia – to jest o tym, że człowiek musi się dusić pośrodku, bo niestety, lub stety, nieskończoności nie są dla ludzi. Proste?
Wzdycham.
– I tak mam powiedzieć pani Trauman?
– Czymś takim na pewno byś ją załatwiła – śmieje się Kasia. – A do tego jeszcze dodaj, że samemu się żyje i samemu się umiera. Oddaje mi książkę, zakłada słuchawki i zaczyna kręcić gałkami. Wracam do biurka. Człowiek musi się dusić pośrodku, bo niestety, lub stety, nieskończoności nie są dla ludzi. Samemu się żyje i samemu się umiera.
A to prawda, że jak się czyta za wolno, to nic nie można zrozumieć. Jak się uczyłam czytać w pierwszej klasie, to zanim złożyłam z literek trzeci wyraz, to już zapominałam pierwszego.
Oglądam tę książkę Pascala. Na pierwszej stronie napisane jest:
„PARIS”.
To na pewno po francusku. Biorę inną książkę. Jak popatrzeć z boku, to wszystkie kartki czerwone. Otwieram: białe. Znowu „PARIS”
Samemu się żyje i samemu się umiera. To chyba jak się jest samotnym?
Ten Paryż ciągle mnie prześladuje. Najpierw, wczoraj, powiedziała o nim Ewa Bogdaj. Że na pewno przyjechałam z Paryża. Potem Kawczak mi mówi, że właśnie jesteśmy w Paryżu. Teraz te wszystkie książki z Paryża. O co ja miałam zapytać Kawczaka?…
O, jaka ładna figurka, jaka malutka. Biorę ją i odstawiam zaraz.
Wycieram rękę o sweter. Aż mnie dreszcz przeszedł, jakbym wzięła do ręki czarną pijawkę. Fuj, to diabełek ohydnie wykrzywiony. Fuj, fuj! Kasia coś do mnie chyba mówi.
Odwracam się. Nie, to nie do mnie. Podśpiewuje sobie, pochylona nad stołem z gałkami. Kasia w domu znów sama, tak jak wczoraj. Nie widziałam jeszcze jej mamusi, ani jej tatusia. Ciekawa jestem, jak wyglądają i do kogo Kasia jest bardziej podobna. Bo ja to do mamusi, jak była młodziutka.
– Chodź tu szybko – mówi Kasia. Podchodzę do niej. Kasia przystawia mi do ust mikrofon i mówi: – Potrzebuję twojego śmiechu. Zaśmiej się, tylko głośno.
– Nie wiem – mówię – jeszcze nigdy nie śmiałam się do mikrofonu.
– To spróbuj.
– Jakoś nie chce mi się śmiać.
– Przypomnij sobie coś wesołego.
Coś wesołego… co było wesołego? Raz ojciec chrzestny przywiózł maskę na twarz. To była twarz małpy. Strasznie śmieszna. Założył ją sobie, tam była gumka, zaczął skakać zgarbiony jak małpa, wymachiwał rękami. Wszyscy pękali ze śmiechu. Potem nałożył ją Tadziu i poleciał do ogródka, a myśmy patrzyli z okna. Pani Kamińska akurat zrywała rzodkiewki. Tadzik wychylił się z krzaków i wrzasnął: – huuu! – Pani Kamińska go zobaczyła i w nogi. Potem mówiła, że to cud, że trupem nie padła, jak maszkarę zobaczyła. Nikt jej nie chciał wierzyć, a myśmy nigdy się nie przyznali. To było dawno.
– Już? – pyta Kasia.
No mówię i zaczynam się śmiać, ale jakoś smutno i sztucznie.
– Popatrz na mnie – mówi Kasia. Patrzę, a ona robi niesamowicie śmieszną minkę i jakoś tak śmiesznie kiwa głową. Ja buch w śmiech, Kasia naciska klawisz w magnetofonie i natychmiast przestaje mi się chcieć śmiać. Kasia sepleni cieniutkim głosikiem:
– A telas wystompi psed państfem panna Mania, specjalistka od chichlania.
Wytrzeszcza na mnie oczka. Ja w śmiech śmieję się i śmieję, Kasia nagrywa… nagle rozlega się dzwonek. Kasia spogląda na zegarek.
– To na pewno panna Zenobia – mówi. – Zapomniała kluczy? Dzwonek znów dzwoni. Kasia biegnie otworzyć, słyszę, jak otwiera drzwi. Jakiś znajomy głos:
– Dzień dobry Kasiu, czy zastałam mamusię?
– Przykro mi – odpowiada Kasia. – Mamusia będzie dopiero późnym wieczorem.
– Nie zaprosisz mnie do środka? – pyta ten głos i dopiero teraz go poznaję. To głos pani Turskiej, naszej wychowawczyni.
– Ależ proszę bardzo – mówi Kasia. Słyszę stuk drzwi i głos pani Turskiej: – Może trochę porozmawiamy na spokojnie?
– Z przyjemnością – odpowiada Kasia. I co to będzie, jak mnie pani tu zobaczy? Każe mi na pewno wyjść, a tak nam było fajnie. Nie wyjdę.
Chowam się za kotarę przy oknie. Słyszę, jak wchodzą do pokoju. Jejku, co ja najlepszego zrobiłam? Zaraz Kasia mnie zawoła i dopiero będzie mi głupio, jak wyjdę zza kotary. Już wiem, udam, że bawiłyśmy się w chowanego. Stoję i prawie nie oddycham.
– Więc to twoje królestwo? – słyszę głos pani. Zaraz potem śmiech Kasi i jej głos:
– Jeżeli już, to raczej małe, zrujnowane księstewko. Napije się pani kawy? A może herbaty?
– A wiesz – mówi pani – kawy to bym się napiła.
– Zaraz będzie – mówi Kasia i słyszę, że wychodzi. Słyszę teraz jak pani chodzi po pokoju.
A jeśli podejdzie do okna?
Słychać jej kaszel. Daleko ode mnie. Spoglądam w dół, czy mi czasem nie wystają nogi spod kotary, ale kotara jest długa, załamuje się na dywanie.
Kasi kroki i cichuteńki brzęk.
– Już, tak szybko? – dziwi się pani.
– Bo z termosu – odpowiada Kasia. – Może być.
– Oczywiście – mówi pani, Żeby tylko Kasia się domyśliła i mnie nie szukała. Zerkam w bok. W szybie widzę odbicie pani Turskiej i Kasi. Niewyraźnie, bo za szybą widok na domy i okna.
Widzę, jak Kasia stawia tacę z filiżankami na stoliczku przy kanapie. – Proszę – mówi słodko. Pani siada, Kasia też. Podsuwa pani cukiernicę, pani słodzi i miesza łyżeczką. Odsuwa cukiernicę w stronę Kasi.
– Dziękuję, nie słodzę – mówi Kasia. Pani podnosi filiżankę do ust, wypija łyczek. Patrzę… po dachu tamtego domu chodzi kominiarz. A ja nie mam na sobie ani jednego guzika, bo pod swetrem elastyczna bluzka, a spódniczka na haftkę.
– Bardzo u ciebie przyjemnie – mówi pani.
– Dziękuję – mówi Kasia. I głośno wzdycha. Pani też wzdycha. Zaczynają się śmiać obie.
– Poważne rozmowy mają to do siebie, że najtrudniej zacząć – mówi Kasia.
– To może zacznę od tego, Kasiu – mówi pani – że bardzo cię lubię. I jeśli powiem ci coś przykrego, to tylko dla twojego dobra.
– I ja panią bardzo lubię – mówi Kasia. – Jest pani taką sympatyczną, zrównoważoną, elegancką kobietą. A ja, jak pani widzi, jestem tylko małą, niezrównoważoną, potarganą dziewczynką, która bardzo żałuje, że tak narozrabiała. Kładę symboliczną rękę na symbolicznym sercu i bardzo przepraszam. Pani śmieje się.
– Ślicznie to ujęłaś.
A Kasia: – Zawsze sobie obiecuję, że nie będę się wtrącać do rzeczywistości, i zawsze o tym zapominam.
– Tak, wiem, że to trudne – mówi pani. – Też mam niekiedy taki sam kłopot. Chciałoby się wszystko powiedzieć, ale cóż, jest się dorosłym i żyje się między ludźmi.
– Obiecuję pani, że będę trenować – mówi Kasia. – Będę chodziła z butelką wody. Jakby coś, to łyczek i potrzymać w ustach, dopóki pali w języczek.
Znów się śmieją. Jak one ładnie ze sobą rozmawiają. Nasza pani wychowawczyni jest jednak bardzo fajna.
– Bo widzisz, Kasieńko, bardzo się o ciebie martwię – mówi pani. – Pamiętam, jak kiedyś byłaś takim wesołym dzieckiem…
– O, tak – przerywa jej Kasia. – Byłam szczęśliwa i wesoła jak dziewczynki w ZSRR.
– Nie kpij, Kasiu. Gdy szłam do was na lekcję, to zawsze cieszyłam się, że zobaczę twoją wesolutką buzię.
– Cóż – mówi Kasia – podobno przechodzę okres dojrzewania. Taki okres, w którym do dziecinnej łepetynki zlatują zewsząd różne dziwne pytania, a na większość z nich jakoś nigdzie nie widać odpowiedzi.
– To prawda – mówi pani. – Ale obiecuję ci, wiem to z własnego doświadczenia, że przyjdzie czas, w którym na te wszystkie pytania znajdziesz odpowiedzi.
– Nie byłabym tego taka pewna – odpowiada Kasia.
– Trzeba po prostu żyć i cieszyć się tym, co każdy dzień przynosi – mówi pani.
– Ja się cieszę, ale na swój sposób.
– Och, wiem – mówi pani. – Interesuje cię muzyka, masz talent. Bardzo ci zazdroszczę, to cudowne mieć talent. To wielki dar.
– Powiedziałabym raczej, że to straszne mieć talent.
– Nie rozumiem. Dlaczego?
– Nie lubię tego słowa, jest powierzchowne, ale niech będzie, że to się nazywa talent – mówi Kasia. – Czy pani wie, co to jest? To żywa rana, którą ciągle trzeba rozdrapywać i rozdrapywać.
– Po co rozdrapywać? – dziwi się pani.
– Bo się zagoi.
– No wiesz, ja się na tym nie znam, ja uczę biologii. Ale na mój skromny rozum, to gdybym miała talent, byłabym bardzo, ale to bardzo szczęśliwa. Móc robić coś, co potrafi tak niewielu…
– Ma pani całkowitą rację – mówi Kasia jakimś takim dziwnym tonem.
– To ogromna przyjemność być po stronie mniejszości.
– No widzisz.
– Bo ja jestem jeszcze bardzo dziecinna i robię z igły widły – mówi Kasia, śmiejąc się. – To obrzydliwe chwalić się własnym cierpieniem. Brzydzę się sobą.
– Nie mów tak. Jesteś wspaniałą, mądrą dziewczynką, przerastasz inteligencją swoich rówieśników. Będziesz kiedyś sławna, jestem tego pewna. Tylko musisz zrozumieć, kochanie, że na wszystko musi przyjść czas. Teraz chodzisz do szkoły podstawowej, przed tobą jeszcze liceum i studia. Przez kilka lat jakoś będziesz musiała pogodzić szkołę i swoje zainteresowania pozaszkolne. I tak wiele ci wybaczamy. Obliczyłam, że na sto dziewięćdziesiąt dwa dni od początku roku opuściłaś osiemdziesiąt siedem, a więc prawie połowę. I tylko raz przyniosłaś zaświadczenie lekarskie.
– Bo to byłoby śmieszne – mówi Kasia. – Przecież pani wie, gdzie pracuje moja mama. A ja znam wszystkich jej kolegów i wszystkie jej koleżanki.
– Rozumiem twoje intencje, Kasiu, ale masz te dni nie usprawiedliwione. Powinnam ci obniżyć stopień ze sprawowania. Na każdej radzie walczę o ciebie z panem dyrektorem.
– Czy ja źle się uczę? Czy choć raz dostałam dwóję?
– Co to ma do rzeczy? Zrozum, my mamy swoją statystykę. Nie mówiąc 0 tym, że dajesz innym uczniom zły przykład.
– Wiem, już mi kiedyś pani o tym mówiła.
– Widzisz – mówi pani. – Obiecaj mi, Kasiu, że do końca roku, to przecież jeszcze tylko dwa miesiące, będziesz do szkoły przychodzić codziennie.
– Mogę pani obiecać – mówi Kasia. – Ale proszę, niech się pani mną nie przejmuje. Mogę sobie mieć tę trójkę ze sprawowania.
– Uwierz mi, Kasiu, że z trójką ze sprawowania możesz mieć poważne kłopoty z dostaniem się do liceum. Nigdzie nie lubią kratkowiczów. Wiem, co mówię.
– Wcale nie muszą mnie lubić. Nie idę do żadnego liceum. Mama już obiecała, że nie będzie mi zawracać głowy szkołą. Podstawówka jest obowiązkowa, w porządku, skończę ją, bo nie lubię milicjantów. Ale na tym koniec mojej edukacji.
– Nie żartuj, Kasiu – mówi pani.
– Mówię całkiem serio.
– Co ty zrobisz w życiu bez matury?
– Niech się matura zastanawia, co zrobi beze mnie – odpowiada Kasia.
– No nie, Kasiu – mówi pani, podnosząc głos. – Ty sobie żartujesz. Nie chcesz posiąść głębszej wiedzy?
– O, bardzo chcę – mówi Kasia. – Ale tej wiedzy, o którą mi chodzi, na pewno nie znajdę w szkole.
– Szkoła daje podstawy do wszelkiej wiedzy.
– No właśnie. Nauczyłam się czytać i pisać. To mi wystarczy.
– To bardzo dziecinny punkt widzenia – mówi pani. – Możesz przeczytać milion mądrych książek, lecz jeśli nie będziesz miała dyplomu ukończenia wyższych studiów, już nie mówiąc o maturze, to będziesz dla ludzi nikim. Rozumiesz? Nikim!
– Ja nie dla ludzi chcę być kimś – mówi Kasia. – Chcę być kimś dla siebie.
– To powiedz mi, dlaczego wszyscy mądrzy ludzie chodzili do szkoły 1 studiowali.
– A bo ja wiem? Ich by trzeba o to zapytać. Ale tak na mój dziecinny rozum, to wydaje mi się, że mądrych ludzi jest dużo, dużo mniej od absolwentów wyższych uczelni.
Pani zaczyna się śmiać. Przestaje. Wzdycha.
– Oj, Kasiu, Kasiu – mówi. – Kiedyś dorośniesz i zrozumiesz. Żeby tylko nie było za późno.
– Dla mnie już od dawna jest za późno – mówi Kasia.
– Nie ma sensu nasza dyskusja – mówi pani. – Ja swoje i ty swoje. Kasia wzdycha boleśnie.
– Całkowicie się z panią zgadzam. Ale czy to ja ją zaczęłam? Teraz wzdycha boleśnie pani wychowawczyni.
– Zmęczyłam się – mówi. – Już naprawdę nie wiem, jak mam z tobą rozmawiać… Ktoś musi ci wytłumaczyć pewne rzeczy, bo inaczej zginiesz. Gdybym była twoją mamą…
– Moja mamusia też jest bardzo inteligentna – mówi Kasia. – Zapewniam panią o tym.
– Nie musisz mnie zapewniać – śmieje się pani. – I co ona na to?
– Mniej więcej tak samo, jak teraz pani. Już dawno się zmęczyła i machnęła na mnie ręką.
– Wcale jej się nie dziwię. Powiedz mi, czy kiedykolwiek znalazł się ktoś, kto cię do czegoś przekonał?
– Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby mnie do czegoś przekonywać – mówi Kasia. – Każdy ma własne życie i własny rozum. I jeszcze do tego własny los, którego nie można przewidzieć. Tak naprawdę, to nikt nie wie, co jest dla niego dobre, a co złe. Często o tym myślę. Coś się robi mądrze, wychodzi głupio… O proszę, na przykład taka ludzkość. Magistrów miliony, profesorów na tony. I co ta mądra ludzkość ze swoim praktycznym rozumem zrobiła z planetą, na której żyje? Chce pani więcej przykładów?
– Masz wiele racji – mówi pani. – Ale nie rozmawiamy o ekologii, ani o filozofii. Rozmawiamy o tobie i o szkole.
– Wszystko jest ekologią, wszystko jest filozofią – odpowiada Kasia. Unosi ręce, przeciąga się. – Wielkie skutki mają swoje malutkie przyczyny. Mnie to już tylko śmieszy to wszystko, bo przecież nie ma odwrotu. – Kasia śmieje się. – Ciekawe, co by pani zrobiła, gdybym to ja zaczęła panią przekonywać do mojego sposobu myślenia. Byłoby pani przyjemnie?
– Gdybyś wysuwała przemyślane argumenty – mówi pani – to mogłabyś spróbować.
– Dobrze – mówi Kasia. – W takim razie czy mogłaby mi pani odpowiedzieć na proste pytanie?
– Słucham – mówi pani.
– Czy jest pani szczęśliwa? – pyta Kasia.
– Ja? A wiesz, że jestem.
– Pani kłamie – mówi Kasia. – Jak można być szczęśliwą, brzydząc się swojego własnego męża?
O Boże, co ta Kasia wygaduje.
– Kto ci to powiedział? – Pani podnosi głos. Kasia śmieje się cicho.
– To moja tajemnica – mówi. – Powiedzmy, że wyczytałam to w pani oczach. Wyszła pani za mąż ze zmęczenia, bo chciała mieć pani dziecko, rodzinę… A teraz to pani ma i wcale nie jest szczęśliwa.
– Jesteś niegrzeczna – mówi pani. – Chyba jednak skończymy tę rozmowę.
– Sekundeczka, powiem pani więcej. Pani nienawidzi także swojej pracy. Panią męczy praca z dziećmi. Każdy dzień jest dla pani torturą. Nie może pani znieść wrzasku na przerwach i nudy powtarzania po raz tysięczny tego samego. Mam rację?
– Kasiu – mówi pani głośno – zwracam ci uwagę, że zachowujesz się jak ostatnia chamka.
– Niech będzie, że jestem chamką – mówi Kasia. – Za to ty jesteś oszustką. Jesteś nieuczciwa najstraszniejszym rodzajem nieuczciwości, bo jesteś nieuczciwa wobec samej siebie!
Pani Turska wstaje nagle.
– Co za „ty”, smarkulo! – krzyczy, wyprowadzona z równowagi. – Co za „ty”!
– Może mi jeszcze powiesz, że nie piłyśmy bruderszaftu? – pyta Kasia drwiąco. Pani zamierza się na nią, ale Kasia zrywa się błyskawicznie, łapie panią za ręce i popycha ją na kanapę. Pani siada z impetem a ja za kotarą gryzę ze zdenerwowania palce.
– Siedź tu i słuchaj, bo jeszcze nie skończyłam! – mówi Kasia rozkazująco. – Jak widzisz, jestem od ciebie silniejsza.
– Ty chyba jesteś nienormalna – mówi pani łamiącym się głosem. – Ja będę krzyczeć!
Kasia pstryka palcami.
– Proszę bardzo – mówi. – Chętnie posłucham. Ten pokój jest specjalnie wytłumiony, nikt oprócz mnie cię nie usłyszy. A ja przecież jestem psychicznie chora, jestem wariatką, mogę cię spokojnie zabić. Więc krzycz.
– Uspokój się dziecko – mówi pani. – Uspokój się, bardzo cię proszę.
– To ty się uspokój – odpowiada Kasia.
– Czy ty wiesz, co robisz?
– Wiem – mówi Kasia, stojąc nad panią. – Ucinamy sobie małą pogawędkę. Najpierw na mój temat, a teraz na twój.
– Kasiu – mówi pani. -.Jestem twoją nauczycielką i wychowawczynią. Nie zapominaj o tym.
– A ty spróbuj o tym na pięć minut zapomnieć. Wyobraź sobie, że minęło dziesięć lat, obydwie jesteśmy dorosłe i rozmawiamy jak przyjaciółki.
– Niech ci będzie, tylko uspokój się!
– Jestem bardzo spokojna – mówi Kasia i siada. Bierze filiżankę z kawą. – Czy mogę ci mówić po imieniu?
– Mów, proszę bardzo. Mam na imię Anna.
– No więc słuchaj, moja mała, słodka Aniu – mówi Kasia pieszczotliwie i śmieje się cichutko. Pani wzdycha.
– Ja chyba też jestem nienormalna – mówi.
– Próbowałaś przekonać mnie – mówi Kasia – żebym swoje życie skroiła według ogólnie obowiązującego schematu. Oczywiście, miałaś na celu moje dobro i szczęście, prawda?
– Tak, Kasieńko – mówi pani. – Chciałabym ci zaoszczędzić wielu rozczarowań. Czarne owce nie mają lekkiego życia.
– Skąd wiesz, jakie życie mają czarne owce, jeśli nią nie jesteś?
– pyta Kasia. – I co to znaczy lekkie życie? Czy wiesz, co to jest szczęście? Szczęście to zgodność z samym sobą, to harmonia wewnętrznych demonów. Chciałam ci to powiedzieć, a ty się zdenerwowałaś.
– Bo wlazłaś z butami w moje życie osobiste.
– A w co miałam wleźć? W stosunki społeczno – polityczne w Portugalii w szesnastym wieku? Sukienkę twoją miałam skrytykować? Bardzo ładna sukienka, nic mnie w niej nie razi. Gadałyśmy o sposobie na życie, na szczęście, więc na początek chciałam ci pokazać, do czego prowadzi człowieka droga owcy białej. Bo przecież ty uważasz się za białą owcę, prawda?
– Mów dalej – mówi pani cicho – słucham cię uważnie.
– Najpierw mi powiedz, czy jesteś szczęśliwa w małżeństwie?
– Fakt, nie jestem – mówi pani. – Ktoś cię bardzo dobrze poinformował. Szkoła też mnie denerwuje. I co z tego wynika?
– To czemu nie rzucisz tego w cholerę?
– Dobrze, niech ci będzie – mówi pani. – Rzucę męża, dom, pracę i gdzie pójdę? Na ulicę? Uważasz, że znajdę szczęście za pierwszym rogiem?
– Więc będziesz się tak męczyła do końca życia?
– Prawdopodobnie. A raczej na pewno.
– Nie rozumiem – mówi Kasia. – Ma się jedno życie i moralnym obowiązkiem jest przeżyć go w zgodzie z własnym wnętrzem. A może ty jesteś masochistką?
Patrzą na siebie w milczeniu. A ja podglądam je w szybie i strasznie drapie mnie w gardle, ale przecież nie mogę zakaszleć.
Milczenie przedłuża się, wreszcie pani mówi:
– Moralny obowiązek życia w szczęściu… bardzo ciekawie sformułowany postulat.
– Nie użyłam słowa „szczęście” – mówi Kasia. – Powiedziałam „zgoda z własną naturą”
– Tak, tak… – Pani wzdycha. – Gdy człowiek jest młody, ma wielkie plany co do swojego przyszłego życia. A potem to życie przychodzi i takie jest, jakie jest. Trzeba wstawać codziennie i robić swoje…
– Swoje?
– Ty tego nie zrozumiesz, może kiedyś… Ja też, gdy zdawałam na biologię, chciałam zostać wielkim naukowcem, chciałam odkryć jakieś całkiem nowe prawa rządzące przyrodą…
– I co?
– I nic. Ledwo przebrnęłam przez końcowe egzaminy. Co innego miałam wtedy na głowie. Byłam zakochana do szaleństwa. Tylko, że tak się złożyło, że kochałam bez wzajemności. Błagałam go, klękałam przed nim, ale on odszedł i nie miałam po co żyć. Popatrz. – Pani odsuwa rękaw sukienki i pokazuje Kasi coś na przegubie. – Gdyby nie to, że koleżanka wróciła do akademika wcześniej… Kasia bierze jej rękę i przytula do swojej twarzy. Całuje ją.
– O, moje kochanie – mówi cicho. Pani przygarnia ją do siebie. Siedzą w milczeniu, przytulone, a ja już nie mogę wytrzymać. Boże w niebiesiech, pomóż mi, uczyń coś, żebym mogła zakaszleć, bo zaraz zwariuję, tak mnie drapie. Och, żeby pani już sobie poszła, albo żeby piorun uderzył.
Zza komina na dachu domu wychodzi ten kominiarz. On to może tam sobie kaszleć, ile chce. Żebym tak mogła się teraz z nim zamienić. Jakbym się już wykaszlała, to mogłabym potem nawet z dachu spaść. Nie wytrzymam. Muszę wytrzymać, muszę, muszę. Pani mówi cicho:
– Gdyby nie Antek, gdyby się mną wtedy nie zaopiekował, zrobiłabym to jeszcze raz.
– Antek to twój mąż? – pyta Kasia.
– Tak. On mnie bardzo kocha, mamy ślicznego synka…
– Jestem głupia – mówi Kasia. – Niech się pani na mnie nie gniewa. Pani przecież wie, że mam fioła.
– Nie gniewam się – mówi pani. – Bardzo cię lubię, Kasieńko. Kiedyś byłam taka sama, jak ty. No nic, tośmy pogadały. Pójdę już. Wstają z kanapy.
Żeby szybciej! Niech już sobie wyjdą! Zaraz zacznę kaszleć i wszystko się wyda.
– Przepraszam bardzo – mówi Kasia.
– Nic nie szkodzi – mówi pani i całuje Kasię w policzek. – Najważniejsze, żebyś codziennie przychodziła do szkoły i utemperowała troszeczkę swój języczek. Obiecujesz?
– Obiecuję – odpowiada Kasia. Wychodzą z pokoju, słyszę trzask drzwi wejściowych. I dziwne, wcale nie chce mi się kaszleć. Do pokoju wraca Kasia.
– Minka, gdzie jesteś? – pyta głośno. Wysuwam się zza kotary. Jakoś mi głupio, że podsłuchiwałam, ale Kasia uśmiecha się do mnie. Macha ręką przed swoją buzią.
– Otwórz okno – mówi. – Co za ohydne perfumy. Ten babsztyl wylał na siebie chyba całą cysternę. Już wiem, to śmierdzi szkołą. Otwieram okno.
– Włączyłaś magnetofon? – pyta Kasia.
– Ja? – dziwię się. – Nie…
Kasia załamuje ręce. I woła ze śmiechem:
– Wiesz, co się stało? Cała ta idiotyczna rozmowa została nagrana! Świetnie, chętnie tego jeszcze raz posłucham.
Cofa taśmę i wciska klawisz.
– To czemu nie rzucisz tego w cholerę! – rozlega się w głośnikach głos Kasi. I pani głos: – Dobrze, niech ci będzie. Rzucę męża, dom, pracę i gdzie pójdę? Na ulicę? Uważasz, że znajdę szczęście za pierwszym rogiem? Kasia wyłącza magnetofon i mówi:
– Może znalazłaby je za drugim, albo za trzecim. Jestem totalna kretynka. Jak można namawiać krowę do latania, jeśli ona umie tylko żuć trawę z pyskiem przy ziemi. Chodź do kuchni, zjemy coś, bo chyba zaraz umrę z głodu. Panna Zenobia dała dzisiaj straszną plamę.
– Kto to jest panna Zenobia?
– To nasza luksusowa kucharka na przychodne. Naprawdę nie mam pojęcia, co się mogło z nią stać. Może pod samochód wpadła biedna starowinka?
Kasia uśmiecha się kpiąco. A ja mówię:
– Mogę cię złapać za guzik?
– Proszę – odpowiada Kasia. – A dlaczego?
Łapię ją za guzik i pokazuję drugą ręką za okno. Tam, na dachu domu naprzeciwko chodzi sobie już dwóch kominiarzy. Siedzimy w kuchni przy stole i jemy kanapki. Ja z szynką, a Kasia z żółtym serem, bo nie lubi szynki. Jak można nie lubić szyneczki? I jeszcze do tego z pomidorkami i ogóreczkami. I pijemy sok pomarańczowy z puszki.
– Zauważyłam u siebie ciekawą rzecz – mówi Kasia. – Gdy rozmawiam z kimś głupim, natychmiast staję się głupsza nawet od niego. Widocznie zrobiłam jakąś minę, bo Kasia spogląda na mnie i mówi:
– Ty nie jesteś głupia. Jeszcze nie zdążyłaś stać się głupia. Miałam na myśli tę biedną idiotkę, co nie umie sobie poradzić z własnym życiem, a wtrąca się do cudzego.
Zawija rękaw bluzki, palcem wskazuje na przegub.
– Spójrz dziecię na tę rozległą, krwawą bliznę – mówi głośno, z przesadą. – Oto pamiątka po mej nieszczęsnej miłości. Ach, gdyby nie Antoni, już dawno zgniłyby w grobie me tłuste zwłoki! Kasia wybucha śmiechem. Ja nic nie mówię. Ona poważnieje.
– Dałaś jej się nabrać na to podcinanie żył?
– Przecież mogła naprawdę – mówię cicho.
– No i co z tego? Byłam raz u mamy na pogotowiu. W ciągu nocy trzy takie przywieźli. To się nazywa szantaż uczuciowy. Jak mnie rzucisz, to się zabiję. Miał facet szczęście, że ją rzucił. Mieć przez całe życie na karku taką niedorżniętą gęś… Ohyda. Oczywiście według ciebie jestem skończona świnia?
– Wcale nie jesteś – mówię całkiem cicho.
– Nie masz się co nad nią litować – mówi Kasia. – Zobaczysz, ona mnie znienawidzi. Już w tej chwili zaczyna mnie nienawidzieć.
– Przecież była taka dobra jak żeście się żegnały.
– Bo jeszcze nie doszło do jej łepetyny, że dała się wpuścić w kanał. I to komu? Jakiejś przemądrzałej smarkuli. Mogę sobie teraz przychodzić do szkoły codziennie i jeszcze po lekcjach klasę przez godzinę zamiatać, kwiatki podlewać i wycierać językiem tablicę, a przekonasz się, że i tak będę miała tróję ze sprawowania. Już się pani Turska o to postara. Nie wierzysz?
Milczę.
– Pokażę ci świadectwo, to się przekonasz – mówi Kasia. Patrzy na mnie tak, jakby chciała, żebym coś odpowiedziała. Co mam odpowiedzieć? Spuszczam oczy. Nagle Kasia odsuwa się z krzesłem od stołu. Wstaje. Wyrzuca kanapkę do zlewu i podchodzi do okna. Stoi tam, odwrócona do mnie plecami.
– Kasiu – mówię cicho. Ona potrząsa głową.
Gówno – mówi. – Jedno wielkie, ohydne gówno. W dodatku sama się nim pomazałam, bo chciałam wierzyć, że tak nie jest, że może być inaczej. Więc to jest świat? Ta śmierdząca sadzawka? Pluje na szybę, odwraca się, patrzy na mnie.
– Myślałam, że chociaż ty jesteś inna – mówi głośno – a ty jesteś taka sama, jak oni! Nie podobam ci się, to idź sobie stąd! Wynoś się, nikogo nie potrzebuję. Odkładam kanapkę na talerz.
– Nie musisz tak od razu – mówi ona – skończ jeść najpierw. Siedzę przy stole z pochyloną głową, a łzy mi kap, kap, na talerz. Przecież nie powiedziałam nic złego. Czuję, że Kasia mnie obejmuje.
– Moja malutka, przebacz mi. Jestem podła. Naprawdę, nie chciałam… Proszę, przebacz mi.
Chcę jej powiedzieć, że to nic, że się nie gniewam, że jest kochana, ale nie mogę, bo płaczę.
– Minko, nie płacz, mam tylko ciebie na świecie – prosi Kasia i całuje mnie po mokrej buzi. Z nosa mi leci, a ona się nie brzydzi i mnie całuje. – Przebaczysz mi? – szepcze.
– Tak – mówię. Patrzę, ona też ma w oczach łzy.
– Moja najdroższa, moja słodziutka siostrzyczka – szepcze Kasia. Jak pięknie pachną jej włosy. Jeszcze ładniej niż łąka, gdy leży na niej skoszone siano i świeci słoneczko. I tak mi słodko. Och, jak słodko jest płakać w objęciach ukochanej osoby.
– Nie płacz, błagam.
Odchodzi ode mnie, bierze nóż ze stołu.
– Jak nie przestaniesz – mówi – to sobie zaraz tym nożem język obetnę. – Palcami lewej ręki łapie się za język, przystawia nóż. Ocieram szybko łzy.
– Już nie płaczę – mówię. Kasia puszcza swój język i mówi:
– Masz szczęście. Musiałabyś jeść kanapkę z moim językiem. A może ty lubisz kanapki z ludzkim mięsem?
Śmieję się.
– To się nazywa szantaż uczuciowy – mówię.
Kasia też się śmieje. Odkłada nóż, siada naprzeciwko.
– Ale z nas beksy – mówi. – Wczoraj płakałyśmy, dzisiaj też płaczemy. Jak tak dalej będzie, to najdalej za tydzień… Najnowsze wiadomości! – woła, przykładając do ust zwinięte w trąbkę dłonie. – Dwie beksy utopione w morzu łez!
– Ale śmiałyśmy się jeszcze więcej – mówię. – I wczoraj i dzisiaj. – I jutro, i pojutrze – mówi Kasia. – Rzeczywiście. Albo się śmiejemy, albo płaczemy. Wiesz, to fantastyczne, że tak z nami jest. Bo w ogóle to ja mam taką filozofię, według której gdy człowiek płacze, albo się śmieje, to wtedy łączy się z czymś… Z czymś, co… Ach, nie będę ci zawracać głowy moją filozofią.
– Powiedz.
– Może innym razem – mówi Kasia. – Minka… Co?
– Mam do ciebie wielką prośbę.
– Jaką?
– Przysięgnij, że nigdy mnie nie znienawidzisz.
– Przysięgam – mówię. Kasia robi się poważna.
– Przysięgasz na wszystko? – pyta.
– Na wszystko.
– A wiesz, co mieści się w słowie „wszystko”?
– Pewno, że wiem – mówię. – Mieści się w nim wszystko.
– Ale to bardzo abstrakcyjne słowo – mówi Kasia. – Lepiej przysięgnij się na czyjeś życie, na życie kogoś, kogo najbardziej ze wszystkich na świecie kochasz.
Wiem, że nigdy jej nie znienawidzę. Podnoszę rękę i czując, jak wali mi serce, mówię:
– Przysięgam na życie Zenusia.
– To ten twój braciszek, co jeszcze jest malutki i leży w wózeczku? – pyta Kasia.
– Tak, to on.
– Dziękuję – mówi Kasia cicho – nigdy ci tego nie zapomnę. Podnosi dłonie do twarzy, zasłania oczy, siedzi w milczeniu długą, długą chwilę. Nieruchoma. W całym domu cisza. Tylko coś gdzieś daleko cichutko tyka. Kasia odsuwa ręce od twarzy, patrzy na mnie. Jej oczy błyszczą tak cudnie, jak gwiazdki.
– Nie mam prawa przyjąć tej przysięgi za darmo – mówi. Jest bardzo, bardzo poważna. – Więc w zamian siostrzyczko, uratuję cię.
– Od czego? – pytam.
– Od królestwa ubogich, od nieba dla niewinnych – mówi uroczyście.
– Obiecuję ci, pójdziesz prosto do piekła.
Budzę się, patrzę… Nade mną baldachim. Leżę na łóżku w pokoju Kasi… Przy mnie siedzi Kasia. Przykłada mi do głowy mokry ręcznik.
– Co się stało? – pytam.
– Och, Minko, tak się martwiłam.
– Co się stało?
– Nie wiem – mówi. – Siedziałyśmy w kuchni, jadłyśmy. Nagle upadłaś na podłogę, zemdlałaś. Wzięłam cię na ręce i przyniosłam tutaj. Właśnie miałam dzwonić do mamy, żeby przyjechała karetką pogotowia.
Chcę usiąść, Kasia przytrzymuje mnie za ramiona.
– Nie, nie – mówi – poleż sobie jeszcze. Jesteś bardzo blada. Często ci się to zdarza? Takie omdlenia?
– Nigdy nie zemdlałam – mówię.
– Musisz koniecznie poleżeć. Posiedzę przy tobie.
To leżę, a Kasia siedzi na brzegu łóżka, patrzy na mnie i jest smutna. Przymykam oczy. Tyle kłopotu jej narobiłam. Dobrze chociaż, że nie zdążyła zadzwonić do swojej mamy. Leżę sobie i nagle, ni stąd ni zowąd, przypomina mi się, jak kiedyś uratowałam od śmierci całą moją rodzinę. Było to tak:
Miałam sen. Śniło mi się, że jestem w poczekalni, w kinie. Wszyscy czekają, aż zaczną wpuszczać do sali, ale jeszcze nie wpuszczają. Pełno ludzi, stoimy… nagle otwierają się drzwi i z dworu wlatuje straszny potwór. Wszyscy w krzyk, a potwór kłap zębami, łapie za głowę jakiegoś pana, chrup go, chrup, i wypada z poczekalni. I znów stoimy i czekamy. Otwierają się inne drzwi. Znów wpada potwór, a ślepia ma wbite prosto we mnie. Cofam się, on cap jakąś panią, głowa chrup mu w paszczy i potwór znika. I znów nic, znów stoimy i czekamy, aż nas wpuszczą do sali. Wszyscy się śmieją, gadają i jedzą cukierki, bo już zapomnieli, tylko ja pamiętam, bo już wiem, że On po mnie tu ciągle wpada, że to mnie chce zeżreć i jeśli jeszcze nie zeżarł, to przez pomyłkę.
I znowu wpada, znowu innymi drzwiami. Do mnie się rzuca. Kucam, chowam się za ludzi. On łapie kogoś innego, wypada. Przeciskam się wśród ludzi, staję plecami przy ścianie, gdzie nie ma drzwi. Tu mnie nie zaskoczy. Nagle trzask, huk, łomot i wstrząs. Odskakuję od ściany. W niej wielka dziura. Wpada potwór, paszczę otwiera, na mnie się rzuca. Odskakuję do tyłu… i budzę się. Strasznie mnie głowa boli, wszędzie dym, aż czarno.
Bo to czad ulatniał się z pieca. Cudem wstałam z łóżka, kręciło mi się wszystko dookoła, upadłam. Doczołgałam się do okna, wybiłam szybę, trochę powietrza złapałam i zaczęłam budzić tatusia i mamusię. Ale nie mogłam ich dobudzić. Tadzia i dziewczynek też nie mogłam. Obudzili się dopiero wtedy, jak otworzyłam drzwi i zrobił się przeciąg i zimno. Strasznie wszystkich głowy bolały. Opowiedziałam im mój sen i mamusia powiedziała, że zawdzięczamy temu potworowi życie, bo jakby mnie tak w tym kinie nie prześladował, tobym się nie obudziła i byśmy wszyscy zaczadzieli na śmierć.
Pomyślałam sobie wtedy, że ja tak się go bałam i uciekałam przed nim, a On był przecież moim wielkim przyjacielem i tylko dlatego mnie straszył, żebym się obudziła. To dzięki niemu wszystko się dobrze skończyło. Tyle tylko, że mamusia była wtedy w ciąży i jak potem urodził się Zenuś, to się okazało, że jest całkiem ślepy i będzie taki przez całe życie, bo ma uszkodzony jakiś nerw wzrokowy, i bardzo możliwe, że to przez ten czad, co się wtedy ulatniał…
Czuję, jak Kasia głaska mnie po ręce.
Unoszę powieki.
Uśmiecham się do niej. Jestem jakaś lekka i wesoła.
– Już mi dobrze – mówię, a ona: – To cudownie. – A ja: – Która to godzina?
– Za pięć czwarta – odpowiada Kasia. Po co ja pytałam? Przecież mam zegarek. Patrzę, na moim po czwartej piętnaście. Spieszy się? Muszę go przestawić. Trzeba iść do domu, nie chce mi się.
– Zrobię coś gorącego do picia – mówi Kasia.
– Nie chcę pić – mówię siadając na łóżku. – Wiesz, co bym chciała? Co?
– Pobębnić. – Pokazuję na bębny w kącie.
– To zasuwaj – mówi Kasia. – Nie żałuj sobie.
Zasiadam na stołeczku za bębnami. Biorę pałeczki. – Tu masz pedał na nogę – mówi Kasia. Naciskam nogą, a tu pałka z wielką głową łup w bęben.
Znów cicho jest. Uderzam delikatnie pałeczkami, same odskakują, jakbym trzymała za ogony dwie chude jaszczurki. Słyszę deszcz za oknem, ale nie taki normalny, to suchy deszcz, leciutki i suchy, każda kropelka to rodzynka. Tak mi słodko w buzi.
Kap kap kap, złote guziczki.
Trzeba ziemię poczęstować trochę gradem. Coraz szybciej uderzam, coraz mocniej. Walę z całej siły. Kasia biegnie do pianina.
Klawiszy dotyka… Z głośników wylatuje cienki dźwięk i zaczyna gonić za moim bum bum bum. Jeszcze szybciej uderzam, uciekam, a za mną, za moim bębnem w dwie jaszczurki zaprzężonym, lecą dźwięki Katarzyny. Doganiają nas, kręcą się w kółko i się chichrają.
Poganiam moje dwa skrzydlate smoki. W górę lecimy, wysoko, coraz wyżej i jeszcze wyżej. Oglądam się… dźwięki Kasi to kolorowe banieczki, ścigają mnie.
Już nie mam siły, na chmurce siadam.
A tam, na drugiej, siedzi Kasia. Rzuca we mnie banieczkami, a ja je odbijam moimi czarodziejskimi pałeczkami. Każda banieczka wydaje inny dźwięk, rozpryskuje się na błyszczące okruszki i na ziemię spada. Już cała ziemia kolorowa i błyszcząca.
– Chodź do mnie! – wola Kasia z tamtej chmurki. Odkładam pałeczki, biegnę do niej. – Bierz Yamahę – mówi – ja dosiądę Korga! Naciskam klawisz… a tu fiuuuu!!!
TRYSKA fontanna ze srebra i złota. Naciskam drugi, druga fontanna tryska. Już pełno ich wszędzie, brzęczących i lśniących, już wszystkie moje palce w robocie, a każdy palec na własną pracuje rękę.
Fontanny, wszędzie fontanny, wszystkie moje. Pomiędzy nimi latają serpentyny wesolutkie. To Kasi muzyka z moją się bawi. Złota i srebrna piana, pełno jej wszędzie. Kasia ją ubija i rośnie wielka beza, rośnie aż do nieba, słodka, chrupiąca, przejrzysta.
Boże, jak cudownie jest grać.
Przychodzę do domu. Mamusia wściekła, bo już po siódmej.
– Gdzie byłaś?
– U koleżanki.
– Dam ja ci koleżanki! Już dawno nie byłaś bita. W kuchni siedzi tata, pije kompot.
– Dzień dobry, tatusiu – mówię i idę do swojego pokoiku, rozpakować książki. Mamusia wchodzi za mną, a za nią w drzwiach, stoją dwie moje siostrzyczki, Zosia i Krysia.
– Masz być moją wy ręką, a nie wyrodną córką – mówi mamusia. – Ja obiadu nie mogłam przez ciebie ugotować, bo zabrakło mi jarzyn.
– Nie mogłam wcześniej, naprawdę nie mogłam.
– Bo co? Co robiłaś takiego, że nie mogłaś?
– Myśmy… grały i słuchały muzyki – mówię i robi mi się bardzo głupio.
– Usłyszysz ty muzykę, jak cię zaraz palnę w ucho! – I mamusia pac mnie w ucho. Trzymam się za nie, bo boli, a mamusia: – Ty co, sweter ojcu ukradłaś?
– Bo nie miałam w czym iść do szkoły.
– To w ojca swetrze musiałaś iść? Słyszałeś ociec?!
– A co?! – woła z kuchni tata.
– Ty zdejmuj spodnie, bo twoja córka nie ma w czym chodzić do szkoły!
Zosia i Krysia chichoczą. Mama też się śmieje i pyta:
– Co ty za rajtki masz na sobie? – Patrzy na moje nogi. – A ściągaj mi je zaraz, i to już!
Siadam na tapczanie i ściągam rajstopy.
– Nie kupiłam ci ich do latania – mówi mamusia – tylko po to, żebyś miała w czym iść na koniec roku szkolnego i na egzamin do zawodówki.
– To będzie w czerwcu – mówię – na pewno będzie ciepło.
– W tamtym roku było zimno, w tym też może być tak samo. – Mamusia zabiera mi rajstopy i, już wychodząc z pokoju, mówi: – Przebierz się, zasłony trzeba wieszać. Człowiek miota się po domu jak po akwarium.
Wieszam zasłony w dużym pokoju. Zosia i Krysia pomagają, trzymając w górze dół, żeby się o podłogę nie pobrudził. Mamusia siedzi przy stole i trochę patrzy na telewizor, a trochę na to, jak wieszam.
A tata chrapie w ubraniu na wersalce.
W łóżeczku Zenuś bawi się grzechotką.
Już wszystkie firanki i wszystkie zasłony powieszone. Zeskakuję z parapetu na podłogę.
A tu po chwili coś w nią łup spod spodu. Patrzymy na podłogę. Coś tu wali:
– Co tak wali? – pyta mamusia.
– Na pewno sąsiad z dołu wali w sufit – mówię. – Bo jak zeskoczyłam, to mu huknęło nad głową.
– O, jeszcze wali – mówi mamusia. – Ile jeszcze będzie tak walił. – I sama łup, nogą w podłogę. I jeszcze raz.
Spod spodu buch buch! Mamusia wstaje.
– Co to – mówi – co to? To już człowiek nie ma prawa pochodzić po własnym mieszkaniu?
Wychodzi na balkon, przechyla się przez poręcz i woła:
– Sąsiedzie! Sąsiedzie!…
– Co się tam dzieje? – woła cienki głos z dołu. Cienki, bo to nie sąsiad był, tylko sąsiadka.
– Co sąsiadka tak wali? – pyta mamusia. – Pali się u pani, czy co?
– To pani mi tu bez przerwy w sufit stuka!
– Co? Ja? Bez przerwy? – dziwi się mamusia. – A kto mi pierwszy zastukał w podłogę?
– Ja stukałam w sufit mówi sąsiadka. – Bo u pani stukało.
– Chyba w uchu sąsiadce stukało! – mówi mamusia głośno. – I niech mi więcej tu sąsiadka nie stuka, bo my też umiemy stukać.
– Chamka! – mówi sąsiadka i słychać jak zamyka drzwi na balkon. Mamusia wraca do pokoju.
– A to dziadówa! – mówi i łup, kapciem o podłogę. Słuchamy, czy ta sąsiadka z dołu odstuknie, ale jakoś nie stuka, cisza, tylko pan w telewizorze gada. – No – mówi mamusia z triumfem i siada na krześle. – Niech mi tu spróbuje stuknąć.
– Niech stuka – mówi Zosia. – Cały sufit sobie obdrapie. Śmiejemy się we trzy. Zenuś słyszy nasz śmiech i też zaczyna gulgotać wesoło.
– Dosyć tych śmichów chichów na dzisiaj mówi mamusia. – Dziewczynki do łazienki, a ty do lekcji.
Przeciąga się, ziewa, szturcha tatę.
– Budź się, ociec, wersalkę trzeba rozkładać.
Trochę odrabiam lekcje, a trochę jestem zamyślona. Mam na uszach słuchawki, bo Kasia pożyczyła mi taki malutki magnetofonik na baterie. Słucham Kasi muzyki. To o mnie, ten utwór nazywa się „Minki mojej Minki”. Kasia mi to nagrała, żebym sobie słuchała.
Muzyka raz jest wesoła, raz jest smutna. I jeszcze jakaś, ale nie wiem jaka. Ciągle się zmienia. Kasia mówi, że jak moje minki. Ja to nawet nie wiem, że je robię.
Pójdę, zobaczę je w lusterku, które wisi w ubikacji, nad umywalką.
Jest malutkie, ale jak tacie wystarcza do golenia, to i mnie wystarczy do robienia min.
Idę do ubikacji, a mamusia z kuchni woła:
– Co ty masz na głowie?
Wchodzę do niej. Tadziu je kolację, a mamusia pali papierosa.
– To słuchawki – mówię. – A z tego leci muzyka. – Wyciągam z kieszeni magnetofonik Kasi.
– Skąd to masz? – pyta mamusia.
– Kasia mi pożyczyła. To właśnie ta koleżanka, co sama komponuje. Tadziu wyciąga rękę i zabiera mi słuchawki. Wkłada je sobie na głowę.
– Ale coś ryczy – mówi.
– Pokaż – mówi mamusia. Ściągam słuchawki Tadziowi i zakładam je na głowę mamusi. Mamusia krzywi się, ściszam szybko, ale na wyczucie, bo sama nie słyszę.
– To kompozycja Kasi leci – mówię.
– Eee, taka kompozycja – mówi mamusia. – Jakieś brzęczenie, jakieś świsty…
– Bo to muzyka nowoczesna – mówię. Mamusia zdejmuje słuchawki. Znów bierze je Tadziu, zakłada na uszy.
– To nie melodia, to jakieś głupoty – mówi mamusia. – O, Kasia Sobczyk, ta to pięknie śpiewała. O tym grajku z kawiarni róż.
– Jakby gwoździe ktoś teraz rozsypywał! – mówi Tadziu głośno. Śmieje się. Zabieram mu słuchawki.
– To tak odrabiasz lekcje? – pyta mamusia.
– Muzyka przy odrabianiu nie przeszkadza – mówię. – Jak coś gra, to jeszcze lepiej się myśli.
– Tu masz rację – mówi mamusia. – Ja też przy radiu lekcje odrabiałam, a wasza babcia zawsze mi gasiła.
Idę do ubikacji, zamykam się w środku. Patrzę w lusterko. Tam moja buzia, bohaterka Kasi kompozycji. Wkładam słuchawki i zaczynam robić miny pod muzykę.
Teraz robię taką, jaką zawsze robi Ewa Bogdaj, gdy kogoś słucha. Wydymam usta, wciągam policzki i leciutko brwi unoszę, trochę tak ironicznie. Jaka ja jestem teraz dziwna. Jak nie ja, jak jakaś inna dziewczynka. W co by tu się na jutro ubrać? Kasia to ma fajnie. Ciągle chodzi w tej samej bluzce i w tej samej spódnicy do ziemi. Dlaczego ona tak dziwnie się ubiera? Przecież jej mamusia i jej tatuś są bogaci, mogliby jej kupować, co by tylko chciała. A może wszystkie pieniądze poszły im na te jej syntezatory i inne magnetofony?
Myśmy też mieli teraz same wydatki. Mebli trzeba było dokupić, a takie drogie są. I zapłacić wkład za mieszkanie. Kiedyś miałam więcej sukienek, ale byłam o połowę mniejsza. Teraz mogę je policzyć na palcach jednej ręki z jednym palcem uciętym. No i dwie spódniczki.
Miałam spodnie, ale są już za ciasne dla mnie, a dla Tadzia jeszcze za duże. Sweter mam jakiś taki głupi, z takim wielkim, wykładanym kołnierzem… Jak już pójdę do tej szkoły odzieżowej na dział krawiectwo lekkie, to oj, naszyję sobie różnych sukienek. I dziewczynkom naszyję i mamusi. Kupne na mamusię nie pasują, bo tłusta, a krawcowe okropnie zdzierają. Tylko tacie garnituru, ani spodni nie uszyję, bo na krawiectwie lekkim spodni się nie szyje. Ale może poznam jakiegoś kolegę z krawiectwa ciężkiego, to ja uszyję jego mamusi sukienkę, a on mojemu tacie garnitur. A swoją drogą, to ciekawe, że jak chodziłam do szkoły w Krzeszowie, to jakoś nie miałam problemu z ubiorem, chociaż tam też niektóre dziewczynki bardzo ładnie się ubierały… Może dlatego teraz tak ze mną jest, że stałam się już kobietą? Ktoś za klamkę szarpie, słyszę głos Tadzia:
– Co tam robisz?
– Kupę.
– Szybko, bo mnie też się chce! – Tadzik puszcza za drzwiami bąka.
– Świnia – mówię.
Ty świnia – odpowiada – bo ja to wieprz.
Trudno, jutro znów ukradnę tacie ten czarny sweter. I może włożę tę ciemnogranatową, zimową spódnicę. Jest dosyć wąska, ale za długa, zakrywa kolana. Już wiem. Nie zaciągnę zamka, podciągnę ją jak najwyżej i ścisnę się mocno paskiem, żeby się nie zsuwała. Podciągnę ją w windzie, oczywiście, jeśli nikt ze mną nie będzie jechać, bo gdyby mamusia zobaczyła, że wychodzę do szkoły taka podkasana… Och gdybym jeszcze do tego miała czarne rajstopy. Może jutro uda mi się mamusię namówić, żeby mi dała na czarną farbę do tkanin? Powiem, że czarne będą się mniej brudziły. Tadziu ogląda telewizor z wyłączonym głosem, bo mamusia i tatuś już śpią, a ja prasuję w naszym małym pokoiku. Uprasowałam bluzkę w brązowe kropki, będzie pasowała do bucików, bo też brązowe. Teraz prasuję kartkę z narysowanym na niej przez Kasię jastrzębiem. Ona ją zmięła i wyrzuciła, a ja ją podniosłam na przerwie i włożyłam do teczki. Miałam oddać Kasi, ale zapomniałam. Przypnę ją szpileczkami do ściany. Mój rysunek przyczepię pod spodem. Będą na ścianie dwa obrazki. Jeden jastrząb, ten Kasi, będzie sobie latał, a drugi, mój, będzie sobie stał i patrzył na latającego.
Ciekawa jestem, co teraz robi Kasia. Może śpi? A może właśnie komponuje i myśli o mnie? Co myśli? Może się ze mnie wyśmiewa? Z panią wychowawczynią też tak miło rozmawiała pod koniec, a potem śmiała się z niej i mówiła, że pani wychowawczyni to krowa z pyskiem przy ziemi.
Może ja też jestem taka krowa, która stoi, gdzie ją postawią na łańcuchu, i nic nie robi przez cały dzień, tylko żuje trawę.
– Mamusia kazała mi rano pokazać plan lekcji i powiedziała, że ponieważ lekcje kończą się wpół do drugiej, to najpóźniej dziesięć po drugiej chce mnie widzieć w domu.
– To trzeba było dopisać dwie lekcje – mówi Kasia.
– Skąd miałam wiedzieć, że każe mi pokazać?
Siedzimy na przystanku tylko we dwie. Już po lekcjach i Kasia strasznie chce, żebym do niej przyszła. Już drugi autobus numer osiem pojechał, już prawie druga.
– No chodź, coś zmyślisz – mówi Kasia.
– Ale muszę mamie porobić zakupy.
– Na pewno sama już wszystko kupiła.
– Zrozum Kasiu…
– Nie mów do mnie „Kasiu”!
– Przepraszam Katarzyno, zapomniałam się – mówię. – Zrozum, mamusia mnie zabije, jak zaraz się nie zjawię. Ją bolą żylaki i nie może za daleko chodzić, a te sklepy na osiedlu są tak daleko.
I do tego Zenuś. Ze strony dziewczynek w ogóle nie można liczyć na pomoc, one są jeszcze takie głupie.
– To co zrobimy? – pyta Kasia.
– Nie wiem.
Tak bym chciała iść do Kasi, ale naprawdę dzisiaj nie mogę. Dobrze chociaż, że mamusia nie popatrzyła na plan lekcji innych dni tygodnia… to wezmę i podopisuję codziennie po jednej, lub po dwie lekcje. Jedzie autobus. Jest coraz bliżej, to ósemka. Wstaję z ławki.
– Muszę jechać.
– To sobie jedź – mówi Kasia.
– Naprawdę muszę. – Autobus staje, otwierają się drzwi. – To cześć, do jutra! – wołam i wskakuję do środka. Pełno ludzi.
Ruszamy. Wyciągam bilet, przepycham się do kasownika. Nie mogłam zostać z Kasią, to nie moja wina. I tak spędziłyśmy ze sobą dużo czasu. No bo na lekcjach i przerwach bez przerwy razem. Dzisiaj Kasia z nikim się nie pokłóciła, została do ostatniego dzwonka. Było cudownie. Ziębiński chodził ze spuchniętym nosem, ale nie czepiał się ani Kasi, ani mnie. Ewa Bogdaj znów była inaczej ubrana. Miała na sobie ciemnozieloną sukienkę ze sprzączkami, bardzo piękną. A Kasia ubrana tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Pani wychowawczyni nie miała dziś z nami lekcji, ale spotkałyśmy ją na korytarzu. Uśmiechnęła się do Kasi i nawet okiem do niej mrugnęła, a Kasia jej odmrugnęła.
Przystanek. Wysiada jakiś pan z dzieckiem. Staję na jego miejscu przy oknie. Patrzę na ulicę i na ludzi, jak sobie chodzą. Już trochę przyzwyczaiłam się do ludzi, że tak ich wszędzie dużo. I do autobusu numer osiem też. Mam z domu do szkoły dwanaście przystanków. To z powrotem chyba tyle samo, muszę policzyć. Zaraz będzie drugi.
Nagle ktoś zasłania mi rękoma oczy.
Odwracam się przestraszona, a to Kasia stoi przede mną. Jak to się mogło stać, że tu jedzie?
– To ty? – mówię. Kasia śmieje się.
– Wsiadłam przodem. Pomyślałam, że przecież możemy te zakupy zrobić razem. Cieszysz się?
– Tak – mówię – bardzo.
– Zaprosisz mnie do domu?
– No pewno, wszystkich zobaczysz.
– No widzisz, jakie byłyśmy głupie, że od razu na to nie wpadłyśmy – mówi Kasia.
Jedziemy sobie, trzymamy się za ręce i patrzymy za szybę, na uciekające ulice. Właściwie to już na przystanku myślałam, że Kasia dzisiaj mogłaby przyjść do mnie. Nic jej o tym nie powiedziałam, bo trochę… bałam się. Tego, co mamusia powie na Kasię i jej ubiór. No i wiadomo, jaka jest Kasia. Mamusia powie jej coś głupiego, to Kasia może nakrzyczeć nawet na moją mamusię. Ale trudno, niech będzie, co ma być. Bardzo się cieszę, że Kasia nareszcie zobaczy dziewczynki i Tadzia i Zenusia. No i mamusię. Nie zdziwi się, że taka tłusta, bo już jej opowiedziałam, że jest bardzo tłuściutka.
– Panienki pozwolą bilety do kontroli – mówi ktoś. Odwracamy się od okna, a to pan w czapce, wysoki i stary, z dużym nosem. Jejku, gdzie ja włożyłam bilet, może zgubiłam? Jest, w kieszonce bluzki. Daję bilet, pan przedziera go i teraz spogląda na Kasię. Ale Kasia patrzy za okno. Pan dotyka jej ramienia.
– A panienka?
Kasia odwraca się, rozgląda, wspina się na palce. Pokazuje ręką jakiegoś pana, który stoi daleko od nas, przy wyjściu.
– Ten w kratę – mówi. – To mój tatuś. On ma mój bilet.
Pan kontroler przeciska się do tego pana w marynarce w kratkę, a Kasia do mnie szeptem:
– Masz jakiś bilet?
O Boże, ona nie ma biletu. Otwieram teczkę i trzęsącymi się rękoma szukam biletu dla niej.
– Szybciej – szepcze Kasia. Przypominam sobie, są w książce, za plastikową okładką. Wyciągam jeden, podaję Kasi. Ona wkłada go do kasownika, dziurkuje cichutko. I chowa go do kieszeni bluzki.
W chwilę potem pan kontroler jest z powrotem przy nas. Zły.
– Nieładnie, panienko – mówi do Kasi. – Legitymację poproszę.
– A to dlaczego? – pyta Kasia, zdziwiona.
– Bo będzie wypisywana kara – mówi pan kontroler, otwierając bloczek. – Tamten obywatel nie posiada córki.
– Tato! – woła Kasia. Wszyscy patrzą na nas, tamten pan w kraciastej marynarce też na nas patrzy. A Kasia: – Oj, tatusiu, tatusiu, ładnie to tak? Do własnej córki się nie przyznawać?!
Kasia grozi panu palcem, ale tak żartobliwie. Pan robi zdziwioną minę. Kasia mówi głośno, na cały autobus:
– Na pewno mu wstyd, że taki stary, że ma taką dużą córkę! Ludzie wokół nas śmieją się, tylko pan kontroler ciągle zły. Tamten pan chyba się wreszcie kapnął, bo mówi:
– Ja nie kobitka, lat ukrywać nie muszę. Co to, pożartować sobie nie można?
– No widzi pan – mówi Kasia do pana kontrolera i podaje mu swój bilet.
– A mówiłaś, że to twój tatuś ma twój bilet.
– Coś mi się pokręciło – odpowiada Kasia. Pan przedziera jej bilet i… spogląda podejrzliwie na mnie.
– Pokaż bilet – mówi.
– Ja już pokazywałam.
– Pokaż, pokaż.
No to mu daję ten bilet. Sprawdza go uważnie, oddaje mi i odchodzi. Aż wzdycham, że tak się wszystko udało. Ach, jaka ta Kasia mądra. Ja bym tak nie umiała, chyba bym się popłakała. Dojeżdżamy do Piaskowej Góry. Stoimy przy drzwiach, bo zaraz przystanek. Z siedzenia przy oknie odzywa się ten pan w kraciastej marynarce:
– Cześć, córeczko!
Kasia odwraca się, przesyła mu całusa i mówi: – Do widzenia, tatusiu!
Wyskakujemy z autobusu.
– To naprawdę był twój tatuś? – pytam. Kasia wybucha śmiechem.
– Coś ty, mój papa nie chodzi w takich eleganckich marynareczkach! Dochodzimy do naszego bloku. Na trzepaku huśtają się z innymi dziewczynkami Zosia i Krysia.
– Zobacz – mówię – to właśnie moje siostrzyczki. Zbliżamy się do trzepaka.
– Umiecie tak? – pyta jedna z dziewczynek. Puszcza się górnej poręczy, leci do tyłu i zawisa na dolnej, na zgiętych w kolanach nóżkach. Jej główka huśta się pięć centymetrów nad betonem, a jej włosy go zamiatają.
Zosia i Krysia też puszczają górną poręcz i też już huśtają główkami nad betonem. Zsuwają się z poręczy.
– Od razu je poznałam – mówi Kasia. – Jakie śmieszne, jakie podobne.
Patrzę, a Zosia ma w rajtuzkach dziurę na kolanie.
– Coś ty zrobiła – mówię, podchodząc do niej. – Jak ty chodzisz?
– To stara dziura – mówi Zosia.
– Cośmy na sankach były – mówi Krysia.
– Znów kłamiecie. Bym ją zobaczyła, jak cerowałam. Chodźcie tu. To jest moja koleżanka Katarzyna. Umiecie powiedzieć „dzień dobry”?
– Dzień dobry – mówią i patrzą na Kasię, tuląc się trochę do siebie. Zawsze, jak się zawstydzą, to się tulą. Kasia uśmiecha się.
– Wiecie co – mówi – jesteście śliczne. Która jest Zosia, a która Krysia? – Kasia kuca przed nimi.
– Ja – mówią razem. Śmiejemy się z Kasią.
– Jak wy je odróżniacie?
– Bardzo łatwo – mówię. – To tylko z początku wydaje się, że są identyczne.
Krysia pokazuje palcem na Zosię i mówi:
– Ona ma więcej piegów.
– Nieprawda, ty masz więcej – mówi Zosia. A Kasia pyta:
– Lubicie ciastka?
– Lubimy.
Kasia zaczyna grzebać w swojej torbie. Dziewczynki podchodzą do niej, zaglądają do torby, ciekawe tych ciastek. Kasia wyjmuje tysiąc złotych, podaje je Krysi.
– To sobie kupcie – mówi. – Kupcie za wszystko i poczęstujcie swoje koleżanki.
Ale my nie wiemy, gdzie się kupuje – mówi Krysia, biorąc pieniądze.
– Ja wiem – mówi jedna z dziewczynek z trzepaka. – To niedaleko.
– Ja też wiem – mówi inna. – Mogę zaprowadzić. Zostajemy z Kasią przy trzepaku same. Wszystkie dziewczynki pobiegły z Zosią i Krysią.
– To fantastyczne mieć w domu dwie takie śmieszne istotki – mówi Kasia. – Strasznie ci zazdroszczę.
Wchodzimy do mieszkania równo o wpół do trzeciej. Trochę się boję mamusi, spóźniłam się dwadzieścia minut.
Mamusia siedzi w kuchni, i to z kim, z panią Kamińską z Jawiszowa.
– O, Marysia przyszła – mówi pani Kamińska, gdy wchodzę do kuchni.
– A ja byłam u Kazka w jednostce, pytał się o ciebie. Kazał cię pozdrowić. Właśnie mówiłam twojej mamusi, jak tu ładnie macie. To nie to, co w naszym baraku. Luksusy.
– Dzień dobry – mówię. Za mną do kuchni weszła Kasia.
– Dzień dobry – mówi, podchodząc do mamusi. – Jestem koleżanką pani córki, nazywam się Katarzyna Bogdańska. – I wyciąga do mamusi rękę. Mamusia wstaje, podaje jej rękę i mówi jakby speszona:
– Kawczakowa…
– Jestem bardzo szczęśliwa, że panią poznałam – mówi Kasia. – Minka mi tyle o pani opowiadała.
Patrzę, a pani Kamińska też wstaje i wyciąga rękę do Kasi.
– Kamińska jestem – mówi.
– Bardzo mi przyjemnie – odpowiada Kasia. A ja widzę, że mamusia patrzy na Kasi spódnicę do samej ziemi. To mówię szybko: – Trochę się mamusiu spóźniłam, bo autobus długo nie nadjeżdżał.
– Tak, tak – wtrąca się pani Kamińska – z tymi autobusami to tu jest chryja. Krew może człowieka zalać, zanim się doczeka. Raz w zimie przyjechałam. Czekam i czekam, a tu nic. Przyjeżdża, a mnie już nie ma. Sopel lodu jest.
– Ja tam nie jeżdżę – mówi mamusia. – Jak tu jesteśmy, ani razu autobusem nie jechałam. Tyle, że po osiedlu ciut sobie pochodziłam.
– To wyjątkowo ładne osiedle – mówi Kasia, opierając się o kuchenkę.
– Eee, wygwizdów – mówi mamusia pogardliwie. – Posadzili naród do bloków, niech siedzi. To siedzi człowiek jak na słupie, co ma zrobić. Nawet do okna strach podejść.
Kasia śmieje się.
– Ma pani rację – mówi – bardzo pięknie to pani ujęła. Ale swojego zdania nie wycofuję, bo w kontekście tego całego potwornego ohydztwa, jakim jest nowoczesne budownictwo, to to osiedle jest naprawdę wyjątkowo ładne. I jak ślicznie się nazywa. Piaskowa Góra.
Mamusia kiwa głową.
– Rzeczywiście – mówi. – Nazwa ładna.
– I proszę spojrzeć, jaki widok – mówi Kasia, pokazując ręką na okno. Mamusia spogląda w okno, pani Kamińska też. To ja ciągnę Kasię za rękę.
– Chodź – mówię – pokażę ci Zenusia. – Przepraszamy na chwilę – mówi Kasia do mamusi i wychodzimy. Prowadzę ją do dużego pokoju. Zenuś nie śpi. Cysia smoczek i drapie rączką po kołderce.
– Jaki śliczny – mówi Kasia z zachwytem i pochyla się nad łóżeczkiem. – Mogę go dotknąć?
– Dotknij. Bierze jego rączkę.
– Jakie paluszki maluteńkie – mówi. – A paznokietki, popatrz…
– No – mówię. – Ja też u niego najbardziej lubię paluszki i paznokietki.
– Jaka słodka buziulka, jakie oczka – zachwyca się Kasia. – Halo, halo! Panie Zenku, proszę na mnie spojrzeć!
Zenuś wypluwa smoczek, zaczyna cienko gulgotać i ruszać główką na wszystkie strony. Kasia robi do niego słodkie minki, a ja jakoś nie mogę jej powiedzieć, że Zenuś nie widzi. Kasia odwraca się do mnie.
– Braciszek palce lizać – mówi. – Mniam, mniam, tylko go zjeść. Prowadzę ją do mojego pokoiku.
– Tutaj mieszkam ja i Tadziu. Trochę ciasno, ale jakoś się mieścimy.
Kasia rozgląda się, zauważa rysunki na ścianie.
– Mój jastrząb – mówi ze zdziwieniem. – Skąd się tu wziął?
– Podniosłam go i wyprasowałam – mówię. Kasia przytula mnie do siebie, całuje w policzek.
– Minko, kochanie, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że do ciebie przyszłam – mówi. – Teraz już wiem, skąd się wzięło takie cudo, jak ty.
Robi mi się wstyd. Kasia czasem tak jakoś powie coś o mnie, że aż mi głupio. Nikt mnie nigdy nie chwalił, a ona ciągle. Stoimy i patrzymy na nasze jastrzębie na ścianie.
– Wiesz – mówię cicho – nie mów do mnie „Minko” przy mojej mamusi, bo się będzie potem śmiała.
– Przepraszam kochanie – mówi Kasia. – Już nie będę. Słuchaj… może teraz zrobimy te zakupy? Będziemy miały z głowy.
– Dobrze – mówię i idę do kuchni. – Mamusiu, co mam kupić?
– Wszystko już pokupowałam – mówi mamusia. – Obiad sobie zjedz. I może koleżanka zje?
– Myśmy już jadły w stołówce szkolnej – mówi nagle Kasia. Odwracam się, ona stoi za mną. Czemu kłamie?
– A po co to jeść w stołówce, jak obiad w domu czeka? – pyta mamusia. Widać po niej, że jest niezadowolona. – Ile to kosztuje w stołówce?
– Jadłyśmy za darmo – mówi Kasia. – Bo ktoś nie przyszedł i były darmowe bony.
– To co innego – mówi pani Kamińska. – Darmowemu koniowi w zęby się nie zagląda. Dobrze mówię, pani Kawczakowa?
– Niby tak – mówi mamusia. A Kasia:
– Właściwie to ja mam do pani bardzo ważną sprawę. Otóż pan dyrektor prosił mnie osobiście, żebym panią zapytała, czy Marysia może chodzić na próby.
– Jakie próby? – pyta mamusia.
– Próby akademii na koniec roku szkolnego, bo do naszej szkoły ma przyjechać wiceminister oświaty. Dzisiaj wybierano najzdolniejszych i Marysię wybrano do recytacji. Ja będę grała na fortepianie. Będą też chóry i występy taneczne.
– Marysię wybrali? – dziwi się mamusia.
– Tak – mówi Kasia. – Ma bardzo dobrą dykcję, najlepszą ze wszystkich.
– No no – mówi mamusia i ogląda się na panią Kamińską. – Patrz pani, artystkę będziemy mieli w domu.
– To zgadza się pani? – pyta Kasia.
– Mówi się trudno – mówi mamusia. – Jak dyrektor ją wybrał, to już nie popuści.
– I właśnie dzisiaj o wpół do czwartej zaczynają się próby – mówi Kasia. – A już prawie trzecia…
– To lećcie – mówi mamusia. – Żebyście się nie spóźniły.
– W takim razie do widzenia – mówi Kasia, a do mnie: – Chodźmy, szybko, może zdążymy. Ciach, trach, już jesteśmy za drzwiami, już jedziemy windą w dół.
– No co, mądrze wymyśliłam? – pyta mnie Kasia.
– No.
– Będziesz mogła przychodzić do mnie codziennie, a jakby co, to powiesz, że byłaś na próbie. A może ty mnie już nie lubisz, może nie chcesz do mnie przychodzić?…
Kasia robi smutną minę.
– Co ty – mówię. – Tylko, że to stało się tak szybko… aż nie mogę w to uwierzyć.
Siedzimy przy stole nakrytym białym, haftowanym obrusem. Restauracja jest nieduża, ale prześliczna. Na ścianach wiszą piękne obrazy w złotych ramach i wszystko aż się błyszczy. Przy innych stołach siedzą panie i panowie bardzo elegancko ubrani i rozmawiają cicho.
Jechałyśmy taksówką. Bardzo długo. Aż dojechałyśmy tutaj. To piętnaście kilometrów od Wałbrzycha. Gdy tu siedzimy, to pan taksówkarz cały czas czeka w samochodzie, żeby nas z powrotem odwieźć. I cały czas bije licznik. Ach, jaka ta Kasia jest bogata. Podchodzi do nas kelner. Jest młodziutki, ładny, z czarnymi, kręconymi włoskami. Białą serwetkę ma przewieszoną przez rękę. Kłania się i mówi:
– Moje uszanowanie, pani Katarzyno. – I do mnie: – Dzień dobry pani, witamy w naszym lokalu.
– Cześć, panie Wojtku – odpowiada Kasia.
– Dzień dobry – mówię, czując rumieńce wyłażące mi na buzię.
– Czy panie już wybrały? – pyta pan Wojtek.
– Dwa barszczyki z tymi no… diabełkami – mówi Kasia.
– Z diablotkami – śmieje się pan Wojtek.
– Właśnie – mówi Kasia. – I dla mnie omlecik z groszkiem, a dla pani specjalność lokalu. I oczywiście lody.
– Służę paniom uprzejmie – mówi pan Wojtek, skłania głowę i odchodzi.
Mniam, mniam.
Nie minęło pół godziny, a my już po obiedzie. Teraz jemy lody, sto razy lepsze niż tamte w kawiarni, przedwczoraj. Pan Wojtek uwijał się przy nas jak przy księżniczkach. I ciągle sobie z Kasią żartowali. Znają się bardzo dobrze, bo Kasia często przyjeżdża tu z mamusią. Ta restauracja jest prywatna, najlepsza w całym województwie. Jedzenia było strasznie dużo. Super smaczne, nawet nie wiem, jak się nazywało. Wszystko z talerza zjadłam. Tylko surówek nie zjadłam do końca, bo taca była ogromna jak pół stołu i pan Wojtek resztę zabrał, i tyle się zmarnowało. Prawie nie mogę się ruszyć i nawet lody ciężko mi się je, ale są za dobre, żeby je zostawić.
– Zagram coś specjalnie dla ciebie – mówi Kasia. Wstaje. Podchodzi do podwyższenia, gdzie stoi fortepian. Siada na stołeczku, otwiera klapę. Spogląda na mnie z daleka, uśmiecha się i zaczyna grać. Bardzo cichutko, jakąś śliczną, smutną melodyjkę. Nie taką jak te, które gra na swoich syntezatorach, tylko taką normalną. Rozglądam się, nikt nie je, wszyscy zasłuchani. Pan Wojtek też słucha, stojąc przy szafce z naczyniami. Nawet pan kucharz w wielkiej, białej czapie wychylił się zza kotary i słucha.
A ta melodia, którą Kasia gra, czym jest smutniejsza, tym śliczniejsza. Wkręca mi się w samo serce, aż boli. I nagle przypomina mi się moja świętej pamięci babcia.
Bardzo ją kochałam. Gdy urodziły się dziewczynki, byłam z nią przez cały rok. Wtedy mieszkaliśmy jeszcze w Książu Wielkim pod Krakowem, u cioci Jasi, siostry taty, dopiero potem mamusia strasznie się z nią pokłóciła i wyjechaliśmy do Jawiszowa.
A babcia miała małą chatkę pod lasem, trzy kilometry od domu cioci. W chatce była tylko jedna malutka izba. Babcia też była malutka. Chodziła zgięta wpół, nie mogła się wyprostować. Była bardzo dobra. Zawsze rano pomagałam jej ubierać pończochy i czesałam jej włosy. Były siwe i długie do kolan. I nosiłam wodę ze strumienia w wiaderkach na waserwadze.
To był najpiękniejszy rok w moim życiu. Wieczorami siedziałyśmy w chatce, w piecu palił się ogień, a babcia opowiadała różne ciekawe historie ze swojego życia. Najbardziej lubiłam słuchać o dziadku, który latał balonem i był nawet w Brazylii. Był bardzo wysoki, miał ponad dwa metry wzrostu i nikogo się nie bał. Gdy babcia za niego wyszła, on miał już pięćdziesiąt lat, ale był chłopem na schwał. Wkrótce po ślubie z babcią wyjechał do Brazylii i babcia miała do niego pojechać, ale na razie nie było do czego jechać, i dopiero po dziesięciu latach dziadek się wzbogacił, wybudował piękny dom i przyjechał do Polski zabrać babcię. Nie zdążyli wyjechać, bo właśnie wybuchła wojna z Hitlerem. A pod koniec wojny zabili dziadka. Akurat miał się narodzić mój tata, gdy przyjechało dwóch Niemców na rowerach. Dziadek był w partyzantce, ale jak raz odwiedził babcię i spał na łóżku, bo szedł lasem całą noc. Jeden Niemiec stanął przy oknie, a drugi w drzwiach i powiedział do dziadka po niemiecku: – Ręce do góry! – Dziadek się obudził, wstał, podniósł ręce i wyszedł z domu. Aż nagle jak nie złapie Niemca za gardło i łup nim o ścianę. Zdusił go na śmierć. Drugiego nie zdążył, bo drugi Niemiec strzelił i zabił dziadka. Czemu nie zabił babci? Nie wiadomo. Może się ulitował, bo babcia miała w brzuszku mojego tatę, a ciocia Jasia i ciocia Pola były malutkie i strasznie płakały.
Gdyby dziadek przyjechał po babcię trochę wcześniej, to żyłby jeszcze długo, długo, ale w Brazylii, i w Brazylii urodziłby się mój tata, no i ja też urodziłabym się w Brazylii. I wszyscy bylibyśmy Brazylijczykami. I Tadziu, i dziewczynki, i Zenuś.
Zaraz, ale przecież wtedy tata nie spotkałby mamusi, bo przecież on byłby w Brazylii a mamusia w Polsce, więc chyba miałabym inną mamusię, mamusię z Brazylii… Albo nie znałabym taty, boby mnie mamusia urodziła w Polsce, polska mamusia, czyli moja prawdziwa mamusia. Ale wtedy miałabym innego tatę.
A może w ogóle bym się nie urodziła, gdyby Niemiec nie zabił dziadka? By się urodziła jakaś inna dziewczynka zamiast mnie.
A ja?
Gdzie bym wtedy była?
Pamiętam straszną burzę, wszędzie było Jasno od błyskawic, a myśmy z babcią klęczały w środku nocy i modliły się do Pana Boga, żeby oszczędził naszą chatkę. I oszczędził, i nastał słoneczny poranek.
W sadzie, na ziemi, leżało pełno gruszek, co je wicher postrącał z drzew. Leżały jedna obok drugiej, aż pomyślałam, że cała nasza ziemia zrobiona jest z gruszek, soczystych i pachnących. A potem babcia umarła i leżała w trumnie. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam ją wyprostowaną.
Minęły cztery lata, a ja ciągle ją pamiętam, i pamiętam smak i zapach gruszek, leżących w sadzie po burzy.
Kasia gra bez przerwy tę samą melodię. Wydaje się, że już, już ucichnie, gdy znów dźwięczy głośno i jakby na nowo. Może to jest ta melodia, która nie ma początku ani końca, i ciągle gra, i choć nikt jej nie gra, to ona gra się sama i nikt jej nie słyszy, tylko Kasia.
Dziadek był wysoki, a wszystkie jego dzieci, czyli tata i ciocie, tacy maluteńcy. I tylko ja z całej rodziny jestem wysoka. Może wdałam się w dziadka. Może też kiedyś polecę balonem aż do Brazylii?
Kasia gra coraz ciszej i ciszej, już nic nie słychać, już nie gra.
Z trzaskiem zamyka klapę.
Wszyscy w restauracji zaczynają klaskać. Kasia wraca do naszego stołu, a ja jestem bardzo dumna z tego, że jestem przyjaciółką i przybraną siostrzyczką tak wybitnej artystki.
– Podobało ci się? – pyta Kasia.
– Bardzo.
– To była „Noc na Łysej Górze” – mówi i wypija duszkiem ze swojego pucharu różowy napój z roztopionych lodów.
Farbuję na czarno rajstopy. Okazało się, że mamusia miała czarną farbę, i zgodziła się, żebym sobie farbowała i jeszcze dała mi do farbowania rajtuzki Zosi i Krysi, dwie zniszczone pary. Kasia bardzo się spodobała mamusi, bo taka śmiała i umie porozmawiać. Nie to, co ja. Tylko się mamusia dziwiła, czemu Kasia tak głupio się ubiera, jak jakaś cyganicha, ale jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy jej powiedziałam, że Kasia chodzi tak ubrana do szkoły. Powiedziałam, że jest córką pani doktor, że jest bardzo bogata i że ten jej strój to najnowsza paryska moda. Do kuchni wpada Tadziu.
– Co gotujesz?
– Czarną zupę – mówię i wyciągam chochlą ociekające na czarno rajstopy. Pokazuję mu. A Zosia, która siedzi i wyżera ze słoika kiszoną kapustę, mówi:
– Marysia gotuje zupę rajtuzową.
– Farbuję rajstopy na czarno – wyjaśniam.
– Po co? – dziwi się Tadziu. – Na pogrzeb się wybierasz?
– Wypluj to, głupi – mówię. – Będą się mniej brudzić.
– Daj pomieszać – prosi.
– Masz, tylko ostrożnie.
Daję mu chochlę. Miesza. Udaje, że próbuje czarnej wody.
– Dobra zupa – mówi – tylko pieprzu za mało. – I majonezu – dodaje Zosia.
– Co ty – mówię. – Majonezu do zupy się nie dodaje.
– A jakby tak kluski w tym ugotować? – proponuje Tadziu. – By czarne kluchy były.
– Ciekawa jestem, kto by je jadł – mówię.
– Ja bym jadł – mówi Tadziu.
– No, akurat.
– A właśnie, że bym jadł. Słoik kleju raz zjadłem, to co to dla mnie czarne kluchy.
– On raz pół glizdy zjadł – mówi Zosia. – Bo myśmy z Krysią miały pięćdziesiąt złotych na cukierki, a on powiedział, że jak mu zapłacimy, to zje glizdę. No to myśmy się zgodziły, ale on zjadł tylko pół. A zabrał nam całe pięćdziesiąt złotych.
– Bo druga połowa mi upadła i w kurzu się wypaciała – odpowiada Tadziu. – To co, z kurzem miałem jeść?
– Fuj – mówię – nie wolno jeść takich świństw.
– To dla mnie pecha – mówi Tadziu. – Ja to bym nawet węża zjadł, ale bym musiał być głodny i za tysiąc złotych, ani złotówki mniej.
– A żabę byś zjadł? – pyta Zosia.
– Za trzysta złotych. A ropuchę za trzysta pięćdziesiąt.
– A krokodyla?
– Krokodyla też, ale za dolary. No i nie od razu, przez tydzień bym jadł.
– A my żeśmy jadły dzisiaj ciastka z kremem i rurki – chwali się Zosia.
– Co do ciastka – mówi Tadziu – to bym zrobił wyjątek i zjadł za darmo.
Do kuchni przylatuje Krysia. – Dobranocka! – woła i ucieka. I już dzieci w kuchni nie ma. Jak dobrze samej z własnymi tylko myślami zostać.
Najważniejsze, że mamusia nic nie miała do Kasi.
A i Kasi spodobała się moja mamusia. Powiedziała o niej, że jest bardzo dumna, jak najprawdziwsza królowa ogniska domowego. Ja to nigdy bym nie pomyślała o mamusi, że jest królową. A to przecież prawda. Rzeczywiście jest bardzo dumna, nikomu nie da sobie w kaszę dmuchać. Nawet tata jej się boi.
Tylko jak popije, to jest trochę bardziej odważny. Gdy jest pijany, mamusia się z nim nie kłóci, co to, to nie. Po prostu nie odzywa się do niego. Ani słówkiem. Jakby go w ogóle nie widziała, jakby pijany tata był powietrzem. Raz tata miał do niej o coś pretensję i krzyczał, a mamusia mówi do mnie tak: – Marysiu, zamknij okno, bo jakaś mucha tu wpadła i brzęczy mi nad uchem. – To tata wziął się zdenerwował i poszedł spać. I tak strasznie chrapał, że nie można było oglądać telewizora, bo tata zagłuszał.
Zresztą tata to albo śpi, albo go nie ma w domu, bo ciągle pracuje. Mamusia mówi, że jakby nie pił, to byśmy byli milionerami i samochodem byśmy jeździli. Tata, jak popije, to zawsze na drugi dzień obiecuje mamusi, że to ostatni raz, ale potem koleżki znów go namówią na jednego, a tata ma słabą wolę i zawsze da się namówić.
A za to mamusia pali papierosy i też nie może rzucić nałogu. Nigdy nie paliła, ale raz poszła do doktora, bo ją coś w piersiach bolało, i okazało się, że ma bardzo chore serce. Doktor wysłał ją na miesiąc do sanatorium górniczego, bo tata już wtedy pracował w kopalni.
Tam mamusia poznała koleżanki, które paliły i ją też nauczyły palić. Gdy przyjechała do domu po leczeniu, to już paliła nałogowo.
Na początku paliła po kryjomu, jak nikogo w domu nie było, ale później okazało się, że wszyscy wiedzą, że pali. I tylko mamusia nie wiedziała, że my wiemy. Teraz zawsze musi mieć pod ręką paczkę Popularnych, a czasem to i paczka dla niej za mało na dzień. A to przecież jej bardzo szkodzi na serce, i na żylaki. Kiedyś to nawet rozmawiałam z nią o tym, prosiłam, żeby nie paliła, bo się bardzo 0 nią martwię. Mamusia odpowiedziała, że sama o tym wie, że źle robi, ale co ma zrobić, jak papierosy już ją wciągnęły i jak nie pali, to jej się w ogóle żyć nie chce.
1 choć papierosy to straszne świństwo, to nie ma na nie rady, jak się już zacznie palić. Powiedziała, że mnie zabije, jeśli kiedykolwiek zobaczy mnie z papierosem w ustach, bo jak na jedną rodzinę, to wystarczy ojca pijaka i matki palaczki.
Biedna mamusia. Cały dom na jej głowie. Mąż pijak i pięcioro dzieci. Do tego jeszcze papierosy. No i jak ma ją nie boleć serce?
Och, te dni są takie dziwne. Raz jeden dzień trwa i trwa, i już powinien się skończyć, a jeszcze jest, i jeszcze mu bardzo daleko do końca. A znów inny przelatuje tak szybko, jakby się mrugnęło, otworzyło oczy, spojrzało się… a to już nie to, że następny dzień, ale następny tydzień, a nawet następny miesiąc.
Katarzyna mówi, że czas to guma do żucia.
A z gumą do żucia można wyprawiać różne cuda. Można ją sobie mamlać, można ją trzymać pod językiem w postaci małej kulki, można ją wydymać i strzelać z niej, można też niechcący ją połknąć.
Można ją także przeciągnąć cieniutką niteczką od buzi aż do słupa po drugiej stronie ulicy. Jaka szkoda, że nie dostaliśmy tego mieszkania w Wałbrzychu w tamtym roku, na przykład we wrześniu.
Wtedy znałybyśmy się z Katarzyną od początku roku szkolnego, i tyle dni, tyle miesięcy spędziłybyśmy razem. Ale trudno. I tak dobrze, że w ogóle udało nam się spotkać ze sobą. Bo przecież mogłam iść do tej szkoły na osiedlu i nigdy, przenigdy byśmy się nie spotkały. Jesteśmy teraz ze sobą jak siostry, a nawet bardziej, bo prawdziwe siostry rodzą się i są ze sobą niekiedy tylko dlatego, że są siostrami, a myśmy wybrały się same, więc jesteśmy dla siebie kimś więcej, niż siostrami.
A wszystko zaczęło się od śmiechu przy fontannie, w rynku. Tak się śmiałyśmy i śmiałyśmy, że aż lodowa chmura nad nami nie wytrzymała, pokruszyła się i spadła gradem.
Katarzyna mówi, że to był znak z nieba.
A tu już miesiąc minął. Jaka szkoda, że tak szybko przeleciał.
Teraz jest maj. Gdybym mogła, to każdemu dniu nadepnęłabym na ogon. Ale przecież te dni tak szybciutko zasuwają, bo są wesolutkie i ciekawe. A są takie dlatego, bo spędzamy je razem, Katarzyna i ja.
Zaraz po szkole idziemy do niej i jemy obiad ugotowany przez pannę Zenobię. Potem ja zabieram się do odrabiania lekcji. W tym czasie Katarzyna komponuje i gra różne utwory, a żeby mi nie przeszkadzać, słucha tego w słuchawkach.
Dla niej jest głośno, a dla mnie cicho.
Niekiedy odrywam wzrok od zeszytu i patrzę, jak komponuje. Jest nieobecna w pokoju, ale gdzie jest, to nie wiadomo. Czasem to nawet krzyknie, albo coś powie… ja patrzę, bo myślę, że to do mnie, ale ona tak do siebie, a oczy jej wędrują po całym pokoju, skaczą to tu, to tam. Wtedy mam wrażenie, że tu wszędzie latają dźwięki, a ona je widzi i łapie do swojego syntezatora jak motyle do siatki.
Kiedyś jej to powiedziałam, a ona:
– No bo latają. Nie widzisz ich?
Ale ja nie widzę. Z całej siły się wpatruję, czy jakiś gdzieś nie lata, ale nie, dla mnie żaden dźwięk w ciszy nie lata. Trochę je widzę dopiero wtedy, gdy Katarzyna gra i słychać w głośnikach.
Co drugi dzień o piątej wyskakuję do kościoła, na lekcję religii.
Kościół jest bardzo blisko, to mogę szybko wrócić i jeszcze godzinkę pobyć z moją siostrzyczką.
Katarzyna jest bardzo niezadowolona z tego, co komponuje. Mówi, że powinna glisty tresować, a nie zajmować się komponowaniem. Ja ją pocieszam i mówię, że gada głupstwa, bo mnie jej muzyka bardzo się podoba, uważam, że jest najpiękniejsza na świecie i nikt tak pięknie nie komponuje, jak ona. Wtedy Katarzyna śmieje się ze mnie i mówi, że ja się nie znam, co jest oczywiście prawdą. Puszcza mi z magnetofonu albo z adapteru utwory różnych kompozytorów współczesnych, ale mnie ich utwory podobają się dużo mniej, chociaż niektóre są bardzo ładne i ciekawe. Lubię, gdy Katarzyna puszcza opery. Szczególnie lubię arie, w których występuje sopran. Gdy słucham sopranu, coś mnie przenika na wylot. A raz to zrobiłyśmy próbę mojego głosu i okazało się, że mam ciepły alt. Katarzyna obiecała że napisze dla mnie piosenkę, a ja ją zaśpiewam i wygram wszystkie listy przebojów. Jak na razie, to jeszcze nie napisała, bo ona nie lubi piosenek, w ogóle ich nie komponuje. To, co komponuje, to są suity. Najdłuższa ze wszystkich ma piętnaście minut i trzydzieści sześć sekund. Ciągle próbuje skomponować coś dłuższego, ale jej nie wychodzi. Raz jedna suita trwała ponad pół godziny, ale Katarzyna powiedziała, że to już gówno, powtórzenia. Bo ona marzy o tym, żeby skomponować długi, wielki utwór na dwie strony dużej płyty. Niestety. Po piętnastu minutach zaczyna jej brakować oddechu. A jak próbowała montować z kilku kawałków, to okazywało się, że choć osobno są w porządku, to razem zaczynają się gryźć i aż słychać, jak iskrzą się na stykach. Bardzo lubię, gdy uda jej się zagrać coś, co jej się podoba, a znów jak jej nie wychodzi, to aż żal na nią patrzeć, taka jest smutna. Niekiedy to nawet strasznie zła, i potrafi na mnie nakrzyczeć, ale ja się tym tak nie przejmuję, jak na początku, bo wiem, że jest taka tylko dlatego, że jej się nic nie udaje. Raz, pamiętam, odrabiałam lekcje, ona grała… Nagle… jak nie rzuci słuchawkami o podłogę, jak nie krzyknie: – Dżigi, ty pętaku debilny! Co się z tobą dzieje! Dżigi, błagam… – Załamuje ręce i mówi ze łzami w oczach: – Czemu mnie dręczysz? Już ci wszystko oddałam! Nic już nie mam, czego jeszcze chcesz…? Teraz nic nie mówi, patrzy przed siebie, i wygląda tak, jakby słuchała czegoś, co gada ktoś niewidzialny. I znów krzyczy:
– Nie, tego nie! Tego akurat nie! Odwal się, debilu! Słyszysz? Odwal się!
Upada na podłogę i zaczyna okropnie szlochać. A ja patrzę w trwodze, boję się podejść i też zbierają mi się w oczach łzy. A tu Katarzyna podnosi się, jest wesoła, śmieje się.
– No i świetnie – mówi. – To zdechniemy oboje, wielkie mi halo. Ale ty też, ty też, ty też!
W tym momencie zauważa mnie i znowu robi się zła.
– Co ty tu robisz? – pyta.
– Ja? Lekcje odrabiam.
Patrzy na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie nie poznawała, jakbym była obca.
– Ach, to ty – mówi wreszcie. Siada obok mnie na kanapie i wypija duszkiem całą szklankę coca coli. Kładzie głowę na moich kolanach, przytula twarz do mojego brzuszka i prosi słodko: – Pogłaskaj mnie…
Głaskam ją po włosach.
– Moja kochana Minka. Przy tobie czuję się taka bezpieczna – mówi cichutko. Patrzę, zasnęła. Siedzę, głaszczę ją delikatnie po włosach, i boję się ruszyć, żeby jej nie obudzić. Jak człowiek nie może się ruszyć, to mu zaraz nogi drętwieją. A jak może się ruszać, kiedy chce, to potrafi przesiedzieć nieruchomo i przez dwie godziny, i nic. Więc tak siedzę, nogi mam całe zdrętwiałe, Kasia śpi na moich kolanach, a tu już dochodzi piąta i powinnam iść na religię…
Obudziła się dopiero po czterdziestu trzech minutach. Już nie grała więcej tego dnia. rozmawiałyśmy tylko, i śmiałyśmy się. Co jej było, że tak krzyczała i szlochała, nie dowiedziałam się wtedy, bo ona nic o tym nie wspomniała, a ja wstydziłam się zapytać. A troszeczkę bałam się pytać, bo mogłoby jej się to znów stać.
Mamusia już się przyzwyczaiła, że mnie tak ciągle w domu nie ma. No bo albo religia, albo te próby akademii w szkole. Trochę mi dziwnie, że tak mamusię okłamuję. Nigdy w życiu nie kłamałam, a teraz coraz częściej. Cóż, muszę kłamać, żeby być jak najwięcej z moją Kasią.
Zresztą Zenusiem zajęły się dziewczynki. Mamusia mówi, że to najwyższy czas, żeby zaczęły się wprawiać, bo ja i tak już niedługo skończę szkołę krawiecką i na pewno wyjdę za mąż i założę własną rodzinę. A przecież, gdy Tadziu był malutki jak Zenuś, to ja też, tak jak teraz one, miałam pięć lat, a wszystko przy nim robiłam. Zmieniałam mu pieluchy i mamusia dawała mi go kąpać. I proszę, wyrósł na eleganckiego chłopca.
A raz Katarzyna była u mnie w domu na obiedzie. Bardzo mamusię chwaliła, powiedziała, że takie pierogi to chyba tylko w niebie gotują. Mamusia machnęła lekceważąco ręką, ale ja widziałam, że jest zadowolona z komplementu. Mamusia mówi, że znajomości z bogatymi dziewczynkami bardzo mi się przydadzą w przyszłości jak już będę po szkole odzieżowej, bo na pewno będę chciała szyć w domu, a wiadomo, że najwięcej płacą bogate panie z inteligencji. No i wreszcie poznałam mamusię Katarzyny. Jest piękna i wygląda jak młoda dziewczyna. Chociaż jest rówieśniczką mamusi, to z wyglądu mogłaby być jej córką. Katarzyna mówi do niej po imieniu, ma na imię Karolina. Rozmawiają ze sobą tak, jakby były koleżankami, a nie matką i córką. Widują się rzadko, bo pani Karolina ciągle jest w szpitalu, albo na pogotowiu, i aż wierzyć się nie chce, że taka młodziutka, roztrzepana dziewczyna jest lekarką i pomaga ludziom. Kiedyś widziałam ją na ulicy w bardzo ładnym samochodzie. Ona siedziała przy kierownicy, a obok niej siedział bardzo ładny chłopak. To znaczy pan, ale młody. Katarzyna nie ma tatusia.
To znaczy ma, ale ten tatuś jest daleko, aż w Afryce i Katarzyna nigdy go nie widziała, ani on jej nigdy nie widział. Znają się tylko z fotografii. Ale bardzo się kochają. Piszą do siebie długie listy, z tym, że nie po polsku. Po francusku. Bo on, choć mieszka w Afryce, to nie jest Murzynem, tylko Francuzem. Często do siebie dzwonią. Raz to zadzwonił przy mnie. Rozmawiali chyba przez pół godziny, ale niczego nie zrozumiałam, co Katarzyna mówiła, bo mówiła po francusku. Nawet się trochę nauczyłam mówić po francusku. „Łi” znaczy tak, „Ną” – nie. „Żame” – nigdy. A „żetem” – kocham. „Mą szer” – mój drogi, i tak dalej. Tatuś Katarzyny jest bardzo bogaty. Ciągle jej przysyła prezenty i pieniądze. Kupił jej też ten cały sprzęt, na którym ona gra. Te wszystkie syntezatory, komputery i magnetofony kosztowały ponad dziesięć tysięcy dolarów. To w złotówkach jest okropnie dużo milionów. Całe życie mogę pracować i tyle nie zarobię. Mamusia i tatuś Katarzyny poznali się w Tunisie i on ją bardzo kochał, ale ona go nie chciała, nawet wtedy, gdy zaszła w ciążę i miała urodzić się Katarzyna. Uciekła do Polski, on przyjechał za nią, ale ona go wygoniła i on odjechał, założył inną rodzinę i ma inne dzieci, ale najbardziej kocha Katarzynę i ciągle ją prosi, żeby do niego przyjechała, bo bardzo chce ją zobaczyć. Jest już stary, ma sześćdziesiąt lat. Katarzyna też bardzo chce się z nim spotkać, więc ma pojechać do niego zaraz po ukończeniu szkoły podstawowej, czyli, że już niedługo. Nie wiem, co ja z sobą bez niej zrobię.
Katarzyna namawia mnie, żebym pojechała razem z nią, chce zapłacić za mój bilet, ale chyba mamusia mnie nie puści. To raz. A dwa to to, że po co tatusiowi Katarzyny jakaś obca dziewczynka w domu. Mama Katarzyny też nie chce, żeby ona jechała do tatusia, bo boi się, że już do niej stamtąd nie wróci, ale wybór należy do Katarzyny i jak zechce wyjechać, mamusia się nie sprzeciwi. Na szczęście dla mnie i dla pani Karoliny, Katarzyna trochę się waha, czy jechać w tym roku, czy dopiero za rok. Bo ona nie chce jechać z pustymi rękoma. Chce zawieźć tatusiowi prawdziwą płytę ze swoją muzyką, ze swoją wielką kompozycją. Wszystko dlatego, że kiedyś pochwaliła się przez telefon, że właśnie skończyła tę swoją kompozycję i że mają jej wydać płytę, i nawet kawałek zagrała mu do słuchawki. Wtedy była pewna, że uda się jej to skomponować na dniach, bo już miała śliczny początek… Okazało się jednak, że to był tylko początek i nic więcej. Więc chyba pojedzie do Afryki dopiero za rok, bo jeśli nawet już wkrótce skomponuje swój piękny utwór, to i tak trzeba będzie długo poczekać na wydanie płyty. Więc może dlatego tak się denerwuje, gdy jej nie wychodzi komponowanie, bo przecież ta kompozycja stoi między nią a jej tatusiem. Są dni, w których jest całkiem załamana. Muszę ją wtedy pocieszać i przytulać. Puszcza płyty z różnymi utworami słynnych kompozytorów i mówi, że to przecież takie proste, ale tylko dlatego proste, bo już zostało skomponowane. A znów innym razem mówi, że ma to gdzieś. Muzykę, tatusia, mamusię i cały świat. Robi się bardzo wesoła i wszystko ją śmieszy, ale ja już wiem, że to taka fałszywa wesołość, która skończy się płaczem. Wtedy płaczę razem z nią. Raz to nawet zostałam z nią na całą noc. Ja nie chciałam, ale Katarzyna dała mi na taksówkę tam i z powrotem, więc pojechałam do domu i nakłamałam, że muszę zostać z Kasią na noc, bo ma atak kamicy, a jej mamusia ma dyżur na pogotowiu i jakby co, to będę do niej dzwoniła. Moja mamusia bardzo się zmartwiła i uwierzyła, i wróciłam taksówką, która cały czas czekała na mnie przed blokiem. Prawdą było tylko to, że pani Karolina miała nocny dyżur na pogotowiu i Katarzyna bała się zostać sama. To była dziwna noc.
Katarzyna mówi, że gdyby mnie przy niej nie było, toby tej nocy nie przeżyła i miałabym znajomy pogrzeb.
Po raz pierwszy zobaczyłam ją nie w tym samym co zawsze stroju cygańskim, ale w piżamie. Ja miałam na sobie taką samą, ale w innym kolorze. Jak przejrzałyśmy się w lustrze, to byłyśmy do siebie bardzo podobne, tylko że ona miała piżamkę czerwoną w żółte kwiatki, a ja niebieską w białe. Potem dała mi ją na zawsze i teraz co noc w niej śpię.
Uplotłyśmy sobie włosy w warkocze. Kasia miała długie i grube, a ja dwa śmieszne mysie ogonki. Dopiero teraz zobaczyłam, jaką Kasia ma szczuplutką buzię, bo zawsze to włosy ją przesłaniały. Kasia kąpała się pierwsza, ja po niej. Wzięłam szybciutko prysznic, ale nie wiedziałam, gdzie jest proszek do mycia wanny, więc wyleciałam z łazienki w ręczniku, żeby się zapytać.
Kasia właśnie ubierała piżamę w pokoju mamusi, w którym było zgaszone światło. Wchodzę i mówię: – Katarzyno… – A ona jak nie wrzaśnie: – Uciekaj mi stąd! – To przestraszyłam się i uciekłam do łazienki. Po chwili przyszła Kasia i przeprosiła mnie. Powiedziała, że krzyknęła dlatego, bo nie chciała, żebym ją zobaczyła nagą. Kiedyś, jak była mała, miała straszny wypadek samochodowy i całe ciało ma w bliznach po oparzeniach. Później położyliśmy się do łóżka i Kasia prosiła mnie, żebym ją głaskała i żebym jej coś opowiedziała. To głaskałam i opowiadałam, jak kiedyś pomalowałam na biało izbę babci w chatce pod lasem. Miałam wtedy dziesięć lat i postanowiłam zrobić babci niespodziankę, jak wróci z jagód. Malowałam wapnem pół dnia. Gdy skończyłam, byłam taka sama biała, jak ściany. Umyłam podłogi i czekałam, aż babcia wróci, a ponieważ długo nie wracała, to poszłam jej szukać. Chodziłam po lesie i wołałam: – Babciu, babciu! – Naraz patrzę, a naprzeciwko stoi strasznie brudna świnia. A koło niej maluteńkie świnki, też brudne. Podeszłam, żeby je pogłaskać, bo bardzo lubiłam głaskać małe świnki, ale one uciekły i duża też uciekła. Gdy wreszcie spotkałam babcię i opowiedziałam jej, kogo spotkałam, to okazało się, że to nie była brudna świnia, tylko locha dzika z małymi i mogła mnie zabić. A Kasia na to: – Chrum, chrum… – Co mówisz? – pytam.
– Bo opowiadałaś, że lubisz głaskać świnki – mówi Kasia, i znów: – Chrum chrum, chrum chrum…
To głaskałam ją i głaskałam, aż usnęła. Ja też jakoś usnęłam i nawet nie zgasiłam nocnej lampki. Nagle budzę się w środku nocy, bo ktoś strasznie krzyczy i mnie dusi. A to Kasia krzyczy.
Obejmuje mnie i ściska tak mocno, że aż mi żebra trzeszczą. To ja wrzeszczę:
– Kaśka, Kaśka!
Budzi się, cała mokra od potu i łez. Puszcza mnie, zaczyna szlochać.
– Kochanie, co ci jest? – pytam. Ona przytula się do mnie i prosi błagalnie:
– Ratuj mnie, ratuj mnie.
– Co mam zrobić?
– Ratuj mnie, ratuj mnie – powtarza bez przerwy i zaczyna się miotać w drgawkach po całym łóżku. Łapię ją za ręce i przyciskam. Choć strasznie mi się wyrywa, to ja jestem silniejsza. Nie wiem, skąd we mnie tyle siły.
– Kasiu! Kasiu, uspokój się! – krzyczę. Słabnie. Siedzę na niej okrakiem i trzymam jej ręce.
– Przeszło ci? – pytam. Ona leży pode mną, ma wybałuszone oczy i wpatruje się we mnie. Narasta w niej jakiś ohydny, zduszony pisk, jakby szczurzy. Czuję, jak w głowę wbijają mi się szpileczki strachu. Na jej twarzy pojawia się obrzydliwy grymas.
– Kaśka! – krzyczę w rozpaczy. Pode mną leży jakiś straszny, żywy trup. Staje się coraz silniejszy, już nie mogę jego rąk utrzymać.
To nie Kasia, to ktoś inny, ktoś z innego świata. To coś charcze i ślini się. Wpatrując się we mnie potwornym wzrokiem, piszczy cienko, przeraźliwie:
– Kurrrwo puszczaj!
Pomóż mi Boże. Dziadku, pomóż mi. Dziadku! Nagle wchodzi we mnie jakaś wielka siła.
– Nie puszczę – mówię i ściskam potworowi ręce w przegubach. Bo to nie moją Kasię trzymam, to na pewno ktoś inny, i choć nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że to Dżigi leży pode mną i wiem jeszcze to, że jak go puszczę, stanie się coś strasznego.
– Barbarzyńco jebana, święta suko, puszczaj!
On wyje, wijąc się pode mną jak wąż uchwycony w widły. Trzymam go i nie puszczę, bo jestem od niego silniejsza. Jestem silniejsza nawet od mojego dziadka, jest we mnie sto moich dziadków. Jestem tak silna, że mogłabym giąć nawet żelazne sztaby.
Dżigi pluje na mnie. Zbieram ślinę w ustach i częstuję go tym samym.
– Zabiję cię! – piszczy. Śmieję się mu w nos.
– Ha ha ha, zabij, proszę bardzo!
Wierzga nogami jak dziki koń, ale co to dla mnie dzikie konie, ujeżdżę ich cały tabun naraz. Zaczyna wyć, coraz głośniej coraz straszniej. Nie przejmuję się tym, bo wiem, że pokój jest wyciszony dźwiękoszczelnymi płytkami i nikt tego wycia, oprócz mnie nie usłyszy.
Już cisza, już nie ma potwora. Pode mną leży Kasia. Słabiutka i taka bladziutka. Puszczam jej ręce, kładę się obok niej. Przytulam ją do siebie i mówię pieszczotliwie:
– Już dobrze, kochanie moje, już wszystko dobrze.
Łka cichutko w moich ramionach, a ja czuję się tak, jakbym była mamusią i trzymała w objęciach swoją maleńką córeczkę, którą przebudził jakiś straszny sen.
Całuję sine obrączki, ślady moich palców na jej przegubach.
– Nie bój się moje maleństwo – szepczę do jej uszka. – Dżigi już poszedł, już go nie ma.
– Skąd wiesz, jak się nazywał?
– Bo wiem – mówię – bo kiedyś się z nim kłóciłaś. Kasia przytula się do mnie jeszcze mocniej.
Gdy się już wreszcie uspokoiła, poszłam do kuchni, zrobiłam dwie herbaty. Przyniosłam je, siedziałyśmy w łóżku i Kasia opowiadała mi o Dżigi. Zaczęło się to bardzo dawno temu, gdy Kasia była malutka. Jej mama jeździła po całym świecie, bo pracowała w Unesco, a Kasię wychowywała babcia, która prowadziła Izbę Adwokacką we Wrocławiu i była ciągle zajęta. Kasia była w domu całymi dniami sama, tylko ze starą służącą babci. Wtedy wymyśliła sobie takiego małego chłopczyka. Nazwała go Dżigi i bawiła się z nim, a jak coś spsociła, to zawsze zwalała na niego. Później poszła do szkoły i zapomniała o nim. Zaczęła też grać na fortepianie w szkole muzycznej i okazało się, że jest cudownym dzieckiem. Gdy miała dziewięć lat, skomponowała swój pierwszy utwór, wszyscy się nim zachwycali. Mijały lata. Kasia coraz lepiej grała, komponowała coraz to lepsze utwory. Aż postanowiła, że zostanie największym kompozytorem w całej historii muzyki. I właśnie wtedy zaczęły się kłopoty. Siadała do fortepianu i czuła się pusta, nic jej nie przychodziło do głowy. Trwało to tygodniami i miesiącami. Zbrzydziła się fortepianem i muzyką, rzuciła szkołę muzyczną, była strasznie załamana. Któregoś dnia, to było gdzieś tak dwa lata temu, miała sen. Przyśnił się jej śmieszny, bardzo brzydki chłopak o wielkich uszach. Powiedział, że ma na imię Dżigi i że to on był autorem wszystkich jej kompozycji i, jeśli ona chce, by komponował dla niej dalej, to musi wystarać się dla niego o sprzęt elektroniczny, bo fortepian to mu się dawno znudził. Kasia wyśmiała go w tym śnie i wygoniła za drzwi, ale, gdy obudziła się rano, napisała do tatusia długi list i już wkrótce dostała nowiutki syntezator i pieniądze na resztę potrzebnego sprzętu.
I znów zaczęła komponować, i wychodziło jej to coraz lepiej. Ale też coraz częściej miała wrażenie, że nie jest sama w swoim ciele, że ktoś w niej siedzi i pomaga jej grać. Wtedy zrozumiała, że to Dżigi daje znać o sobie. Na początku był miły i bardzo go lubiła. Toczyła z nim w wyobraźni długie dyskusje o muzyce i o życiu, a także, dzięki niemu, potrafiła nawet przenikać cudze myśli. Nagle zaczął żądać od niej różnych dziwnych rzeczy. Pewnego razu rozkazał jej, że musi od tej chwili ubierać się jak Cyganka. A ona zawsze chodziła ubrana sportowo, w bawełnianych koszulkach i w dżinsach, i najbardziej ze wszystkiego brzydziła się Cygankami i ich kolorowymi szmatami. Więc nie posłuchała tego rozkazu, ale też natychmiast, od tego dnia, przestała mieć pomysły muzyczne. Siadała do syntezatora i grała jakieś swoje stare kawałki. No to poszła w końcu do krawcowej, zamówiła w miarę gustowny strój w stylu cygańskim, ubrała się tak, siadła do syntezatora… i nic. Usłyszała tylko chichot Dżigiego i jego słowa: „nie ma Cyganki, nie ma muzyki, jest Cyganka, jest muzyka”. Wtedy zrozumiała, że nie można go oszukać. Pojechała ze znajomym mamusi do taboru cygańskiego i kupiła od Cyganek całą kupę szmat z jedwabiu i kretonu w najohydniejsze wzorki na świecie. W domu je wyprała, obwiesiła się nimi jak choinka i w ciągu godziny skomponowała swoją najpiękniejszą suitę, którą Dżigi nazwał „Cygańską księżniczką”. Oznajmił jej także, że musi chodzić tak ubrana do końca życia. Miała z tym okropne kłopoty w szkole i w domu z mamą, ale zagroziła, że w ogóle przestanie chodzić do szkoły, i odczepili się, a nawet przyzwyczaili się. Szafa aż pęka od różnych fantastycznych rzeczy do ubrania, tatuś ciągle przysyła nowe, a Kasia musi chodzić w tych plączących się między nogami udrapowanych firankach i nic nie może na to poradzić, bo jeśli choć raz ubierze się w coś innego, to Dżigi schowa na zawsze klucz od Krainy Muzyki.
Na tej historii ze strojem oczywiście się nie skończyło. Później Dżigi przyczepił się do włosów Kasi. Do tamtej pory nosiła je dosyć krótkie, ale Dżigi rozkazał jej, żeby ich już nigdy, też do końca życia nie ścinała. A te włosy tak szybko jej rosną i są tak poskręcane, że coraz trudniej je czesać.
Co jakiś czas Dżigi ma nowe, idiotyczne zachcianki. Kasia musi je wykonywać. A już szczególnie teraz, gdy ona chce stworzyć tę wielką kompozycję dla tatusia, Dżigi wysuwa żądania wprost nie do spełnienia i ciągle się ze sobą kłócą…
– A powiedziałaś mi, że nosisz taką długą spódnicę dlatego, bo masz poparzone nogi – mówię. – To ty nie masz poparzonych nóg?
– Pewno, że nie! – oburza się Kasia. Podwija nogawki piżamy i pokazuje mi łydki. Są tak samo gładkie, jak moje.
– To czemu na mnie krzyknęłaś? – pytam.
– To przez niego – mówi Kasia. – Bo on mi kazał pójść do łazienki, do ciebie. I…
– I co? – pytam.
– Nie mogę ci powiedzieć.
– Proszę, powiedz.
– Nie proś mnie, nie mogę ci powiedzieć. W każdym bądź razie ja mu się sprzeciwiłam, a wtedy ty weszłaś do pokoju i to było tak, jakby on specjalnie cię ściągnął… Krzyknęłam na ciebie, bo gdybyś nie uciekła, to…
– To co by się stało?
– To by się stało, że już nigdy nie mogłabym ci w oczy popatrzeć. Och, Minko, gdybyś ty wiedziała, jakim jestem potworem. Kasia przytula się do mnie. Obejmuję ją, głaszczę po główce.
– Wcale nie jesteś potworem – mówię. – Jesteś cudowna.
– A to, co się stało potem – mówi Kasia – to była jego zemsta. Czy wiesz, co on chciał zrobić? On chciał wyleźć ze mnie. Już nic nie wiem, pamiętam tylko, że mnie strasznie bolało. Powiedz mi… co ja robiłam?
– Nic takiego – mówię. – Trochę się rzucałaś na łóżku i krzyczałaś na mnie.
– Co krzyczałam?
– Takie tam… różne brzydkie słowa, już zapomniałam, jakie. Kasia wzdycha, przytula się do mnie jeszcze mocniej. Biedna. Po co zadawała się z tym Dżigi. On przecież wylazł z niej, widziałam go na własne oczy. Ale nie mogę jej o tym powiedzieć, lepiej, żeby o tym nie wiedziała. Może źle zrobiłam, że go trzymałam? Może gdyby wylazł całkiem, toby sobie poszedł i dał Kasi spokój? Ale co stałoby się wtedy z Kasią? On przecież nie był osobno, on był także Kasią, ciało miał Kasi i wszystko, tylko głos miał chyba swój. Nic z tego nie rozumiem. Jak to może być, żeby w człowieku ktoś inny siedział i go prześladował… To przecież niemożliwe.
– Kasiu – mówię – a nie można by coś zrobić, żebyś się go pozbyła? Kasia wzdycha i mówi cicho:
– A może ja wcale nie chcę, żeby sobie poszedł? Wiem, że jest ohydny i złośliwy. Ale są też takie chwile, gdy jest cudowny. Dzięki niemu poznałam wiele tajemnic. Raz zaprowadził mnie do takiego miejsca, gdzie było tak pięknie… Tak pięknie, że nawet nie umiem ci o tym opowiedzieć. Gdyby tylko nie te jego wstrętne zachcianki, mogłabym go nawet pokochać, choć jest taki brzydki. Czy wiesz, że słuchają go wszyscy umarli? Jest ich władcą. Kiedyś mi obiecał, że mnie tam zaprowadzi…
– Boże, Kasiu, nie mów tak!
– Nie bój się, powiedział, że wrócę. Gdyby nie on, byłabym zwyczajną, piętnastoletnią dziewczynką.
– No to co – mówię – to byłabyś! To nic strasznego być zwyczajną dziewczynką. Spójrz na mnie. Ja jestem zwyczajną dziewczynką. Żyję sobie i jestem zadowolona. I nikt mnie do niczego nie namawia i nie dusi po nocach.
Kasia uśmiecha się smutno.
– Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę, że tak niewiele potrzeba ci do szczęścia – mówi. – Ale pomyśl, może tylko dlatego tak jest, bo nie wiesz, co tracisz, będąc tylko taka. Gdybyś choć raz zasmakowała tej słodyczy, tej wielkości, tego poczucia zespolenia z miliardem duchów… to może nie byłabyś teraz tak cholernie z siebie zadowolona.
– Wcale nie jestem z siebie zadowolona – mówię. – Bardzo często mam do siebie pretensje i gdybym mogła, tobym się zbiła. Ale jak tu siebie zbić.
– Bardzo łatwo – mówi Kasia.
– Jak? – pytam. – Gdybym uderzyła siebie raz, toby mnie zabolało i już bym nie mogła więcej.
– Ale można na przykład położyć palec na gorącym żelazku. To boli sto razy bardziej.
Spoglądam na nią. Dotykam delikatnie palcem blizny na jej policzku, koło ust. Kasia kiwa głową, odpowiadając mi na pytanie, którego nie zdążyłam zadać. Wtula się we mnie. Milczy, ja też się nie odzywam. Wyciągam rękę, gaszę nocną lampkę. Patrzę, a za oknem już świta.
Co takiego zrobiła, że tak się musiała ukarać?
Gdy zadzwonił budzik, jakoś przemogłam się i wstałam. Umyłam się szybko, zrobiłam śniadanie. Kasię dobudziłam cudem. Mówiła, że ma gdzieś szkołę i cały świat, ale ją szarpałam i szarpałam, aż wstała i nieprzytomna powlokła się do łazienki. Kiedy brała prysznic, to mnie coś wpadło do głowy i włożyłam na siebie jej cygańskie rzeczy. Stałam przed lustrem i nie mogłam się na siebie napatrzeć, tak ładnie wyglądałam, i tak świetnie się w tym stroju czułam. Kasia wyszła z łazienki w chwili, gdy robiłam przed lustrem piruet, a te wszystkie halki i spódnice tak fantastycznie wirowały wokół mnie. Strasznie się śmiała i już nie pozwoliła mi się rozebrać, tylko poleciała do pokoju i wróciła stamtąd jako Cyganka. Stanęłyśmy przed lustrem. Wyglądałyśmy teraz jak dwie najprawdziwsze siostrzyczki z jednego taboru.
Zaczęła mnie namawiać, żebym poszła tak ubrana do szkoły. Nie chciałam, ale ona zamknęła moje rzeczy w szafie i schowała gdzieś klucz. Byłam wściekła, wstydziłam się wyjść na ulicę, ale dochodziła ósma i co miałam zrobić… Przecież nie mogłyśmy się spóźnić do szkoły. W klasie czułam się okropnie, wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą i śmieją się ze mnie, ale bardzo szybko się przyzwyczaiłam.
Po lekcjach spacerowałyśmy po mieście i wygłupiałyśmy się.
Zawiązałyśmy sobie chustki na głowach, więc wyglądałyśmy już jak najprawdziwsze Cyganki. Zaczepiałyśmy takie różne, wyfiokowane paniusie i proponowałyśmy wróżenie, a one od nas uciekały przyciskając do siebie torebki. Na pewno bały się, że je okradniemy.
Pod filią politechniki zauważyłyśmy dziwną kobietę. Była młoda i nawet porządnie ubrana, tylko że tak nienaturalnie się zachowywała…
Idziemy za nią, a ona trzyma w ręce patyk, jakby to był mikrofon, i mówi do niego głośno:
– Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! Ciągle to samo, jak katarynka.
Poszła. Kasia podnosi z ziemi patyk i mówi do niego, jak do mikrofonu: – Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa. Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! Tu Zgorzelec…
– Przestań – mówię i zatykam jej usta. Ona się wyrywa i dalej powtarza:
– Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa!
– Bardzo cię proszę, przestań się wyśmiewać.
– Wcale się nie wyśmiewam – odpowiada Kasia. – Ja po prostu trenuję. To przecież moja przyszłość.
– Głupstwa gadasz – mówię. Patrzymy… tamta kobieta wraca ze swoim patykiem. Przechodzi koło nas, ciągle o tej pomocy gnojowej mówiąc. Już jej nie ma, zniknęła za rogiem.
– Jak to jest – mówię – że niektórzy ludzie są wariatami.
– Są dwie szkoły – mówi Kasia.
– Szkoły wariatów? – pytam, zdziwiona. Kasia śmieje się.
– Nie. Chodzi o to, że niektórzy uważają, że jest to choroba o podłożu mechanicznym, a znów inni, że psychologicznym. Jak osobiście jestem za psychologią.
– To znaczy, że co?
– A to, że choroba psychiczna bierze się z myślenia, a nie ze zmian organicznych w mózgu. A na przykład Mateusz ze Świebodzic mówił…
– Jaki Mateusz? – przerywam jej. – Kto to jest?
– Mój kolega, bardzo dobry muzyk – odpowiada Kasia. – Ale już ponad rok, jak nie żyje.
– Co mu się stało?
– Nic takiego – śmieje się Kasia. – Cały się owinął drutem a końce podłączył do prądu. Przed śmiercią napisał do mnie list. Wiesz, jak się podpisał? „Kotlet schabowy”.
– O Boże – mówię.
– No więc Mateusz uważał, że nie ma w ogóle normalnych ludzi, że ci normalni to wariaci, którzy bardzo dobrze udają normalnych. A wariatami ludzie nazywają tych, którzy nie umieją udawać, albo nie mają sił udawać, a także tych, którym nie zależy, żeby coś udawać.
– Czemu on to sobie zrobił? – pytam.
– Mateusz?
– Yhm.
– Bo mu struna w gitarze pękła i nie chciało mu się zakładać nowej. A tak naprawdę to on uważał, że wszystko jest chorobą. A już najgorszą z chorób jest życie. I żeby wyzdrowieć, to trzeba umrzeć. Miał dosyć tego szpitala, chciał być szybko zdrowy. I dobrze zrobił. Nie czujesz, jak umierasz z dnia na dzień?
– Nie – mówię – nigdy tak nie myślałam. Ale to prawda, każdy musi umrzeć, tylko że nie trzeba o tym myśleć.
– A o czym trzeba? – pyta Kasia. W tym momencie podlatuje do nas jakiś mały chłopiec, cały zdyszany, i pyta:
– Która godzina?
– Pękła sprężyna – odpowiada Kasia.
– Dziękuję – mówi chłopiec i odbiega od nas. Biedaczek. Tak się spieszył, że nawet nie usłyszał odpowiedzi. Śmiejemy się z niego, patrzę na zegarek, a tu już za piętnaście piąta. O Jezu, jak to dobrze, że mi Bóg zesłał tego chłopczyka.
– Chodź szybko do domu – mówię do Kasi – muszę się przebrać!
– Co się stało?
– Jak to co? Lekcja religii!
I puszczam się biegiem w stronę rynku. Kasia biegnie za mną i woła:
– Tak nie możesz iść?!
– Coś ty!
Oczywiście nie chciała mi otworzyć szafy, w której było moje ubranie. Dała mi kluczyk dopiero wtedy, jak jej obiecałam, że będę się przebierać za Cygankę codziennie po szkole i że będę zawsze tak ubrana u niej w domu. Obietnicy dotrzymałam i od wielu dni, jak tylko przyjdę do Kasi, to zrzucam swoje normalne ciuchy i staję się Cyganką. Lubię siebie w tym stroju. Jest śliczny i sto razy wygodniejszy od normalnego. Ten Dżigi miał jednak świetny pomysł. Nie rozumiem, dlaczego Kasi tak się to nie podobało. Bo jeśli chodzi o mnie, to żeby nie moja mamusia, ludzie i szkoła, to mogłabym tak chodzić do końca życia i to z pocałowaniem ręki. A gdybym jeszcze do tego miała przekłute uszy i mogła nosić złote kolczyki, to byłoby już całkiem cudownie. A wtedy zdążyłam do kościoła w ostatniej chwili. Siedziałam w ławce, słuchałam pani katechetki, która akurat przepytywała z życia Jezusa i dwója leciała za dwóją, ale ja, zamiast się skupić na temacie, myślałam o Katarzynie. Ciągle o niej myślę. O niej i o Dżigi.
Teraz też.
Czemu tak jest, że choć jestem taka głupia i mam tylko trzy sukienki, to jestem zadowolona i szczęśliwa z tego, że żyję na świecie. A jak świeci słoneczko, to jest mi jeszcze cudniej.
A Katarzyna jest taka mądra i taka bogata, może mieć wszystko, co zechce, a jednak ciągle jest niezadowolona. Ciągle myśli o takich różnych niepotrzebnych rzeczach. Mnie takie myśli jakoś nie przychodzą do głowy. Nikomu nie przychodzą, tylko jej.
Jak o czymś, na przykład, rozmawiamy i ja mówię, że coś mi się bardzo podoba, to ona zaraz mówi o tym, co jej się w tym nie podoba. – To nie podobało ci się? – pytam, a ona: – Nie, dlaczego, bardzo mi się podobało. – To jak to z nią jest? Albo coś się komuś podoba, albo nie podoba. A jej jednocześnie: i podoba się, i nie podoba.
Albo, na przykład, z kościołem…
Katarzyna w ogóle nie chodzi do kościoła. Jak się o tym dowiedziałam, to aż się zlękłam, że może ona jest kocia wiara, z tych, co chodzą po domach i prześladują ludzi końcem świata, a mamusia zawsze ich goni. Ale nie, okazało się, że nie jest. To pomyślałam jeszcze gorzej, że może jest ateistką albo satanistką, z tych, co groby na cmentarzach wywracają. Ale okazało się, że też nie.
Bo ona wierzy w Boga, ale uważa, że nawet w ubikacji jest Go więcej, niż w kościele. A potem zaczęła wygadywać jeszcze straszniejsze rzeczy. Starałam się nie słuchać, bo musiałabym się potem długo spowiadać z tego, że słuchałam. Starałam się nie słuchać, modliłam się w myślach, ale słyszałam.
Tak bluźniła, że aż bałam się, że zaraz uderzy w nią piorun i ją zabije, a mnie razem z nią. Ale nie uderzył, dzięki Bogu. I jeszcze na mnie nakrzyczała, bo zasłoniłam sobie rękoma uszy, żeby nie słyszeć. Wyzwała mnie wtedy od głupiej owcy. Trochę się spłakałam i powiedziałam, że wcale się nie gniewam za to, że nazwała mnie owcą, bo przecież wszyscy ludzie na ziemi są owieczkami Pana Boga, a Pan Bóg jest pasterzem naszym i nas pasie.
A Kaśka na to, że owszem, pasie nas, na wełnę, skórę i mięso. No to wzięłam i uciekłam od niej, bo już nie mogłam wytrzymać. Na drugi dzień spotkałyśmy się w szkole i znów było między nami dobrze, jakby nigdy nic. Ale już Kasia ze mną więcej nie rozmawiała na ten temat.
Wiem, że ona mną pogardza za to, że chodzę na religię. Bardzo mi smutno, że tak jest, bo chciałabym, żeby mnie lubiła za wszystko co robię, ale cóż, i tak dobrze, że mnie lubi za cokolwiek.
Dlaczego ona o wszystkim myśli inaczej, niż wszyscy? Przecież wszyscy chodzą do kościoła. Mamusia mówi, że nawet partyjni chodzą, chociaż oficjalnie to niby nie wierzą. I żeby chociaż Katarzyna nie wierzyła w Boga… to może potrafiłabym ją zrozumieć, ale przecież wierzy, a raz tak pięknie o Nim mówiła, dużo ładniej niż ksiądz.
Ona też kocha Boga. No to jak to jest?
Wtedy, gdy mówiła o Bogu, to aż miałam łzy w oczach i ona też. I nagle zaczęła bluźnić, że Pan Bóg jest we mnie, że ja jestem Bogiem. A ja przecież jestem zwykłym człowiekiem. Pan Bóg jest nad nami i nami rządzi, i byłoby na świecie dobrze i cudownie, gdyby mu diabeł nie przeszkadzał. To jak ja, Marysia Kawczak, mogę być Bogiem? Jestem głupia. i niczym nie rządzę. Poza tym Pan Bóg to pan, a ja jestem dziewczynka. I ciągle grzeszę, i muszę się potem spowiadać. Powinnam na spowiedzi powiedzieć też o tym, że słuchałam bluźnierstw, które mówiła Kasia, ale boję się, że jakbym powtórzyła to wszystko, to ksiądz chyba by mnie zabił i wyrzucił z kościoła na zbity pysk. Albo by się zapytał, kto mówił te bluźnierstwa, i ja musiałabym mu powiedzieć, że to Kasia, a wtedy on mógłby jej zaszkodzić.
Ale może by nie zaszkodził? Może by ją wezwał do siebie i przekonał, że nie wolno tak mówić, bo może człowieka spotkać kara Boska. Ja to jestem głupia, nie umiem jej przekonać.
Martwię się o nią. Tak bym chciała spotkać się z nią po śmierci w Niebie, albo przynajmniej w czyśćcu. O, żeby dziadek żył… Babcia mówiła, że on się kolegował z księdzem proboszczem i nawet sobie razem popijali. Tobym powiedziała o Kasi dziadkowi, a dziadek by wziął i poradził się swojego kolegi, księdza proboszcza. Niestety, dziadek nie żyje już od czterdziestu kilku lat. Szkoda, że nie może nas zobaczyć. Ani mnie, ani Tadzika, ani Zosi i Krysi. I Zenusia. On nawet naszego taty nie widział, bo jak go Niemcy zabili, to nasz tata był jeszcze w brzuszku u babci.
Ale może siedzi w niebie i patrzy na nas z góry przez cały czas i cieszy się, jak jesteśmy dobrzy…
Dziadku, powiedz mi, jak mam pomóc Kasi.
A może to Dżigi każe jej tak bluźnić? Tak, to na pewno on. Na pewno ją szantażuje, że jak nie zabluźni, to on nie otworzy jej drzwi do Krainy Muzyki. Ja tam na Kasi miejscu wygoniłabym go razem z jego kluczem i muzyką.
Ale przecież Kasia nie mogłaby żyć bez muzyki, ona żyje tylko dla muzyki. Rozumiem ją. Moja mamusia też zawsze mówi, że żyje tylko dla nas. Żeby nas odchować i wyprowadzić na ludzi. Jakby jej ktoś nas zabrał, to co ona by zrobiła?
Nie miałaby po co żyć.
Raz, na lekcji chemii, przyszła mi do głowy pewna myśl.
– Wiesz co – mówię do Kasi – musimy mu wykraść ten klucz.
– Ale jak to zrobić? – pyta Kasia.
– Musimy się nad tym zastanowić.
Myślałyśmy o tym bardzo długo. Dużo nie wymyśliłyśmy. Gdyby Dżigi był prawdziwym chłopcem, sprawa byłaby prosta, bo Kasia mówi, że on się mnie bardzo boi, że przy mnie zachowuje się dużo grzeczniej. To złapałabym go za frak i zabrała ten klucz.
Więc pozostała nam tylko jedna możliwość. Kasia mówi, że on często jej się śni. To pomyślałam sobie, że gdyby i mnie się przyśnił, to napadłabym go w tym śnie i musiałby mi oddać ten klucz. Już ja bym go zmusiła. Kasia opowiedziała mi, jak dokładnie Dżigi wygląda, żebym go mogła poznać, kiedy mi się przyśni. Codziennie przed zaśnięciem myślałam: „Dżigi, masz mi się przyśnić, masz mi się przyśnić, masz mi się przyśnić… „
Ale jakoś jeszcze mi się nie przyśnił.
Choć raz to już myślałam, że mi się przyśnił, a może rzeczywiście się przyśnił, tylko że przegapiłam.
Było to tak:
Śpię, śpię, nagle budzę się i nie mogę otworzyć oczu. Chcę je otworzyć, ale powieki mam takie ciężkie, że co je podniosę do góry, to mi zaraz opadają. I cały świat tak mi mruga bez przerwy.
Wreszcie jakoś te oczy otwieram, a wszystko w pokoju stoi krzywo.
Patrzę, patrzę… i co widzę? A to, że nie wszystko jest krzywe, że to tylko ja wiszę w powietrzu ukośnie przechylona.
Słyszę, że ktoś stuka do okna. Próbuję się odwrócić, robię ruch, i nagle ulatuję do sufitu, jak kosmonauta w rakiecie. I nie mogę zapanować nad swoimi ruchami. Co ruszę lekko ręką albo nogą, to mnie zaraz obraca w jakąś niespodziewaną stronę.
Wreszcie udaje mi się spojrzeć w okno.
Tam ciemno, tylko jakąś rękę widać, co stuka w szybę.
Pomyślałam, że to pojawił się Dżigi i wzywa mnie na pojedynek. Aż mi się włosy zjeżyły ze strachu. Ale przełamałam się, odepchnęłam od żyrandola… I poleciałam w stronę okna, za którym czaił się Dżigi. Ale gdy już dolatywałam, to przestraszyłam się, że zaraz wybiję szybę i mamusia będzie na mnie krzyczeć. Szarpnęłam się do tyłu i obudziłam się jeszcze raz, tym razem już naprawdę.
Potem bardzo żałowałam i byłam na siebie wściekła, bo gdybym nie bała się o szybę, to bym spotkała Dżigiego, rozprawiła się z nim i zabrała mu klucz od muzyki. Kasia też bardzo żałowała, gdy jej opowiedziałam, co się zdarzyło.
No nic, pomyślałam sobie, może zastuka do mnie następnej nocy.
Niestety, następnej nocy śniły mi się słoneczniki. Niby normalne, ale wyższe od wieżowca, w którym mieszkamy. Wychyliłam się przez okno, zadarłam głowę do góry, a to nie słoneczniki, tylko słońca.
Pełno słońc. Tak się w nie zapatrzyłam, że zapomniałam o Dżigim.
Teraz zawsze, jak zasypiam, to mam nadzieję, że wreszcie przyśni mi się ten chłopak o stu dwudziestu ośmiu zębach i siedmiu palcach na każdej ręce. Jest chudy i ma wielką głowę, a uszy jeszcze większe. Kasia mówi, że samą twarz ma maleńką jak dziecko, tylko czaszkę ma ogromną i prawie łysą, choć ma dopiero piętnaście lat.
Łatwo mi go będzie rozpoznać.
Strasznie jestem ciekawa, jak w takiej małej buźce mieści się tyle zębów. Muszą być chyba bardzo malutkie i cienkie jak igiełki. Bo jego rękę to już widziałam, jak stukała w szybę, ale zapomniałam policzyć palców.
Ale na pewno było siedem.
Dzisiaj byłam z Katarzyną i jej mamusią na wycieczce w Sobótce. To takie małe, śliczne miasteczko u podnóża góry Ślęży. Jechałyśmy samochodem, mamusia Kasi prowadziła. Odwiedziłyśmy babcię Kasi. Ma dopiero sześćdziesiąt lat, jest bardzo wesoła i mieszka sama w pięknym, wielkim domu z ogrodem. Właśnie w tym domu urodziła się Kasia, a potem długo mieszkała tu z babcią. Mamusia zabrała ją do Wałbrzycha, jak miała dziesięć lat, ale w każdą niedzielę, lub co drugą, przyjeżdżają do babci w odwiedziny. I był tam też taki starszy pan, o którym z początku myślałam, że to dziadziuś Kasi, ale okazało się, że dziadek Kasi nie żyje od dawna, a ten pan to kolega babci. Był bardzo fajny. Miał białą koszulę z krótkimi rękawami, a pod szyją muszkę w grochy. Jedliśmy wszyscy obiad w ogródku pod drzewkiem i było dużo śmiechu i radości, bo wiał wiatr, a myśmy z Kasią nakrywały do stołu i ciągle uciekał nam obrus.
Jeżeli Kasia nie wyjedzie do tatusia w tym roku, a wszystko wskazuje na to, że wyjedzie dopiero za rok, to całe wakacje spędzi u babci i poprosiła mnie, żebym spędziła je razem z nią. Jej babcia i jej mama też mnie o to prosiły. Och, żeby się tylko moja mamusia zgodziła. Pani Karolina obiecała, że jakby co, to się za mną wstawi. Kasia przywiezie tu z Wałbrzycha bagażówką cały swój sprzęt i może jej się uda przez te dwa miesiące stworzyć swoją wielką kompozycję. Oczywiście pod warunkiem, że jej pomogę. A w czym ja mogę jej pomóc? Mogę tylko popilnować, żeby Dżigi za bardzo nie rozrabiał. No i będziemy chodziły na wycieczki, jeździły kąpać się nad zalew, będziemy się opalały w ogrodzie…
Będzie nam cudownie.
Po obiedzie poszłyśmy we dwie z Kasią na spacer. Miałyśmy zaraz wrócić, ale wróciłyśmy dopiero po czterech godzinach, bo Kasia chciała mi coś pokazać na zboczu Ślęży i trzeba było długo iść pod górę szlakiem turystycznym.
Najpierw była dosyć szeroka i całkiem wygodna ścieżka, ale potem zaczęły się kamienie i skałki. Kasia pięła się pod górę jak sarenka, ja nie byłam gorsza i wkrótce dotarłyśmy do takiego dziwnego miejsca, gdzie stały dwie wielkie, kamienne rzeźby sprzed ponad tysiąca lat. Było tu ciemno i chłodno, a rzeźby stały pod daszkiem i były otoczone siatką z drutu, ale z jednej strony drutu nie było i mogłyśmy usiąść i odpocząć na rzeźbie niedźwiedzia, który mi przypominał raczej wielką świnię.
Obok, na wyciągnięcie ręki, stał posąg bez głowy. Kasia powiedziała, że ten posąg nazywa się „panna z rybą”. Ta panna, chociaż bez głowy, była dwa razy większa od nas. Kasia czytała w książce, że podobno jej głowa znajduje się w muzeum we Wrocławiu, ale czy to na pewno ta głowa, to nie wiadomo, bo jest to głowa mężczyzny.
Kasia bardzo lubi tutaj przychodzić, bo w tym półmroku i chłodzie przychodzą jej najlepsze pomysły na muzykę. Dawniej nie było tej siatki i daszka, to było jeszcze przyjemniej i jeszcze dziwniej. Któregoś dnia to nawet tu zasnęła i przyśnił się jej najstraszniejszy sen w jej życiu. Śniło jej się to samo miejsce, tylko jakieś inne… Nie było tu rzeźby niedźwiedzia, stał sam posąg panny z rybą, ale jakby większy i bardziej kanciasty, nie taki wyślizgany i niewyraźny jak teraz. Nagle usłyszała przeraźliwy krzyk. Zlękła się, schowała się w krzakach. Już po chwili wokół posągu zaroiło się od strasznych, brodatych ludzi w skórzanych ubraniach nabijanych błyszczącymi ćwiekami, uzbrojonych w topory i łuki. Przyprowadzili ze sobą piękną, młodą dziewczynę. Była naga i związana sznurami. Dziewczyna krzyczała w niezrozumiałym języku, błagała o litość. Stanął nad nią wysoki starzec o rozwianych, siwych włosach. Uderzył ją maczugą w głowę. Dziewczyna upadła. Wtedy brodacze poćwiartowali toporami jej ciało, pozatykali krwawe szczątki na ostrza dzid i wznieśli je ku głowie posągu, krzycząc chórem: „Omni moa aaa! Omni moa aaa! Ooo aaa.” Osłupiała ze zgrozy Kasia zobaczyła twarz panny z rybą. Tę potworną twarz z wybałuszonymi, mieniącymi się blaskiem ślepiami, ze straszliwą paszczą pełną ostrych zębów. Schodzę z niedźwiedzia i odsuwam się od posągu panny z rybą.
– A ile w tej paszczy było zębów? – pytam. – Może sto dwadzieścia osiem?
– Przecież nie liczyłam – odpowiada Kasia. Spogląda na mnie ze zdziwieniem. – Myślisz, że to mógł być on?
– To na pewno jest on – mówię. Stoimy i patrzymy do góry, w miejsce, gdzie kiedyś była głowa posągu. Kasia bierze mnie za rękę.
– A pamiętasz, kiedy miałaś ten sen? – pytam.
– Już dawno. Dwa lata temu, a może trzy…
– Wszystko się zgadza – mówię. – Już wkrótce potem pojawił ci się w kolejnym śnie i kazał napisać do tatusia, żeby ci przysłał ten elektroniczny sprzęt.
– Ale to jest posąg panny z rybą – mówi Kasia.
– Taka z niej panna, jak ze mnie chłop – mówię. – Jestem pewna na sto procent, to Dżigi. Sama mi mówiłaś, że tu przychodzą ci najlepsze pomysły na muzykę. Pamiętasz, co pani na biologii mówiła o soliterze? Że wystarczy, jak mu głowa u kogoś pozostanie. To już reszta ciała odrasta mu raz dwa.
– I co z tego?
– A to – mówię, czując na plecach ciarki – że ta jego głowa wlazła wtedy w ciebie. To ciebie tamci brodacze złożyli mu w ofierze. Teraz jesteś jego żywicielem.
Kasia puszcza moją rękę i ucieka. Biegnę za nią. Ona przystaje pod drzewem i zaczyna wymiotować. Później odwraca się do mnie cała blada. Mówi z grymasem obrzydzenia:
– Jesteś świnia. Przez ciebie wyobraziłam sobie, że mam solitera i poczułam, jakby mi się ruszał w ustach.
– Przepraszam cię.
– Nic nie szkodzi, tylko obiadu żal. Ty naprawdę myślisz, że to jest Dżigi, czy tak się tylko wygłupiasz?
– Uwierz mi – mówię – to na pewno on. Teraz już wiemy, gdzie szukać klucza od Krainy Muzyki. Pójdę, poszukam, a ty tu czekaj i nie ruszaj się.
Zawracam w stronę posągu. Kasia biegnie za mną.
– Minka, nie szalej! Przecież ten klucz nie istnieje realnie. To coś jakby symbol.
– Niech ci będzie, że symbol, a ja i tak poszukam – mówię. – Ty lepiej tam nie podchodź, ja się go nie boję.
– A co, myślisz, że ja się boję? Jak już, to poszukajmy razem. Włazimy pod daszek i szukamy. Ja grzebię patykiem z jednej strony tej niby panny z rybą, Kasia z drugiej. Nagle, patrzę, coś tu się błyszczy.
– Jest! – wołam. Kasia jest już przy mnie. Wygrzebuję kapsel z napisem Coca – cola. Kasia wybucha śmiechem, ja zaraz po niej. Kasia podnosi kapsel i chowa go do kieszeni. Ja badam posąg kawałek po kawałku. Na kamiennej rybie dwie przecinające się ukośnie bruzdy.
– Tu coś wyryte – mówię – co to może znaczyć?
– To znak kultowy – mówi Kasia. – Oznacza słońce. Dla pogan słońce było największym bóstwem.
Dotykam końcami palców ukośnego krzyża. Zamykam oczy. Coś z niego wnika we mnie. Ciepło, światło… Słońce, widzę słońce. Omni moa aaa. Omni moa aaa. Ooo aaa.
– Co się stało? – pyta Kasia.
– Nic – mówię i otwieram oczy. Odsuwam się od posągu, wskakuję na grzbiet kamiennego niedźwiedzia. Wyciągam do góry ręce. Nie dosięgnę. Odbijam się nogami z całej siły, łapię się rękoma krawędzi kadłuba. Podciągam się do góry, opierając stopę na wypukłości ryby.
– Po co tam włazisz? – pyta Kasia.
Pnę się brodą ku uciętej szyi. Coś tu czerwonego na wierzchu… Obsuwa mi się stopa, puszczają palce. Lecę w tył i łup! Pęka granat złotych gwiazdek. Coś strasznie huknęło, jakby w głębi ziemi. Ach, to tylko moja głowa rąbnęła o kamień. Spomiędzy gwiazdek wyłania się twarz Kasi.
– Minka!
– Cicho, nic mi nie jest – mówię, trzymając się za głowę. Kasia pochyla się nade mną, odsuwa moją rękę, odgarnia mi włosy.
– Krwi nie widać – mówi. – Mogłaś się zabić. I po co tam właziłaś?
– Bo myślałam, że tam leży ten klucz – mówię i uśmiecham się. Wstaję, potrząsam głową. Jakoś mnie nie boli. Tylko szum okropny. Tak czuje się mrówka, gdy zabłądzi w pustej muszli. Wychodzimy wreszcie z lasu na szosę. Za szosą jest łąka opadająca w dół i widać domy miasteczka. Kasia idzie kilka kroków przede mną. Jest obrażona na mnie. Wszystko przez moją głupotę.
Gdy schodziłyśmy z góry, Kasia opowiadała mi o tajemnicach ludzkiego umysłu. Mówiła, że świadomość człowieka to jakby kierowca ciężarówki z ogromną przyczepą, który nie wie, co znajduje się w tej przyczepie, ale nie może się zatrzymać i zajrzeć pod plandekę, więc musi jeździć po różnych okropnych wertepach i odgadywać po zachowaniach ciężarówki rodzaj ładunku, jego ciężar, i tak dalej. Więc trzeba ryzykować, a jednocześnie być bardzo ostrożnym, bo przecież w każdej chwili grozi nam katastrofa. I mówiła, że to porównanie do kierowcy ciężarówki jest dlatego dobre, bo oddaje trud i niebezpieczeństwo poznawania siebie.
Wtedy ja powiedziałam, że po co tak się męczyć. Czy nie można po prostu sobie jechać i nie myśleć, co się wiezie? A Kasia na to, że proszę bardzo, że mogę sobie jechać drogą ubitą kołami innych ciężarówek, najlepiej autostradą, razem z milionami takich samych jak ja, ale że na tej drodze nigdy nie dowiem się, kim naprawdę jestem i zdechnę tak samo głupia, jak się urodziłam. Nakrzyczała na mnie i nie odzywa się od ponad pół godziny. Cóż ja na to poradzę, że jestem taka głupia, że jej nie rozumiem. Kasia przeczytała tyle mądrych książek i mamusię ma lekarkę i tatusia Francuza w Afryce. A ja co?… W lekturach nic o takich rzeczach nie pisało. Co prawda była w szkole w Krzeszowie biblioteka, ale skąd miałam wiedzieć, które książki czytać, a które nie. A wszystkich nie da rady przeczytać. Zresztą tej pani, co się opiekowała biblioteką, to prawie nigdy nie było. Raz pożyczyłam książkę, to mamusia na mnie nakrzyczała, że czytam bajki, zamiast się uczyć…
– Kasiu! – wołam. – Ja bym bardzo chciała wiedzieć, co wiozę, po co i dokąd!
Kasia przystaje, czeka na mnie. I uśmiecha się słodko.
– Przecież wiem Minko, że chcesz – mówi. – Uniosłam się, bo tak bardzo chciałam, żebyś wiedziała to wszystko, co ja. To i tak niewiele, ale zawsze coś więcej, niż nic. Tylko, że musisz zrozumieć, że jeśli chcesz poznać siebie i świat, to nie możesz mieć tylu klapek na oczach.
– Nie mam żadnych klapek.
– Masz ich pełno, jesteś przez nie ślepa jak kret. Wiem, że to nie twoja wina, że dałaś je sobie nałożyć, ale w końcu musisz je zerwać. Nikt tego za ciebie nie zrobi.
– To zerwę – mówię. – Ale jak mam to zrobić? Nigdzie ich nie widzę!
– Chociażby ta twoja wiara w Boga…
– Och, Kasiu, nie mów nic o Bogu. Błagam cię.
– Przecież to twoja najgłupsza z klapek.
– Nie, nie, nie mów nic!
– Dlaczego?
– Bo nie, bo nie wolno. Może cię za to spotkać straszna kara, błagam cię, nic nie mów!
– Powiem ci tylko jedno – mówi Kasia. – Jeśli rzeczywiście Bóg jest taki, jakim ty go sobie wyobrażasz, to jak możesz go kochać, jak możesz w niego wierzyć, on zasługuje tylko na wzgardę i nienawiść. To jakiś tyran, mściwy idiota, krwawy psychopata.
– Przestań! – krzyczę, żeby ją zagłuszyć, żeby jej Pan Bóg nie usłyszał. Zatykam uszy. Kasia mówi coś jeszcze. Uciekam z szosy na łąkę, biegnę w dół, po zboczu. Potykam się i przewracam. Kasia jest już przy mnie, znów coś mówi. Krzycząc, zatykam uszy.
Kasia siada na mnie okrakiem, na siłę odrywa mi ręce od uszu. Krzyczę i krzyczę. Kasia przyciska mi ręce do trawy, patrzy na mnie z góry. Leżę, nie mogę się jej wyrwać i krzyczę. Już nie mam siły krzyczeć. Cisza, ćwierkają ptaszki. A Kasia mówi z uśmiechem:
– Wyobraź sobie, że dostałaś od kogoś w prezencie ogromny i piękny pałac. Jasny, przestronny i ślicznie umeblowany. Pomyśl, czy nie obraziłabyś ofiarodawcy, gdybyś wlazła do zakurzonej komórki pod pałacowymi schodami i gnieździła się tam do końca życia?
– No – mówię – obraziłabym.
– Takim właśnie pałacem otrzymanym w darze od Boga jest ludzki umysł. Wspaniały, skomplikowany, niepojęty. A tobie się wydaje, że to zardzewiała puszka po śledziach. Więc to nie ja bluźnię, to ty bluźnisz bez przerwy!
– Wcale nie bluźnię, to nieprawda!
– Właśnie, że bluźnisz! Traktujesz Boga tak, jakby był małym urzędasem od siódmej do piętnastej, któremu ciągle trzeba wsuwać łapówki do łapy.
– Wcale tak nie myślę, wcale nie daję żadnych łapówek!
– A jak nazwać to twoje latanie do kościoła co tydzień na mszę i odbębnianie wieczornych paciorków? Jak nazwać to zbieranie do kieszonki grzeszków, żeby je wysypać przed księdzem na ladę konfesjonału raz na miesiąc? Jak nazwać to odwalanie dziesięciu zdrowasiek na pokutę, i do widzenia!
– To co mam więcej robić? Ksiądz nie mówił, żeby na mszę przychodzić codziennie! Jakby mówił, tobym chodziła! I co ja na to poradzę, że nigdy mi nie zadał tysiąca zdrowasiek, tylko zawsze dziesięć?…
– To nie ksiądz cię stworzył, to Bóg cię stworzył. Stworzył cię po to, żebyś próbowała dorównać Mu mądrością. A przede wszystkim stworzył cię po to, żebyś była wolna, także od Niego, rozumiesz? Wolna, wolna, wolna! Bo to wolność jest tą modlitwą, która przynosi Bogu największą radość. Módl się do Niego swoją wolnością.
– Puść mnie – mówię ze złością. Kasia uwalnia moje ręce, siada na trawie. Wzdycha boleśnie. Odwraca się ode mnie. Jej plecy zaczynają drżeć. Dotykam jej.
– Kasiu – mówię – nie płacz.
– Tak strasznie mi ciebie żal – mówi przez szloch łamiącym się głosem. – Jest w tobie takie ogromne dobro, a nawet nie zauważysz, kiedy je zgubisz…
Szlocha coraz głośniej.
– Nie martw się, nie zgubię.
– Zgubisz, zgubisz, bo dobro to ogromny i ciężki kamień, który trzeba nieść przez całe życie. I trzeba być bardzo mądrym, żeby umieć go nieść. Bo jest tak ciężki, że i najlepszym zabraknie sił. Wtedy trzeba wiedzieć, gdzie go położyć, by odpocząć i znów go dźwigać.
– A ty wiesz?
– Nie, bo nie jestem dobra i już dawno go wyrzuciłam. Ale ty powinnaś wiedzieć, bo i tak jesteś na niego skazana. Bardzo się boję o ciebie. Któregoś dnia rzucisz ten kamień ze strasznym hukiem i stracisz wszystko, bo ty nie umiesz bez niego żyć.
– To co mam zrobić?
– Musisz zrozumieć, że jesteś jedynym właścicielem swojej duszy. Nie możesz jej nikomu oddać. Ani niczemu. I nie gniewaj się na mnie za to wszystko, co ci powiedziałam, bo bardzo cię kocham, najbardziej ze wszystkich na świecie.
I Kasia znów w płacz. To ja też. Płaczemy, a tu zachodzi słońce i wszystko robi się pomarańczowe. Niebo, zakręt drogi w dole, Kasi twarz i moje ręce. Wszystko takie piękne. Już nie płaczemy. Siedzimy i podziwiamy złote warkocze chmur.
– Chcę – mówi Kasia – opowiedzieć ci coś jeszcze o Dżigim. Tobie się wydaje, że on jest moim wrogiem. To nieprawda. Dżigi jest częścią mnie, jest posłańcem z mojego środka, z mojej duszy. I choć bardzo chce mnie zjeść, to ja nie mogę się go pozbyć. Muszę z nim walczyć, bronić się przed jego zębami, gdy jest silny i otwiera swoją wstrętną paszczę, ale, gdy osłabnie, muszę go oszczędzać. Nie wolno mi go pokonać, bo jeśli go zabiję, razem z nim zginie mój wewnętrzny świat i zostanie mi pustka, pustka, będę futerałem na pustkę. A jeśli zeżre mnie on, Dżigi, to czeka mnie totalne schizo i szpital wariatów. Więc muszę z nim ciągle walczyć i zawierać rozejmy i je zrywać… i tak bez końca, po wieki wieków, aż zamknie się łańcuch moich inkarnacji.
Kładę głowę na jej kolanach i zamykam oczy. Myśli latają mi jak te muchy, które Tadziu zamknął kiedyś w słoiku. Kasia głaszcze mnie delikatnie.
– Czemu ten Dżigi jest taki zły i brzydki? pytam.
– Nie wiem. Może dlatego, że to ja taka jestem gdzieś w środku. Może kiedyś uda mi się wychować go na grzecznego chłopca. Nawet nie wiesz, moja kochana Minko, jak bardzo zmieniłam się na korzyść. To dzięki tobie. Ale ja nie chcę tylko brać od ciebie, chcę ci także coś dać. Więc może dlatego tak bardzo pragnę cię obudzić.
– Ja wcale nie śpię – mówię i otwieram oczy. Patrzę do góry, na Kasię. Uśmiecha się do mnie, a wokół jej buzi pełno włosów i chmur. Coraz mniej w nich złota, coraz więcej czerwieni. Kasia unosi twarz ku niebu.
– Och, gdybyś kiedyś mogła zobaczyć to piękno, które ja widziałam – mówi. Rozkłada ręce w powietrzu i porusza nimi wolno, jakby frunęła.
– Opowiedz mi o tym – mówię cicho.
– To coś bardzo maleńkiego, mniejszego niż nic, ale i ogromnego, ogromnego jak wszystko, a nawet więcej niż wszystko. Nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Bardzo chciałabym, żebyś kiedyś sama to poznała.
– Jak mam poznać, jak nawet nie wiem, co to jest i jak wygląda.
– Nie, nie, tobie jeszcze nie wolno.
– Skąd wiesz? A może już wolno.
– Tylko niewielu potrafi tam dotrzeć – mówi Kasia. – To piękno, gdy je się ujrzy, potrafi nawet zabić.
Uśmiecha się cudnie. Aureola jej włosów płonie na czerwono. Wygląda jak anioł, a może jest aniołem. Klękam przed nią, składam dłonie jak do modlitwy.
– Błagam cię, zaprowadź mnie tam, ja też chcę zobaczyć to piękno. Gdy wróciłyśmy do domu jej babci, pani Karolina obejrzała moją głowę i moje oczy i powiedziała, że wygląda na to, że wszystko dobrze się skończyło, ale gdybym wieczorem albo w nocy poczuła się źle i gdyby zbierało mi się na wymioty, to mam natychmiast do niej zadzwonić. Potem pojechałyśmy do Wałbrzycha. Odwiozły mnie pod sam blok.
Jeszcze nie było dziewiątej, a u mnie wszyscy spali przed telewizorem, tylko Tadziu siedział i twardo oglądał. Zaniosłam dziewczynki do łóżek, a sama szybko się wykąpałam i poszłam spać. Minęły dwie godziny, już po jedenastej.
Jakoś nie mogę zasnąć. Leżę w ciemności i tyle myśli mam w głowie, że aż nie wiadomo, od której zacząć. Pchają się zewsząd. Nie wiadomo, która jest którą.
Tak mi żal Kasi. Jest taka mądra i dzielna, ale jak tak dalej będzie litować się nad tym swoim Dżigi to on ją w końcu zeżre. Gdyby wtedy, w nocy, zobaczyła siebie… to przecież już nie była ona, to był Dżigi.
To już lepiej mieć pustkę w środku, niż zwariować i wrzeszczeć i rzucać się przez całe życie. A nawet, jak nie zwariuje, to będzie musiała się z nim męczyć i ciągle się kłócić. To straszne mieć w sobie kogoś takiego. To jakby mieć w ustach robaka i nie móc go wypluć. I tak męczyć się do końca życia? To harówa, nie życie. Mało to kłopotów człowiek ma, żeby ich jeszcze w sobie szukać? Trzeba chodzić do szkoły, wokół siebie trzeba zrobić, o dzieciaki zadbać, i jeszcze lekcje odrobić. Dopiero co zaczął się dzień, a już się kończy. Skąd wziąć czas na to, żeby ciągle zaglądać, co jest w tej przyczepie. A przy tym ani obejrzeć się nie można, ani zatrzymać. Ciekawe, czy ja też mam w sobie kogoś takiego, jak Dżigi. Chyba nie, no bo skąd by się u mnie wziął? A gdyby się wziął… to jak by wyglądał? Czy też byłby taki brzydki jak Dżigi? Bardzo bym go chciała zobaczyć, choćby na sekundkę. Co ja mogę w środku mieć? Wiadomo, w środku są żyły, serce jest, wątroba, nerki i żołądek. Co jeszcze? W żołądku jest to, co zjadam. Krew jest, ale wylatuje dopiero wtedy, gdy się człowiek ukłuje. O, ślinę mam w ustach, zawsze mogę ją wypluć. A co jest w głowie? Mózg. A w mózgu myśli. Jak one mogą wyglądać?… Z całą pewnością są bardzo malutkie, bo przecież głowa nie większa od piłki, a tyle ich się w niej mieści. Jak taka myśl może wyglądać, poza tym, że jest malutka? Jak się na przykład coś pomyśli i zaraz się powie, to to są słowa. Ale słowa są niewidzialne. Gdy zapisze się je na kartce, to zamieniają się w wyrazy. I już wiadomo jak wyglądają. Składają się z literek. Ja piszę małe literki, proste i wyraźne. Inni piszą pochylone. Jedni w lewo, drudzy w prawo. Niektórzy piszą wielkie, a inni jeszcze mniejsze od moich, tak, że aż trudno je odczytać. Więc jeśli myśli wyglądają jak wyrazy, to u każdego wyglądają inaczej. I inaczej u Polaków, inaczej u Rosjan, a jeszcze inaczej u Francuzów. A są przecież i takie myśli, które nie wiadomo jak powiedzieć i zapisać. To jak wyglądają takie myśli? Może jak kleksy? I skąd biorą się te wszystkie myśli? Może są w mózgu od zawsze, tylko że śpią i czasem niektóre budzą się i wtedy człowiek zaczyna myśleć. A może skądś przylatują? Ale skąd by miały przylatywać? Przylatują tylko cudze myśli. Jak ktoś coś do mnie powie, to wlatują do moich uszu słowami. A jak coś przeczytam, to wlatują do oczu wyrazami. Własne myśli chyba jednak śpią w środku, w mózgu. Co je budzi? Bo mnie to budzi budzik. Raz mnie budzi, gdy zadzwoni w tamtym pokoju na tatusia, a potem tatuś wstawia go do naszego pokoju i po dwóch godzinach budzi mnie jeszcze raz. A jak nie usłyszę, to mnie mamusia budzi. Albo Tadziu mnie obudzi, ale częściej ja budzę Tadzia. A jak ja się budzę, to i moje myśli się budzą. Ale tylko niektóre, a które, to zależy od różnych rzeczy. Inne się budzą, gdy wstaję do szkoły, a znów inne budzą się w niedzielę. Ale czy na pewno moje myśli śpią, gdy ja śpię? Może ja śpię, a one harcują? No bo dlaczego śnią się sny? Może dlatego, że jak człowiek zasypia, to myśli nie zasypiają, i już to nie człowiek myśli, to myśli same się myślą i tworzą się sny. Niektóre takie dziwne, że aż nie mogę uwierzyć, że są moje. Mamusia mówi, że jak się śni pożar, to trzeba uważać na mieszkanie, żeby złodzieje nie okradli. To dlaczego nie śnią się wtedy złodzieje? A co się śni, jak ma być pożar?
Bo jak się ulatniał czad z pieca, to przyśnił mi się potwór w poczekalni, w kinie… A może to był właśnie mój Dżigi? Oj, nie chciałabym, żeby to on okazał się moim Dżigim. Taki był straszny, że co go sobie przypomnę, to aż mnie ciarki przechodzą. Też miał pełno zębów. Ale najstraszniejsze miał ślepia. Głębokie i malutkie. Całkiem nieruchome. Patrzył na mnie jak wąż. Nawet, gdy pożerał tamtych ludzi, to wpatrywał się we mnie, jakby to mnie chciał zjeść. Bo i chciał. Wydawał się mały, ale jak otworzył paszczę, to schowała się tam cała głowa tamtego pana, którego potem schrupał. I chyba był goły, bo nie widziałam ubrania. Rąk też nie widziałam. Jednak najlepiej pamiętam jego ślepia. I tak szybko latał, choć nie miał skrzydeł. Nisko latał, przy podłodze. Jednak był wielki, bo widziałam jego ślepia nad głowami ludzi, wysoko. Był szary i mokry. A może nie był mokry, może był suchy. Szary, ale trochę białawy. Ohydny. Nie chciałabym go już więcej spotkać.
A przecież był dobry, był moim przyjacielem. Bo przecież straszył mnie i pożerał ludzi tylko we śnie, a tak naprawdę, to uratował od śmierci mnie i całą moją rodzinę. Jestem świnia. Nie wolno tak brzydko myśleć o przyjacielu, choćby nie wiem jak ohydnym. – Przepraszam cię, potworze. Nie gniewaj się na mnie. Bardzo ci dziękuję za to, że przyleciałeś wtedy do mojego snu i mnie ostrzegłeś. Kto wie, może jesteś śliczny i tylko dlatego ukazałeś mi się w takiej strasznej postaci, bo gdybym zobaczyła cię takim ślicznym, jakim jesteś naprawdę, to wcale nie chciałabym się obudzić, bo chciałabym na ciebie patrzeć jak najdłużej. Ale jeśli nawet wyglądasz tak, jak wyglądałeś w moim śnie, to i tak bardzo cię lubię, bo masz dobre serduszko. Możesz do mnie przychodzić kiedy chcesz, jeśli oczywiście chcesz. I proszę, nie obrażaj się na mnie. Przysięgam ci, jakoś się do ciebie przyzwyczaję. Może nie od razu, ale w końcu się przyzwyczaję.
O Matko Boska, już wiem, przypomniało mi się. On wyglądał jak ogromna pijawka. Niezupełnie jak pijawka, ale najbardziej podobny był do pijawki. I chyba był twardy, a nie rozlazły jak pijawka. Jestem jednak ohydna, potworna świnia… – Przysięgam ci, że przyzwyczaję się do ciebie, mój kochany Potworze, bądź tylko cierpliwy i daj mi trochę czasu. Ciekawa jestem, jak masz na imię. Bo ja mam na imię Marysia. Ale Kasia mówi na mnie „Minka”. Możesz mówić do mnie jak chcesz. Możesz mówić „Marysia”, możesz mówić „Minka”. I wiesz… jakby to ode mnie zależało i nie miałbyś nic przeciwko temu, to ja najchętniej mówiłabym do ciebie: „Pimpuś”. Czy „Pimpuś” ci się podoba? Czy jak cię znów zobaczę, to czy mogę do ciebie mówić:. „Pimpuś”?
Ale Pimpuś ani mru mru, nic się nie odzywa. Może teraz ratuje od śmierci jakąś inną dziewczynkę? Może nie jest tylko mój? Bo Dżigi to jest tylko Kasi. Jest bardzo muzykalny, dlatego Kasia tak ślicznie gra i komponuje. A może Pimpuś też ma jakieś wybitne zdolności?… Może bardzo dobrze szyje i jeśli jest tylko mój, to zostanę bardzo dobrą krawcową i wszystkie klientki będą mnie chwalić i cieszyć się z uszytych przeze mnie sukienek. Nie będę drogo brała, ale i zbyt tanio nie mogę, bo mamusia mówi, że jak krawcowa tanio szyje, to ludzie gadają, że nie umie szyć. No bo jakby umiała, toby tak tanio nie brała. Więc będę brała nie za drogo i nie za tanio. Przez trzy lata w szkole odzieżowej można się dużo nauczyć. Kroju i różnych ściegów. Chciałabym też umieć szyć suknie ślubne. I dziewczynkom sukienki do komunii świętej. Mnie szyła do komunii pani Marysia, żona pana Krzyśka. Miałam bardzo ładną sukienkę, ale nie starczyło materiału, więc nie sięgała do samego dołu, pięć centymetrów zabrakło. Innym dziewczynkom widać było buciki dopiero wtedy, jak szły. A znów inna dziewczynka miała za długą sukienkę i jak podchodziła do ołtarza, to się potknęła i przewróciła. Wszyscy w kościele zaśmiali się, tylko ona się popłakała. To już lepiej mieć sukienkę za krótką, niż za długą. Przed kościołem było błoto. W kościele podłoga też była zabrudzona. Jak ta dziewczynka wstała, to okazało się, że całą sukienkę z przodu ma brudną. Chciała uciec z kościoła, ale jej mamusia złapała ją i na siłę poprowadziła do ołtarza taką brudną. Ksiądz włożył jej do ust opłatek, ale ponieważ strasznie ryczała, to się zakrztusiła i opłatek wypluła. Dostała za to od mamusi po głowie, ale ksiądz powiedział, że to nic nie szkodzi i dał jej drugi opłatek, i ten drugi już połknęła, chociaż ryczała jeszcze głośniej.
A znów mnie opłatek przykleił się do podniebienia. I nie mogłam go ściągnąć językiem, musiałam paznokciem podważać. Ale nikt nie widział, jak go drapałam. Nie powinnam tego robić, bo to przecież ciało Jezusa, ale co miałam zrobić, jak się przykleiło. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Tadziu miał wtedy cztery latka, nażarł się tortu, nie zdążył dolecieć do ubikacji i pobrudził sobie całe spodenki. W normalny dzień to oj, dostałby ode mnie., a tak, to zdjęłam mu spodenki i go umyłam. Nie krzyczałam na niego, ani się go nie brzydziłam. I postanowiłam sobie, że już nigdy w życiu na niego nie krzyknę, ani nic, ale potem zapomniałam i nawet parę razy od tamtego czasu się pokłóciłam. A raz to się nawet odszczeknęłam mamusi. Całkiem niedawno, w tamtym roku. Dostałam za to w papę aż miło. W dodatku mamusia nie odzywała się do mnie bardzo długo, ale w końcu dała się przeprosić. I tak miałam szczęście. Jedna dziewczynka krzyknęła na swoją mamusię i całą twarz jej wykrzywiło i już do śmierci nie puściło. Została starą panną i nie miała dzieci, no bo kto by chciał za żonę taką pannę z wykrzywioną twarzą… Do pokoju wchodzi Tadziu. Wsuwa się po ciemku do łóżka.
– Śpisz? – pyta.
– Nie – mówię.
– Ale był film. O takiej babie, co zabijała chłopów. A potem zabiła ją druga baba, bo się okazało, że ta druga była przebranym inspektorem policji. Szkoda, że nie widziałaś. Miała super pistolet. Malutki, ale jak huknęło, to pół głowy tamtej babie urwało. Wyciągła paczkę papierosów, żeby tamtą poczęstować, a to nie były papierosy, tylko pistolet… i jeb!
– Nie mów tak brzydko.
– I tylko jedną kulkę miała. Jakby nie trafiła, to po niej, bo tamta miała w ręku rewolwer, taki duży, na dużo kulek.
– A pacierz odmówiłeś? – pytam.
– Pewno.
– Kiedy?
– Jeszcze przed telewizją.
– Terę fere, akurat – mówię, i przypominam sobie, że ja też nie odmówiłam. Schodzę z tapczanu i ściągam za frak Tadzia. Klękamy i zaczynamy odmawiać chórem:
– Ojcze nasz któryś jest w niebie święć się imię Twoje przyjdź królestwo Twoje bądź wola Twoja jako w niebie tako i na ziemi chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie ale nas zbaw ode złego Amen.
– Zdrowaś Mario łaskiś pełna Pan z Tobą błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus Święta Mario matko Boża módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej Amen.
– Chwała Ojcu Synowi i Duchowi Świętemu jak było na początku teraz i zawsze na wieki wieków Amen.
Tadziu chce się już pakować na tapczan, ale ja go cap za nogę i mówię: – A Aniele Boży?
To schodzi i mówimy: – Aniele Boży stróżu mój Ty zawsze przy mnie stój rano wieczór we dnie w nocy bądź mi zawsze ku pomocy Najświętsza Panno strzeż serca mego najsłodszy Jezu nie wychodź z niego aż do oddania Bogu ducha mego…
Nagle, na samym wierzchu panny z rybą, w miejscu, gdzie kiedyś była głowa, widzę napis wyrysowany czerwoną kredą. Widzę go dokładnie, tak samo, jak wtedy, zanim nie spadłam.
Spadłam i zniknął, zapomniałam o nim, a teraz widzę go znów. Jarzy się krwistą czerwienią w ciemności.
„KASIA UCIEKŁA MARYSIA DO PIEKŁA”
Czy to mi się śni?
Siedzimy z Kasią na balkonie. Miałyśmy się uczyć, ale książka leży na stoliku, a my rozwalone na leżakach i nic nam się nie chce, bo gorąco.
Przed nami stoi wentylator i kręci głową. Dmucha na Kasię i znów na mnie, a po drodze bawi się z kartkami książki. Gdyby był żywy, to już dawno znudziłoby mu się chłodzenie dwóch leniwych dziewczynek. Już trzeci dzień nic nie robimy, tylko opalamy się na balkonie. Ja jestem brązowa, a Kasia złota. Mamy na sobie identyczne podkoszulki. Są żółte, na jednej napis „GLIMP”, a na drugiej „GLUMP”. Gdy założyłyśmy je pierwszy raz, to Kasia cały dzień mówiła na mnie Glump, a ja na nią Glimp.
Pod powiekami różowo od słońca, a ja mam okropne wyrzuty sumienia.
Godzinę temu zgrzeszyłam, i to ciężko. A było to tak:
Wracamy z Kasią ze szkoły i liżemy waniliowe lody w waflowych kubeczkach.
– Katarzyno – mówię – co bym zobaczyła, gdybym była bardzo odważna?
Co?
– No, to piękno, co jak się go zobaczy, to potrafi nawet zabić… To jak ono wygląda?
– Proszę, nie pytaj, bo i tak ci nie powiem.
– Ja też cię proszę, powiedz.
– Przestań, bo ci jeszcze powiem i skończy się to dla ciebie identycznie, jak dla Ewy.
– To Ewie powiedziałaś, a mnie nie chcesz?
– Co? – Kasia spogląda na mnie zdziwiona. – Ja? Ewie?
– Sama o niej wspomniałaś – mówię. – Ewa Bogdaj. Kasia śmieje się.
– Głupia – mówi – miałam na myśli Ewę z raju. A zresztą ja nic nie wiem, tak tylko wtedy żartowałam.
– Nie wierzę ci.
– Mam się przysiąc?
– No, przysięgnij się…
– To przysięgam na tego loda, że nic nie wiem. Jeśli skłamałam, to mi wypadnie z ręki.
A ja buch w jej loda, już leży na ziemi. Kasia patrzy na niego z żalem.
– No i coś ty zrobiła?
– Masz mój – mówię i daję jej mojego.
– Twojego nie potrzebuję – odpowiada nadąsana.
– To nie chcesz?
– Nie!
– To ja go też nie chcę! – I buch, mojego też rzucam na ziemię. Na chodniku leżą już dwa lody.
– Wstrętna wariatka – mówi Kasia.
– A ty skłamałaś, bo ci wypadł.
– Bo mi go wytrąciłaś.
– Katarzyno, tak bardzo cię proszę, powiedz mi o tym pięknie, bo chyba naprawdę zwariuję, jak mi nie powiesz. Ciągle o tym myślę.
– Żałuję, że w ogóle ci o tym wspomniałam.
– Ale wspomniałaś. Powiedz.
– Zrozum kochanie – mówi Kasia słodko – to wiedza tajemna, tylko dla wybranych.
– To znaczy, że jestem gorsza od ciebie?
– Tego nie powiedziałam.
– Powiedz chociaż troszeczkę, co ci zależy…
– Ty sama musisz do tego dotrzeć.
– To chociaż powiedz, jak mam to zrobić. To wezmę i dotrę.
– To się może okazać za trudne dla ciebie. Może nie urodziłaś się na to, żeby to zobaczyć… Może urodziłaś się po to, żeby po prostu żyć.
– Skąd wiesz, po co się urodziłam?
Kasia wzdycha. Rozgniata bucikiem leżące na chodniku wafle z lodami. Pękają z cichutkim trzaskiem. Kasia spogląda na mnie, gryząc wargę. Wreszcie mówi:
– To chcesz się dowiedzieć?
– Tak.
– Dobrze. Widzisz tę babcię?
Pokazuje palcem na starszą panią, siedzącą samotnie na ławce przy skwerku.
– Widzę.
– Idź do niej i powiedz jej głośno: „ty biedna, stara krowo”.
– Coś ty! – mówię oburzona.
– To znaczy, że nie chcesz wiedzieć.
– Jak jej tak powiem, to się dowiem?
– To może być początkiem tej wiedzy – mówi Kasia tajemniczo. – Od czegoś trzeba zacząć.
– W takim razie – mówię stanowczo – nie chcę niczego wiedzieć ani widzieć.
– Świetnie, to mi się podoba – mówi Kasia, bierze mnie za rękę i odchodzimy od naszych zmarnowanych lodów. Ale ja nagle przystaję, bo strasznie chce mi się wiedzieć.
– Poczekaj na mnie – mówię i idę do staruszki, na skwerek. Trudno, powiem. Najwyżej walnie mnie laską po nogach i będę miała za swoje.
Staję przed nią. Nabieram w płuca powietrza i mówię głośno:
– Ty biedna, stara krowo!
Staruszka spogląda na mnie, brwi marszczy i, uśmiechając się, przykłada dłoń do ucha.
– Co mówiłaś, dziecinko?
– Przepraszam bardzo – mówię i biegnę do Kasi. – Ona była głucha. Kasia zaczyna się chichrać. Chichra się i chichra. Mnie tam jakoś nie do śmiechu.
– Masz szczęście – mówi wreszcie Kasia – to było ostrzeżenie. Widocznie nie powinnaś wiedzieć.
– Mogę to powiedzieć do innej staruszki – mówię. Kasia poważnieje.
– Nie radzę. Okazuje się, że to dla ciebie zbyt łatwe. Nie doceniłam twojej bezczelności. Nie wstyd ci tak brzydko mówić do staruszki, która przecież mogłaby być twoją babcią?
– Ty mi kazałaś – mówię ze złością.
– Ja tylko powiedziałam, że jeśli jej tak powiesz, to może się o czymś dowiesz. To był twój wybór, mogłaś tam nie chodzić. I co, miałam rację? Czy nie dowiedziałaś się czegoś o sobie?
Kasia spogląda na mnie dziwnie, jakby mną pogardzała. A mnie robi się strasznie wstyd. Jak ja mogłam tak postąpić? Co to się ze mną stało? Taka miła staruszka, a ja tak brzydko do niej powiedziałam. Co z tego, że nie słyszała. Boże, co ja zrobiłam. Wszystko powiem księdzu, niech mi zada pokutę, będę klęczała i modliła się przez cały dzień.
– Och, jaka słodka istotka – mówi Kasia z ironią. – Podstawi nogę staruszce, potem się szybciutko wyspowiada i znów będzie miała sumienie czyściutkie, będzie je mogła lizać jak loda.
Znowu słuchała moich myśli. Nie wiem, gdzie mam podziać oczy. Spuszczam głowę, chce mi się płakać.
– Wiem – mówię – jestem ohydna świnia. Ale wcale nie podstawiłam jej nogi.
Kasia wybucha śmiechem. Przytula mnie do siebie.
– Moja mała, słodziutka świnka – mówi pieszczotliwie. – Nie przejmuj się, to moja wina. Chodź, kupimy sobie nowe lody. Te nowe lody lizałyśmy aż do samego domu.
I proszę. Niczego się nie dowiedziałam, a w dodatku zgrzeszyłam. I Kasia mną na pewno pogardza.
Osłaniając dłonią oczy przed słońcem, spoglądam na Kasię. Tak ślicznie wygląda z tym rozwichrzonym, różowozłotym kokiem. Chyba nie zasnęła?
– Katarzyno… Co? – pyta sennie.
– Z tą staruszką na ławce – mówię – to ja cię zbujałam. Wcale jej tak brzydko nie powiedziałam. Zapytałam ją, która godzina, a ona mi powiedziała, że nie ma zegarka. Zbujałam cię tylko dlatego, bo strasznie chciałam, żebyś mi o tym Pięknie opowiedziała.
Kasia uśmiecha się nie otwierając oczu.
– Domyślałam się tego – mówi. – Przecież wiem, Minko, że takie ohydne słowa nigdy by ci nie przeszły przez twoje usta. I za to cię kocham.
Boże, jaka ja jestem podła. Kasia mnie kocha, a ja ją okłamałam. Nie zasługuję na jej miłość.
– Katarzyno – mówię.
– Co znowu?
– Ja cię wtedy nie zbujałam. Teraz cię zbujałam. Bo te ohydne słowa przeszły przez moje usta. Jestem chamka i kłamczucha. Kasia odwraca do mnie twarz. Patrzy na mnie i uśmiecha się.
– A za to – mówi – kocham cię jeszcze bardziej.
– Za co?
– Że nawet skłamać nie umiesz!
I Kasia dostaje ataku śmiechu. Trzymając się za brzuch, skręca się na leżaku i śmieje się, i śmieje się, i nie może przestać.
A wentylatorek między nami kręci głową przecząco, jakby mówił do mnie: „Nie, nie, nawet kłamać nie umiesz. Nie, nie, nigdy ci Kasia o tym Pięknie nie powie. Nie, nie, nigdy tego Piękna nie zobaczysz”.
Jestem w kościele i klęczę, ale nie w ławkach, tylko obok, na kamiennej posadzce. Jakiś okruch uwiera mnie w prawe kolano, ale niech uwiera, niech się męczę.
Spowiadałam się księdzu i już miałam powiedzieć o tej staruszce, ale się zlękłam i nie powiedziałam. Zamiast tego powiedziałam, że nie byłam na dwóch niedzielnych mszach. A to przecież nieprawda.
To ksiądz zadał mi lekką pokutę, bo skąd miał wiedzieć, jakim to gagatkiem jestem naprawdę. To postanowiłam sobie, że będę klęczeć przez dwie godziny i ani minuty krócej. I nie poruszę się i nie wstanę, choćby nie wiem co.
A tu dopiero dwadzieścia minut minęło i już nie mogę z tym okruchem pod kolanem. W kościele jest ciemno, tylko przy ołtarzu pali się trochę światełek. Czasem przyjdzie jakaś babcia, posiedzi, pomodli się i pójdzie.
Ja klęczę za filarem, nikt mnie nie widzi.
Przebacz mi Panie Boże. Używałam wulgarnych słów w stosunku do starszej osoby i jestem kłamczucha. Okłamałam Kasię i choć zaraz się przyznałam, to jednak okłamałam. A już mamusię to ciągle okłamuję. Ona sama się męczy z zakupami, z dziećmi, z całym domem, a ja nic nie robię, tylko ciągle przesiaduję u Kasi.
Chciałabym z nią być przez całe dni i noce, i nigdy się z nią nie rozstawać. Dlaczego nie urodziłam się jej prawdziwą siostrą? Wtedy byśmy zawsze były razem. Na przykład Zosia i Krysia. Urodziły się bliźniaczkami i ciągle są razem i wszędzie chodzą razem. To czemu my z Kasią tak nie możemy?
Dlaczego mamusia Kasi nie urodziła mnie razem z nią? Albo czemu moja mamusia nie urodziła jej ze mną? Z tym, że byłoby lepiej, gdyby to mamusia Kasi nas urodziła, bo gdyby nas urodziła moja mamusia, to skąd by Kasia wzięła pieniądze na te wszystkie swoje syntezatory i komputery? No i może nie byłaby taka zdolna.
Bo ja to nie jestem zdolna. A może jestem, tylko że jeszcze nie wiem, do czego. Lubię szyć, ale szyłam tylko w ręku, to nawet jeszcze nie wiadomo, czy będę umiała szyć na maszynie. To się dopiero okaże w szkole odzieżowej, jeśli oczywiście zdam egzaminy.
Nie wiem, co ze mną będzie, gdy Kasia pojedzie do tej Afryki.
Chyba będę płakać po całych dniach. Kocham bardzo moją mamusię i Zenusia, dziewczynki, Tadzia i tatę, ale najbardziej kocham moją Kasię. Czemu tak jest, nie wiem. Nawet jeśli ona przestanie mnie kochać, to ja nigdy o niej nie zapomnę i będę ją kochać do końca moich dni. Panie Boże, co mam zrobić, żeby ona nie pojechała.
Bo Kasia znów zaczęła komponować i mówi, że jak zdąży, to najwyżej zrezygnuje z płyty i zawiezie swojemu tatusiowi kasetę magnetofonową. A przecież miałyśmy całe dwa miesiące wakacji spędzić w domu jej babci i już nawet moja mamusia się na to zgodziła.
Panie Boże, już nie mogę, ten okruch całkiem mi się wcisnął w kolano, a jeszcze tyle czasu muszę klęczeć. Skończy się ta godzina i czeka mnie jeszcze cała następna. Boże, dopomóż mi, żebym wytrwała w swoim postanowieniu. Tak mnie boli, jak jeszcze nic nigdy nie bolało.
I Panie Boże, zrób coś, żeby Kasia nie pojechała w tym roku do tej Afryki, niech pojedzie dopiero za rok. Daj mi jeszcze ten rok z Kasią, a potem będę już posłuszna i dobra, i już nigdy więcej nie skłamię, ani nic. Jeśli nie wyjedzie, to przyrzekam, będę tak klęczeć codziennie przez godzinę. Żeby tylko nie wyjechała.
Będę klęczeć tak jak teraz, wyprostowana, a nie siedząc na piętach, bo tak jest sto razy gorzej i już cała się trzęsę i nie mogę wytrzymać, choć dopiero pół godziny minęło mojego klęczenia.
Ale doklęczę do końca tej godziny i będę klęczała przez następną, tylko spraw, Boże, żeby Kasia nie wyjechała i żebyśmy spędziły wakacje u jej babci, w Sobótce.
Będę jej pomagać, na pewno stworzy wielką kompozycję, najpiękniejszą na świecie. Po co jej się tak spieszyć, jest jeszcze młoda, ma dopiero piętnaście lat i jeszcze przez tyle lat będzie sobie komponować i grać.
I daj mi, Panie Boże, wytrzymać to klęczenie, bo chyba zaraz zwariuję z tego bólu. Już cała jestem mokra. Już całe pół godziny klęczę. To bardzo dużo pół godziny, a czeka mnie jeszcze półtora.
Pomóż mi Boże wytrzymać.
Już naprawdę nie mogę. Żebym chociaż mogła przysiąść na piętach…
ale przecież nie wolno. Zabierz mi chociaż ten okruch spod kolana.
To na pewno jakiś mały kamyczek. Kto przynosi do kościoła kamyczki? A chciałam klęknąć trochę dalej… Już nie mogę!
Co to znaczy „nie mogę”? Muszę, i już. Wytrzymam. Jak mi dasz Boże ten rok z Kasią, to zabiorę ten kamyczek, co jest pod moim kolanem i codziennie będę na nim klęczała. Jakoś się przyzwyczaję. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ludzie tak ciężko chorują, nieraz coś ich boli przez całe lata, a wytrzymują. To ja też wytrzymam.
Z tyłu słychać kroki, jakaś pani, bo obcasy stukają.
Przestaję się trząść, składam ręce i pochylam głowę. Pani przechodzi obok i siada w ławce niedaleko, tyłem do mnie. Znów się trzęsę. Jestem tak spocona, jakbym przebiegła sto kilometrów. Już nie mogę, ale muszę. Anieli, ratujcie! Ten czas tak powoli się wlecze. Pani się ogląda. Uspokajam się na chwilę. Nie wolno mi tak głośno oddychać, bo słychać w całym kościele. Och Kasiu, ratuj mnie. Daj mi jeszcze tylko ten rok. Potem będę się starała zapomnieć o tobie, przecież będę musiała jakoś żyć i uczyć się w odzieżowej szkole: Nie mogę!.
Przebacz mi Boże, nie mogłam dłużej.
Najpierw siadłam na piętach, a zaraz potem na bok się przewróciłam. Teraz siedzę na posadzce i chcę kolana rozprostować, a nie mogę.
Powolutku trzeba. Ten kamyczek taki malutki jak u zapałki główka, a może nawet trochę mniejszy. Wydłubuję go z kolana, w chusteczkę od nosa zawijam, za pasek spódniczki chowam.
Wszystko przepadło, teraz Pan Bóg już mnie nie wysłucha. Obiecałam i nie dotrzymałam.
Ała…
Jak mi się dziwnie idzie. Jakbym patyki miała, a nie nogi.
Siadam z trudem w ławce. Nogi mam wielkie, nadmuchane jak balony i pełno w nich mrówek, choć wyglądają normalnie. Na drugi raz na pewno mi się uda.
Na tym samym kamyczku uklęknę i zobaczysz Boże, że wytrzymam dwie godziny. W moim pokoiku uklęknę dziś w nocy, jak już Tadziu zaśnie. Bądź cierpliwy, Panie Boże. Przysięgam, teraz już wytrzymam. Dziś w nocy. Tylko trochę odpocznę, a w nocy…
Kasia urywa grę w pół taktu i mówi ze złością:
– Co się tak na mnie bez przerwy gapisz!
– Dopiero co spojrzałam – mówię. – Bo nie wiedziałam, jak to rozwiązać, więc się zamyśliłam i podniosłam oczy…
– Już dobrze, cicho!
Znów zaczyna grać. Aż huczy w pokoju od muzyki, aż czuję ją na swoim ciele, jakby wichrem wiało z głośników. Pochylam się nad zeszytem Kasi. Swoje lekcje odrobię później, w domu. Od początku tygodnia Kasia zupełnie nie ma głowy do nauki. W poniedziałek dostała dwóję z matematyki. Chyba znów by przestała przychodzić do szkoły, gdybym nie odrabiała za nią lekcji i gdybym jej ciągle nie prosiła, żeby przychodziła. Obiecałam jej mamie, że ją przypilnuję. To robię, co mogę. W szkole muszę na nią bez przerwy uważać, żeby się nie pokłóciła z nauczycielami, bo ciągle jest rozdrażniona i o byle co robi mi awantury. Wczoraj pani od fizyki wywołała ją do tablicy, a ja dobrze wiedziałam, że akurat nic nie umie, i strasznie się bałam, że się zaraz z panią pokłóci, bo i pani Zelenow jest okropnie nerwowa. Więc nagle zaczęłam jęczeć, złapałam się za brzuch i upadłam na podłogę. Tak strasznie jęczałam i zwijałam się z bólu, że pani chciała lecieć dzwonić po pogotowie, ale na szczęście zadzwonił dzwonek i zaraz mi przeszło, i Kasia na ten raz była uratowana. Nauczyłam się podrabiać charakter jej pisma. To było bardzo trudne, bo ja, jako ja, to stawiam równiutkie literki, a Kasi każda literka inna, raz pochylona w lewo, raz w prawo, raz duża, a raz taka malutka, że nie wiadomo, czy to literka, czy może kropka. Ale w końcu się nauczyłam i to tak, że nawet Kasia nie wie, co ona pisała, a co ja.
Za to teraz ja, gdy odrabiam swoje lekcje, to ciągle się zapominam i nieraz zdarzy mi się, że postawię na kartce takiego kulfona, że aż wstyd.
Do końca roku szkolnego już niewiele dni. Niektórzy nauczyciele już machnęli ręką i wystawili nam stopnie, ale inni cisną do końca, jak na przykład pani od fizyki i pan od matematyki. O niektórych rzeczach człowiek już zapomniał, a tu trzeba się ich uczyć na nowo.
Mamusia już kilka razy pytała mnie o te próby do akademii, ale zawsze coś tam wymyśliłam i opowiadałam różne głupoty. Raz chciała, żebym powiedziała ten wiersz, co mam mówić na akademii. Na szczęście przypomniałam sobie ten o tym, że, już płuca wyplute nie bolą”., i głośno go zarecytowałam. Mamusi bardzo się spodobało i powiedziała, że nawet nie przypuszczała, że ma taką zdolną córkę. Dziewczynkom i Tadziowi też się podobało, tylko że potem Zosia przez pół dnia pluła i pluła, a jak się jej spytałam, czemu tak pluje, to powiedziała, że płuca wypluwa. A ja już zapomniałam o tym wierszu i przestraszyłam się, że może jest chora, ale ona powiedziała, że wcale nie, że pluje tak na wszelki wypadek, bo jak je wypluje, to już nigdy jej nie zabolą. Strasznie się śmiałam i powtórzyłam jej słowa mamusi, a mamusia na to: – Patrzcie, jaka spryciula. Tadziu powiedział, że tata to całe płuca ma chyba czarne, bo jak pluje, to czarną śliną. Wtedy Zosia sobie przypomniała, jak kiedyś gotowałam zupę raj stopową, która była czarna, i powiedziała, że może tata się pomylił, najadł się jej i do teraz nią pluje. Ale mamusia powiedziała, że to przez kopalnię, że to węglem tata pluje. To Tadziu powiedział, że jak dorośnie, to też będzie pracował w kopalni i zapluje na czarno cały balkon sąsiadki z dołu, która ciągle nas się czepia, że stukamy i przez to dziewczynki boją się biegać po mieszkaniu.
Mamusia nie wypuszcza ich na dwór, bo niedawno jedną dziewczynkę z naszego osiedla przejechał samochód i umarła. To dziewczynki przysięgają, że będą się bawiły tylko koło trzepaka, ale mamusia boi się, no bo teraz tak jeżdżą tymi samochodami, że co to dla nich na trzepak najechać. Jest bardzo niezadowolona, że tu mieszkamy. Mówi, że gdyby pani Marysia z panem Krzyśkiem nie przebili już drzwi od swojego mieszkania do naszego, to najchętniej spakowałaby manatki i wróciła do Jawiszowa, bo choć tam było ciasno i niewygodnie, to jakoś inaczej. Już się cieszy na wrzesień, gdy pojedziemy całą rodziną wykopywać z naszego pola ziemniaki. Tata był tam raz rowerem i mówił, że w porządku, że rosną.
O, jaka cisza się zrobiła. Kasia na taką ciszę mówi zawsze: „ta słynna, brzęcząca cisza”.
Kasia cofa taśmę w magnetofonie, puszcza ją od początku i klap, siada obok mnie, na kanapie.
– Uwaga – mówi. To odkładam długopis, który i tak tylko gryzłam przez ten czas, i siadam wygodnie. Z głośników wylatuje muzyka, a my siedzimy i słuchamy.
– I jak? – pyta Kasia.
– Bardzo ładnie – mówię.
– To słuchaj, zaraz zepsuję – mówi i krzywi się. Nagle się uśmiecha. – Nie, bardzo dobrze. Nawet fajnie wyszło to zafalowanie. Słyszałaś?
– Yhm.
Muzyka się kończy, Kasia leci zastopować taśmę.
– To może obiad teraz odgrzeję? – mówię.
– Nie, nie, nie chce mi się jeść – odpowiada Kasia. – Odgrzej tylko sobie.
Włącza magnetofon na nagrywanie i siada za syntezatorem. Znowu muzyka.
Jestem głodna, ale nie będę odgrzewała tylko dla siebie. Najwyżej zjem coś, jak przyjdę do domu. Trochę mi szkoda, bo dzisiaj panna Zenobia miała dobry humor, a jak ma dobry humor, to obiad jest fantastyczny. Dostała list od syna z RFN – u. Pisał, że już dostał kartę pracy i że wnuczka panny Zenobii już siada. Wnuczka ma na imię Greta. Panna Zenobia trochę się martwi, że od maleńkiego będzie szwargotać po niemiecku.
O, herbata wystygła.
Pójdę, zrobię nowej. Wstaję i wychodzę. Kiedyś to bałam się ruszyć, gdy Kasia nagrywała, ale teraz wiem, że magnetofon nagrywa bezpośrednio z syntezatora i można wrzeszczeć i skakać, a nagra się tylko muzyka.
Robię w łazience siku, myję ręce pachnącym mydełkiem. Idę do kuchni. Nastawiam wodę na herbatę. Zaglądam do garnków. Podkradam jednego zimnego kartofelka z koperkiem. Potem drugiego. I jeszcze jednego. A na patelni są kotlety. Jakie mięciutkie. Bardzo smaczny, zjadłam już całego. Biorę chochlę, zanurzam w zupie. A to chłodnik. Pyszny. Zjadam dwie wielkie chochle. W ten sposób jestem już po obiedzie. A tu już się woda gotuje. Robię dwie szklanki herbaty, stawiam je na tacy. Miały być desery… Zaglądam do lodówki. Są. Galaretki z wiśniami i bitą śmietaną. Stawiam je na tacy i idę ostrożnie do pokoju.
Wchodzę. Cisza. Kasia leży na kanapie i patrzy w sufit. Stawiam tacę na stoliku obok niej.
– Może chociaż galaretkę zjesz? – pytam.
– Dawaj.
Podaję jej salaterkę i łyżeczkę. Nie wstaje, je na leżąco.
– Dobra?
– Może być.
To ja też zaczynam jeść. Bardzo dobra. Kasia odstawia na stolik pustą salaterkę i mówi:
– Doszłam do potwornego wniosku. Jestem zbyt inteligentna na to, żeby zostać wielkim kompozytorem.
– Dlaczego?
– Bo dlatego. Za dużo myślę, a za mało czuję. I nawet nie mam o tym z kim pogadać. Szkoda, że Mateusz nie żyje. Albo żebyś ty się choć trochę znała, ale ty ciągle sobie coś wyobrażasz. Łąki, kwiatki, aniołki i ptaszki…
– A ty sobie niczego nie wyobrażasz, jak grasz? – pytam.
– Jeszcze by tego brakowało! – oburza się Kasia. Bierze łyżeczkę, uderza nią w salaterkę. – Dźwięk to dźwięk. Mało ci?
Rzuca łyżeczką w kąt i zaczyna jęczeć. Często tak kaprysi. Leży, patrzy w sufit i jęczy. I tak dobrze, że dzisiaj nie rzuca się po tapczanie, ani nie tarza się po dywanie.
Nie odzywam się, siedzę cichutko. Najczęściej to jej kapryszenie kończy się tak, że przychodzi do mnie, przytula się i muszę ją głaskać.
– Nie mogę, nie mogę – mówi. – Nie mogę!… Minka, co ja mam zrobić, no powiedz, co ja mam zrobić?!
– Nie wiem.
– To pokrzycz trochę, co?
– Dobrze – mówię i zaczynam krzyczeć.
Krzyczę głośno, coraz głośniej. Mój krzyk też jej czasem pomaga.
Krzyczę, a ona patrzy na mnie. Już nie mam siły.
O, jaka miła cisza.
Kasia siada, podwijając nogi pod siebie. Chyba jej przeszło.
– Bo widzisz – mówi – treścią muzyki jest jej forma. Forma opowiada formę. I cześć, to wszystko. Kryształowa próżnia. Rozumiesz?
– To dlaczego – pytam – jak grasz, to niekiedy mi smutno, a innym razem wesoło?
– To sprawa percepcji. Impulsy dźwiękowe wpadają przez ucho do mózgu i zależnie od swoich właściwości pobudzają tam różne ośrodki. Proste?
Wzruszam ramionami.
– Jejku, jak ty dzisiaj ślicznie wyglądasz – mówi nagle Kasia.
– Naprawdę? – mówię i uśmiecham się.
– Naprawdę, to jak zezowata ropucha w sosie z rozgniecionych karaluchów.
– Wcale nie jestem zezowata. Kasia śmieje się.
– Pokazałam ci tylko działanie impulsów na korę mózgową – mówi. – Mówienie to takie naciskanie klawiszy, jak w muzyce. Co zdanie, to inny klawisz. Z tym, że droga impulsów słownych jest pośrednia, a więc trochę dłuższa. Słowo musi najpierw trafić do intelektu, a dopiero intelekt porusza tony uczuciowe. A muzyka obywa się bez pośredników.
Kasia ziewa.
– Czemu ja się nie urodziłam głucha – mówi żałośnie. Kładzie się na kanapie. – Chciałabym być głucha, ślepa, niema i sparaliżowana.
– Wypluj te słowa.
– Nie mam siły nawet splunąć. Chyba pójdę spać…
– To ja już pójdę do domu – mówię.
– Yhm – mruczy Kasia sennie.
– Ale nie skończyłam jeszcze odrabiać twoich lekcji. To nic, wezmę i przyniosę ci jutro do szkoły.
– Yhm… – Kasia zamyka oczy i przytula twarz do wałka kanapy.
Pakuję jej zeszyty do mojej teczki.
– Rozbierz się – mówię – nie śpij w ubraniu.
– Dobrze.
– To pa.
– A buzi? – mówi Kasia. Podchodzę, całuję ją na dobranoc. Przebieram się w swoje rzeczy, gaszę światło w przedpokoju i wychodzę, zatrzaskując drzwi na dolny zamek.
W tym momencie słyszę dzwonek telefonu. Gdybym się nie pospieszyła z wyjściem, to bym poleciała i odebrała, a tak Kasi na pewno nie zechce się wstać i będzie dzwonił, aż nie przestanie.
Idę pustymi ulicami. Jak tylko zamkną sklepy, to ludzie zaraz się gdzieś chowają. Do swoich domów, do swoich norek. W górze ani kawalątka niebieskiego nieba. Wisi tam wielki kamień, cały ciemnoszary. Słońce skrobie z tamtej strony, ale nie może się przedostać, bo wszystkie chmury zmówiły się i połączyły się w jedną wielką, kamienną.
Jak który ptaszek zaleciał za wysoko, to będzie musiał nocować po tamtej stronie. Jego mamusia będzie się martwić przez całą noc.
Ale przecież tam, po tamtej stronie, dużo przyjemniej, bo słoneczko tam jest.
Tak tu wszędzie pusto, ani jednego człowieka. Idę i co trzeci krok podskakuję. Domy nade mną takie duże. Ulica taka szeroka i taka płaska.
Idę i podskakuję, chociaż nie mam żadnego powodu do podskakiwania.
Jestem głupia, nic nie wiem, i już dużo więcej się nie dowiem. Za to Kasia jest mądra za nas dwie. Chciałabym wiedzieć tyle, co ona.
I zobaczyć to Piękno, które ona widziała. Jak ono może wyglądać?
Żeby chociaż przed wyjazdem mi powiedziała, jak tam trafić… Ale na pewno wyjedzie i nic mi nie powie. Trudno. Jak tak chce, to niech sobie jedzie do tej Afryki. Będzie mi jej bardzo brak, ale może za to będę spokojniejsza. Kiedyś nie byłam taka. nerwowa, jak teraz. Mam to w środku. Coś się we mnie bez przerwy trzęsie.
Moja mamusia też mówi, że ją ciągle telepie. Mówi, że to przez ten Wałbrzych. Ciągle ją teraz boli serce. Powinnam jej więcej pomagać. Jak tylko Kasia wyjedzie do Afryki, to przez całe wakacje będę mamusi pomagać we wszystkim, żeby sobie tylko siedziała i mną dyrygowała. Ale, jak ją znam, to nie wytrzyma tak tylko siedzieć i dyrygować.
Nagle… ktoś mnie woła.
Rozglądam się, nikogo nie ma. Ach, to z góry woła. Patrzę, stoi ktoś wysoko, na dachu kamienicy. Prawie go nie widzę, bo ciemno.
Macha do mnie ręką. Czy to może kominiarz? Ale wcale nie czarny, tylko jakiś szary. Patrzę, przechyla się powoli do przodu. Rany Boskie, leci w dół.
Leci cicho w ciszy. To jakiś worek leci…?
Chlap!
Upadł tak blisko. Czemu tu tak mokro? Po czym ja stąpam? Ręce widzę i głowę, z której cieknie coś szarego. Nawet ta krew jest szara. To nieżywy tu leży. Rozglądam się, czy nikt nie widział.
Nikogo nie ma.
Odchodzę cicho, na palcach.
Już po dzwonku na pierwszą lekcję, a Kasi nie ma. Pani sprawdza obecność. Jak zawsze zaczyna od Bogdaj.
– Jestem – mówi Ewa.
– Bogdańska.
– Jestem – mówię.
– Daszkiewicz.
– Jestem!
I już Zucharska. Po Zucharskiej zawsze wyczytują Kawczak Marię.
– Kawczak.
– Nieobecna – mówię. Pani robi znaczek i zamyka dziennik. Niektórzy w klasie patrzą na mnie i robią dziwne miny. A ja. nic. Coś mi się pomyliło.
To chyba dlatego, że nie mogłam w nocy zasnąć. Czegoś się bałam, ale nie wiadomo czego. A jak już zasnęłam, to zaraz zadzwonił budzik i trzeba było wstawać. Stoję przy windzie, nadjeżdża, ja wchodzę, jadę, jadę, naraz patrzę: na nogach mam kapcie. Zjechałam na sam dół, a potem wróciłam na górę, po buciki. Tak to jest. Jak się nie śpi w nocy, to śpi się w dzień. Ale jakoś nie chce mi się teraz spać…
Po lekcjach idę do Kasi. Dzwonię do drzwi. Otwiera mi panna Zenobia.
– Wejdź, złotko – mówi. – A Kasia gdzie?
– Nie ma Kasi? – pytam zaskoczona.
– Jak przyszłam, to jej nie było. Wejdź, na pewno zaraz przyjdzie. To wchodzę.
– Obiad będzie za pół godziny – mówi panna Zenobia i idzie do kuchni.
W pokoju Kasi okropny bałagan.
Wczoraj zostawiłam porządek.
Ścielę szybko łóżko, wygładzam na kapie wszystkie zmarszczki no i biorę się za biurko, które wygląda jak kubeł stojący wśród śmieci.
Wszędzie porozrzucane kartki i jakieś zdjęcia, i koperty z listami. Szuflady powyciągane z szafeczek biurka, a jedna to nawet przewrócona dnem do góry. Boże, co tu się stało? Jakby złodziej tu grasował.
Szybciuteńko kartki do kartek składam, listy do listów, a ze zdjęć robię osobną paczuszkę. Wkładam je do szuflad. W szufladach wszystko pomieszane… Jakieś kabelki i druciki, jakieś kolorowe kalki i głowa lalki. Bym to uporządkowała, ale jak Kasi nie ma, to mi jakoś nie wypada grzebać w jej rzeczach. Więc tak tylko z grubsza upycham, żeby można było przynajmniej szuflady wsunąć i szafeczki pozamykać.
Oj, a co to tam wystaje? Jakiś czarny… Co to jest? Ogon długi, czarny, z dolnej szuflady lewej szafeczki wystaje. Jaki długi, ma ponad pół metra.
Ale jestem głupia. Tak się przestraszyłam, a to tylko warkocz z czarnych, lśniących włosów. Po co Kasi czarny warkocz? A może to Kasi włosy, może je ścięła, w warkocz zaplotła i na czarno ufarbowała, tak, jak ja swoje rajstopy. Warkocz niebieską wstążeczką przewiązany na końcu.
Coś w nim jest strasznego, jakby diabła ogon. Wrzucam go do szuflady, szufladę zamykam, drzwiczkami biurka przytrzaskuję. Co z oczu, to z serca.
Biorę się teraz za bałagan na blacie biurka. Znów książki polskie z francuskimi pomieszane. Co tu tak mokro? Patrzę, dłoń mam całą czarną, to tusz się rozlał, albo atrament. Rękę chusteczką od nosa wycieram. Co ja zrobiłam? Moja najładniejsza chusteczka czarna, już się chyba nie odpierze. To z rozpędu tusz z blatu nią ścieram.
I lecę do łazienki. Myję ręce i płuczę chusteczkę. Nic z niej już nie będzie. Co najwyżej ściereczka. Wracam do pokoju i na mokro blat biurka pucuję. O jej, jedna z książek się pobrudziła. Mordkę do mnie mała, czarna figurka wykrzywia. To ten wstrętny diabełek, fuj, za co on się ręką trzyma. Za swojego ptaszka, fuj!
Posprzątałam, co się dało. Chusteczkę wyrzuciłam, ręce wyszorowałam. Panny Zenobii już dawno nie ma, a ja stoję przy oknie i patrzę, czy Kasia nie idzie. Czemu na pannę Zenobię Kasia mówi „panna”, jak ona mężatka i męża ma na emeryturze, i syna w RFN i wnuczkę?
Cała godzina minęła, a mojej Kasiulki nie ma. Tak tu pusto bez niej i zimno. Na dworze na deszcz się zbiera, coraz w pokoju ciemniej. Obiad już na pewno wystygł. Nie zjadłam, jakoś nic nie mogłam przełknąć. Gdzie może być Kasia? Syntezatory stoją smutne, ciche jak nigdy. Wkładam do kontaktu wtyczkę. Zapalają się wesołe światełka.
Klawisz naciskam.
Jak nie zabrzęczy w głośnikach! Cofam szybko palec. Cisza. Inny klawisz wciskam. Coś zadzwoniło. Nie, nie tu, to ktoś do drzwi dzwoni. Biegnę do przedpokoju, drzwi otwieram. Nikogo nie ma. Zamykam drzwi, znów słychać dzwonek. To telefon w pokoju pani Karoliny. Na pewno Kasia dzwoni. Wpadam tam, łapię za słuchawkę.
– Halo! – wołam.
W telefonie ktoś szwargocze nie po polsku, słabo słychać… Chyba jakaś pomyłka. Odkładam słuchawkę. Coraz ciemniej. Wychodzę na balkon. Rozglądam się na wszystkie strony, Kasi nigdzie nie widać, a przecież zaraz będzie padało. Muszę jej poszukać.
Biorę teczkę, zatrzaskuję drzwi za sobą. Zbiegam z hałasem po drewnianych schodach.
Byłam w kawiarni, i w drugiej kawiarni, i w księgarni, i wszędzie tam, gdzie razem chodzimy, ale Kasi nigdzie nie było. Może jest z mamą w tamtej restauracji, gdzie kiedyś byłyśmy, ale tam nie pojadę, bo daleko i autobus nie dojeżdża. Może jej się coś stało?
Nie… co by miało się stać. Latam po Wałbrzychu, cała jestem mokra, bo ciągle deszcz pada, a Kasi nie ma. A może już do domu wróciła?
To biegnę do rynku, zasuwam po schodach, dzwonię, nikt nie otwiera, za drzwiami cisza, nie ma jej tutaj. Nie wróciła. A może na hałdy poszła, zawsze lubiła tam chodzić…
Wskakuję do autobusu, jadę na gapę, bo gdzieś zgubiłam bilety, chodzę po hałdach, wołam: – Katarzyno! Katarzyno! – tu też jej nie ma. To z powrotem do miasta. I ciągle w deszczu, ciągle deszcz pada. Znów jestem u jej drzwi, znów dzwonię, nikt nie otwiera.
Jeszcze raz do obu kawiarni i do Klubu Prasy…
Nie ma Kasi.
Już nóg nie czuję. Boże, spraw, żeby jej się nic nie stało.
Dochodzi godzina piąta. Lecę przez deszcz do kościoła. Pomodlę się, wyschnę trochę.
Zimno tu i pusto, ale chociaż deszcz nie pada.
Przyklękam, żegnam się, wstaję, patrzę… dzięki Ci, Panie Boże, to przecież Kasia siedzi tam w ławce, daleko. Poznałam ją po jej błyszczącej, srebrnej pelerynie, i po włosach jaśniejących w światełkach ołtarza. Pobiec do niej chciałabym, i ucałować, ale nie, może się modli, może się nawróciła… Niech się modli, nie będę przeszkadzać. Siądę cichutko tu, z tyłu. Jak skończy i będzie wracać to mnie zauważy.
I tak siedzimy, ona tam, ja tutaj i się modlimy. Lubię zapach kościoła. Lubię dźwięk dzwoneczków, gdy ministrant kadzidłem w powietrzu macha. I tak pięknie błyszczy wyciągana z tabernakulum monstrancja. Zawsze myślę, że tam, za monstrancją coś jeszcze jest schowane i czemu ksiądz tego nigdy nie wyciągnie… Tam musi coś być. Coś malutkiego, a jakby się to wyjęło, to byłoby wielkie. Jak słońce błysnęłoby, jak tysiąc błyskawic. Tam jest… o Panie Boże, już wiem, tam jest Tajemnica Wiary.
Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Och, jak cudnie mi się zrobiło, jak jasno. Tylko czemu tak zimno tutaj? Szczękają mi z zimna zęby, drżę cała.
Chodźmy już do domu, Kasiu, chodźmy już stąd.
A może usnęła?
Pójdę, zobaczę, może śpi. Podchodzę cichutko, siadam obok niej.
Spogląda na mnie wcale nie zdziwiona. Uśmiecham się, ona nic. Czy mnie nie poznaje?
– Kasiu – szepczę – cały dzień cię szukam.
Ona nic, tylko patrzy na mnie tak, jak gdyby pierwszy raz mnie widziała i chciała się dobrze przyjrzeć.
– Czy chcesz jeszcze poznać – mówi – to coś, o czym nigdy nie chciałam ci powiedzieć?
– Tak – mówię – chcę.
– Będziesz odważna, nie będziesz się bała?
– Nie, nie będę – mówię. Kasia wstaje, dłoń do mnie wyciąga.
Podaję jej moją. Ściska ją mocno, do wyjścia mnie prowadzi. Jestem strasznie ciekawa i bardzo się boję, ale się nie przyznam, muszę To zobaczyć. Stajemy na progu. Leje deszcz, Kasia mówi:
– Zbierz dużo śliny w ustach.
– Czemu?
– Zbieraj ślinę, szybko! To zbieram.
– Teraz napluj.
– Gdzie?
– Tutaj!
Szarpie mnie mocno, odwraca do siebie tyłem. Spluwam. Co ja zrobiłam!…
W miseczce kamiennej, w wodzie święconej, pływa moja ślina. Boże mój, co ja zrobiłam? Patrzę, nie mogę uwierzyć. To moja ślina tu pływa. Moja ślina w wodzie święconej pływa. Słyszę śmiech, to Kasia się śmieje.
– To taka sama woda jak wszędzie – mówi. – Taka sama, jak w wannie, taka sama jak w klozecie.
Osuwam się na kolana, do ziemi twarz przyciskam i szlocham w rozpaczy, jęczę, wyję. Ona mnie szarpie.
– Uspokój się – mówi. – Minka, uspokój się! – Usta mi zatyka. – Uspokój się! – krzyczy.
Gryzę ją w rękę, puszcza mnie. Jęczę z twarzą przy ziemi. – Coś ty mi zrobiła – wyję – coś ty mi zrobiła!
Podrywa mnie z ziemi, uderza w twarz raz i drugi. I wrzeszczy:
– Cicho, wariatko!
Klęczę i już tylko cicho jęczę. Ona klęka przy mnie, obejmuje, w usta całuje.
– Kochanie, przestań – szepcze. Ja nic, tylko jęczę. Wszystko się skończyło, wszystko się skończyło.
– Odejdź – mówię – zostaw mnie. I jęczę, i płaczę. Ona wstaje.
– Coś ty myślała – mówi, stojąc nade mną. – Że to będzie łatwe? Chciałabyś do piekła pojechać na gapę?
Podnoszę na nią osłupiałe oczy. Na jej ustach pogardliwy uśmiech.
– Nie pamiętasz? – mówi. – Przecież ci obiecaliśmy. A ty przysięgałaś, że nie znienawidzisz. Teraz męcz się sama. Mój tydzień dobroci dla zwierząt właśnie się skończył, a i tak trwał o długo za długo. Mam ciebie dosyć.
Zakłada na głowę kaptur, odchodzi.
Klęcząc w przedsionku kościoła patrzę za nią. Idzie w strugach deszczu.
– Kasiu! – krzyczę. Zrywam się z klęczek, biegnę za nią. – Kasiu! Zatrzymuje się, odwraca do mnie. Jej peleryna, jej kaptur lśnią od deszczu. Lśnią mokro jej oczy.
– Czego jeszcze chcesz?
– Kasiu – mówię przez łzy i deszcz – powiedz mi… to Dżigi ci kazał? Powiedz mi, to Dżigi?!
Uśmiecha się ironicznie, brwi unosi.
– Jaka Kasiu, jaka Kasiu… Już rok minął, jak twoją Kasiulkę zjadłem. Nie pamiętam już nawet, czy mi smakowała. Paznokciem w zębach ostrych, bialutkich dłubie, smakuje, cmoka.
– Chyba nawet smaczna – mówi – żałuj, żeś jej nie spróbowała. I odchodzi, I śniąc w deszczu. Znika.
Moja Kasia najdroższa. Odeszła. Wiem, że już nigdy jej nie zobaczę. Po to tylko się ze mną zaprzyjaźniła, żeby mi wręczyć do piekła bilet.
Więc Dżigi to był ON. Czułam, że kręci się gdzieś niedaleko, ale nie wiedziałam, że znajdę go tak blisko, w kimś, kogo tak bardzo pokocham.
Więc dobrze, teraz już wiem.
Gesty są tylko gestami. Słowa są tylko słowami.
Są tylko po to, żeby naciskać klawisze w mózgu. Klawisz z napisem PRZYJAŹŃ, klawisz z napisem SZCZĘŚCIE. Ciach… już przebrzmiały dźwięki. I człowiek musi odejść, bo już nie ma kogo kochać i musi umrzeć, choć przecież będzie żył jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo.
Boże mój, choć już wiem, że nie jesteś mój. Myślałam, że jesteś dobry dla wszystkich ludzi na ziemi, a okazało się, że jesteś dobry tylko dla niektórych.
Wybaczam Ci, ale i Ty mi wybacz, bo Twoja córka musi od Ciebie odejść. Nie wiem, jak naprawdę nazywa się to miejsce, gdzie muszę iść, ale muszę tam iść, bo już nic innego mi nie pozostało.
Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam dobra. Może byłam tylko spragniona i podlizywałam się do studni. Udawałam przed Tobą grzeczną, bo chciałam, żebyś mnie polubił. I może za to ukarałeś mnie, Ojcze. Nie ma już dla mnie miejsca w Twoim domu, który jest domem wszystkich, ale niektórzy muszą odejść, żeby poszukać sobie innego schronienia, choćby na dnie piekła. Ale do dna mam jeszcze daleko i zanim tam trafię, mam jeszcze dużo czasu, och, bardzo dużo czasu.
I tak, jak przed chwilą chciałam lecieć i własnym sweterkiem jak szmatą do podłogi wybrać całą święconą wodę z moją śliną, by nie zabrudzić świętokradztwem moim jakiejś babinki poskręcanych paluszków, tak teraz niech zatroszczy się oto twa służba kościelna, Ojcze mój niedobry.
Żegnaj.