39331.fb2 Panna Nikt - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Panna Nikt - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

KSIĘGA DRUGA

Dwa dni nie było mnie w szkole. Trzeciego dnia przychodzę z zaświadczeniem wypisanym własnoręcznie przez moją mamusię, że: „córka Maria Kawczak bardzo źle się czuła w związku ze swoim zdrowiem, z poważaniem, Sława Kawczak”.

Bo moja mamusia Sława ma na imię.

Pilnowałam, by żadnego błędu nie zrobiła, ale były tylko cztery wyrazy, w których można było go zrobić, więc konsultacje przeszły bez używania słownika ortografii.

Siedzę w ławce sama. Kasi oczywiście nie ma w szkole. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że już nie przyjdzie ani razu przez te kilkanaście dni które zostały do końca i nawet po świadectwo ukończenia szkoły podstawowej przyśle swoją mamę, a może pannę Zenobię.

Zresztą… co mnie to obchodzi.

Na dużej przerwie podchodzi do mnie Ewa Bogdaj i pyta, co się dzieje z Kasią. Mówię, że jest chora.

– To wiem. Wczoraj była jej mama, przyniosła zwolnienie, widziałam, jak rozmawiała z panią Turską. Ale na co jest chora?

– Jeszcze nie wiadomo – mówię. – To coś bardzo skomplikowanego.

– Wyobrażam sobie – mówi Ewa, uśmiechając się prawie że niezauważalnie. – Bo wiesz… bardzo się o nią martwię.

I zakłada rękę za szyję. Zawsze mi się podobał ten jej gest.

– A może wolałabyś, żeby umarła? – pytam.

– Ty coś sobie ubzdurałaś na mój temat – mówi Ewa. – A ja wcale nie jestem taka, jak myślisz.

– Skąd wiesz, co myślę? – pytam i leciutko się uśmiecham uśmiechem lustrzanym do jej wcześniejszego uśmiechu.

– A co myślisz?

– Może to samo, co ty…

– Tak? Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.

– To dziwne – mówię. – Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.

Ewa wybucha śmiechem.

– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – mówi.

– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – powtarzam. Ewa spogląda na mnie podejrzliwie.

– Bawisz się w papugę?

– Bawisz się w papugę? – powtarzam. Ewa poważnieje. Zagryza dolną wargę. Nic nie mówi. Ja też zagryzam dolną wargę, też nic nie mówię. Wydymam usta identycznie jak ona. No i która z nas jest która? W tym momencie zaskakuje nas dzwonek. Korytarze pustoszeją. Tylko my dwie tu stoimy naprzeciwko siebie.

Jak to się skończy?

Nijak. Ewa wzrusza ramionami i odchodzi. Jest już w połowie korytarza, gdy rozlega się głośny gwizd. To ja gwizdnęłam. Ewa przystaje, odwraca się do mnie. Patrzy na mnie z daleka. Uśmiecham się. I ona też się uśmiecha. Niepewnym, speszonym uśmiechem. To ma być ta Ewka Bogdaj, której tak się zawsze bałam?

Wybucham głośnym śmiechem, mój śmiech pracuje na wzmacniaczu echa.

Ewa znika w drzwiach klasy.

Stoję tu sama i zewsząd otacza mnie przezroczyste powietrze. Na lekcji fizyki poczułam na sobie jej spojrzenie. Odwróciłam się, umknęła oczami.

Idę ulicą Marii Konopnickiej. Słyszę gwizd. Patrzę, a to ona.

Siedzi na swoim wielkim, czarnym motorze po drugiej stronie jezdni i macha na mnie.

Podchodzę.

– Zawiozę cię do domu – mówi. – Chcesz? – Chętnie. Sadowię się z tyłu za nią, szukam oparcia dla nóg. A ona: – Obejmij mnie mocno, na zakrętach przechylaj się razem ze mną, a jak będę za szybko jechała, to ukłuj mnie brodą w plecy. To na ogół skutkuje. Ruszamy z hałasem.

Już nas tam nie ma.

Uliczka jedna, druga… i już rynek.

Ewa zatrzymuje motocykl przed bramą Kasi.

– Ja tu przecież nie mieszkam – mówię. Ewa zeskakuje z siodełka, stawia motocykl na widełkach.

– Wiem. Ale na pewno chciałabyś zobaczyć, co u panny Katarzyny Bogdańskiej.

– Fajno, dziękuję. To – cześć.

– Poczekam tu na ciebie.

– To może długo potrwać, może do wieczora… nie wiem. – Nic nie szkodzi. I tak nie mam nic do roboty. Obiecałam, że cię odwiozę do domu.

– Poradzę sobie. Jakiś mądry człowiek wymyślił autobusy.

– Nie był taki mądry jak ten, co wymyślił motocykl – odpowiada z uśmiechem. – Poczekam.

– Dobrze, wrócę za pół godziny – mówię. – To na razie.

I wchodzę do bramy.

Idę schodami do góry.

Już drugie piętro, ale przecież nie nacisnę dzwonka. Trzecie piętro i czwarte. Na dach wychodzę.

Dach jest płaski tutaj. To taki duży taras otoczony kamienną balustradą. Kiedyś tu byłam. Zrobiłyśmy raz z Kasią dwadzieścia samolotów z papieru każda po dziesięć, i urządziłyśmy zawody.

Samoloty krążyły nad rynkiem. Aż trzy wpadły do tego samego otwartego okna po drugiej stronie rynku. Wszystkie trzy były moje.

A Kasi jeden pojechał na odkrytej przyczepie ciężarówki. Inny wzniósł się wysoko i zginął nam z oczu w chmurach. Żaden nie traf ił do tego okna, gdzie były trzy moje.

Później wracałam do domu i widziałam dzieci, bawiące się naszymi samolotami. I byłam bardzo szczęśliwa, że się nie zmarnowały, że jeszcze latają, i że może nawet znajdzie się wśród nich taki, który będzie latał jeszcze jutro i pojutrze.

Podchodzę do balustrady i patrzę w dół, na Ewę, taką stąd malutką przy swoim malutkim motorze. Mija pół godziny, mija czterdzieści minut, ona nie odjeżdża.

Schodzę.

– Katarzyna umarła – mówię z grobową miną. Ewa. patrzy na mnie. Jej oczy nieruchome jak u lalki. Jej rozchylone usta zamrożone w pół słowa.

Ojej, co to się stało? Gdzie się podziała Ewa? O, u moich stóp leży.

– Proszę pana – mówię – tu dziewczynka zemdlała.

Pan bierze ją na ręce, niesie do fontanny. Ja idę za nim. Już całe zbiegowisko przy nas. Chlapnęłam jej wodą w twarz. Otwiera oczy.

Siada na murku i brzegiem bawełnianej koszulki ociera twarz z wody.

Już się wszyscy rozeszli. Ewka jakaś niemrawa, muszę ją znów rozruszać.

– Uwierzyłaś? – pytam.

Podnosi na mnie swoje oczyska. Białka w nich białe, aż niebieskie, źrenice czarne, aż granatowe. Chyba się pomyliłam, to jakaś zwyczajna, dobra dziewczynka.

– U Katarzyny wszystko w porządku – mówię. – Pojechała do babci, do Sobótki.

Ewa wciąga głęboko powietrze. Jej buzia ożyła.

– Nieźle mnie wpuściłaś – mówi. – Masz fantastyczne żarty.

– To taka zabawa, nazywa się „naciskanie klawiszy”, Spodobała ci się?

– Bardzo. Musisz mnie tego nauczyć. Pstrykam palcami.

– Już umiesz.

Nie minęło pięć minut, a jesteśmy już na mojej ulicy. Autobus wlecze się pół godziny.

– To mój blok – mówię. Ewa hamuje, podjeżdża pod bramę. Zsiadam. A Ewa:

– Jeśli masz trochę czasu… mogłybyśmy jeszcze pojeździć. Pewno, że mam czas. Mam go bardzo dużo. Przecież teraz jestem na próbie do akademii, a potem będę doglądała chorej Kasi.

– Mam – mówię.

– A nie boisz się jechać ze mną?

– Dlaczego?

– Nie za szybko jeżdżę?

– Właśnie chciałam się ciebie zapytać, czemu tak się powoli wlokłaś.

– Ty wiesz chociaż co to za motocykl? Popatrz.

Ewa pokazuje palcem złote litery na błyszczącym, czarnym baku. „YAMAHA”. No proszę, jak to wszystko ładnie idzie parami. Fontanna błyszcząca w słońcu też już dwa razy była. Niech się jeszcze tylko pokruszy druga lodowa chmura i będzie można powoli zamykać sklep.

– Jamaha – czytam głośno. – Czy to po japońsku znaczy „żółw”?

– Pożałujesz – mówi Ewa i zsuwa na oczy ciemne okulary w gumowych oprawkach. – Wsiadaj!

Wsiadam, obejmuję ją mocno. Czuję pod palcami jej żebra i delikatne bicie jej serca, zagłuszone po chwili wibracją motoru.

Wolniutko dojeżdżamy do ulicy Wrocławskiej. Nagle Ewa podkręca gaz i zaczyna się wygłupiać między sznurami pojazdów, sunących w przeciwne strony.

Już Wałbrzych daleko za nami. Lecimy z jazgotem silnika i nawet nie wiem, czy jeszcze mamy szosę pod kołami, czy już lecimy w powietrzu ponad nią. Ogłuszona i ślepa, przytulam się do czarnej skóry Ewy kurteczki.

Drzewa migają jak sztachety parkanu.

Eksplodują z hałasem samochody tryskające z przeciwka.

Och, żeby już. Już, teraz, żeby już.

Trach i już!

Żeby już tam być!

Co się dzieje… ona zwalnia, hamuje. Stajemy na poboczu drogi.

Widzę dwa anioły w mundurach, w białych czapkach, w groźnych minach, które milicjanci na służbie noszą na twarzy, zapięte na pasek pod brodą…

– No, szanowne panie, koniec jazdy.

Schodzimy. Ewa zwalnia zatrzask podpórki. Anioły podchodzą bliżej. Jeden to blondyn z jasnym wąsem, drugi brunet z wąsem ciemnym.

– Poczekajcie chłopaki, niech odsapnę – mówi ze śmiechem Ewa Wyciąga z kieszeni kartonik w okładce. Podaje brunetowi. Ten czyta podnosi na nią wzrok.

– Nieładnie, pani Zdzisławo – mówi. Za takie rzeczy zabieramy pojazd.

– Jakie rzeczy, jakie rzeczy? – pyta Ewa słodziutko.

– Sto pięćdziesiąt na godzinę i brak kasków. To są właśnie takie rzeczy.

Panowie mają chyba popsuty radar – śmieje się Ewa. Zdejmuje ciemne okulary. Strzela oczami to na jednego, to na drugiego.

– Skąd się tu panowie wzięli, że ja panów nie znam?

– Na kolegium lepiej nas pani pozna – mówi blondyn.

– Ach, panowie milicjanci nawet jak żartują, to nie żartują – szczebiocze Ewa.

– Pani pozwoli kluczyk – mówi brunet. – Kochani, sekundeczka, dajcie mi się skupić – woła Ewa wyciągając kluczyk z motoru. Blondyn wyciąga rękę, Ewa odskakuje do tyłu.

– Zaraz, zaraz, muszę się z nim czule pożegnać – mówi i całuje kluczyk. Wrzuca go do górnej kieszeni kurtki. Kładzie tam obie dłonie, co wygląda tak, jakby trzymała je na sercu, i mówi żałośnie, ale z kokieterią:

– Ojej, panowie, może da się coś zrobić?… Mój mąż mnie zabije. Jest daltonistą, muszę go wszędzie wozić jego samochodem. A za takie głupstwo mogą mi zabrać prawo jazdy.

– Pani da ten kluczyk – mówi brunet. Ewa wydyma usteczka.

– Chłopaki, miejcie litość nad staruszką w ciąży. Milicjanci śmieją się.

– Nich się panie nie martwią – mówi blondyn. – Podwiozę na komendę samochodem, a kolega wypróbuje motor.

– Trudno – mówi Ewa. Grzebie w kieszeni, wyciąga kluczyk. Podaje go blondynowi. On zaciska dłoń, Ewa cofa rękę. Patrzę… ona dalej ma ten kluczyk. To co trzyma blondyn? Brunet podchodzi do niego, wyciąga rękę.

– Dawaj – mówi – jeszcze takim nie jechałem.

– Nie wiem, czy ci będzie pasował – odpowiada blondyn i pokazuje mu coś, co ma w dłoni. Brunet unosi brwi, spogląda na Ewę. A ona robi wielkie, słodkie oczy i, wdzięcząc się, szczebiocze:

– I po buziaczku.

– W porządku – mówi brunet – buziak przesądził sprawę.

– Jaka sprawa? – dziwi się Ewa. – Nie było żadnej sprawy. Podchodzi do bruneta, całuje go w usta. Teraz blondyna. Objął ją, już się wyśliznęła.

– Dziękuję chłopaki, do następnego razu – mówi Ewa. – Mam na imię Zdzisia. A to Ewunia, moja młodsza siostra.

Pokazuje głową na mnie.

– Franek – przedstawia się blodnyn.

– Edek – mówi brunet. I dorzuca: – Siostrzyczka nie lubi się całować?

– Ona jeszcze dziewica – odpowiada Ewa.

– No tak – mówi Edek – wszystkie damy to dziewice. Franek grozi palcem.

– Na drugi raz mogą być kłopoty – mówi.

– Na drugi raz będzie z języczkiem – mówi Ewa. A Edek:

– To może teraz zrobimy próbę, jak to będzie z języczkiem?

– Pod warunkiem, że nas dogonicie – śmieje się Ewa. Dosiada motoru, sadowię się za nią.

– Tym trupem?

Edek pokazuję na samochód stojący pod drzewem. Ewa kręci rączką gazu. Odjeżdżamy, zostawiając naszych aniołów stróży w tumanie niebieskiego dymu.

W drodze powrotnej wstępujemy do zajazdu. Ewa zamawia dwie cole. Siadamy przy stoliku.

– Miło było, co nie? – mówi Ewa.

– Miło.

– To „miło” dwie dychy kosztowało.

– Dwadzieścia złotych?

– Nie zgrywaj się.

– Dwadzieścia tysięcy?

– Dwadzieścia zielonych. Nie jest to dużo, ale zawsze można coś za to kupić. A już myślałam, że znam ich wszystkich.

Podnoszę szklankę, upijam łyk coli. Och, coś mi umknęło. Coś bardzo ważnego. Już dzisiaj w nocy czułam, jak mi umyka. Leżałam, nie śpiąc, niby chora, i śniłam na jawie jakieś rzeczy, jakieś osoby, które chciały mi coś… Byłam już tak blisko, trzeba było tylko połączyć coś i coś, coś innego.

Tam było pełno pokoi, i wszędzie grali w bilard. Mężczyźni w kraciastych koszulach. Oni… Chciałam uciec, ale miałam na sobie strasznie wąską spódnicę. I jakieś dziecko było tam… byłam jego matką? Ja i jeszcze jedna dziewczyna. I ona… nic już nie pamiętam.

– O czym myślisz? – pyta Ewa. Kładzie rękę na mojej ręce. Cofa ją zaraz. Cała jest w ruchu, a każdy jej ruch jest gwiazdką na niebie.

Tak blisko byłam, tak blisko.

Tęsknota, która nigdy się nie skończy.

Co to było?

Patrzy na mnie Ewa. Uśmiecham się. I ona się do mnie uśmiecha.

– Ach, jak ty się przyczaiłaś – mówi. – Jesteś cudowna. Zawsze chciałam spotkać kogoś takiego, jak ty. Byłam taką idiotką, że od razu się na tobie nie poznałam. A Kaśka była szybsza i mi cię ukradła. Przebaczysz mi?

Rozglądam się i mówię:

– Bardzo przyjemny lokal.

– Tak, bardzo – mówi Ewa.

– Jest ohydny – mówię.

– Potwornie ohydny – przytakuje mi Ewa. – Zrozum, ja się tylko tak zgrywam przy tych moich kretynkach. Nudzi mi się, to się zgrywam…

– Jednak przyjemny – mówię. Ewa wzdycha. I mówi: – Proszę, daj mi szansę.

Wzruszam ramionami.

– Czego ty chcesz ode mnie?

– Och nic. Tylko…

– To za dużo – mówię. – Mogę ci dać połowę.

Wstaję, biorę szklankę i upuszczam ją na podłogę. Trzask. Okruchy szkła. Wszyscy na nas patrzą.

Wychodzę.

Idę parkingiem, za nim drzewa. Nie mogę się wyplątać z tych snów, z tych słów. Siadam na czarnym motorze Ewy. Ujmuję kierownicę.

Z zajazdu wychodzi Ewa. Podchodzi do mnie. Gdzie nie spojrzę, wszędzie ona. Wszędzie jej pełno.

– Chcesz poprowadzić? – pyta.

– Nie umiem.

– Nauczę cię.

Kręcę głową. Odsuwam się do tyłu. Ona siada przede mną. Nie zapala motoru, tylko siedzi z rękoma na kierownicy. Obejmuję ją. Przytulam się do niej.

– Ewuniu…

– Tak?

– Zawieź mnie do piekła.

Ewa odchyla głowę do tyłu, dotyka nią mojej twarzy. Czuję na ustach jej miękkie, pachnące włosy.

– Domyślałam się tego – szepcze. – Zrobię wszystko, co tylko zechcesz…

– Więc zabijmy się – mówię.

– Tak – szepcze – ale jeszcze nie teraz.

Zamykam oczy. Kiedy je otwieram, widzę wielką, białą, bajkową willę w soczystej zieleni drzew. To już Szczawno Zdrój.

– Jak ci się podoba moja mała chatka z piernika?

– W tłoku ujdzie.

– Wpadniesz?

– Może na chwilkę…

W hallu, przy telefonie, stoi tleniona osoba płci żeńskiej, dosyć śliczna, w mini sukieneczce.

– Haj Mimi – mówi Ewa. – Przedstawiam ci Majeczkę, moją nową przyjaciółkę. – Haj – odpowiada blondynka. Uśmiecha się do mnie, mówiąc do słuchawki: – Okej, zaraz lecę.

Odkłada słuchawkę i okręca się w podwójnym piruecie.

– Jak wyglądam? – pyta.

– Cudnie – mówi Ewa.

– Bawcie się dobrze, laleczki – mówi ta Mimi. – Mnie już nie ma. Znika, już jej nie ma. Ewa bierze mnie za rękę, prowadzi po schodkach do ogromnego, jasnego salonu. Tam, daleko, przy okrągłym stole, siedzi czarnowłosy, bardzo ładny pan. Je, czytając gazetę. Podchodzimy do niego.

– Helou, Tutu – mówi Ewa. Pan podnosi głowę. Spogląda na Ewę, później na mnie.

– Helou, ślicznotki – mówi. Ewa wskazuje na mnie.

– Tutu, przedstawiam ci moją największą przyjaciółkę. Ma na imię Majka.

Pan wstaje. Wyciąga do mnie rękę. Podaję mu swoją. On mówi:

– Bogdaj, bardzo mi przyjemnie.

– Mnie również.

– Doskonała zupa – mówi. – Bardzo paniom polecam. Spogląda na zegarek.

– Ja znikam – mówi. I znika. Zostałyśmy same.

– W ten sposób poznałaś komplet moich starych – mówi Ewa. Wskazuje mi krzesło przy stole, siadamy. Ewa woła:

– Panno Zenobio! Dwa nakrycia!

Na końcu salonu uchylają się drzwi. Patrzę… stoi tam panna Zenobia.

– Służę paniusiom – woła, znika i znów się pojawia, pchając przed sobą wózeczek z talerzami. Rozstawia na stole to, co przywiozła, nalewa zupę z wazy. Spojrzała na mnie, nie poznała i zniknęła. Coś dziwnego pływa w zupie. Biorę to na łyżkę. Niebieski, przezroczysty makaron. Panna Zenobia pojawia się znów. Krząta się wokół nas, nakłada na talerze drugie danie, znika.

– Czemu tak na nią patrzyłaś? – pyta Ewa.

– Bo mi kogoś przypomina.

– Nawet wiem kogo.

– Kogo?

– Siebie.

– To ona?

– Kto?

– No… panna Zenobia.

– Tak się nazywa.

Przysuwam sobie talerz, biorę nóż i widelec. Nóż się wygina, gdy dotykam nim mięsa. Po stole chodzi biedronka. Ewa śmieje się. Zatopione w niebieskich, przezroczystych fotelach siedzimy w pokoju Ewy i pijemy coś dobrego i zimnego w długich szklankach. Jeśli oczywiście nie jest to gorąca herbata… Ewa zrywa się, podbiega do magnetofonu.

– Masz jakieś życzenia?

– Nie wiem.

– To Kju.

Wyszukuje kasetę, wsuwa ją w szczelinę. Jarrett rozpoczyna młóckę po klawiszach.

– Holender, pomyliłam kasety – mówi Ewa.

– Zostaw.

Ewa przybiega z powrotem. Klap na fotel.

– Lubisz tego kretyna? – pyta. A ty?

– To nie moja kaseta. Ale jakoś wytrzymam.

– Ja lubię – mówię. – Wyobrażam sobie złotą piłkę, którą on toczy po schodach bez końca.

– Ślicznie to powiedziałaś – mówi Ewa. – Mam wspaniałą szminkę, chcesz, to ci ją dam.

Biegnie do toaletki, wraca. Maluje sobie szybko usta.

– Popatrz, jest złota – mówi. Wydyma usta. Są złote. Podaje mi szminkę. Maluję nią sobie paznokieć. Już złoty.

– Fajna – mówię.

– Jesteś dziewicą? – pyta Ewa.

– Wszystkie damy to dziewice – odpowiadam. Ewa śmieje się perliście.

– Chcesz, to ci go zatańczę.

Podrywa się z fotela, tańczy muzykę Jarretta. Złota piłka turla się po nie kończących się schodach. Pobiec za nią, czy jeszcze zostać i patrzeć na Ewunię?

Zostaję.

Tańczy jak prawdziwa baletnica, tylko że sto razy śliczniej.

Patrzę w zachwyceniu. Ach, to przecież ona jest świetlistą piłką Jarretta.

– Jesteś zupełnie inna, niż myślałam – mówię.

– To dlatego, bo mnie nie znałaś – odpowiada Ewa. Podskakuje wysoko, dotyka głową sufitu, chwieje się tam chwilę i powolutku spływa na szafirowy dywan.

Przymykam oczy i już nie mogę ich otworzyć.

– Nie wiem dlaczego, ale okropnie chce mi się spać – mówię z trudem otwierając usta.

– To połóż się – dobiega mnie z daleka głos Ewy. Kładę się na przezroczystej kanapie. Zapadam się w nią. Czuję, jak Ewa czymś lekkim mnie przykrywa, czuję, jak zdejmuje mi buciki.

– Wyłączyć muzykę?

– Niech gra – mówię cichutko, tak cichutko, że sama swoich słów nie słyszę. Słyszę tylko Jarretta i widzę jego świetlistą piłkę – tańczącą Ewunię. Staję się lekka i już mogę pobiec za nią. Ona zbiega po nie kończących się schodach z białego marmuru. Ja za nią.

Wokół wijące się zarośla, i węże, i cuchnące bajora pełne milczących żab i ich osłupiałych oczu.

Bieg i roziskrzony słońcem brylant.

Nagle potykam się i znikam w ciemności i ciszy.

Dż… dż… dż…

Dżdżownicą oślepioną i głuchą wiję się na samym dnie podziemnego jeziora.

Aaaaaaaa. Oooooooo… Coś tu jęczy. Jakieś istnienie bez ciała i myśli. Jakiś bąbelek powietrza w próżni. Wyyyyy… dooooo…

Oooooooodyyyy…

Eeeeeeeee.

Dajcie mi czegoś dotknąć.

Tuuuuuuu…

Pustka w pu… stce puste pustki pu…

Mmmmmm Mprr…

A Mprstw… moje.

Tak się bałam. A to ja, mamusia kazała mi wyrzucić popielniczkę.

Idę wśród bloków i szukam śmietnika. Jakiś mężczyzna biegnie za mną na chwiejących się nogach. W ręku ma pałkę. Ta pałka to świetlówka, cały czas się świeci. Chce mnie nią uderzyć, uciekam.

Idą dwaj chłopcy, uciekają razem ze mną. Skręcają w lewo, ja w prawo. Pijak z neonem za mną. Po drugiej stronie uliczki idzie milicjant. Jest młody i piękny. Pokażę mu popielniczkę, wszystko opowiem. Wbiegam na jezdnię. Rowerzysta skręca w ostatniej chwili.

Trzask, prask, wpada pod samochód, już wszyscy nie żyją, krew się leje z auta. Odwracam się gwałtownie. Przede mną stoi wysoki pan w szarym swetrze, w okularach.

– Marysiu – mówi – nie uciekaj. Chcę ci pomóc.

Wskakuję do windy. Biegnę korytarzem. Wchodzę. Jak tu pusto. Jakie małe okno. Jaka brudna szyba. Podłączę się do prądu, szybciej umyję.

– Jajeczko! – woła ktoś. – Jajeczko!

Otwieram oczy. Przy mnie siedzi jakaś śliczna, śniada dziewczyna w białym szlafroku kąpielowym. Już wiem, kto to jest. To moja koleżanka z klasy, Ewa Bogdaj. Co ja tu robię? Co ja trzymam w ręce?

O, rąbek koca.

Ewa uśmiecha się do mnie.

– Majeczko – mówi delikatnie. – Już bardzo późno, dochodzi dwunasta.

Och jejku… Podnoszę się, siadam na kanapie.

– Już idę – mówię.

– Coś ty – mówi Ewa. – Będziesz spała ze mną, tapczan już posłany.

– Nie mogę – mówię – muszę iść. Mamusia by mnie zabiła.

– To zadzwoń i powiedz, że zostajesz u mnie.

– Nie mamy w domu telefonu – mówię. Wstaję. Chwieję się, taka jestem jeszcze zaspana.

– Proszę, zostań – mówi Ewa. – Przyszykowałam ci kąpiel.

– Naprawdę nie mogę.

Rozglądam się za moimi butami. Tutaj są. Przy kucam i je wkładam.

– Szkoda – mówi Ewa z żalem. – Tak się cieszyłam…

– Gdzie moja teczka?

– Gdzieś jest – mówi Ewa i wykrzywia usteczka w podkówkę. – Naprawdę musisz iść?

– Naprawdę.

– Nie mogę cię odwieźć, bo się właśnie wykąpałam. Zamówię ci taksówkę.

– Nie, nie, ja nie mam przy sobie pieniędzy – mówię. – Pojadę autobusem.

– Już nie jeżdżą autobusy – mówi Ewa. – Ja zapłacę. Siadaj, dzwonię po taksówkę.

Siadam. Ewa bierze telefon ze stoliczka i przychodzi do mnie, na kanapę. Patrzę, a to nie telefon, tylko sama słuchawka. Ewa wciska guziczki. Rozlega się sygnał. I następny. Czekamy chyba z minutę.

– Nic z tego – mówi Ewa – nikt tam nie podnosi. Będziesz musiała zostać.

– Nie, nie mogę – mówię. – Pójdę na piechotę.

– W takim razie poczekaj, zaraz przyjdę – mówi Ewa. Kładzie telefon i wychodzi z pokoju. Biorę tę słuchawkę, co jest całym telefonem. Naciskam guziczki.

Pip… piiip… piiiiiip… pip… piip…

Odkładam szybko telefon, jak oparzona. Co ja zrobiłam? Wykręciłam numer Kaśki, innego nie znałam.

Jak tu pięknie. Puszysty, turkusowy dywan przypomina łąkę, ale bardziej morze. Te przezroczyste fotele są chyba nadmuchane. Gdyby je ukłuć szpilką?… I takie cudne, białe szafeczki z listewek skośnie ułożonych. Na ścianach obrazy. Na nich śliczne, kolorowe dziewczyny o wielkich oczach.

Tapczan niziutki, trochę okrągły i taki wielki. Zmieściłabym się na nim razem z całą moją rodziną. I pościel taka śliczna, a tu trzeba już iść.

Drzwi na balkon uchylone. Wstaję i podchodzę do nich. Wsuwam głowę. To nie balkon, to taras. Widać drzewa w ogrodzie. Jak tu ładnie pachnie.

Odwracam się. Do pokoju wchodzi Ewa, a za nią jakiś wysoki, czarnowłosy chłopak.

– Poznajcie się – mówi Ewa. – To jest mój brat, Michał. A to jest właśnie moja Majeczka.

V

– Dobry wieczór – mówię.

– Cześć – mówi Michał. Jest bardzo podobny do Ewy, ale starszy i trochę inny, bo przecież chłopak.

– Michał cię odwiezie – mówi Ewa.

– Nie, nie róbcie sobie kłopotu. Pójdę na piechotę. Jest taka ładna noc…

– To może innym razem – mówi Michał – bo dzisiaj cię zawiozę. Wychodzimy we troje. W hallu leży moja teczka. Biorę ją i idę za Michałem. Ewa całuje mnie w policzek.

– Do jutra – mówi. Jest cieplutka i pachnąca.

– Do jutra.

Stoimy na progu. Patrzymy, jak Michał wyprowadza duży, biały samochód. Macha na mnie. Biegnę. Już siedzę w środku. Bardzo tu wygodnie.

– To gdzie jedziemy? – pyta.

– Na Piaskową Górę.

Samochód zaczyna warczeć. Wyjeżdżamy powoli. W drzwiach stoi Ewa w białym szlafroku i macha na mnie. Ja też do niej macham.

Jedziemy. Puste ulice. Gra muzyczka, bo Michał włączył radio. Nic do mnie nie mówi, ja do niego też nic. Tam idzie jakaś pani z panem. Chyba są pijani, bo krzywo idą. Świecą neony, jest cieplutko. Przez szparę nad szybą wpada wiaterek. Czuję, jak wygłupia się z moimi włosami. Delikatnie, jakby mnie głaskał.

– To tutaj – mówię nagle. – W lewo! Skręcamy.

– Ulica Rabiegi – mówię. – O, to chyba tam…

Michał już odjechał. Stoję sama na pustej ulicy i patrzę w górę.

Świeci się u nas w kuchni. Nie śpią, co to będzie? Wyżej, nad naszym blokiem, pełno gwiazd.

Nie wchodzę do bramy. Siadam na ławeczce przed blokiem i patrzę na gwiazdy. Mrugają do mnie. Przypomina mi się Ewunia w białym szlafroku, cała opalona. Widzę jej oczy… Jeśli to wszystko było prawdą, jeśli to nie był tylko sen, to ona mnie uratuje. Jest dobra. Myśli się o ludziach różne złe rzeczy, bo się ich nie zna.

A potem się ich poznaje i okazuje się, że są dobrzy.

Okazało się, że Ewunia mnie lubi. Ja też ją lubię. Chciałam, żeby mnie zabiła, a ona mnie uratuje. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem.

Obroni mnie. Ona nikogo się nie boi.

Tylko nie wolno mi się przed nią zdradzić, jaka jestem naprawdę…

że jestem przeciętna i głupia. Będę musiała ciągle coś dziwnego wymyślać. Coś takiego, żeby jej się spodobało.

Ale co?

Kasia to by umiała… A jednak Ewunia jej nie lubi. A mnie lubi.

Tak ładnie pachnie. I jest śliczna i słodziutka jak laleczka.

A może jutro już się do mnie nie odezwie?

Szkoda, że wtedy poszłam siedzieć w ławce razem z Kaśką. Teraz siedziałabym za Ewunią i byśmy gadały i wygłupiały się we czwórkę.

Ale skąd wtedy miałam wiedzieć, że Ewa jest taka dobra…

Trudno, trzeba iść do domu, bo światło w kuchni jakoś nie gaśnie.

Przekręcam klucz i wchodzę do mieszkania. W kuchni siedzi mamusia.

– Dobry wieczór, mamusiu – mówię cicho. Staję w progu. Mamusia nie odpowiada, tylko czerwienieje z sekundy na sekundę. Och, żeby jej tylko z nerwów nie pękło serce. Tak głośno i szybko oddycha…

W ubikacji rozlega się szum wody. Wychodzi z niej tata w samych kalesonach, z rozczochranymi włosami. Spogląda na mnie i idzie do pokoju.

– Przepraszam – mówię do mamusi. Kiwa na mnie palcem. Podchodzę wolniutko. Zaraz mnie gwizdnie. Staję przed nią, przymrużam oczy i pochylam się trochę, żeby mogła mi dostać ręką do buzi. Ale jakoś mnie nie bije…

Do kuchni wchodzi tata. W ręce ma pasek od spodni na pół złożony.

– Ja nie mogłam wcześniej – mówię szybko. – Bardzo przepraszam, to się już nigdy nie powtórzy!

– Idź do okna – mówi tata. To idę, bo kuchnia maleńka i przy oknie jest więcej miejsca do bicia.

– Podciąg spódnicę – mówi tata.

– Tatulku, nie… Błagam, już nigdy tego nie zrobię. Ja naprawdę nie mogłam wcześniej wrócić, bo Kasia się bardzo rozchorowała i musiałam przy niej siedzieć.

– Do tego kłamie w żywe oczy – mówi mamusia. – Widziałam cię z balkonu, jak jeździłaś z chłopakiem motorem pod naszym blokiem.

– To nie był chłopak, to była Ewunia. Tylko, że była w dżinsach i miała krótkie włosy. Przysięgam…

– Podciąg, mówię – mówi tata, napinając pasek w rękach. Podciągam powoli spódniczkę, zbieram oburącz pliski. Zaciskam zęby. Tata mówi:

– Przekręć się trochę.

Staję do niego bokiem. Opada mi dół spódniczki, bo ręce zadrżały. Tata traci cierpliwość i nie czekając, aż znów podciągnę, wali mnie paskiem po łydkach. Ciach, plasnęło.

– Podciąg spódnicę! – krzyczy tata.

– Ciszej – mówi mamusia – bo Zenusia obudzisz.

– Powtarzam. Podciąg spódnicę i wystaw dupę, bo pachem po mordzie przejadę – mówi tata trochę ciszej.

Pochylam się. Nogi zaczynają mi drżeć i tak mi w nich gorąco, jakby je kto żelazkiem przypiekał. Tata bierze zamach, potrąca zlewozmywak, z którego spada szklanka. Szklanka brzęk, tata łup!

Odskakuję w ostatniej chwili i łapię za pasek ręką.

Szarpnęłam go i wyrwałam.

Tata wysuwa dolną szczękę. Idzie do mnie, wściekły. A mnie nagle całe gorąco z nóg przenosi się do głowy. Zaczynam krzyczeć.

– Zamknij mordę, cholero! – mówi tatuś. Podskakuje i mnie łup ręką po głowie. Odpycham go z całej siły. Potyka się, przewraca do tyłu, na podłogę upada. Wstaje zaraz i do mnie.

– Jeśli mnie dotkniesz – wrzeszczę – puszczę w nocy gaz i wszystkich otruję! Przysięgam na rany Chrystusa, puszczę gaz a potem podpalę! Cały dom wysadzę w powietrze!

Tata przestraszony, spogląda na mamusię. Patrzą teraz obydwoje na mnie.

– Zdurniała – mówi tata. Czuję, jak cała moja twarz wykrzywia się w grymasie.

– Spróbujcie tylko – mówię przez zęby. – Puszczę gaz, przysięgam. Tata kręci głową.

– No nie – mówi do mamusi. – Nie wytrzymam, zabiję kurwę.

– Weź siekierę i zabij – mówię. – Będziecie mieli jutro mięso na obiad! Lepsze, niż królicze!

Tata do mnie. Mamusia łapie go za gumkę od kalesonów.

– Zostaw ją – mówi – ona zdurniała.

– Już ja jej wbiję rozum z powrotem do głowy. Puszczaj!

Tata próbuje wyszarpnąć mamusi swoje kalesony, ale mamusia mocno trzyma, nie puszcza.

– Zostaw Jasiu – mówi. – Nie tykaj gówna, bo się uwalasz. Ty lepiej na nią popatrz. To przecież nie jest nasza córka.

Tata patrzy na mnie uważnie. A mamusia:

– Patrz, to jakaś obca dziewucha, jakaś artystka z Wariatkowa. Nasza Marysia nie miała takich długich włosów. I nos miała inny, bardziej przyklapany. I niższa była.

– Racja – mówi tata. – To co ona robi w naszej kuchni?

– Skąd mam wiedzieć? – mówi mamusia. – Przyszła… Chodź lepiej spać. Tylko weź i gaz dobrze zakręć w rurze.

Wstaje, ciągnie tatę za kalesony.

– Zostaw – denerwuje się tata. – Sam pójdę.

Wychodzą. Słyszę, jak tata pyta, gdzie klucz uniwersalny. Potem słyszę szuranie stołka w przedpokoju i stuk klucza w rurę. Odwracam się twarzą do okna, do mojego nocnego lustra. Nie ma w nim mojego odbicia.

Ktoś tam stoi za oknem. Zbliżam twarz do szyby, tamta dziewczyna też to robi, też chce mi się przyjrzeć. Kto to jest?

Kasiu, to ty?

Nic nie mówi, wpatruje się we mnie wielkimi oczami. Nie, to przecież nie Kasia. Trochę do Kasi podobna, ale całkiem inna.

O, chyba mówi coś do mnie, bo rusza ustami. Tak, przysuwa twarz do szyby i mówi, patrząc mi prosto w oczy. Nic nie słyszę, bo oddziela nas szyba…

Otwieram okno. Zniknęła, nie ma jej.

Wychylam się. Jest tam, na dole, dziewięć pięter niżej. Stoi przed blokiem, macha do mnie ręką. To Ewa…? Nie, to nie Ewa. Jakaś inna. Ewunię bym przecież poznała.

Muszę się mocno wychylić, żeby ją zobaczyć, bo weszła na trawnik.

Przykuca przy ścianie domu, coś zbiera. Wstaje, spogląda na mnie, w górę. Patrzę… ma w rękach pełno kwiatów. Pokazuje mi je i podrzuca. Lecą ku mnie przez dziewięć pięter.

Jak ich dużo, jakie kolorowe, jakie piękne.

Przechylam się przez parapet, ręce wyciągam… a tu ktoś mnie łaps z tyłu za frak i odciąga od okna.

– Ja ci skoczę – mówi tata. Prowadzi mnie za kołnierz do mojego pokoju. Wstawia mnie tam, drzwi zamyka. – Spać – mówi. – Noc jest po to, żeby spać!

Słyszę, jak okno w kuchni zamyka.

Coś teraz z mamusią gadają…

Co mnie to obchodzi.

Siadam na krześle, łokcie opieram na stole. Coś tu mlaska. A to Tadziu przez sen mlaska. Pewno mu się śni, że je słonia z czekolady.

Dopiero co usiadłam, a tu już godzinka zleciała. Świeci w ciemności podświetlone okieneczko w moim zegarku. W całym domu cicho.

Nagle patrzę, już jasno, już siódma dochodzi. Całą noc przespałam przy stole. Lekcji nie odrobiłam i już nie zdążę. Pakuję książki i zeszyty, gdy słyszę dzwonek budzika, ale daleko, w dużym pokoju.

Trzeba obudzić Tadzia.

Akurat nogę wystawił spod pierzyny. Łaskoczę go palcem. Schował.

– Tadziu, wstawaj.

Coś zagadał, na drugi bok się przekręcił.

– Tadziu…

– Tak tak, zaraz wstaję – mówi i znów zasypia. Idę do łazienki. Myję się szybko, tylko buzia i ręce. Wchodzę do kuchni. Mamusia gotuje mleczko dla Zenusia.

– Dzień dobry, mamusiu – mówię. Mamusia nic, jakby mnie tu nie było. I dopiero sobie wszystko przypominam, co wczoraj narobiłam. Tatusia na podłogę pchnęłam, krzyczałam na niego. Powinien mnie zabić. Gdyby nie mamusia, toby mnie zabił i by dobrze zrobił.

– Mamusiu – mówię cicho. – Bardzo przepraszam.

Mamusia nic. Trudno, trzeba iść do szkoły. Biorę teczkę, szturcham Tadzia i wychodzę. Jest godzina siódma dziesięć.

A teraz jest już piętnaście po ósmej. Spocona, zdyszana, biegnę szkolnym korytarzem. Już dawno po dzwonku. Jak to się stało, gdzie zgubiłam tyle czasu?

Jechałam autobusem, wysiadłam za wcześnie, potem na coś się zagapiłam… Wpadam do klasy. Chcę coś powiedzieć, ale nic powiedzieć nie mogę, bo mam strasznie sucho w ustach.

Pani Trauman się uśmiecha.

– Siadaj, wszystko widać bez mówienia.

Lecę do mojej ławki, patrzę… siedzi tu Ewunia. Cudna i uśmiechnięta.

– Nie wygonisz mnie ze swojej ławki? – pyta. Ja dyszę i nic nie mogę odpowiedzieć.

– Coś ty – mówię wreszcie – bardzo się cieszę. W ogóle nie odrobiłam lekcji.

– Nie przejmuj się – mówi Ewa. – Na przerwie damy twoje zeszyty Magdzie, to ci szybko przepisze ze swoich.

– Sama przepiszę.

– Co się będziesz męczyć.

– Panienki Bogdaj i Kawczak, co się u was dzieje? – pyta pani. Ewa otwiera swój zeszyt i podsuwa w moją stronę. Wstaje.

– Kłócimy się o Mickiewicza – mówi. – Bo Majka twierdzi, że był wysoki, a ja jestem wprost pewna, że był bardzo niski.

– Wiecie co, dziewczynki – mówi pani Trauman – ja nie mam pojęcia. Może po prostu był średniego wzrostu. – Wybucha śmiechem. – Słyszeliście, jak mi się rymnęło? Gdy tylko mowa o poecie, to zaraz rymy się cisną.

– On był wysoki – mówi Zbyszek Karpiel.

– Skąd wiesz? – pyta pani.

– Bo jest bardzo podobny na zdjęciu do mojego wujka. A mój wujek jest wysoki, o, taki.

Zbyszek wstaje i wyciąga rękę nad głowę.

– Ja obstaję przy swoim – mówi Ewa. – Bo choć Mickiewicz jest mi bliski, to myślę, że był niski.

Wszyscy śmieją się z nowego rymu. Pani Trauman też. Ewa zwraca się do Zbyszka.

– A jeśli nawet był wysoki, to nie wyższy od foki. Nowy śmiech. Ewa gestem ucisza klasę.

– Ale mówiąc poważnie, to uważam tak dlatego, bo wiadomo, że ludzie niskiego wzrostu wszędzie szukają okazji do wybicia się. W historii pełno takich przykładów.

– Napoleon! – woła Edzio Skała.

– Balzak też był mały – mówi Rita Salomon. – I gruby – dodaje. Wstaje Szkapa i pokazuje na Zenka.

– Nasz Zenek też malutki – mówi. Klasa w śmiech. Tylko Zenek się nie śmieje. Spogląda na Szkapę ze złością i przykłada pięść do brody.

– Powinno się napisać książkę o wpływie wzrostu na osiągnięcia życiowe – mówi Ewa. – Mogłaby być bardzo ciekawa.

– Hitler też był malutki! – woła ktoś.

– Wcale nie taki malutki – prostuje Florek Gamburowicz. – Hitler był średniego wzrostu.

– To tak, jak Mickiewicz – mówi cienko Marlena Bryćko.

– Głupia jesteś – mówi do niej Ziębiński. – Mickiewicz był sto razy wyższy od Hitlera.

– Na pewno nie – mówi Florek. – Hitler wcale nie był niski.

– A ja ci mówię, że sto razy niższy od Mickiewicza – mówi Ziębiński, czerwieniejąc jeszcze bardziej.

– Nie byłbym tego taki pewien – odpowiada Florek. – Kto wie, czy nie był nawet wyższy.

– No, uważaj sobie! – zaperza się Ziębiński.

– A jeśli chodzi o ścisłość – mówi Florek – to gdyby Mickiewicz miał nawet dwa metry wzrostu, to sto razy niższy Hitler miałby dwa centymetry wzrostu. To tyle.

Florek pokazuje klasie, ile to jest dwa centymetry.

– No i proszę, jakie zamieszanie – mówi Ewa. – I tylko dlatego, że w podręcznikach szkolnych obok daty urodzin i zgonu nie podaje się wzrostu. We wszystkich zachodnich magazynach, w artykułach o sławnych ludziach, podane jest wszystko. Wiek, wzrost, waga, imię żony, ilość dzieci… po prostu wszystko. A u nas? Ewa macha ręką i siada. Spogląda na mnie.

– Czemu nie przepisujesz? – pyta.

– Już mam odrobione – mówię. – Polski był przedwczoraj.

– To po co ja się tak wygłupiam?

I dopiero teraz wszystko zrozumiałam. Tymczasem trwa coraz głośniejsza dyskusja między Ziębińskim a Gamburowiczem. Ewunia, Klaudia i ja. Siedzimy na parapecie, machamy nogami i żujemy gumę. A Magda w klasie przepisuje mi zadania domowe. Nie chciałam jej dać swoich zeszytów, ale Ewa powiedziała, że przecież za darmo tego nie robi, więc żebym jej nie zabierała fuchy. To ja powiedziałam, że nie będę miała czym jej zapłacić, a Ewunia na to, że już dawno zapłacone i teraz Magda odrabia dług, ale jeśli tak się nad nią lituję to mogę pójść i wylizać jej z wdzięczności nogi, albo coś innego, bo ona bardzo lubi, jak się ją liże. No to siedzę i macham nogami.

– Wiecie co – mówi Klaudia – ze mną dzieje się coś bardzo dziwnego. Nic mi się nie chce. Nie chce mi się kłaść spać, a jak się obudzę, to nie chce mi się wstawać. A teraz chce mi się potwornie siku, a nie chce mi się iść… Boże, gdyby tak się kto znalazł, zaniósł mnie i wysadził…

– Nie widzę problemu – mówi Ewa i woła: – Julek! Podchodzi do nas duży chłopak z ósmej C.

– Co jest? – pyta.

– Podobno trenujesz kulturystykę. To prawda?

– Prawda – odpowiada Julek i zaraz się prostuje wypychając do przodu piersiową klatkę.

– To daj pomacać bicepsa – mówi Ewa. Julek odwija rękaw koszuli, zgina rękę i napina muskuły. Macamy wszystkie po kolei małą, twardą kulkę na jego ramieniu.

– Słyszałam od mojego brata – mówi Ewa – że kulturyści wcale nie są tacy silni jak na to wyglądają. Że te mięśnie są tylko nadmuchane.

Co? – oburza się Julek. Przyjdź z bratem, szybko się przekona.

– On trenuje karate.

– To niech przyjdzie z kolegami. Jeden kulturysta trzech karateków załatwi.

– Nie bujasz?

– Chcesz, to też z nimi przyjdź. Zobaczysz na własne oczy.

– A dałbyś radę przenieść ciężar wagi pięćdziesięciu kilogramów do końca korytarza?

Julek parska lekceważąco.

– Co to dla mnie.

Ewa spogląda na Klaudię.

– O, przecież ty ważysz pięćdziesiąt kilogramów – mówi.

– Pięćdziesiąt cztery i pół – odpowiada Klaudia.

– Tym lepiej – mówi Julek i rzuca się na Klaudię. Bierze ją na ręce i zasuwa truchtem na koniec korytarza. A korytarz w naszej szkole długi, kończy się za horyzontem. Są już daleko, już Julek nie biegnie. Idzie coraz wolniej, ale Klaudii nie puszcza.

– O tak, bardzo silni są kulturyści – mówi Ewa z zadumą w głosie. Przy drzwiach naszej klasy wybucha bijatyka. Ziębiński kontra Gamburowicz. Już po bijatyce. Florek trzyma się za twarz i jęczy żałośnie:

– Oko mi wybił… oko mi wybił!

– Niech ci Hitler odda swoje – mówi Ziębiński.

– Gruby, chodź tu! – woła Ewa. Ziębiński podchodzi do nas.

– Co chcesz?

– Masz ode mnie medal za patriotyzm – mówi Ewa. Wyciąga z kieszeni pięć centów i daje Ziębińskiemu. On ogląda monetę, chowa ją i mówi z triumfem:

– A co? Ma za swoje, hitlerjugend.

– Przynieś mi jego oko, to dam ci pięć dolców – mówi Ewa. Ja go tylko lekko stukłem – odpowiada Ziębiński, nagle przestraszony. Leci za Gamburowiczem, który w asyście Marleny udaje się do ubikacji w celu przemycia oka.

Grupa sanitarna mija się z Julkiem kulturystą, niosącym Klaudię z powrotem. Sadza ją na parapecie obok nas i, ciężko dysząc, pyta:

– No i co?

– Przekonałeś mnie – mówi Ewa. – Ty to byś zabił każdego kulturystę.

Julek spogląda na nią ostro.

– Kulturystów nie zabijam.

– Ojej, pomyliło mi się. Chodziło mi o karatekę. Powiem mojemu bratu i jego kumplom, żeby cię omijali z daleka.

– A jak – mówi Julek i uśmiecha się nonszalancko. – A jakby ktoś do was, dziewczyny, szurał, to możecie na mnie liczyć.

– Zenek! – woła nagle Ewa. Podbiega do nas Zenek. Co?

– Szurasz do nas? – pyta Ewa.

– Ja?… Nie.

– To masz szczęście.

– A co?

– Bo jakbyś zaszurał, to miałbyś z Julkiem do czynienia. Zenuś zadziera głowę i spogląda z dołu na Julka. Julek patrzy na niego, potem na nas i chyba coś mu zaczyna świtać w łepetynie, że Ewa się z niego nabija.

– Eee – mówi, macha ręką i odchodzi. A my od tłumionego śmiechu rozlatujemy się na malutkie kawałeczki.

Z początku jechały za nami Simsonem Klaudia i Magda, ale już dawno je zgubiłyśmy, klucząc uliczkami Szczawna Zdroju. Mam na głowie wielki, czarny, błyszczący kask, a Ewa ma taki sam i bez przerwy się stukamy.

Ja ja stuk, to ona odchyla głowę i mnie stuk.

Stuk stuk. Stuk stuk.

Te kaski to stąd, że Ewunia doszła do wniosku, że ma już dosyć ciągłego umizgiwania się do mundurowych i farbowania na zielono ich kieszeni.

Wreszcie się dowiedziałam, dlaczego wczoraj tamten milicjant mówił do niej „pani Zdzisławo”. Bo Ewa ma prawo jazdy swojej starszej siostry, która jest od roku w Londynie. Są do siebie na zdjęciach bardzo podobne i dzięki temu Ewa, choć ma dopiero piętnaście lat, może sobie jeździć ciężkim motocyklem i samochodem.

Siedziałyśmy w jednej ławce przez wszystkie lekcje. Na przerwach dołączały do nas Klaudia i Magda i wygłupiałyśmy się we cztery.

Nigdy w życiu tak się nie uśmiałam, jak dzisiaj. Nawet wtedy, jak byłam z Kasią. Ewa ciągle wpada na jakiś nowy pomysł, jakby tu kogoś zrobić w balona. Ale nie robi tego ze złośliwości, czy co, tylko tak dla żartu, żeby się pośmiać.

Stuk, znowu mnie stuknęła.

To ja ją też stuk. Patrzę przez szybkę, a tu już dojeżdżamy do białego muru, otaczającego willę Ewy. Brama jest otwarta, wjeżdżamy do środka. Przed garażem stoi samochód, z którego właśnie wysiada tatuś Ewy.

Zsiadamy z Yamahy i ściągamy kaski.

– Cześć, Tutu! – woła Ewa, a ja mówię: – Dzień dobry.

– Cześć ślicznotki – odpowiada tatuś Ewy. Wchodzimy razem do domu.

– Co słychać w interesach? – pyta Ewa.

– Okej – odpowiada tatuś. W hallu się rozchodzimy. Tatuś idzie po schodkach do góry, a my do pokoju. Ewa rzuca swoją torbę w kąt, a po chwili i moja teczka tam ląduje. Rozwalamy się na dmuchanych, przezroczystych fotelach po obu stronach stolika ze szklanym blatem.

Nagle Ewa pstryka palcami.

Zrywa się z fotela, jest już przy szafie. Wyciąga z niej sukienkę z turkusowego dżinsu z błyszczącymi sprzączkami. Rzuca mi ja.

– Przymierz – mówi.

– Nie, po co.

– Szybko.

– Nie chcę.

– Bo skoczę przez okno, jak nie przymierzysz – grozi i robi krok w stronę okna. Śmieję się, bo przecież okno wychodzi na taras. Ewa podchodzi do mnie i ściąga mi na siłę moją elastyczną bluzeczkę.

– Ja sama – mówię. Zdejmuję spódniczkę i biorę sukienkę. Wchodzę w nią nogami, bo przez ręce nie chciała przejść. Podciągam ją do góry. Ewa zapina mi na plecach zamek błyskawiczny.

– W sam raz – mówi Ewa. – Zobacz się. Prowadzi mnie do wielkiego lustra.

Jejku, jak ładnie wyglądam. Sukienka jest obcisła i wąska na dole, z rozcięciem z przodu. I ma bardzo fajny dekolt. Wkładam ręce do kieszeni.

– Dobrze się w niej czujesz? – pyta Ewa.

– Yhm.

– To jest twoja.

– Nie, coś ty…

– To świetna sukienka, kosztowała trzydzieści dziewięć dolarów i sześćdziesiąt centów.

– Ja ci nie mogę zapłacić – mówię i zerkam po raz ostatni w lustro.

– Daję ci za darmo.

– Nie, nie mogę.

– Nie bądź głupia. Głupi daje, mądry bierze. Jest twoja i cześć.

– A co powie twoja mama?

– Czemu ma coś mówić? – dziwi się Ewa. – Ona nie zna moich sukienek, interesuje się tylko swoimi.

– Jakoś mi nie wypada – mówię cicho. – Taka droga sukienka…

– Pamiętaj na przyszłość o jednym – mówi Ewa. – Nigdy nie żałuj bogatych, bo oni na pewno cię nie pożałują. Popatrz, jak ślicznie w niej wyglądasz. Pasuje do twoich włosów i do twojej karnacji. A dla mnie i tak za ciasna, zobacz, jak mi cycuszki urosły.

– To bardzo ci dziękuję – mówię i chciałabym się do niej uśmiechnąć, ale nie mogę, bo jakoś mi głupio.

– Mam bardzo dużo super fajnych ciuchów w których już nie chodzę – mówi Ewa. – Ale jak mam cię prosić na kolanach…

– Nie wygłupiaj się – mówię. – Nie jestem żebraczką.

– Jesteś moją przyjaciółką – mówi Ewa – i tak się akurat złożyło, że ty masz mało, a ja dużo. Ani to twoja wina, ani moja zasługa. To co, poprzymierzasz jeszcze?

– Nie – mówię – nie chcę.

– Bo już nie mam siły patrzeć, jak ty się męczysz w tych swoich dwóch spódnicach i dwóch bluzkach. A te twoje majtki… serce się kraje. No nie, czy twoi rodzice są normalni?

Przecież twój ojciec jest górnikiem, górnicy nieźle zarabiają. Wzruszam ramionami.

– Wcale nie tak dużo – mówię. – Jest nas siedmioro na jedną pensję. To sobie podziel. Trzeba dobrze się nagłowić, żeby nie zdechnąć z głodu. Dobrze, że tata trochę dorabia na boku. Zresztą dla mnie i tak nie opłaca się niczego kupować, bo jeszcze ciągle rosnę…

Ewa wybucha śmiechem. Przytula się do mnie.

– Jesteś cudowna – mówi. – Po prostu cię uwielbiam. Każde twoje słowo jest słodkie. Bardzo chciałabym być taka jak ty.

– Jaka? – pytam.

– Taka słoneczna i taka silna. Mogłabym na ciebie patrzeć godzinami. Gdybym miała milion dolarów, kupiłabym cię na zawsze. Chciałabyś?

– Nie – mówię. Ewa przytula się do mnie jeszcze mocniej.

– Och – wzdycha – skąd ty się wzięłaś na tym idiotycznym świecie, z jakiej gwiazdki tu spadłaś? Wiesz, wczoraj leżałam w łóżku, słuchałam muzyki i bez przerwy myślałam o tobie. Przypominałam sobie wszystkie twoje słowa… Chodź, klapniemy sobie.

Siadamy w fotelu, we dwie w jednym. Ewa zaraz wtula się we mnie.

– Wygodnie ci? – pyta.

– Tak.

Patrzę na jej uszko. Jest śliczne, jak Ewunia cała. Dotykam ich, cieplutkie. Ewunia zaczyna mruczeć jak nasz Mruczuś, którego zostawiliśmy w Jawiszowie. Bardzo za nim tęsknię. Zawsze do mnie przychodził i chciał, żebym go głaskała. To głaskałam, a jak się zapominałam, to podnosił łepek i zaglądał mi w oczy. To znów go głaskałam, a on znowu mruczał. Mruczał tak, jak teraz Ewa, gdy głaszczę ją po włosach. Są mięciutkie i tak czarne, że aż granatowe. – Mruczuś, Mruczuś – mówię pieszczotliwie, a Ewunia: – Miauuu! – i zagląda mi w oczy, identycznie jak Mruczuś.

– Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć prawdziwą przyjaciółkę, taką, jak ty – mówi.

– A Klaudia i Magda? Ewa krzywi się.

– Kretynki. Klaudia to sopel lodu, a Magda jest interesowna. Pożyczam jej pieniądze, a ona mi nigdy nie oddaje. Ja się zapominam i znów jej pożyczam. Potem muszę ściągać od niej w naturze.

– Jak?

– Lata u mnie na posługi – mówi Ewa pogardliwie. – A wiesz, ona kocha się w moim bracie.

– A on?

Ma ją gdzieś. Ona ciągle się dopytuje, czy on coś o niej mówił, to zmyślam różne idiotyzmy, żeby ją podniecić. Myśli, że się załapie do rodziny. Szkoda, że Michał to taki palant…

– Dlaczego palant?

– Bo wydałabym cię za niego. Niestety, on się kocha z wzajemnością w dyskietkach komputerowych, a ty nie jesteś dyskietką. Ty wiesz, co to za idiota? Kiedyś nie mogłam spać i wstałam o szóstej rano. Usłyszałam, że się kręci u siebie. Wchodzę, patrzę, a on siedzi przed monitorem i bawi się w start odrzutowca. I pomyśleć, ten człowiek ma już dwadzieścia lat, prawie dwadzieścia jeden. U nas w domu każdy ma jakiegoś fioła. Tutu ma swoje interesy dwadzieścia pięć godzin na dobę. Nawet, gdy się z Mimi kocha, to na pewno myśli o interesach. Z kolei Mimi nigdy nie ma czasu, ciągle w biegu, ciągle spóźniona o pół minuty. Język na brzuchu, w oczach zegarek. Ma chyba ze trzydzieści zegarków. A ich kupowanie, to jej hobby. Naumawia się z ludźmi, potem lata od jednego do drugiego, a po drodze fryzjer, kosmetyczka, masaż i solarium. Przylatuje zziajana wieczorem i od razu do telefonu umawiać na jutro tysiąc dwieście trzydzieści siedem spotkań. Michał, to już wiesz, komputerowa masturbacja. A gdybyś jeszcze do tego poznała Zdzisię… to już paw totalny. Dopiero drugi rok siedzi w Londynie, a jak do nas dzwoni, rozmawia po angielsku, bo po polsku to już nie umie.

Ewa śmieje się. Przykłada do ucha rękę i szczebiocze do niej, jak do słuchawki: – Helou If! Hałdjudu maj diii…!

– A ty? – pytam.

– Co ja?

– No… jaka ty jesteś?

– Ja? Nie wiem. Chyba jestem tą małpką, co miała rodzinę z drutu.

– Dlaczego z drutu?

– Kiedyś czytałam taki artykuł o małpce, którą zaraz po urodzeniu odłączyli od mamusi i zamknęli w izolowanej klatce z dwiema matkami sztucznymi. Jedna była wyściełana pluszem, druga była z drutu. Ta z drutu miała cycki z mlekiem. Mała małpka cały dzień przytulała się do tej pluszowej, tylko possać mleka chodziła do drucianej.

– Biedna małpka – mówię.

– To ja jestem biedna małpka – piszczy Ewunia żałośnie i przytula buzię do mojej piersi. Obejmuję ją i głaszczę po główce. Bierze do ust materiał mojej nowej sukienki i mlaska, udając, że cysia.

– Przecież nie jestem z drutu – mówię.

– Jesteś z aksamitu – mówi Ewunia. – Ale masz i cycuszki i mleczko.

I tak siedziałyśmy przytulone do obiadu. Znów podawała nam panna Zenobia, ale to chyba nie jest ta panna Zenobia od Kaśki, bo mnie nie poznaje. A może to są siostry bliźniaczki i jedna gotuje u Kaśki a druga u Ewuni?

Po obiedzie poszłyśmy na spacer.

I właśnie spacerujemy. Szczawno jest cudowne. Każdy dom jest inny, i każdy jak z bajki o dawnych czasach. Gdy przechodzi jakiś chłopak albo pan, obojętne czy stary, czy młody, to Ewa strzela na niego oczami, a on zaraz się za nią ogląda. Ewa nazywa to polowaniem. Bo ona kolekcjonuje facetów, którzy tak się na nią zagapią, że aż się przewrócą. Od początku roku nazbierała takich pięciu. Chodzimy już od pół godziny i jeszcze żaden się nie przewrócił. Jeden tylko wpadł na panią z wózkiem i ją strasznie przepraszał, a ona krzyczała. To wcale nie jest takie łatwe, żeby się któryś przewrócił, bo kaleki Ewunia oszczędza. Niekiedy poluje cały miesiąc, poluje drugi, i nic, a znów któregoś dnia upolowała aż dwóch, z tym, że ten drugi przewrócił się niezupełnie, bo się podparł.

Najlepiej jest strzelać do faceta w momencie, gdy zbliża się do krawężnika lub innej przeszkody. Fajno jest też strzelać do takich, którzy idą z żoną, bo gdy się za Ewunią obejrzą, to żony urządzają im piekielne awantury. Nawet, jeśli nie od razu, to później, w domu. Ale czasem polowanie głupio się kończy, bo zdarzają się faceci, którzy nie chcą się od niej odczepić. A jak który jest pod gazem, to koniec. Trzeba zwiewać, albo szukać milicjanta.

Raz wskoczyła do taksówki, a facet za nią. To napuściła na niego taksówkarza, bo nie chciał wy leźć. Taksówkarz wyciągnął go i stuknął, on oddał i zaczęli się tłuc, a wtedy ona uciekła.

– Ja bym się bała – mówię.

– Na tym polega polowanie – mówi Ewunia – że jest niebezpieczne. Jeśli strzelisz do tygrysa i nie trafisz, to po tobie. Ale jeszcze nie spotkałam prawdziwego tygrysa.

– A gdybyś spotkała?

– Dałabym mu się zjeść – śmieje się Ewunia. Przystaje i mówi: – Mam inny pomysł, zabawmy się w rozkazy.

– Jak to jest? – pytam.

– Przysięgamy sobie posłuszeństwo i ty wypełniasz moje rozkazy, a ja twoje. Chcesz?

– Yhm…

– Ale to niezupełnie jest zabawa.

– To znaczy, że co?

– Bo przysięga obowiązuje na całe życie.

– Niech sobie obowiązuje – mówię.

– A jak rozkażę ci coś strasznego?

– Co na przykład?

– No… mogę ci kazać rzucić się pod pociąg.

– To wezmę i się rzucę – mówię. Ewa poważnieje.

– Mówisz serio? Kiwam głową.

– Naprawdę rzucisz się pod pociąg?

– Jeśli ty będziesz chciała, żebym nie żyła, to trudno.

– Nie wierzę ci – mówi Ewa.

– To każ mi się teraz rzucić pod pociąg. Czy jak się rzucę, to uwierzysz?

Ewa patrzy na mnie długo, gryząc wargę.

– Wierzę ci – mówi w końcu. – I pamiętaj, ty też możesz mi rozkazać, co tylko zechcesz.

– A jeśli każę ci rzucić się pod pociąg? – pytam. Ewa nie odpowiada od razu. Patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, oddychając szybko.

– Tak – mówi. – Przysięgam na wszystko, że wypełnię każdy twój rozkaz. Teraz ty.

– Przysięgam na wszystko – mówię – że wypełnię każdy twój rozkaz.

– To mogą być jakieś straszne rzeczy – mówi Ewunia.

– Trudno – mówię. – Jak przysięga, to przysięga.

Patrzymy sobie w oczy. Ewa drży leciutko i to jej drżenie i mnie się udziela. Boję się razem z nią, a jednocześnie jakoś mi słodko i cudnie, jak nigdy dotąd. Ewa bierze mnie za ręce.

– Pożałujesz kiedyś tej przysięgi – mówi.

– Ty też pożałujesz! – mówię z nagłą złością. – Jeśli któraś nie dotrzyma, to koniec z przyjaźnią.

– Ja dotrzymam – mówi Ewa.

– Ja też dotrzymam.

Patrzymy na siebie drżące, przerażone i szczęśliwe. I jakoś bliskie sobie, jak nigdy. Och, co to z nami teraz będzie?

– Od rozkazu nie ma odwołania – mówi Ewa. – Nawet ta, która go wyda, nie może go odwołać, jeśli już wypowie słowo „rozkaz”

– Ale raz rozkazuje jedna, a raz druga – mówię.

– To która pierwsza?

– Możesz ty.

– No no, nie bądź taka łaskawa – oburza się Ewunia i zwraca się do jakiegoś przechodzącego obok nas pana: – Ma pan zapałki?

Pan zatrzymuje się, szuka po kieszeniach. Wyciąga pudełko i podaje Ewuni.

– Służę pani uprzejmie.

Ewunia wyciąga dwie zapałki, oddaje panu resztę.

– Dziękuję.

Pan odchodzi, oglądając się kilka razy. Ewa wyciąga do mnie rękę.

– Z główką rozkazuje pierwsza – mówi. Wyciągam zapałkę. Jest z główką. Ewa aż wzdycha. Uśmiecham się.

– Co… boisz się?

– Nie, ale pamiętaj, że się zemszczę – mówi Ewunia.

– Wiem o tym – mówię. – A teraz masz na jednej nodze doskakać do końca tej ulicy, a potem z powrotem do mnie.

Ewa krzywi się.

– Nie, to głupie – mówi. A ja:

– To rozkaz!

Ewa podkula pod siebie jedną nogę i skacząc, oddala się ode mnie. Jest już w połowie drogi do rogu. Oglądają się za nią ludzie. Patrzę, czy nie oszukuje.

Zawróciła na końcu, już skacze z powrotem. Przyczepił się do niej jakiś chłopak, skacze obok niej, też na jednej nodze. Ewa na dwóch nogach stoi już przy mnie. A chłopak mówi do niej:

– Jak chcesz, mogę zawsze z tobą skakać.

– Odczep się człowieku – mówi Ewa – bo ci żylaki popękają. Bierze mnie za rękę i odciąga. Jest wściekła i zdyszana.

– Nie gniewaj się – mówię.

– Coś ty. Jak rozkaz, to rozkaz. Patrzymy, tamten chłopak już sobie poszedł.

– Teraz moja kolej – mówi Ewa. Rozgląda się, pokazuje palcem. – Widzisz tego grubego, łysego?

– Widzę – odpowiadam, patrząc na starego grubasa, który stoi po drugiej stronie jezdni, przed sklepem. W ręce trzyma kwiaty.

– Podejdziesz do niego – mówi Ewa wolno pocałujesz go w rękę, naplujesz mu na łysinę I zabierzesz mu kwiaty.

– Nie… – mówię przerażona. – On mnie złapie i na milicję zaprowadzi. Proszę, wymyśl coś innego!

Ewa uśmiecha się ironicznie i mówi krótko:

– Rozkaz.

Wzdycham z rozpaczą i wchodzę na jezdnię. Idę jak na ścięcie. Żeby mnie teraz jakiś samochód przejechał, miałabym to z głowy, ale, jak na złość, żaden samochód nie jedzie.

I jak ja mam to zrobić?

Pocałować w rękę to głupstwo, to tylko wstyd. Ale jak tu mu napluć na łysinę i do tego jeszcze kwiaty ukraść…? Nie dam rady.

Oglądam się. Ewa stoi pod drzewem i patrzy.

Jednak jest strasznie podła. Ja to tylko rozkazałam jej skakać na jednej nodze… za co się tak zemściła? I po co ja przysięgałam?

Muszę to zrobić. Gdybym Ewie kazała zrobić to, co ona mi kazała, na pewno by to zrobiła. To tylko ja jestem taką tchórzliwą hieną, Och, jeśli mi się uda, ale się na niej zemszczę…

Pan jest strasznie gruby i łysy, w eleganckim garniturze… na pewno jakiś dyrektor. A może go poprosić o te kwiaty? Nie da, chyba czeka na jakąś panią, no bo po co mu te kwiaty.

Raz kozie śmierć.

Robię łuk i zachodzę go z tyłu. Jeszcze mnie nie zauważył.

Rozglądam się, czy nikt inny nie patrzy, i nagle pluję z całej siły do góry, ale trochę wskos. Moja ślina chlap dyrektorowi na łysinę.

Łapie się za głowę, odwraca się do mnie, a ja wycieram sobie policzek chusteczką i patrząc do góry, mówię:

– Widziałam go. To chłopak z drugiego piętra. Na pana też napluł? Pan spogląda do góry, cofa się na skraj chodnika.

– E, ty tam! – krzyczy. – Zaraz przyjdę z milicjantem! Gówniarzu jeden!

Ewa po drugiej stronie ulicy skręca się ze śmiechu, a mnie zostały jeszcze kwiaty i pocałunek. Podchodzę do pana i wycieram chusteczką klapę jego garnituru.

– O, jeszcze tu pan miał – mówię słodziutko.

– Dziękuję – mówi pan z uśmiechem. Jest bardzo sympatyczny, chyba nie dyrektor. Spoglądam na jego kwiaty.

Łapię się za serce.

– O Jezu, jakie cudowne ma pan kwiaty! – mówię z zachwytem. Pan patrzy na swoje trzy goździki z uwiędłym kawałkiem mirtu, zaduszone na śmierć papierową wstążką.

– Mówisz, że ładne? – pyta z powątpiewaniem.

– Śliczne. I przepięknie ułożone. Pan przygląda się kwiatom uważniej.

– Ja się nie znam.

– Cudne! Bardzo bym chciała dostać takie kwiaty. Życie bym za nie oddała…

Ale on wcale nie ma zamiaru mi ich wręczyć. Co za cham! To ja mu własną chusteczką wytarłam klapę ze śliny, a on nic. Wzdycham boleśnie.

– Co tak jęczysz? – pyta pan.

Bo gdybym miała takie cudne kwiaty, to bym je zaniosła mojej siostrzyczce do szpitala – mówię żałośnie, próbując przywołać do oczu choć kilka łez. Ona jest cała poparzona, nie wiadomo, czy wyżyje.

Przykładam chusteczkę do oczu.

– Czym się poparzyła?

– Wrzątkiem – mówię. – A do tego zapaliła się od gazu.

Mój znajomy też się poparzył – mówi pan. W samochodzie. Benzyna się zapaliła, cudem go uratowali. Teraz to trzeba uważać na każdym kroku. Jak cię nie oplują, to podpalą. A jak nie podpalą, to okradną.

– Proszę pana – mówię błagalnie – niech mi pan da te kwiaty. Zaniosę je do szpitala mojej biednej Kasi. Niech się nacieszy przed śmiercią zapachem.

– A czemu moje? – dziwi się pan.

– Bo są takie śliczne.

– Widziałem w kiosku ładniejsze. Idź i kup sobie. Powiem ci, gdzie.

– Ale ja nie ma pieniędzy.

– No dobra, dam ci stówę. – mówi pan z niesmakiem i sięga po portfel.

– Ja nie chcę pieniędzy, chcę te kwiaty! Właśnie te! Coś mi mówi, że jak Kasia je dostanie, to wyzdrowieje. Czy nie ma pan litości nad biedną, poparzoną dziewczynką?!

– Daj mi spokój – mówi pan. – Ja tu czekam na jedną panią, żeby się oświadczyć. Może mi powiesz, jak tu się oświadczyć bez kwiatów! Chcesz, dam ci dwie stówy.

– Błagam pana, proszę mi dać te kwiaty!

– Dam trzy stówy i uciekaj.

– Proszę… będę pana błogosławić do końca życia. Ja muszę mieć te kwiaty.

– To zróbmy inaczej – proponuje pan. – Dam ci pieniądze, skoczysz do kiosku, przyniesiesz nowe kwiaty, a wtedy dostaniesz te.

– Nie, nie mogę – jęczę – muszę mieć je natychmiast…!

– Nie, to nie – mówi pan. – Odejdź mała ode mnie, bo cię kopnę! Pan odchodzi kilka kroków. Idę za nim. Zaraz mu te kwiaty wyrwę, ale najpierw muszę go w rękę pocałować.

– Jeśli mi pan natychmiast nie da tych kwiatów – mówię – to poczekam na pańską narzeczoną i powiem jej, że pan mi zrobił dziecko.

Pan czerwienieje.

– Won mi stąd, gówniaro, bo nie wiem, co zrobię!

– Powiem jej, że jestem z panem w ciąży! Powiedziałam to bardzo głośno. Jakiś pan się obejrzał, jakieś wychodzące ze sklepu panie popatrzyły na nas. Gruby śmieje się nerwowo.

– Akurat ci uwierzy.

– Zaraz się pan przekona – mówię Gruby daje mi kwiaty i mówi:

– Masz i spływaj! Biorę kwiaty.

– No, no, proszę grzeczniej – mówię. Nagle łapię go za rękę i ją całuję. On ją wyszarpuje. Patrzy na mnie ze strachem. Dygam ślicznie.

– Bardzo dziękuję.

Idę z kwiatami na drugą stronę jezdni. Podchodzę do Ewuni, wręczam jej bukiet.

– To dla ciebie, moja droga.

– Och, jakie cudne kwiaty! – zachwyca się Ewa i buch je do pyska pingwina śmieciucha. Oglądam się na grubasa. Patrzy, wszystko widział.

Łapię Ewę za rękę i w nogi. Wychylamy się zza rogu, a grubas wyciąga z pingwina swoje kwiaty. My w śmiech.

– Zmieniłaś kolejność – mówi Ewa – ale wyszło jeszcze lepiej. To świetnie. Plujesz komuś na łysinę, a on ci daje za to kwiaty. Tak właśnie trzeba postępować z facetami. Myślałam, że stchórzysz. Jesteś cudna.

– Zaraz się przekonasz, jaka jestem cudna – mówię. – Teraz moja kolej na rozkazy.

– Nie, na dzisiaj wystarczy – mówi Ewa.

– Nie masz tu nic do gadania – mówię i ciągnę ją za sobą. Rozglądam się i myślę, jaki by tu jej rozkaz wydać. Ewa opiera się.

– Już nie chcę!

Co by tu jej rozkazać, żeby na długo zapamiętała, tak, jak ja zapamiętam tego łysego idiotę z kwiatami…

Rozkażę jej, żeby kogoś kopnęła, to co to dla niej.

Rozkażę, żeby coś ukradła, to co to dla niej.

Już wiem, już wiem laleczko, co ci zrobię.

Ciągnę ją do bramy niskiego domu. Wychodzimy na małe, brudne podwóreczko. Jest tu lepiej dla moich planów, niż myślałam.

Wszystkie kubły ze śmieciami przepełnione, śmieci walają się wszędzie. Strasznie śmierdzi i latają wielkie muchy.

Popycham Ewę do kubłów.

– Tutaj – mówię. Ewa patrzy z przerażeniem.

– Co tutaj?

– Tutaj będziesz klęczała całe pół godziny.

– Proszę cię, nie rozkazuj mi tego!

– Będziesz klęczała z rękoma w górze – mówię wolno, napawając się jej przerażeniem i wstrętem. – I nie wolno ci będzie usiąść na piętach i ani na sekundę rąk opuścić. Masz być przez pół godziny nieruchoma, co by się nie stało.

– Majeczko – błaga mnie Ewa – nie rób tego. Dam ci, co tylko zechcesz. Dam ci dziesięć dolarów. Kupisz sobie coś w Peweksie… Błagam, odwołaj to, nie mów „rozkaz”!

– Nic z tego – mówię z uśmiechem. – Ja też cię prosiłam. Ewa przytula się do mnie.

– Proszę… Dzisiaj nie, jutro to zrobię. Ja teraz nie mam czasu, muszę lecieć. Umówiłam się…

– Nic z tego – mówię – klękaj! To rozkaz! Pokazuję miejsce wśród największych śmieci. Ewa krzywi się, kaprysi i jęczy ze wstrętu, ale klęka. Podnoszę jej ręce do góry.

– Nie tak wysoko – prosi.

– A właśnie, że tak – mówię. Cofam się o krok.

– Pokaż mi zegarek – mówi Ewa. Pokazuję jej.

– Jest czwarta trzydzieści pięć – mówię. – Masz tu klęczeć do piątej pięć.

– Nie myślałam, że jesteś taka wstrętna – mówi Ewa, klęcząc z uniesionymi rękoma.

– Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz – mówię, wkładając ręce do kieszeni mojej nowej sukienki.

– Słońce mnie razi – mówi Ewa. – Mogę klęknąć w inną stronę?

– Za późno, klamka zapadła.

– Pożałujesz.

– Na razie myśl o tym, żebyś wytrzymała.

– Nie bój się, wytrzymam. Za to ty nie wytrzymasz tego, co ja ci rozkażę. Zobaczysz.

Jest wściekła. Śmieję się z ironią.

– Mam jeszcze całe pół godziny.

– Fuj, jak tu śmierdzi – mówi Ewa.

– Rzeczywiście, ohydnie. Więc pa, kochanie, zostawiam cię z tym słodkim zapachem samą.

Zatykam nos i odchodzę na drugi koniec podwóreczka. Siadam na murku. Patrzę stąd na Ewę. Klęczy jeszcze spokojnie. Mija pięć minut. No, zaraz zacznie się jej męka, wiem coś o tym. O, zaczyna kręcić głową…

– Muchy! – krzyczy rozpaczliwie. Nie odzywam się. Pewno, że muchy. Specjalnie takie miejsce wybrałam, żeby latały. A ona krzyczy: – Majka! Mogę je sobie odgonić od twarzy?

– Nie wolno!

– Na twarz mi siadają!

– Trudno! – wołam. – Możesz tylko głową ruszać!

– Przyjdź tu, odgoń je!

– Nie chce mi się!

Patrzę, jak rzuca głową na wszystkie strony.

– Świnia! – krzyczy. – Nienawidzę cię! Śmieję się głośno, żeby słyszała.

Niech sobie pokrzyczy. Dopiero siedem minut minęło. Jeszcze dwadzieścia trzy. Siadam na murku trochę dalej, żeby mnie objęło słoneczko. Poopalam się przy okazji.

– Długo jeszcze?!

– Dwadzieścia trzy minuty!

– Na czymś klęczę! Mogę się przesunąć?!

– Nie wolno! – odkrzykuję. Ona jęczy głośno. Zeskakuję z murku i podchodzę, żeby z bliska popatrzeć na jej mękę. Staję przed nią. Na jej spoconą, wykrzywioną z bólu buzię siadają muchy. Potrząsa głową. Odlatują, i znów siadają, jak gdyby wiedziały, że jeszcze tyle minut mogą to robić bezkarnie.

– Biedactwo – mówię – bardzo mi cię żal.

– Bolą mnie kolana – skarży się. – I kręgosłup. Już nie mogę, zaraz zemdleję…

– Uspokój się – mówię – jeszcze tylko dwadzieścia minut, wytrzymasz.

– Nie dam rady – jęczy. – Proszę, zwolnij mnie z rozkazu.

– Nic z tego, biedna kobieto – mówię. – Przecież się umówiłyśmy, że nie wolno odwoływać rozkazów.

– To chociaż odpędź te muchy. Błagam.

– Nie chce mi się wyjąć rąk z kieszeni – mówię, stojąc przed nią, i patrząc, jak się męczy.

– Ja chyba zwariuję – jęczy. W jej oczach ukazują się łzy.

– Ślicznie wyglądasz – mówię.

– Odpierdol się!

– Fuj, dlaczego tak brzydko się wyrażasz?

– Świnia, kretynka, chamica! Nienawidzę cię! Cmok, cmok, całuję ją w powietrzu. I mówię:

– Dawno nie słyszałam takich miłych komplementów. Dziękuję.

– Majeczko, kochana – jęczy żałośnie. – Zrób coś, pomóż mi.

– Jeszcze tylko piętnaście minut.

– Nie dam rady…

Szlocha. Szlocha coraz głośniej. Okropnie mi jej żal, ale cóż zrobić, rozkaz to rozkaz. Kucam przed nią i mówię pieszczotliwie:

– Moja malutka, moja biedna, moja nieszczęśliwa Ewunia.

– Zobaczysz – mówi – każę ci tu potem klęczeć do nocy.

– Trudno, to będę klęczeć. Ale wcale się nie boję, bo ty i tak nie wytrzymasz tych piętnastu minut, które ci pozostały.

– Właśnie, że wytrzymam!

– Lepiej mi podziękuj, że kazałam ci klęczeć tylko pół godziny – mówię. Ona pluje na mnie. Odskakuję, nie trafiła. Zbieram ślinę w ustach. Pluję jej prosto w buzię.

– Masz! – mówię. – Ząb za ząb, oko za oko, ślina za ślinę! Ewa opuszcza głowę, szlocha bezsilnie. Po jej twarzy spływa moja ślina. Drżąc na całym ciele, płacze tak rozpaczliwie, że aż mi się serce kraje. Wyjmuję chusteczkę, ocieram jej buzię z łez i mojej śliny.

Przytula twarz do mojej ręki. – Majeczko, najdroższa, zrób coś, pomóż mi. Ja już naprawdę nie mogę.

– Co mam zrobić?

– Nie wiem, nie bawmy się już w rozkazy.

– Nie możemy, – tłumaczę, głaszcząc ją po buzi. – Przysięgałyśmy, że to na całe życie. Nie pamiętasz? Pamiętam – jęczy. – Ale chociaż potrzymaj mi trochę ręce…

– Nie wolno mi.

– Nie wytrzymam.

– To złamiesz przysięgę i będzie koniec z naszą przyjaźnią. No i już nigdy się na mnie nie zemścisz.

– Zobaczysz, zemszczę się!

Wiem, kochanie, wiem – mówię i całuję jej śliczny, spocony buziaczek. Z bramy domu wychodzi babinka z koszem ze śmieciami. Wyrzuca je obok kubła, niedaleko od nas. Patrzy na Ewę.

– Co jej jest? – pyta zdziwiona.

– Ona pokutuje za grzechy – wyjaśniam.

– Czemu na śmietniku? Niech do kościoła idzie pokutować.

– W kościele tak nie śmierdzi – mówię. – I tylu much nie ma. Babinka chichocze.

– Jakaś nienormalna – mówi. Z pustym kubełkiem znika w bramie. Ewa otrząsa się od much.

– One mnie zaraz zjedzą – mówi. – Odgoń je…

Podnoszę z ziemi dużą płachtę gazety. Owijam nią głowę Ewuni. Zakręcam z tyłu, jakoś się trzyma. Mówię:

– Żebyś wiedziała, że mam litość nad zwierzętami. Podziękuj mi.

– Gówno! – mówi Ewa spod gazety.

– Oj, oj, bo ci zaraz zdejmę i odejdę – grożę.

– Nie, nie! Dziękuję bardzo.

– Jeszcze dziesięć minut – mówię. Ewunia drży i jęczy cichutko. Nagle rozlega się bardzo głośna muzyka. To z tego otwartego okna na pierwszym piętrze. Skrzypce i bębny. A tu, przy kubłach, wśród rozwalonych śmieci, klęczy moja Ewunia z gazetą zamiast twarzy, z uniesionymi do nieba rękoma. Odchodzę, cicho stąpając. Już jestem na ulicy.

Chodzą ludzie. Jest zwyczajnie, nudno, normalnie. Nikt nie wie, że tam, na podwórku, męczy się dziewczynka. Nie, nie ucieknę, chociaż przed chwilą chciałam uciec. Wrócę do Ewuni, choć czeka mnie jej straszna zemsta. Tylko ją jedną mam na świecie. Co bym zrobiła, gdybym jej nie miała?… Wracam na podwórko. Trzęsie się tu Ewunia i nawet nie wie, że mnie tak długo nie było, nie wie, że miałam odejść na zawsze. Muzyka z okna taka głośna, że słyszę jęki Ewuni dopiero wtedy, gdy podchodzę do niej całkiem blisko. Patrzę na zegarek. Już dwie po piątej, jeszcze tylko trzy minuty. Naciskam dzyndzelek, cofam czas o cztery minuty. Zdejmuję gazetę z głowy Ewy. Cała jej buzia zlana potem i łzami.

– Ile? – pyta niewyraźnie, przez zęby.

– Jeszcze siedem minut.

– Nie mogę… – jęczy. Jej ciałem wstrząsają drgawki. Kręci głową na wszystkie strony.

– Jeszcze tylko troszkę, wytrzymaj kochanie. Płacze.

– Pomóż mi…

– Jak? – pytam, czując łzy napływające mi do oczu.

– Popieść mnie – prosi. Zaczynam ją głaskać po włosach.

– Nie, nie tu… Dotknij mi cycuszków. Pogłaskaj je, proszę… Dotykam jej cycuszków, głaszczę je. Są większe niż moje. Ewa zaciska powieki i prosi: – Mocniej.

To głaszczę je mocniej. Pod moimi palcami wykluwają się dwa twardziutkie guziczki.

– Złap je…

Łapię je i ściskam. Ewa uspokaja się, mruczy cicho.

– Lepiej? – pytam.

– Tak. – Ewa uśmiecha się przez łzy.

Bawię się jej guziczkami. W pewnej chwili podnoszę głowę i widzę w oknie tamtą babcię, co wyrzucała śmieci. Gapi się na nas. A w innym oknie jakiś chłopak podgląda nas zza firanki. Puszczam guziczki Ewuni.

– Jeszcze, proszę… – mówi, nie otwierając oczu.

– Starczy. Już tyko dwie minuty, muszę się nacieszyć twoją męką. Otwiera oczy.

– Jesteś wiedźma – mówi. Uśmiecham się.

– Yhm…

Patrzę na jej twarz, znów wykrzywioną z bólu. Zerkam na zegarek.

– Jeszcze minuta – mówię. Wstaję. Obok mnie telepie się Ewunia w ostatnich drgawkach…

– Już.

Ręce jej klap, w dół. Już Ewunia leży na boku, w śmieciach, i nie rusza się jęcząc cicho. Skończyła się jej męka. Już niedługo rozpocznie się moja. Pochylam się, biorę ją pod pachy.

– Nie dotykaj… boli… Podnoszę ją.

– Nie mogę nóg wyprostować – piszczy.

– Zaraz ci przejdzie.

Prowadzę ją powoli w stronę murku. Idzie jak kaleka, przy każdym kroku wydaje bolesne jęki. Pomagam jej usiąść.

– Moje biedactwo.

– Oooo…

Przykucam i całuję jej biedne kolanka. Na jednym zrobiła się dziura w rajstopkach.

– Nigdy ci tego nie wybaczę – mówi Ewa.

– Jak chcesz. Ale mam u ciebie moją teczkę. Muszę ją wziąć. Ona wyciąga rękę i czochra mi włosy.

– Co to ma do rzeczy? Rozkaz to rozkaz. To, że nigdy ci tego nie wybaczę, to jedno. A drugie to to, że cię uwielbiam, wariatko. Wyprostowuje nogi. Zauważa dziurę.

– Holender – mówi z żalem. – Trzy dolary wyrzucone.

– To czemu nie mówiłaś, że takie drogie? Bym ci tekturę podłożyła.

– Spokojnie. Ciebie mój rozkaz będzie kosztował tysiąc razy drożej.

– Nie mam nic tak drogiego. Moje rajstopy kosztowały trzysta pięćdziesiąt złotych. Chyba, że ta sukienka od ciebie. Chcesz, to potnij ją w kawałki.

– Po co mi twoja sukienka? Wkrótce się przekonasz, jak zapłacisz za moją mękę. Tylko myśl o słodkiej zemście pozwoliła mi wytrwać do końca.

W tym momencie cichnie ta głośna muzyka z okna, to bębnienie. Rozlega się potężny głos z radia: – Usłyszeli państwo koncert Antoniego Dworzaka! Ewa śmieje się.

– Zapamiętam tego Dworzaka na całe życie.

– Ja też – mówię.

– Ty? – dziwi się Ewa. – To przecież nie ty klęczałaś na śmietniku podczas jego koncertu…

– Ale się wreszcie przekonałam, jaka jestem naprawdę – mówię i czuję, jak drętwieją mi leciutko wargi.

– Jesteś potworem – mówi Ewa.

– Yhm.

– Ty mnie kiedyś zabijesz.

– Yhm.

Ewa schodzi z murku. Zdejmuje buty i ściąga szybko rajstopy. Zwija je w kulkę i wyrzuca. Spogląda na mnie.

– To co – mówi – chcesz na tym śmietniku klęczeć do nocy? Robi mi się gorąco i zaraz zimno. Ale nic nie mówię. Ewa bierze mnie za rękę i prowadzi do kubłów. Pokazuje palcem to samo miejsce, w którym ona klęczała.

Klękam, podnoszę ręce.

– Co tak nisko? Wyżej! Podnoszę je wyżej.

– A teraz… jeśli mnie ładnie poprosisz, to może nie każę ci klęczeć do nocy – mówi Ewa. – Będziesz klęczeć tylko przez godzinę.

– Proszę – mówię cicho.

– Ładniej.

– Bardzo cię proszę.

– Jeszcze ładniej.

– Ewuniu, błagam, nie każ mi klęczeć do nocy. Proszę cię, bardzo cię proszę…

Spogląda na zegarek na mojej wyciągniętej w górze ręce. I mówi:

– No dobrze. Tak ładnie mnie prosiłaś… że doszłam do wniosku… że… są ładniej pachnące miejsca dla spełnienia mojej zemsty. Wstawaj, głupia, idziemy do domu.

Podrywam się z ziemi, rzucam się w jej objęcia.

– Moja słodka, moja kochana, moja śliczna!

Leżymy na tapczanie w pokoju Ewy i przeglądamy zagraniczne katalogi i żurnale z modą. Gadamy o sukienkach i o wszystkim. Otwieram katalog na następnej stronie… Pełno tu zegarków. Na każdym ta sama godzina, dziesięć po dziesiątej. Odruchowo spoglądam na swój. Na moim dziesięć po siódmej. Wzdycham.

– Co? – pyta Ewa.

– Muszę iść do domu.

– Jeszcze ci rozkazu nie wydałam.

– To jutro wydasz, bo teraz muszę iść. Naprawdę.

– A może byś została u mnie na noc – mówi Ewa. – Przecież jutro jest niedziela, będziemy spały do południa. A później wezmę od Tutu samochód i pojeździmy sobie.

– Nie mogę – mówię, wstając z tapczanu.

– Rozkazuję ci, żebyś została.

– Nie nie nie – mówię szybko. – Oni mnie zabiją, jak nie wrócę.

– Kto?

– Tatuś i mamusia. Żebyś wiedziała, co to było wczoraj, jak wróciłam od ciebie. Tata chciał mnie zbić pasem, ja go popchnęłam a on się przewrócił i uderzył głową w gazową kuchenkę. To cud, że mi podarował. Ale teraz dostałabym potrójnie. Muszę już iść. Uwierz mi, muszę!

– Nigdzie nie pójdziesz.

– To zobaczysz mnie w szkole w poniedziałek, jaka będę cała popuchnięta.

– Bujasz.

– Przysięgam ci, że nie bujam. Tata nie żartuje.

– To jakiś psychopata – mówi Ewa.

– Nie. Jest bardzo dobry, jak się nie zdenerwuje, albo nie popije.

– Ale mi dobry – mówi Ewa ironicznie. Odwracam się do niej plecami.

– Rozsuń mi zamek – mówię.

– Po co?

– Bo jak pójdę w tej sukience do domu, to mamusia będzie pytała, skąd ją mam.

– To powiesz, że dostałaś ode mnie.

– Nie, bo będzie na mnie krzyczeć, że dziaduję. Rozsuń.

– Sama sobie rozsuń…

– Chyba się zaciął – mówię z ręką na plecach. Szarpię dzyndzelek mocniej, nic z tego, zaciął się.

– Proszę…

– Zresztą i tak nigdzie nie pójdziesz – mówi Ewa. A ja:

– Zrozum, muszę. Ile ja się musiałam nagadać, żeby mnie raz mamusia puściła na noc do Kasi. A po tym, co było wczoraj, to już nigdy mi nie uwierzy. Widziała nas z balkonu i myślała, że jesteś chłopakiem.

– To ty spałaś u Kasi? – Ewa robi się zła.

– Bo była chora, a jej mama miała akurat dyżur na pogotowiu.

– A skąd wiesz, czy ja nie jestem chora? To u niej mogłaś zostać, a u mnie nie możesz? O nie, nie podaruję ci tego! Masz u mnie zostać do poniedziałku. To rozkaz. Słyszałaś? Rozkaz.

Nagle puszczam dzyndzelek od zamka i siadam na tapczanie, bo zaczynam się dusić. Nie mogę złapać ani odrobiny powietrza, coś mnie ściska w gardle. Co to się ze mną dzieje? Wiję się jak rozdeptana dżdżownica, trzepię rękoma i nogami. Duszę się!

Umieram…

To coś puszcza, już mogę oddychać. Łapię powietrze wielkimi haustami. Pochyla się nade mną Ewa.

– Co ci jest? – pyta przerażona.

– Już nic – mówię.

– Czy to może epilepsja?

– Nie. Tylko że coś mnie zatkało. To chyba ze strachu.

– Żebyś mi tylko nie umarła.

– Nie bój się – mówię. – Zła siekiera nie utonie.

– To przez ten rozkaz?

– Nie wiem. Ale już nie mam domu. Oni mnie już nigdy tam nie wpuszczą.

– I bardzo dobrze – mówi Ewa. – Po co ci taki dom. Będziesz mieszkała u nas i już nigdy się nie rozstaniemy. Bardzo się wszystkim u mnie spodobałaś. I Mimi, i Tutu… a Michał powiedział, że jesteś nieziemska. Ewa kładzie się obok, przytula mnie do siebie.

– Zobaczysz – szepcze – będzie nam razem cudownie. Czemu płaczesz? Nie płacz…

Wcale nie chcę płakać, ale płaczę.

– Majeczka, nie płacz – prosi Ewa. A to przecież nie ja płaczę, to ta głupia Marysia we mnie płacze. Płacze na pewno z żalu za mamusią, za Zenusiem, za Tadziem i za dziewczynkami. I za tatusiem, choć go nigdy nie ma w domu, a jak jest, to śpi.

– Przepraszam – mówię. Nie mogę przestać płakać, choć bardzo chcę przestać. Przestań się mazać, mówię do Marysi. Idź, becz u siebie, zostaw mnie w spokoju, ja chcę się śmiać razem z moją Ewunią.

– Tak bardzo się boisz? – pyta Ewa.

Nic nie mówię, przyciskam twarz do poduszki. Ewa wstaje z tapczanu i mówi:

– To popłacz sobie. Ja zaraz wrócę, gdzieś za pół godziny. Mam coś do załatwienia na mieście. A żebyś mi nie uciekła, zabieram ci buty.

– Gdzie idziesz? – pytam. Podnoszę głowę, ale jej już nie ma, zobaczyłam tylko zamykające się drzwi. Poszła sobie moja siostrzyczka z drutu, a ta druga, pluszowa, ciągle beczy. Co tu robić?

Ocieram łzy. Leży na tapczanie katalog, w nim śliczne, kolorowe dziewczyny i wszystkie uśmiechają się do mnie.

Chodź do nas, mówią, uśmiechnij się, popatrz. Może chcesz tę sukienkę? Kosztuje tylko 48 dolarów.

A ta jest tańsza, ale też śliczna. Tylko 42.

A może wolisz ten kostiumik? 66 dolarów.

Albo ten za 120.

A ten pulowerek z cekinami… czyż nie cudny? Tylko 100.

Te różowe dżinsy opchnę ci za 25 $.

Ta spódniczka za 40 $, ale zobacz jaka fajna, jak fajnie się w niej chodzi. Weź do niej bluzeczkę za 19 $.

Pantofelki 34,20 $.

Torebka 28 $.

A ta 31,30 $.

Majteczki, siedem sztuk na cały tydzień, tylko za 9,50.

Przymierz ten kostium kąpielowy. Czysta Lycra!

Dwuczęściowy 24,90 $.

Jednoczęściowy 22.

Zresztą, co tam. Kup wszystko, niech wszystko będzie twoje.

Już wszystko moje. W tej sukience pójdę w poniedziałek do szkoły, tę założę jutro do kościoła, a tę na wieczór, jeśli będzie chłodno. W tym będę się opalała, w tym pojadę na narty. W te sukieneczki ubiorę moje przyszłe córeczki.

A to kurteczka dla mego syneczka.

To są moje garnki, a to moje talerze. O, mój salon, moje telewizory. Ten dywan położę w sypialni, a ten dam w prezencie mamusi. Tym samochodem pojadę do ślubu. Ten chłopak zostanie mym mężem. Nie, ten ładniejszy. Nie, ten nie, co to za mąż w samych majtkach. O, tego biorę. Będzie ciągle chodził opalony.

Majkel ma na imię. Majka i Majkel.

To my na wakacjach. A tu też my na przyjęciu w perskiej ambasadzie. O, ten zegarek jest dla mnie w sam raz. A ten dam Majkelowi. Nie, ten mu dam, za 210 $.

– Wyciągnij rękę i zamknij oczy – mówię do Majkela. Zamyka rękę i wyciąga oczy… – Odwrotnie, głuptasie!

Zapinam mu zegarek.

Patrzy, uśmiecha się zadowolony. – Super tajm – mówi. – Sękju wery macz ajlafju!

Całuje mnie przy komplecie naszych ogrodowych fotelików i rozsuwanym stoliku. Wszystko razem tylko 400 $. Plus parasol, za 30 $.

– Może usiądziemy, co będziemy stali – mówię. Siadamy. Jak ja dobrze gadam po angielsku, Majkel wszystko rozumie, co mówię.

– A gdzie dzieci? – pytam nagle. Majkel ręką, na której nowy zegarek mu błyszczy, pokazuje na basen. Są dzieci, pluskają się w wodzie błękitnej.

– Która to godzina?

Majkel zegarek mi swój pokazuje. O, już dziesiąta dziesięć. Przez ogród pokojówka idzie, tacę z napojami niesie. Na stoliku stawia.

Na zegarek jej spoglądam. Dobrze chodzi, też dziesiąta dziesięć.

Już goście się schodzą. Wszyscy pięknie opaleni, identycznie jak my, tylko trochę słabiej. – Hellou! – wołają i się rozsiadają.

Patrzę… u nich zegarki też dobrze chodzą, na każdym dziesiąta dziesięć.

Jeden tylko gość nie podchodzi. Stoi pod palmą, jakiś blady, wystraszony, w szarym swetrze i zegarka nie ma. I do tego okularnik. Oj, to chyba jakiś Polak.

Biorę dwie szklanki koktailu „Pomarańczowy Szantaż” i podchodzę do niego. Idę, lód w szklankach brzęczy, stukają po marmurowych płytach moje obcasy.

Dosyć młody, ale jakiś taki łysawy.

– Hałdjudu – mówię. Kurcze, co to „hałdjudu” może znaczyć? Gość bierze mnie pod ramię, w krzaki ciągnie.

– Marysiu – mówi cicho – chcę ci pomóc. Daję mu szklankę z koktailem i zegarek.

– Witam rodaka, co tam słychać w kraju?

On koktail wypija jednym łykiem, jakby to była jakaś czysta wódka, zegarek chowa do kieszeni i mówi szybko, nerwowo, ciągle się na Majkela i gości oglądając.

– Uciekaj, Marysiu, mam rower. Wyrywam mu się.

– Majkel! – wołam. – Helpmi!

– Bądź cierpliwa, proszę cię, Marysiu – mówi okularnik i znów za rękę mnie łapie. Wołam:

– Majkel! Majkel!

Atansjon plis, już nie ma dziada. Dał nura w krzaki i uciekł. Podchodzi Majkel, chyba nic nie widział. Może i dobrze, że nie widział.

– Kaman bejbi, syt dałn – mówi i zamek błyskawiczny uśmiechu przede mną rozsuwa. Liczę mu szybko zęby. 128, okej, żadnego nie brakuje. Wracamy do gości, siadamy. Jemy i pijemy, o pogodzie rozmawiamy…

Koktail wypity, goście pojechali, pomarańczowe słońce za białe wille się chowa. Dzieci już pokładłam, idę teraz do naszej palisandrowej sypialni. Koszulkę mam na sobie różową, błyszczącą, 35 $. Majkel w piżamie za 30. Która to godzina? Co?… Znów dziesiąta dziesięć? Na Majkela zegarek zerkam, zgadza się, u niego też dziesiąta dziesięć.

Wyłączam telewizor. Obraz zgasł. Za oknem też ciemno. Co ten dziad w okularach ode mnie chciał?

Trzeba wszystko pozamykać, bo się jeszcze w nocy wkradnie. Zaraz, jutro, złego psa kupię, na noc do ogrodu będę go wypuszczać. Ciekawe, ile $ taki pies może kosztować? Zamyślona do łóżka wchodzę, Majkela niechcący potrącam.

– Ajm sory.

Ten Majkel jakiś dziwny. Książeczkę z kolorowymi obrazkami ogląda i zęby szczerzy. Niech do mnie zęby szczerzy, nie do książki.

– Noc jest po to, żeby spać, a nie po to, żeby czytać! – mówię rozzłoszczona i gaszę światło. Przeciągam się rozkosznie i zasypiam.

Budzę się, lukam… przez błyszczące żaluzje słońce do naszej sypialni zagląda. W łazience Majkel zęby pucuje. Która to godzina? Co, znowu dziesiąta dziesięć? No tak, to przecież ranek. Dzieci w piżamkach wbiegają, do mnie się przytulają ze śmiechem i piskami. No… nabawiliśmy się, śniadanie zjedliśmy, co tu dalej robić? Która to godzina? No nie, znów dziesiąta dziesięć! Taki drogi zegarek, a stoi? Wołam dzieci, na ich zegarkach też dziesiąta dziesięć. I u Majkela dziesiąta dziesięć. Jaki dziwny jest tajm. Raz zasuwa jak rakieta, a raz w rzeźbę zastyga. Co tam, trzeba na plażę iść, słońca pokosztować, poopalać się i w ogóle. Co będziemy iść, lepiej autem pojechać. Jedziemy, jedziemy… i dojeżdżamy do morza. Całą rodziną po piasku idziemy i dokazujemy.

Piasek żółciutki, morze szafirowe, niebo błękitne, a mój kostium kąpielowy z lycry czerwony i tak się błyszczy, jak tylko lycra może się błyszczeć. Cudownie.

– Chyba pójdę się wykąpać – mówię.

– Atansjon bejbi, ajlafju – mówi Majkel i swoją książeczkę z obrazkami wyciąga.

– Jes Majkel, jes.

Całuję Majkela i dzieci. Coś na wydmie błysnęło. To okulary okularnika. Coś mnie w stopę łaskocze. Odskakuję. Pająk wielki, włochaty, w piasek się zagrzebuje…

– Zaraz wracam – mówię szybko do Majkela. – Ty pilnuj dzieci, na wydmy ich nie wypuszczaj. A jakby tu się taki w szarym swetrze kręcił, to police na help wołaj.

Chlup!!

Do morza wskoczyłam. Woda cieplutka, pływać umiem, to sobie żabką płynę. Płynę, płynę, płynę i płynę… trochę już nudno tak płynąć.

Głowę odwracam, plaży nie widać, wszędzie morze. Oj, za daleko wypłynęłam, wracać trzeba.

Tam, na powierzchni, coś się unosi. Na pewno boja, odpocznę przy niej, bo jestem zmęczona.

Podpływam, a to nie boja, to trup straszny, wydęty i szary, a miejscami czarny. Rzucam się w tył, trup do mnie. Za nogę mnie łapie, pod wodę wciąga, obejmuje, do siebie przyciska. Oj, powietrza, bo się zaraz zachłysnę.

Szept ochrypły słyszę w uszach.

– Mary… Mary…

A może to tylko szum morza?

Trup w kleszczach mnie trzyma. Poruszają się nabrzmiałe, trochę już wyżarte usta w twarzy straszliwej, czarnej, baloniastej. Mówi coś… Zamiast słów z pyska mu rybki wyskakują malutkie. To nie rybki, to literki, to całe wyrazy. Ale nie polskie, chyba angielskie. Nic nie rozumiem, chociaż rozumiałam, kiedy Majkel do mnie gadał.

Duszę się! Powietrza!

Usta otwieram, woda do ust mi wpada, a razem z nią rybki wszystkie, wszystkie wyrazy. Do płuc się wciskają, zaraz mnie rozerwie. Trup wargami do mych warg przywiera. Wzrokiem się we mnie wwierca, a zamiast oczu ślimak i perła. Odpycham go od siebie, zrywam się z krzykiem.

Tu jestem, leżę na tapczanie.

Nade mną Ewa stoi, brwi marszczy, wpatruje się we mnie.

– Spałaś? – pyta. Dyszę ciężko, jeszcze widzę mordę trupa. Rozglądam się po pokoju. Mówię:

– Gdzie moja teczka? Coś do pisania! Szybko!

Ewa podaje mi długopis i duży, zielony notes. Siadam, kładę notes na kolanach i piszę pospiesznie, żeby nie zapomnieć. „Abandoned hope and love that turns to hate and serf contempt bitterer to drink than blood pain whose unheeded and familiar speech is howling and keen shrieks day after day and Hell or the sharp fear of Hell”… Skończyłam. Ewa przez ramię mi zagląda i mówi zdziwiona:

– Ty świetnie znasz angielski.

– Tylko że nic nie rozumiem. Przeczytaj mi to, przetłumacz. Proszę.

– Jeśli napisałaś, to przecież rozumiesz.

– Nic nie wiem, to mi się przyśniło. To były ryby, a ja je połknęłam.

– Niesamowite – śmieje się Ewa. – Nie wierzę.

– Przysięgam – mówię. – Przetłumacz mi to.

Ewa bierze notes i zaczyna wolno tłumaczyć:

– Porzucona nadzieja i miłość, która obróciła się w nienawiść… self., pogarda do siebie bardziej gorzka do picia, niż krew. gól., którego… coś tam, nie wiem… znajoma, zażyła mowa jest straszliwa… i przenikliwe piski dzień po dniu. I piekło, albo ostry strach piekła…

Ewa spogląda na mnie.

– Heli… piekło. To ostatnie słowo. Nie patrz tak na mnie.

– Jak? – pytam.

– Tak dziwnie… aż się ciebie boję.

– Ja też się boję – mówię. Wstaję, chodzę po pokoju. Siadam w fotelu. Piekło. Wszystko jasne. Nie ucieknę. Nikt mnie nie obroni. Ewa podchodzi do mnie.

– Naprawdę to ci się przyśniło?

– Tak.

– To straszne… Nie rób takich oczu, proszę. Heli, piekło. Czym zawiniłam? I słyszę, jak coś we mnie szepcze: „niczym”. Ach, więc jeszcze niczym. Więc dopiero zawinię?

– Majka – mówi Ewa. Spoglądam na nią, uśmiecham się. Nie, nie uśmiecham się, rozciągam tylko usta w uśmiechu. Ale Ewa widzi mój uśmiech.

– Mam dla ciebie nowiny – mówi. – Byłam u ciebie w domu. Rozmawiałam z twoją mamą.

– Rozmawiałaś z moją mamą?!

– Tak. Nabujałam, że dostałaś krwotoku u mnie w domu i że wezwaliśmy do ciebie lekarza, który orzekł po badaniu, że to na tle nerwowego rozstroju związanego z dojrzewaniem. I że musisz leżeć w spokoju, i żeby cię nie ruszać. Więc powiedziałam twojej mamie, że będziesz leżała u nas do poniedziałku.

– I co mamusia?

– No… martwiła się.

– Biedna mamusia.

– Ale ją uspokoiłam. Powiedziałam, że jesteś tu w Szczawnie pod dobrą opieką i że lekarz, który cię badał, jest naszym sąsiadem, co akurat jest prawdą. Twoja mama zrobiła mi herbaty. Rozmawiałyśmy chyba ze dwadzieścia minut.

– O czym?

– O wszystkim. Także i o tobie. Nie bój się, ja mam taką metodę na ludzi, że jak zechcę, to każdy mnie polubi. Trzeba tylko mówić to, co oni chcieliby usłyszeć. Ach, i poznałam twoje siostrzyczki. Akurat się kąpały. Naopowiadałam im różnych głupot do śmiechu. Wiesz, ta twoja Zosia jest dosyć inteligentna.

– Bo Krysia jest bardziej taka skryta. A Tadzia i tatę widziałaś? Ewa kręci głową.

– Nie miałam tej przyjemności.

– Bo tata na pewno spał, a Tadziu jeszcze latał po dworze. Ale powiedz mi… naprawdę mamusia niczego się nie domyśliła?

– Za kogo ty mnie masz? Za idiotkę? Wszystko połknęła, herbatką popiła. A gdy się już żegnałyśmy, to nawet powiedziała, że bardzo się cieszy, że masz taką poważną koleżankę, i że może też wkrótce spoważniejesz, jak się będziesz ze mną kolegować.

Ewa ściąga usteczka w ciup, składa dłonie jak do modlitwy. Stojąc w tej nobliwej pozie, strzela na mnie oczami i mówi z nagłą chrypą w głosie:

– Jak się kiedy wkurwię, to wstąpię do zakonu. Oczywiście, do męskiego.

Podskakuje do góry, krzyczy: – Tak się cieszę! – leci do magnetofonu, wkłada do środka kasetę, podkręca do końca gałkę potencjometru. Eksplozja metalu rzuca ją na mój fotel. Przykrywa nas dźwiękowa fala.

Ciepły, słodki wieczór dwie godziny później. Dochodzi dziesiąta dziesięć. Siedzę na krześle, plecami do lustra. Mam na sobie śliczną sukienkę z białego jedwabiu w bordowe grochy. Obcisłą, krótką, na ramiączkach w górze. I cienkie rajstopki śliskie jak szkło, i pantofelki na bardzo wysokich obcasach, w których bardzo łatwo się przewrócić.

Ewunia siedzi okrakiem na moich kolanach i nakłada mi kolor na powieki. Szminkuje mi usta i powleka szminkę specjalnym błyszczkiem.

Fuj, jakie to niedobre.

– Nie oblizuj się, bo ci wyrwę język – mówi Ewunia. Wstaje, cofa się. Taksuje mnie wzrokiem. Urywa pączek białej różyczki z wazonu i wpina mi go w gładko do tyłu zaczesane włosy.

– Skończone – mówi. – Teraz spójrz do lustra. Podnoszę się z krzesła, odwracam do lustra. Jakaś dziewczyna tam stoi.

To ja?

Ta piękna, poważna, dorosła dziewczyna… to ja?

W lustrze, za mną staje Ewunia. Też wystrojona i umalowana. Och, jakie my do siebie jesteśmy podobne. Jakie śliczne.

– Jesteś ode mnie piękniejsza – mówi Ewunia.

– Nie – mówię – ty jesteś piękniejsza.

– Jesteś ode mnie bardziej oryginalna – mówi ona. – Popatrz, jakie ty masz szeroko rozstawione oczy. Wylazły na wierzch, bo odsłoniłam ci czoło.

Wpatruję się w lustro.

Moje czoło… takie dziwne, takie wysokie. A oczy jeszcze dziwniejsze i takie obce. Odwracam się do Ewuni, patrzę z bliska na jej prześliczną, delikatną buzię.

– Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na świecie – mówię.

– A właśnie że ty jesteś najpiękniejsza – mówi Ewunia. – Jesteś tak piękna, że zaraz cię zjem.

– Ja ciebie też zjem.

Zachwycone sobą, uśmiechamy się do siebie. I znowu nasze piękne oczy wędrują do lustra.

Patrzę na siebie, patrzę, i ciągle nie mogę się rozpoznać. Gdybym spotkała taką dziewczynę na ulicy, wstydziłabym się do niej odezwać. A to przecież ja. Rozchylam usta, tamta dziewczyna też rozchyla usta, bo przecież to ja.

Ja.

Mogłabym tak tu stać i patrzeć na siebie do końca świata.

Ewunia wciąga policzki i wydyma usta. Ja robię to samo i staję się jeszcze bardziej piękna, jeszcze bardziej obca.

– I co? – pyta Ewunia. Przytulam się do niej, ale ostrożnie, uważając na makijaż.

– Kocham cię – szepczę.

– A ja ciebie, księżniczko, kocham jeszcze bardziej – szepcze Ewunia. – Zobaczysz, podbijemy cały świat. Ale musisz mnie we wszystkim się słuchać.

– Tak – szepczę. W uszy kłują mnie delikatnie klipsy perełki.

– Nasze fotografie znajdą się na najważniejszych okładkach. Będziemy zarabiały pół miliona dolarów rocznie. Obiecuję ci. Tylko pamiętaj, musisz ze mną trzymać.

– Tak – szepczę, drżąc gdzieś w środku. Chyba zaraz umrę, tak mi cudownie i słodko.

– Chodźmy pokazać się do ogrodu – mówi Ewunia. – Baby pękną z zazdrości.

Ściskam jej rękę.

– Nie, wstydzę się…

– Och, nie kokietuj. Chodź.

Ciągnie mnie za sobą. Trochę się opieram, ale tylko trochę. Wychodzimy z pokoju na taras.

W głębi ogrodu jarzą się światełka żarówek. Dobiega stamtąd cicha muzyka, głosy, śmiechy. Schodzimy po schodach i, trzymając się za ręce, idziemy wśród drzew, wąską, wyłożoną płytkami ścieżką. Nogi mam jak z galarety i muszę bez przerwy uważać, żeby się nie potknąć w moich pantofelkach. Tam, w altanie, pełno ludzi. Chyba z dziesięć osób. Panie i panowie, wszyscy tacy eleganccy. Siedzą w fotelikach przy białym stole. Rozmawiają, piją coś i śmieją się. Wchodzimy z Ewunią w krąg światła, już nas zauważono. Tatuś Ewuni gwiżdże.

– O, królewny nas odwiedziły – mówi. – Prosimy, wasze wysokości.

– My jak ćmy – mówi Ewunia. – Przyszłyśmy opalić skrzydełka w ogniu waszych spojrzeń.

Już jesteśmy w altanie. Ewunia wita się ze wszystkimi. Całuje się z paniami, a panowie całują ją w rękę. Śmieją się i żartują.

– A to Majeczka – mówi Ewunia, wskazując na mnie. – Moja najlepsza przyjaciółeczka.

– Dobry wieczór – mówię cicho. Mało co, a bym dygnęła. Teraz wszyscy patrzą na mnie.

– Możemy z wami chwilkę posiedzieć? – pyta Ewunia.

– Nawet i poleżeć możecie z nami – mówi na to jeden z panów. Ogólny śmiech. Ewunia siada na białej ławeczce przy balustradzie. Wskazuje mi ręką miejsce obok siebie. To siadam, składając razem kolana. Podnoszę oczy i zaraz je opuszczam, bo nikt nic nie mówi, tylko patrzą na nas.

– Co się tak gapicie? – mówi Ewunia. – Dajcie nam po drinku, bo jesteśmy trzeźwe i się wstydzimy.

– Wlej im, Grzesiu, kropelkę dżinu do dzbanka z lodem – mówi mama Ewuni i śmieje się do nas. Wygląda ślicznie i młodziutko w białej, błyszczącej bluzce i białej, króciutkiej spódniczce. A jak się śmieje na głos, to tak fajnie się śmieje, jakby miała chrypkę.

– Jesteście naprawdę bardzo piękne – mówi do nas pani w okularach.

– Powinnyście razem wystartować w wyborach miss.

– Nie będziemy sobie robiły konkurencji – odpowiada Ewunia. Pan Grzesio, który jest całkiem siwy, ale bardzo ładny, nalewa do dwóch niskich szklanek trochę czegoś z kolorowej butelki i trochę czegoś z innej. Wrzuca tam kostki lodu i podaje nam. Spogląda na mnie z bliska. Mówię: – Dziękuję – i nie wiem, co dalej, bo spuszczam oczy. I choć jestem okropnie skrępowana, to jakoś dziwnie mi rozkosznie.

Dobrze mi tu.

Niedługo będę już dorosła. Będę sobie rozmawiała na różne tematy z innymi dorosłymi osobami. Tak, jak moja Ewunia, która w ogóle się nie krępuje. Właśnie im coś opowiada, a oni się śmieją. To cudowne siedzieć tak z przyjaciółmi letniną wieczorem w oświetlonej altanie, i gadać, i śmiać się z nimi. Oni coś mówią, ale nie wiem co, nie słucham, bo tak mi dobrze z własnymi myślami rozmawiać… Żeby tak Tadziu mnie teraz zobaczył, albo Kazik Kamiński. Ale by się zdziwił. Albo, gdyby mamusia… Zaraz by wpadła, dała mi w ucho i zaciągła do domu. E, nie, wstydziłaby się tu wejść. Za trzy lata skończę osiemnaście. Będę mamusię dalej bardzo kochała, ale nie pozwolę jej się wtrącać do mojego życia. Brzęczy lód w mojej szklance.

Przezroczyste kosteczki topią się powoli. Spoglądam w bok, a Ewunia ze swojej już prawie wszystko wypiła. To ja też podnoszę szklankę do ust, upijam łyk. Jakieś gorzkie, ale trochę słodkie. To jakaś wódka z czymś zmieszana. Jak był chrzest Zenusia, to tata się upił i kazał mi chlapnąć kieliszek wódki. Ledwo przyłożyłam usta i zaraz poleciałam wymiotować. A teraz jakoś nie chce mi się wymiotować, choć pociągnęłam taki duży łyk. W brzuszku robi mi się gorąco i przyjemnie, w głowie tak samo. Co tam, napiję się jeszcze. Hop, siup, na drugą nóżkę. Tak zawsze mówiła pani Marysia, żona pana Krzyśka, jak pili w ogródku przy siatce z tatą i panem Kamińskim. Tata mówił: „no to cyk”, albo „no to chlup w ten głupi dziób”. Pan Kamiński mówił: „no to abyśmy”, a pan Krzysiek: „za komunę, żeby nas nie przeżyła”. A potem wszyscy śpiewali chórem: „Pijmy wszyscy duszkiem, pijmy wszyscy duszkiem, z kufeleczka z małym uszkiem…” Na końcu śpiewali o chacharach.

Tu, w altanie u państwa Bogdajów, też piją alkohol, ale inaczej. Każdy ma swoją szklankę i pije, kiedy chce. I nie przekrzykują się, ani nic, tylko sobie kulturalnie rozmawiają. Ewunia łapie mnie nagle za ramię.

– Ale jestem głupia – mówi. – Przecież Grzesio może nam przetłumaczyć dokładnie.

– Co chcecie przetłumaczyć? – pyta pan Grzesio.

– Mamy taki dziwny, angielski tekst, który Majce się przyśnił. Zaraz go przyniosę.

Ewunia wstaje.

– Nie nie – mówię. – Ja przyniosę!

– To leć.

Wychodzę z altany. Zanurzam się w mrok ogrodu. I co ja bym zrobiła, gdybym została tam sama, bez Ewuni. Ktoś by mnie o coś zapytał, a ja bym nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Miałam szczęście, że zdążyłam ją zatrzymać. Ojej, szklankę z sobą wzięłam, jeszcze tyle w niej zostało… Zatrzymuję się na ścieżce i chlup… wszystko wypiłam. Całkiem niezłe. Postawię szklankę tutaj. Jak będę wracała, to ją z sobą wezmę. Bym się przewróciła. To te obcasy, muszę się w końcu nauczyć w nich chodzić. Ewunia włożyła tak samo wysokie, a płynie w nich, jakby była boso… Zamiast skręcić w lewo, gdzie taras i pokój Ewy… skręcam w prawo. Obejdę dom naokoło kamienną alejką, troszeczkę to chodzenie poćwiczę.

Idę i stukam… stuk stuk stuk stuk. Trzeba malutkie kroki robić, inaczej się nie da. I jakoś dużo lepiej się idzie, gdy się pupą kręci. Racja, Ewunia przecież też kręciła. To dlatego te wszystkie modelki w telewizorze tak pupami kręcą. Zawsze myślałam, że się wygłupiają, a one po prostu muszą, żeby się nie przewrócić. Stuk stuk stuk, już umiem.

– Cześć Maryśka!

Patrzę, za białym murem ktoś stoi, to jakiś żołnierz. Podchodzę.

– O, Kazik, dobry wieczór. Co tu robisz?

– Jestem na przepustce. A ty? Co u ciebie słychać?

– Ach, wiesz, właśnie wróciłam z Londynu. Jutro lecę do Nowego Jorku, mam tam pokaz mody.

– Kapitalnie wyglądasz. Byś się nie przeszła ze mną trochę? Przepustka mi się zaraz kończy…

– Och, wiesz, wybacz, goście na mnie czekają. Dobranoc. Stuk stuk stuk stuk, odchodzę. Idę koło bramy… A któż tam za kratą stoi? Ach, to przecież mamusia i Tadziu, dwa tułuby w mroku.

– Och, mamusiu, jak to dobrze, że cię widzę. Miałam już wysłać pocztą… Proszę, to czek na sto tysięcy dolarów. Profesor w Wiedniu już czeka. Mówił, że dwa tygodnie i Zenuś będzie widział. Dwadzieścia tysięcy na operację Zenusia, drugie tyle na twoje serce i żylaki. Za resztę kupcie sobie dom na wsi z ogrodem. Jak coś zostanie, będziecie mieli na drobne wydatki. I powiedz tacie, żeby nie pił wódki, to świństwo, niech dżin pije. A ty, Tadziu, masz tu na lody sto dolarów. Tylko pamiętaj, podziel się z dziewczynkami. No, to pa, kochani. Podwiozłabym was do domu samochodem, ale tyle mam jeszcze spraw na głowie… Zadzwonię z Bombaju, pa.

Odpływam od nich na swoich obcasikach, stuk stuk stuk stuk. Stuk stuk stuk, po schodach na taras wchodzę. Już nic nie stuka, bo po dywanie w pokoju idę w stronę lustra, przeginając się w biodrach. Cała w śliskich jedwabiach, lśniąca, śliczna. Dłońmi po sobie przesuwam, sznurka pereł na szyi dotykam. To wszystko ja. Ach, po notes tu przyszłam. Leży na stoliku, otwarty, tak, jak go zostawiłam. Podchodzę, biorę go i nagle moją głowę przeszywają na wylot elektryczne szpile.

Kartka z tym, co napisałam, wyrwana. Sterczą strzępy. Tylko na dole wyraz „Hell” pozostał. Czyjś wzrok na sobie czuję. Odwracam się gwałtownie. Tam, za oknem… To moje odbicie w szybie. Nie, to przecież nie jest moje odbicie.

Kto tam stoi?!

Uciekać chcę, nie mogę. Nogi mi ugrzęzły. W uszach szum narasta blaszany, wilgotny. Brudna, buraczkowo sina mgła spowiła wszystko wokół. Brnę w stronę fotela. To nie fotel, to kępa zrudziała. Kulę się tu w strachu śmiertelnym, na moich nagich ramionach wyskakują pryszcze gęsiej skórki. Wszędzie woda gęsta jak zupa. Bulgot wstrętny, pękają bąble, coś się wynurza powoli. Tępo wpatrują się we mnie zapadnięte, zimne ślepia.

Suną ku mnie. Nieubłagane, nieodwołalne.

Ciemno, nic nie widzę. Coś dotyka mnie i zamyka w śluzowatych mackach, w suchych, twardych kleszczach. Wciska się we mnie aż do zgrzytu kości. Jest już we mnie. Układa swe zwoje w mym brzuchu, w mych członkach. Już tylko jestem czyimś futerałem.

Śmiechy, kroki… Jacyś ludzie weszli, jest ich dwoje. Jedno z nich coś mówi, jakaś wielka twarz przysuwa się do mnie. Znów staje się malutka. Dwa giętkie, pokryte ciałem i materiałem szkielety tańczą wokół mojej głowy. Dźwięczą w powietrzu ich słowa.

Zniknęli, już ich nie ma.

Wewnątrz jestem, czy zewnątrz…?

Poruszają się ręce. Jej ręce? Moje ręce?

Palce. Moje?

Przekręcamy peryskop. O, na brzuchu skóra gładsza, niż na rękach.

Biała, w bordowe koła.

Nogi, na nich się chodzi. Wszystko się jakoś nazywa, wszystko do czegoś służy. Fotel do siedzenia. Och, już prawie wszystko wiem.

Tylko mi jeszcze powiedz, duchu, jak się ja nazywam i do czego służę. I komu służę?…

Tam, za szklanymi drzwiami jest odpowiedź. Idźmy tam. Idę.

Stamtąd też ktoś do mnie idzie. Dziewczyna, jakby znajoma.

Zbliżamy się do siebie. Szukam klamki, i ona szuka klamki, ale w tych drzwiach nie ma klamki. Szklisty dotyk naszych rąk.

– Jak się nazywasz? – pytam.

– Majka – odpowiada. – A ty?

– Ja? Majka.

To jakiś rum. Rum Jamajka. Ach, więc tak się nazywam. Jamajka. To jakaś wyspa. Więc jestem wyspą i piją mnie litrami marynarze? To już wiem wszystko, duchu, dziękuję. Odklejam się od lustra, odchodzę. Odwracam się, macham jej ręką na pożegnanie. Czy się jeszcze kiedyś zobaczymy?

Wychodzę na taras.

Cichy jęk słyszę. Podchodzę do balustrady. W ciemności pod drzewem, pod księżycem, stoi Ewunia. Całuje się z panem Grzesiem, jęczy. Ręce pana Grzesia przesuwają się po jej pupci pod zadartą sukienką.

Patrzę na nich, sama niewidzialna.

To, co robią, jest trochę ohydne, a trochę śliczne. Ten jęk to jak muzyka. Odległa, nieskończenie odległa. I słodka jak śliwka.

Biała głowa sunie w dół, pan Grzesio przyklęka. Całuje Ewunię po brzuszku. Ona jęczy cicho i słodko. Tak słodko, że aż bym chciała ten jej jęk polizać.

Wystarczy tego, już dosyć. Wołam:

– Ewunia!

Drgnęli. Pan Grzesio wstaje, Ewunia na mnie się ogląda. Widzę jej twarz w mroku, jakaś nieprzytomna… Śmieją się teraz oboje, pan Grzesio znika w mroku. Ewunia obciąga sukienkę i wbiega po schodkach na taras. Siada obok mnie, na balustradzie. I, machając nogami, mówi:

– Ja się z nim czasem kocham, wiesz… To z nim straciłam cnotę. Nauczył mnie wielu ciekawych pozycji. Jest stary, ale fajny. A ty co, upiłaś się dżinem?

Staję przed nią, blisko. Kładę ręce na jej udach. Uśmiecha się do mnie.

– Majeczko – mówi – tak się cieszę, że tu ze mną jesteś.

– Nie mów do mnie „Majeczko”, mam na imię „Jamajka”.

– Och, jak cudnie. To się wymawia „Dżamajka”, wiesz? Jednak się upiłaś, twoje oczy cię zdradzają.

Biorę ją za ręce, cofam się. Zeskakuje z balustrady. Podąża za mną i nawet się nie domyśla, że ona, ten dom, całe miasto i wszystko istnieje tylko dzięki mnie. Gdyby mnie tu nie było…

– Nie ściskaj mnie tak – mówi Ewunia i próbuje wyszarpnąć ręce z mojego uścisku. – Zostaw, boli! Nie bądź kretynką, puszczaj! Puszczam jej lewą rękę i swoją prawą uderzam ją w twarz.

– To za kretynkę – mówię. – Chcesz jeszcze?

Jest przerażona, chciałaby uciec, ale przecież nie może, jej obie ręce znowu uwięzione w kleszczach moich dłoni. Zaczyna płakać bezsilnie. Przytulam ją do siebie, nie puszczając wykręconych do tyłu jej rąk.

– Czego ty chcesz ode mnie? – pyta ze strachem w głosie. – Za co mnie uderzyłaś? Puść mnie, bo zawołam tatusia.

Zlizuję z jej buzi łzy. Dobre, słone.

– Po prostu chciałam twoich łez skosztować.

– Proszę, zostaw mnie – błaga Ewunia, produkując obficie nowe łzy. Uśmiecham się, czując na wargach słoność morza. Mówię powoli: – Jak zechcę, moja ślicznotko, zmienię cię w ropuchę. Albo każę ci zniknąć i nigdzie cię nie będzie. A jak zechcę, to cały świat zniknie w królestwie umarłych godzin. Książę wykrzywia się.

– Mamo… teraz taka moda, nosi się na bakier.

– To moje urodziny, zrób przyjemność matce.

Książę z westchnieniem przesuwa koronę na środek swej pięknie ufryzowanej główki. Po chwili to samo robią ze swoimi koronami trzy papużki księżniczki, moje córeczki. Szum po sali przeszedł. To przesunęły się na środek głów czapeczki i czepeczki dworaków mych i dworek.

Kolejne poselstwo z darami do sali się wsuwa. Kolejny grubas ambasador rozwija kolejny pergamin z kolejnymi życzeniami. I w tym momencie coś… coś… coś… mi się przy… przy co? Ach, już wiem. Przypomina. Rękę unoszę.

– Cicho! – mówię. – Nie ruszajcie się, nie gadajcie przez chwilę, bo coś mi się przy… Palec zginam, w głowę się nim stukam. Przy co? Ach, przypomina. Ale co? Coś mi się przypomniało i zaraz się zapomniało.

A co tu tak cicho, co tak nieruchawo? Przede mną stoi posąg grubasa ambasadora z pergaminem uniesionym i z rozwartą gębą, w której złoty ząb błyszczy cicho. Wokół pełno posągów dworskich dostojników. A tu posągi mych pociech sterczą jak ulane. No tak, to przecież ja im kazałam, żeby się nie ruszali, nie gadali…

Dobrze, jedno sobie przypomniałam. A tamto coś? Co to było, że już mi zniknęło?

Za okno spozieram. Tam na niebie nocnym ognie sztuczne rysują esy floresy. Stamtąd to od rana bębni muzyka. Ta korona tak mnie ciśnie, nic sobie przypomnieć mi nie pozwala. Głowę unoszę, korona na bakier mi zjeżdża, ooo, tak dużo lepiej. Pod sufitem wielkie „M” ze złota i cyfra „$f” z brylantów. Jakaś dziwna ta cyfra, to chyba nie cyfra? Te brylanty tak błyszczą, trzeba oczy zmrużyć, żeby cyfrę odcyfrować. Dopiero teraz widać, to „50”.

Racja, to moje pięćdziesiąte urodziny.

Zza okna dobiega chór cienki grubych eunuchów: – Niech nam żyje najjaśniejsza pani, oooo, niech żyje nam!!!

…Co to było, że to miałam na końcu języka… Połknęłam, czy co?

Wiem, już wiem.

– Miranda! – wołam. Patrzę, najmłodsza moja córeczka podbiega, u kolan mi klęka. Nie… to nie to, to nie ona. Wiem, to Marika, tak, Mańka. – Marika!

Średnia córka obok najmłodszej już do kolan moich się pochyla. Nie nie nie nie, to też nie ona, to przecież była… ach tak, wiem.

– Marcelina! – wołam. Tak, to na pewno Marcelina. Nie, to też nie ona, to tylko moja najstarsza córka gnie się w wytwornym ukłonie, a za nią wszystkie dworki i wszyscy dworzanie z cicha pęk swe strojne tułuby do posadzki gną.

Nagle palcami pstrykam w grzechocie pierścieni. Wiem, wiem, oczka miała jak węgielki.

– Marysia! – wołam z triumfem. – To Marysia! Marysia, jasne, że Marysia. Tyle lat po głowie to imię mi chodziło, pod innymi imionami się chowało, gdy go sobie chciałam przy… przy… przypomnieć. Marysia.

Rozglądam się po sali.

– Gdzie Marysia? – pytam. – Czemu tu nie ma przy mnie mojej najdroższej Marysi?.

Nigdzie jej nie widzę… Znów mi się psotnica jedna gdzieś schowała.

– Nie widział ktoś Marysi?

Dworki i dworzanie głowami kręcą, oczy do sufitu podnoszą, ręce rozkładają. A to darmozjady. Do stołu to pierwsi, a jak się królowa o coś zapyta, to nikogo nie ma, żeby odpowiedział. Oho, mój pierwszy minister fałdy swej złocistej szaty wokół siebie układa, do ukłonu się przygotowuje, chyba zaraz będzie gadał, gdzie widział Marysię. No, już się ukłonił, już usta otwiera…

– Najaśniejsza pani – mówi uroczyście. – Na naszym dworze, oprócz najaśniejszych księżniczek Marceliny, Mariki i Mirandy, jest wśród dworek sześć Magdalen, jedenaście Malwin, dwie Marianny, czterdzieści siedem Matyld, dwadzieścia cztery Michaliny, trzy Moniki, jedna Maura a nawet jedna Modesta… Ale Marysi tu nie ma, żadnej Marysi my nie znamy, najjaśniejsza pani.

Skończył przemówienie, ukłonił się, a teraz szaty swoje starannie wokół siebie układa.

– Jak to jest możliwe, że nie znacie mojej Marysi, mojej najukochańszej dworki, mojej przybranej siostrzyczki Marysi??? Pytam już tylko tak, retorycznie, po nic. No, to można przejść do następnego punktu tej uroczystości, ambasador z rulonem czeka na znak, by zacząć swoją recytację… Ale nie, jeszcze mu znaku nie daję, bo ochmistrzyni moja stara poruszyła się w tłumie, jakby chciała coś powiedzieć i się zawahała.

Palcem na nią kiwam.

Już do mnie biegnie z szybkością sześciu metrów na godzinę. Kupię jej wrotki na setne urodziny. Dowlokła się wreszcie i fajt, do stóp mi przypada, w czym jej schodek podestu tronowego odrobinę pomógł.

– Pani moja najjaśniejsza – wystękuje zdyszana – wiem, pamiętam, jakżebym miała nie pamiętać Marysi, ulubienicy najjaśniejszej pani.

– To co z nią? – pytam. – Czemu jej tu nie ma?

– A bo, najjaśniejsza pani, to było na urodziny najaśniejszej pani, na piętnaste.

– Na piętnaste??? – Na piętnaste. Najjaśniejsza pani czegoś się na Marysię pogniewała, ale o co, jakoś nie pamiętam…

– Jak to o co?! – mówię i wszystko sobie zaraz przypominam, aż mi rumieniec na twarz wychodzi, przez puder się przebija. – Wiadomo! Bo mi ostatnią rodzynkę wyżarła z moich lodów, gdy ja akurat zdmuchiwałam piętnaście świeczek z urodzinowego tortu! Ale co potem? Pogniewałam się na nią, to fakt, przyznaję, ale gdzieś mi potem Marysia znikła…

– A… bo… – jąka się staruszka – najjaśniejsza pani do lochu kazała ją wtrącić, w kajdany zakuć.

– Ach, tak, no przecież – mówię, uderzając się w czoło. – Faktycznie, kazałam, bo się okropnie zdenerwowałam. Szybko mi ja tu przyprowadzić!

Kopnęło się zaraz do lochu dwóch dworzan, podczaszy i strugczaszy. Ja w ręce radośnie klasnęłam i tak mówię:

– Popatrzcie no, moi mili, jaka ta pamięć dziwna jest. W każde moje urodziny coś mi po głowie chodziło i chodziło, ale jakoś nigdy nie wylazło i dopiero teraz… Ach, ta Marysia, cóż to była za psotnica. We własnych lodach pełno rodzynek miała, a musiała moją ostatnią z moich lodów wyżreć! To co miałam zrobić? Musiałam ją ukarać, nastraszyć troszeczkę i pięć minutek w lochu w kajdanach potrzymać, żeby trochę spoważniała, żeby tę rodzynkę sobie zapamiętała… Ach, moi kochani, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że wreszcie sobie przypomniałam i zaraz moją ukochaną, najdroższą Marysię zobaczę i przytulę.

A tu jakiś straszliwy wrzask słychać zza drzwi sali tronowej. Już dworzanie dwaj, co się do lochu kopnęli, wprowadzają wiedźmę jakąś starą, bezzębną, brudną, obszarpaną i prawie łysą.

Wiedźma szarpie się, wyje, kajdanami dzwoni.

Patrzę, a syn mój, książę, i moje córeczki księżniczki, i wszystkie dworki i wszyscy dworzanie nosy dwoma palcami zatykają.

Co tu tak brzydko pachnie? Fuj, to od wiedźmy smród ciągnie.

– Kogo żeście mi tu przyprowadzili? – pytam ze śmiechem. – Marysię mi przyprowadźcie. To jakaś pomyłka, Marysia na pewno w innym lochu siedzi.

– Tylko ta lokatorka w lochach siedziała – rzecze podczaszy. – Oprócz niej ani żywej duszy w lochach, ani martwej.

– Ale to przecież nie Marysia – mówię. – Marysia oczka miała jak węgielki i buźkę prześcipną, nader śliczną. A to jakaś ropucha, wiedźma szalona, wrzućcie ją do lochu z powrotem, żeby nam powietrza w królestwie nie psuła.

Wiedźma wrzask podnosi piskliwy, szpony pokręcone do mnie wyciąga, zaropiałe ślepia we mnie wbija. Podczaszy ze strugczaszym wyciągają ją z sali, ja chusteczką perfumowaną przed nosem macham… Furkot wielki się zrobił, bo już wszyscy chusteczkami machają, tworząc koktail zapachowy, wielokwiatowy.

– Popatrz miła, kogo nam tu zamiast Marysi przyprowadziły niezguły – mówię do ochmistrzyni staruszki. Ta głową kiwa, sole wącha, oczami przewraca, cała blada, chyba zemdleje zaraz.

– Przecież pamiętasz naszą Marysię – mówię do niej cicho. – Czyż nie słodka była?

– O tak, najjaśniejsza pani, pamiętam. To było najsłodsze stworzenie na całym dworze, oprócz, rzecz jasna, najjaśniejszej pani. A taka była do najaśniejszej pani podobna, że jak się raz najjaśniejsza pani na stroje z nią zamieniła, to nikt tego nawet nie zauważył. Pamięta najjaśniejsza pani?

– Tak? Nie pamiętam – mówię. – No, trudno, była Marysia, nie ma Marysi. Cóż, miłe są chwile wspomnień, ale obowiązki najważniejsze.

Oczy na poselstwo podnoszę.

– Nie przerywaj sobie, panie ambasadorze – mówię łaskawie. – Czytaj naszemu majestatowi życzenia od swojego pana. Ambasador pięknie się kłania, podbródkiem posadzkę zamiatając. W rulon zerka i głosem jak trąba oznajmia:

– W imieniu króla mojego najjaśniejszego wam, wasza najciemniejsza pani, wojnę wypowiadam!!!

Gwizdek zza pazuchy wyciąga raptownie, z całej siły weń dmucha. Na ten sygnał jacyś obcy zbrojni do sali wpadają. Wrzask i pisk wśród mego dworu się podnosi. Błyskają miecze, sztylety, kindżały. Widzę padające pod ciosami kolczastych maczug moje córeczki księżniczki. Książę, syn mój najukochańszy, po swój mieczyk sięga, już do połowy wyciągnął… i jeszcze wyciąga, choć już jego główka najdroższa, synowska po podłodze jak piłka się toczy, we krwi własnej loki misternie fryzowane tytłając. Do mnie sam ambasador z krócicy mierzy. Wyciągam zza rękawa mój cienki sztylecik. Już leci, już tkwi w ambasadora oku. Z drugiego rękawa drugi mój sztylecik wyciągam i, korzystając z tego lekkiego zamieszania panującego w sali, przeciągam ostrzem, jak smyczkiem po strunach, po ochmistrzyni staruszki gardziołku tłustym, na dworskim spasionym cieście. Jedyny świadek u mych stóp już skonał. Na astmę zgasła nieszczęsna staruszka.

Sama przez ukryte za tronem drzwiczki z tej rzeźni uciekam. Andronami na wieżę biegnę, po mój cudowny, czarodziejski dyjament. Brzęk za sobą słyszę, tupot. Oglądam się. Za mną bieży, kajdanami dzwoniąc, wiedźma z lochów.

Kurde mele fiks! W moim koku już ani jednej zatrutej szpilki, już dawno zużyte z mego paska z kwasem żrącym fiolki. Uciekam w górę po kręconych schodkach, gdy szarpnięcie czuję. To wiedźma za tren złapała, suknię ze mnie zdarła… Naga biegnę jak święta turecka. Wpadam w drzwiczki żelazne na szczycie. Tu mój astrolog dziwak nad wielką balią wielką księgę jak bieliznę mokrą wykręca. I szlochając, mówi do mnie:

– Cały rękopis zapłakany. Płaczę, bo sól szczypie mnie w rany.

– Mój dyjament czarodziejski! – krzyczę. – Gdzie go schowałeś? Dawaj mi go zaraz!

– Spójrz królowo w lunetę, oddałem go niebu.

Do teleskopu przypadam. Zaglądam… nowa gwiazda na granatowym niebie mieni się tęczowo. Nagle skrzeczący chichot nad uchem słyszę. Odwracam się. Przede mną wiedźma stoi. W jej zardzewiałej twarzy może tylko błysk oczu mi znajomy…

– Przebacz, najmiłościwsza pani – szepczę zdrętwiałymi z trwogi ustami. Cofam się przed Nią blada, naga, drżąca. O coś się potykam, to balia, do balii wpadam.

– To łzy moje – skrzeczy Ona – utop się w umarłych godzinach moich!

I łańcuchem kajdanów pac mnie w głowę.

Siedzimy nagie na brzegu wanny i dwiema suszarkami, różową i żółtą, suszymy sobie nawzajem włosy.

– Masz bardzo gęste włosy – mówię. – Czemu nie nosisz długich?

– Mam sobie zapuścić? – pyta Ewunia, – Tak.

– Nie ma sprawy. Od dzisiaj nie zetnę ani o milimetr.

Wyłączam suszarkę. Patrzę na Ewunię i wyobrażam sobie, jak będzie wyglądała z długimi. Ona spuszcza oczy i mówi cicho:

– Dżamajka… Co?

– Mam taki dziwny kaprys… No?

– Pocałuj mnie… tam…

– Gdzie?

– W pipusię.

Pochylam się i całuję jej kręcone, mięciutkie jak puch włoski w dole brzuszka.

– A teraz ja ciebie – mówi Ewunia. Klęka przede mną, rozchyla mi uda i całuje mnie tam. Podnosi głowę i patrzy na mnie. Wzdycha.

– Wiesz – mówi – my chyba jesteśmy jakieś lesbije…

– Co to znaczy „lesbije”?

– Nie wiesz?

– Nie.

– Lesbijki to takie dziewczyny, które się ze sobą kochają.

– Więc jesteśmy lesbijki, bo przecież się kochamy – mówię.

– Brzydziłaś się, jak mnie tam całowałaś?

– Co ty! Ani trochę. Wszędzie mogę cię całować. Jak loda mogłabym cię lizać, aż nic by z ciebie nie zostało. Tylko patyk.

– Och, jaka ty jesteś – mówi. – Nigdy nie wiem, kiedy mnie robisz w bambuko…

Klęcząc, dotyka policzkiem mojego uda i uśmiechając się słodko, strzela na mnie oczami. Uwielbiam patrzeć, jak błyskają białka oczu w jej opalonej buzi. Na poręczy wisi biały pasek od kąpielowego szlafroka Ewuni. Biorę go, owijam wokół jej szyi. Ciągnę za końce, pasek wpija się w jej szyję. Ciągnę jeszcze mocniej. Ewunia rozchyla usta, patrzy na mnie i choć zaczyna się dusić, w jej oczach nie ma strachu. Coś innego w nich jest, coś bardzo dziwnego. Trochę zwalniam ucisk paska.

– Co ty robisz ze mną?

– Może cię uduszę…

– Nie.

Znów ciągnę końce paska. Widzę, jak krew napływa do jej twarzy, ale się nie wyrywa, tylko bez przerwy wpatruje się we mnie swoimi wielkimi oczami. Już trochę wiem, co w nich jest. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Popuszczam końce paska. Ewunia jęczy cicho.

– Bolało?

– Tak.

Obejmuje mnie. Przytula twarz do mojego brzuszka i prosi: Nie duś mnie, bo będę brzydko wyglądać po śmierci.

– To będziesz – mówię i znów ściskam jej szyję paskiem. Ona nic, tylko przytula się coraz mocniej. Zwalniam ucisk, odwijam pasek. Ona szepcze:

– Czemu jesteś dla mnie taka niedobra?

– Bo jestem.

– Przecież mnie kochasz.

– Kocham.

– To czemu się znęcasz?

– Bo tak.

Biorę pasek i zawiązuję go wokół jej szyi. Robię kokardkę. Ewunia podnosi się, zerka w lustro, i okręcając się w piruecie, mówi zalotnie:

– Skromny, lecz bardzo twarzowy strój wieczorowy. Polecany szczególnie praktycznym paniom po sześćdziesiątce.

To ja wyciągam pasek z wiszącego na drzwiach żółtego szlafroka i zawiązuję go sobie w pasie i też robię kokardę. Kręcąc gołą pupą, oznajmiam:

– A oto równie skromna suknia typowo balowa. Dla dziewic w zaawansowanej ciąży wyjątkowo zdrowa!

Ewunia kładzie dłoń na moim brzuszku.

– O, już kopie – mówi. – Który to miesiąc?

– Lepiej spytaj, która sekunda – odpowiadam. Parskamy śmiechem. Trzymając się za ręce, skradamy się przez ciemność ogrodu w tych samych skromnych, lecz twarzowych strojach wieczorowych. To miss Ewunia wpadła na ten pomysł, ale miss Majka nie miała nic przeciwko temu. Coraz tu jaśniej. W oświetlonej altanie grają w karty. Stoimy nagie za krzewami, przyglądamy się im i ksuksamy cicho.

– Zrobimy pokaz mody?

– Ale by było…

– Gdyby tam byli sami faceci, to czemu nie.

– A ja bym się wstydziła właśnie facetów.

– Bo jeszcze nigdy z żadnym nie spałaś.

– Jak to nie spałam? Codziennie śpię z facetem w jednym łóżku. Bujasz.

Naprawdę. Z Tadziem, moim braciszkiem.

– Braciszek się nie liczy. Powiedz, chciałabyś?

Co?

– Kochać się z facetem?

– Nie wiem… chyba nie.

– Dlaczego?

– Fuj, oni tym sikają…

– Głupia. My też sikamy.

A ty dużo razy się kochałaś?

– Pewno.

– I co?

– I nic. Fantastycznie. To tak, jakby się umierało, tylko że sto razy lepiej. To najcudowniejsza rzecz na świecie. Nawet lepsza od latania lotnią.

– Latałaś?

– Jasne.

– Ja też latałam, ale bez lotni.

– Eee, samolotem to każdy latał.

– Ale ja nie samolotem. Bez niczego latałam.

– Jak?

Gdy mi Kasia grała, to bardzo często latałam.

– Co ty widzisz w tej Kaśce? To przecież wariatka i mitomanka.

– Co to znaczy „mitomanka”?

– To taka idiotka, która opowiada różne zmyślone rzeczy i w dodatku sama w nie wierzy.

– Ona nic nie zmyślała. Że ma tatusia w Afryce, to na pewno prawda. Sama słyszałam, jak rozmawiała z nim przez telefon. I listy od niego widziałam.

– Co za problem mieć ojca w Afryce. Mój Tutu zakocha się w Murzynce i też będę miała tatusia w Afryce. A powiedz mi… pokazywała ci fotografię swojego ojca?

– Nie.

– On jest garbaty. Garbaty kurdupel.

– Nie wygłupiaj się! Naprawdę?

– Myślałam, że o tym wiesz.

– A ty skąd o tym wiesz?

– Mówił mi ktoś, komu pokazywała. Już nie pamiętam, kto.

– A wiesz, to może być prawda… Ona kiedyś powiedziała o sobie w żartach, że jest córką syreny i konika garbuska…

Wypiłyśmy ponad pół butelki różowego Martini i chyba jestem pijana, bo tak dziwnie kręci mi się w głowie. Światło zgaszone, już leżymy w łóżku. Słyszę w ciemności cichy szept wtulonej we mnie Ewuni.

– Zabijesz mnie?

– Tak – mówię – zabiję.

– W takim razie muszę przed śmiercią nauczyć cię całować się. Daj mi swoje usta…

Zsuwam się niżej, podaję jej usta. Całuje mnie. A może to nie ona? Może to słodka ciemność mnie całuje, i muzyka zza okna odległa i szum drzew w ogrodzie… Płynę przez ciemność jedwabną wstążką.

Wszystko jest ciemnością i szumem drzew. Moja ciemna córeczka cysia mi cycuszka. Dotykam słodkiej ciemności jej ciała. Jęczy cicho. Chcę słyszeć jej jęk i drżenie czuć. Dotykam jej związanych z tyłu rąk. O, moje biedactwo. Jak ona to wytrzyma przez całą noc… Związałam ją, bo strasznie mnie o to prosiła. Nie chciałam, było mi jej żal. Wtedy wydała mi taki rozkaz i musiałam to zrobić, bo akurat wypadła kolej na]jej rozkazy. I choćby nie wiem jak prosiła, nie wolno mi jej rozwiązać aż do rana…

– Kiedy mnie zabijesz? – szepcze drżąca ciemność.

– Niedługo – mówię, słuchając szybkiego stukotu jej serduszka.

– Opowiem ci, jak przestałam być dziewicą… Chcesz?

– Tak.

– To było późnym wieczorem prawie rok temu… Wracałam od Klaudii do domu, skrótem przez ogródki. Nagle ktoś mnie złapał za włosy.

Wiesz, miałam je wtedy długie, aż do pasa. Było ich trzech, byli pijani. Zaczęłam krzyczeć… zagrozili, że porzną mi twarz scyzorykiem. Tak strasznie się ich bałam. Zerwali ze mnie majtki… potem się kłócili, który pierwszy ma to ze mną zrobić. Błagałam ich na kolanach, żeby nic mi nie robili. Śmiali się tylko. Otoczyli mnie wokół, wyciągnęli te swoje… kazali, żebym je brała do buzi. Musiałam je lizać, śmierdziały sikami. Nie chciałam… szarpali mnie za włosy i bili. Robiłam to i płakałam. Wyrywali mnie sobie, musiałam to robić raz temu, raz temu… On mi nagle przycisnął głowę do siebie. Poczułam to w gardle, zaczęłam się dusić, nie mogłam się wyrwać. Trysnęło we mnie gorąco i puścił mnie. Zwymiotowałam. Znów mnie bili. Kazali mi pić wódkę, żebym sobie usta przepłukała. Potem kazali mi się położyć i wchodzili na mnie po kolei i wbijali się we mnie. Dwóm to szybko poleciało… ale dopiero się zaczęło, jak wlazł na mnie ten trzeci, przez którego zwymiotowałam. Powiedział, że jak piętro wzgardziło, to parter nie wzgardzi. Tamci siedzieli obok, pili wódkę, śmiali się i dogadywali… a on wbijał się we mnie i wbijał i wbijał… Tamci się już znudzili i poszli… a on nie przestawał. Jęczałam z bólu i wiłam się pod nim… Nie wiem, ile to trwało. Godzinę, a może dłużej. Już mnie nawet nic nie bolało. Leżałam jakaś daleka… chyba zasnęłam. Kiedy się obudziłam, jego już nie było. Leżałam sama, chciałam wstać, nie mogłam. Nade mną wisiały chmury… Później zobaczyłam światło… i wiesz, co się stało? Co?

– Ktoś przyszedł do mnie.

– Kto?

– Księżyc. I kochałam się z nim i było mi cudownie. Przysięgam ci, że to prawda. Nie wierzysz mi?

– Wierzę.

– Na pewno myślisz, że jestem wariatką…

– Ja też jestem wariatką – mówię. – Wszystkie jesteśmy wariatkami. Jak cicho wszędzie. Chyba spałam. Coś mi się śniło… Już wiem. Byłam modelką i występowałam z Ewunią w telewizji, w filmie reklamowym. Ale miałyśmy na sobie jakieś strasznie brudne, podarte szmaty. A to było w Londynie…

Jejku, jak gorąco. Ewunia śpi, wtulona we mnie. Jest cała spocona i ja też. Otworzyłabym drzwi na taras, ale nie chcę jej budzić. Jestem szczęśliwa. Mam nareszcie kogoś bliskiego, kogoś, kto mnie potrzebuje. Człowiek bardzo potrzebuje kogoś, kto go bardzo potrzebuje. Och; wiem, jestem jej potrzebna po to, żeby ją zabić. Więc cóż, trudno… zabiję moją najdroższą córeczkę. A potem zabiję siebie i pójdziemy tam razem, trzymając się za ręce. Jakaś dziwna poświata… To świeci zielonkawo mój szkielet pod abażurem skóry. Mój szkielet, rusztowanie, na którym rozpięto latawiec.

Przywiązana do kiełbasy, drżę na końcu sznurka. Przyleci wicher, zerwie sznurek. Dokąd mnie poniesie?

VI

Ale się mamusia zdziwi, jak się dowie, że nigdy nie zostanę krawcową. Będę zdawała do Liceum Ogólnokształcącego, razem z Ewą. Bardzo się bałam egzaminu, ale to nie z Ewą takie strachy. Mamy już wszystkie pytania i tematy prac pisemnych. Skąd je wytrzasnęłyśmy? Tajemnica Ewy.

A po maturze pójdę na filozofię. Zostanę profesorem filozofii, będę mądrzejsza nawet od Kasi Bogdańskiej. Wtedy jeszcze raz porozmawiam z nią o tych tajemnicach ludzkiego umysłu i o tych ciężarówkach z przyczepami.

Bogaci faceci to straszne snoby. Bardzo by takiemu ubliżyło, gdyby miał się ożenić ze szwaczką. Dla nich trzeba studiować jakiś egzotyczny kierunek, czym dziwniejszy i bardziej niezrozumiały, tym lepszy. A czy jest coś dziwniejszego na świecie od filozofii? Bogaty facet to oczywiście tylko wyjście awaryjne, coś w rodzaju wyrzutni startowej. Przecież trzeba się jakoś usamodzielnić, uwolnić od rodziny, tego biednego stadka kaczątek taplającego się w sadzawce od pierwszego do pierwszego. Muszę być chytra, żeby ich oszukać, bo wiem, że zrobią wszystko, żeby nie pozwolić mi rozwinąć skrzydeł i odfrunąć. No bo kto im poda szklankę herbaty na starość?

Nie bójcie się, przyślę wam z daleka cały termos, i to ze złota. Może kiedyś zrozumieją, że miałam rację. Chociaż… znając mamusię, to myślę, że nigdy mi nie wybaczy, że nie poszłam w jej ślady, że moje życie nie będzie kopią jej życia. A takiego bogatego faceta to bardzo łatwo pozbyć się po ślubie. Wystarczy napuścić na niego moją Ewunię i w odpowiednim momencie pstryknąć z ukrycia śliczne, kolorowe zdjęcie. Ewunia poderwie nawet kardynała po osiemdziesiątce, a co dopiero mego przyszłego, łysego mężusia. Rozwód z jego winy, majątek pół na pół, i do widzenia, do nigdy nie zobaczenia się. Ale może wcale nie zechcę się rozwodzić…

Mama Ewy też poderwała jej tatusia dla pieniędzy, a teraz bardzo się kochają i są ze sobą szczęśliwi. Gdy się czasem spotkają przy obiedzie, to boki można zrywać ze śmiechu, tak fantastycznie ze sobą rozmawiają. Jest po prostu świetnie, gdy wszyscy siedzimy przy stole i gadamy to, co tylko ślina na język przyniesie. Zawsze myślałam, że nie umiem rozmawiać z dorosłymi. A to takie proste. Sama nie wiem, skąd mi się biorą te wszystkie słówka, które wypowiadam. Nigdy nie przypuszczałam, że jestem taka dowcipna i inteligentna. Niekiedy powiem coś takiego, że wszyscy tylko patrzą, żeby się nie udławić ze śmiechu.

Tak sobie myślę, że tajemnica poczucia humoru polega na tym, żeby niczym się nie przejmować i na wszystko patrzeć z daleka. Siedzimy w piątkę przy stole, a słówka jak iskierki latają nad nim. Nie wiedziałam, że są na świecie tak szczęśliwe i wesołe rodziny. Gdy jestem u Ewy w domu, a przebywam tu prawie bez przerwy, to czuję się tak, jakbym była z nimi od zawsze, jakbym się wśród nich urodziła. A oni traktują mnie tak, jakbym była ich córką i siostrą.

Mimi i Tutu są naprawdę cudowni. Zawsze uśmiechnięci, zawsze na luzie. Ewa, Michał i ja czujemy się z nimi tak, jakby byli naszymi rówieśnikami. A to, że obdarzamy ich szacunkiem, to nie dlatego, że są starsi, że tak trzeba… ale dlatego, że są od nas mądrzejsi i zawsze odrobinę bardziej szybcy. Chyba właśnie na tym polega autorytet. To wielkie szczęście mieć takich rodziców. Można im wszystko powiedzieć i we wszystkim się poradzić. Nie rozumiem, dlaczego Ewa ich nie lubi. Nigdy jej nie zrozumiem.

A jeśli chodzi o Michała, to oczywiście podkochuje się we mnie. On mnie też się dosyć podoba, jest taki szczupły i śliczny. I taki trochę nierealny. Ale Ewa mówi, że to fajtłapa i że nigdy nie wypłynie na szerokie wody. Więc tylko trenuję na nim podrywanie facetów, co bardzo mi się przyda na przyszłość. Gdy pomyślę, jak to na początku patrzył na mnie jak na jakąś smarkulę, to śmiać mi się chce. Ale jemu nie do śmiechu. Zrobię minkę numer osiem i już cały blady. Ewa ponumerowała moje miny. Mówi, że ósemka rzuci na kolana każdego, kto by to nie był. Dałam się Michałowi pocałować tylko raz, a teraz trzymam go na leciutki dystans, więc coraz bardziej się we mnie zakochuje, i aż się boję, że potem nie będę umiała tego odkręcić, ale Ewa mówi, że każdą miłość można odkręcić. Nie chciałabym go skrzywdzić, nie chciałabym, żeby przeze mnie był smutny, bo bardzo go lubię. Na razie balansuję z nim na półtora metra od krawędzi dachu. Biedaczek.

Ale tak w ogóle to jest wesoło i wcale nie narzeka. Często bawimy się razem jego komputerem, nauczyłam się wielu fajnych gier. Kaśka też miała komputer, ale nie lubiła się z nim bawić.

Nauczyłam się też prowadzić motocykl. Nie komputerowy, prawdziwy.

Yamahę Ewuni. Oczywiście nie jeżdżę na nim po szosach… ale jak tylko wjedziemy gdzieś w las, to zaraz się przesiadamy i szaleję po ścieżkach, aż Ewunia kłuje mnie brodą w plecy, żeby wolniej, żeby wolniej! A ja wtedy jeszcze szybciej, jeszcze szybciej.

To prawdziwy cud, że jeszcze żyjemy.

Tak łatwo odkręcić do końca manetkę gazu.

Bo ja to sobie myślę tak. Jak mamy żyć, to będziemy żyć, a jak się mamy rozwalić na drzewie, to się rozwalimy. Ewunia w zasadzie podziela mój pogląd na te sprawy, ale okropnie boi się oszpecenia twarzy. Wtedy ją pocieszam, że z reguły pasażer ginie na miejscu.

A Ewunia na to, że lepiej poczekać z tym koksem do trzeciego liftingu.

Świetna rzecz, ten lifting. Można mieć pięćdziesiąt kilka lat, a wyglądać jak młoda dziewczyna. Tak więc mamy przed sobą czterdzieści lat młodości. Oczywiście pod warunkiem, że się będzie miało pieniądze, dużo pieniędzy, i to nie złotówek. Więc, niestety, trzeba się uczyć angielskiego, bo prawdziwie bogaci faceci nie mówią ani po polsku, ani po rosyjsku.

Ale jeśli uda nam się zostać wziętymi modelkami, to niech się te wszystkie grube ryby wypchają swoimi funtami i dolarami. Będziemy miały własne, przez nas zarobione. Wtedy będą mogli sobie nas co najwyżej polizać przez szybę telewizora, albo na okładce.

Najważniejsze, to się stąd wyrwać. I jeśli się sprzedać, to jak najdrożej. I jeśli potem uciec, to z workiem pieniędzy.

Ewunia ma świętą rację.

Pieniądze wcale nie są najważniejsze, ale pod warunkiem, że się je ma. Najcudowniejsze w tym jest to, że już teraz to wiem, w wieku piętnastu lat, bo gdybym doszła do takiego wniosku po czterdziestce, jak wiele idiotek, to mogłabym się co najwyżej ugryźć w cipkę i tak zostać, z mężem kapciem na karku i bandą dzieciaków, z których każde chce dżinsy za dwadzieścia parę dolarów, a ja tymczasem mam pięćdziesiąt tysięcy złotych do pierwszego i muszę kombinować, żebyśmy wszyscy z głodu nie zdechli.

Wystarczy popatrzeć na moją mamusię, na te sto kilo słoniny i miss żylaków. Przecież jeszcze dwadzieścia lat temu była śliczną, szczuplutką dziewczyną. Co to się z nią stało? Gdzie zniknęła tamta śliczna dziewczyna?

O nie, nie będę biegła w tej samej sztafecie, co ona. Nikt mnie do tego nie zmusi. To dzięki Ewuni wiem to wszystko, co wiem, choć mam też wrażenie, że wiedziałam o tym od zawsze. Czy to tak trudno pomyśleć, gdy jest się odrobinę inteligentną i do tego piękną? Jak ja o sobie nie pomyślę, to kto o mnie pomyśli?

Choćbym miała przepłynąć żabką wszystkie morza i wszystkie oceany… muszę dostać się na wysepkę, gdzie mieszkają bogaci. I inteligentni, bo wszyscy bogaci są inteligentni, a jeśli ktoś jest inteligentny i biedny, to widocznie wcale nie jest taki inteligentny.

To prawdziwe dla mnie szczęście, że spotkałam Ewunię i zaprzyjaźniłam się z jej rodziną, bo zrozumiałam nareszcie, jak jest na tym świecie naprawdę. Bogaci i inteligentni trzymają ze sobą i pomagają sobie, bo jest ich mało, a miliardy głupich biedaków gryzą się między sobą w kolejkach i wszędzie. Tak było zawsze, i tak zawsze będzie na tym świecie i już tylko gorzej może być, bo coraz więcej na ziemi ludzi, a coraz mniej do rozdania między nich. Więc trzeba się nachapać póki co, bo ma się tylko jedno życie. A może do tego jeszcze bardzo krótkie?

Kto wie…

Kto wie… może za pięć minut, a może zaraz skręcę kierownicę w lewo i pocałuję jakieś drzewo z szybkością stu kilometrów na godzinę? I tam, gdzie teraz ryk motoru, będzie cisza, świergot ptaszków i dwie śliczne dziewczyny w czerwonej kałuży. Nieżywe i nagie.

Bo jedziemy po lesie nago, całkiem nago.

Dwie nagie panny Twardowskie na czarnej, japońskiej miotle z zakrytą tablicą rejestracyjną przelatują teraz przez wioskę z piekielnym rykiem silnika, w kłębach kurzu i niebieskiego dymu.

To niesamowite, że można być taką realistką, a jednocześnie tak bardzo szaloną. Bo Ewunia jest całkiem szalona, teraz to wiem… i żeby nie oszalała do samego końca, muszę być jeszcze bardziej szaloną, niż ona.

A może wszystkie dziewczynki w naszym wieku są szalone?

Kasia przecież też była szalona.

A Magda to nie szalona? Chodzi po kryjomu do jednego pana, który ma siedemdziesiąt sześć lat. Taki ohydny, elegancki staruch w białym garniturze, w kapeluszu i z laską. Jak mi go kiedyś Ewa pokazała na ulicy, to nie mogłam długo uwierzyć, że Magda chodzi do niego do domu, przebiera się w różową halkę i pończochy z gumkami na pasku, i daje mu się lizać po cipce.

A zaczęło się to tak, że dwa lata temu prowadziła szkolny sklepik, ale zjadła więcej czekolad, niż ich sprzedała i miała straszne manko, a wtedy jedna jej koleżanka ze starszej klasy powiedziała w tajemnicy, że jest jeden taki pan, który płaci dwa dolary, jak mu się jakaś dziewczynka da polizać. Zaprowadziła ją do niego. Magda mu się bardzo spodobała i chodziła do niego trzy razy w tygodniu.

I w ciągu miesiąca miała w sklepiku superatę. Potem ten stary zbiedniał, bo mu umarł brat z Ameryki, a żona brata już nie przysyłała mu dolarów. Więc od pół roku nie może Magdzie płacić, a ona mimo to przychodzi do niego i daje mu się lizać za darmo.

A Klaudia… czyż nie jest szalona?

No, może trochę mniej, albo po prostu inaczej, ale jest przecież starsza od nas o rok.

A Bogusia, której nie znam, bo leży w szpitalu., ta to dopiero była szalona. Skoczyła na nartach z dużej Krokwi i może już do końca życia będzie kaleką. Była największą przyjaciółką Klaudii i to właśnie ona wymyśliła te słynne „chwile, w których dziewczynki mogą być naprawdę sobą”

Bardzo chciałam się dowiedzieć, na czym polega ta gra, więc któregoś dnia Ewa zaprowadziła mnie do domku Klaudii. Ona ma prapradziadka, który jest emerytowanym pułkownikiem. Ma dziewięćdziesiąt lat, walczył w Tobruku i pod Monte Cassino. Teraz jest ślepy i ciągle przesiaduje w fotelu na kółkach. I bardzo lubi, jak ktoś go odwiedzi w jego pokoju, bo się wtedy nie nudzi i może opowiadać o wojnie. Więc poszłyśmy do niego we trzy, piłyśmy czekoladę, a on nam opowiadał bardzo ciekawe historie. Aż żałowałam, że nie przyszłam z Tadziem, bo on bardzo lubi słuchać o różnych wojnach. Nagle, patrzę… Ewa podciąga bluzkę i zaczyna trząść gołymi cycuszkami. A prapradziadek opowiada i nic nie widzi, bo ślepy. I mówi do Klaudii, żeby przyniosła z szafy jego szablę i ordery. To Klaudia mu przynosi te ordery i szablę, ale po drodze ściąga dżinsy i majtki. Idąc, wypina do nas gołą pupę. Ta z gołą pupą… Ewka z cyckami na wierzchu… to co miałam zrobić? Wszystko z siebie zdjęłam. Prapradziadek wymacywał order po orderze i mówił, że ten dostał za to, a tamten za tamto, a ja włożyłam na głowę jego wojskową czapkę i przypasałam do boku jego szablę. Ewka z Klaudią na ten widok dostały ataku i pod jakimś pretekstem uciekły z pokoju, żeby się spokojnie wyśmiać. W dodatku zabrały moje rzeczy, więc siedziałam z prapradziadkiem zupełnie goła, tylko w czapce i z szablą na rapciach u boku, a on opowiadał 0 tym, jak to miał trzech największych przyjaciół i wszyscy trzej zginęli tego samego dnia. Opowiadał, a spod ciemnych okularów ciekły mu łzy.

W ten sposób dowiedziałam się, co to są te „chwile, w których dziewczynki mogą być naprawdę sobą”. I proszę, czyż Klaudia nie jest szalona? Tak się wyśmiewać ze starszego człowieka… i do tego z własnego prapradziadka? Albo szalona, albo zwykła świnia.

A ja wcale nie jestem lepsza. Jestem taka sama świnia, jak ona. Niedawno wyraziłam się brzydko o mojej mamusi do innej osoby. A było to tak.

Przyjechał do Michała kumpel. Kiedyś chodzili razem do szkoły, a potem Julek wyjechał z rodzicami do Austrii i odwiedził Polskę dopiero po siedmiu latach. Miał fantastyczny samochód i sam też był całkiem, całkiem, więc założyłyśmy się z Ewą, która szybciej go poderwie. Ale tak, żeby się na śmierć zabujał. I ja wygrałam, bo zanim Ewa zdążyła otworzyć usta, złapałam go za rękę i wyciągnęłam do ogrodu. Powiedziałam jak ostatnia chamka, że moim największym i jedynym marzeniem jest przejażdżka jego samochodem tylko we dwoje. On się od razu poczuł strasznie ważny, że tak na niego lecę i łaskawie mnie zaprosił na krótką przejażdżkę. I pojechaliśmy, chociaż Ewa i Michał byli na mnie okropnie wściekli. Julek jedną ręką prowadził, a drugą trzymał mnie za kolano i na pewno kombinował, w którym rowie po drodze mnie zaliczyć. Ale ja się wcale nie bałam, bo wiedziałam, że jestem silniejsza od wszystkich facetów na świecie i wystarczy mi tylko pstryknąć, żeby który zniknął. Powiedziałam mu, że mam ochotę na ciastko. Zatrzymaliśmy się obok najbliższej kawiarni, to już było w Wałbrzychu. Wysiadamy, a tu naraz ktoś woła:

– Marysia!

Oglądam się, a to moja mamusia z Tadziem idą od rynku. Bo akurat było po pierwszym i mamusia wybrała się do miasta, żeby Tadziowi jakie sandałki kupić. Udałam, że nie słyszę, cofnęłam się do samochodu i odjechaliśmy szybko. Julek kapnął się po mojej minie, że coś było nie tak, i zapytał, co to za baba mnie wołała. A ja wtedy powiedziałam od niechcenia: – To była nasza służąca. Właśnie tak powiedziałam o mojej mamusi. Potem pojechaliśmy w stronę Książa i chodziliśmy po lesie. Julek bez swojego samochodu zrobił się okropnie nieśmiały. A może zrobił się taki dlatego, że ja byłam poważna, bo myślałam o mojej mamusi, i o tym, że tak o niej powiedziałam. W końcu sobie przypomniałam o zakładzie z Ewką 1 doprawdy, ile ja się musiałam namęczyć, żeby zdecydował mnie pocałować. A jak mnie całował, to przejechałam palcami po jego dżinsach, w tym miejscu, które każdy facet uważa za najważniejsze. Od razu zrobił się strasznie śmiały, to musiałam go ostudzić, bo w zakładzie nie chodziło o stosunek, tylko o miłość. Wystarczyło trochę ironii, jakieś cięte słówko, spojrzenie z uniesieniem brwi, i z powrotem stał się nieśmiały, niezgrabny i jakiś zły. A wtedy znowu stałam się delikatna i czuła.

– Za bardzo mi się podobasz – powiedziałam tajemniczo i odeszłam w stronę samochodu. Gdy jechaliśmy z powrotem, byłam wesoła i straszliwie błyskotliwa, więc zanim dojechaliśmy do Szczawna, Julek poczuł się ostatnim debilem przy najinteligentniejszej dziewczynie świata. Dopiero przed willą Bogdajów dotknęłam go tam znowu i zagryzłam wargi… i zadrżałam na całym ciele. – Tak się ciebie boję – jęknęłam i był mój. Gdybym to z nim kontynuowała, już po tygodniu byłby wycieraczką w mojej komórce na węgiel. Wchodzimy do domu, Ewa spogląda i wie, że przegrała. Michał pije już czwartą puszkę piwa i się nie odzywa. – Nie wiem jak wy – mówię – ale jeśli chodzi o mnie, to zjadłabym całą miednicę lodów.

Na te słowa Julek kopnął się do łazienki, złapał wielką, plastikową miednicę, wskoczył z nią do samochodu i po dziesięciu minutach, ryzykując życiem na zakrętach, był z powrotem z miednicą wypełnioną po brzegi lodami z najlepszej cukierni w Wałbrzychu. Michał powitał go serdecznie, bo zdążyłyśmy go z Ewunią oświecić co do istoty zakładu. Zjedliśmy trochę tych lodów, resztę wynieśliśmy psom do ogrodu, a fundatora wzięła w swoje obroty Ewunia, bo w międzyczasie założyłyśmy się znów. Tym razem o to, czy Ewuni uda się odbić go mnie. Powiedziała, że musi mu coś pokazać w swoim pokoju… On rzucił ku mnie tęskne, rozkochane spojrzenie, ale nie wypadało mu odmówić i poszedł za nią. Zdążyliśmy rozegrać z Michałem mały mecz na komputerze, gdy wrócili. O dziwo, Julek już na mnie nie patrzył, tylko wgapiał się w Ewunię gałami jak talerze oglądane przez szkło powiększające, bo zakochał się w niej na śmierć i wyjechał ze świętym postanowieniem, że za rok, gdy Ewunia skończy szesnaście lat, to przyjedzie do niego do Wiednia i wezmą ślub. Później jej przysłał ze trzy telegramy o treści: „Tylko Ty, Ty, Ty. Julek”, ale Ewa nie odpowiedziała na żaden, a gdy zadzwonił, to powiedziała mu przez telefon, że to był tylko taki zakład między nami i dał jej spokój całkowicie załamany. W dodatku obraził się na Michała. I pomyśleć, że nawet nie dała mu się pocałować. Przez pół godziny gadali o różnych straszliwych perwersjach, to znaczy Ewunia gadała, a on słuchał cały blady i spocony, jakie to dziwne rzeczy chodzą jej pod kopułą… Ewka, wiadomo. Umie mówić o tym niesłychanie konkretnie, a jednocześnie nie wiadomo, o co w ogóle chodzi. W końcu nic się nie wie, oprócz jednego, że to wszystko jest cudowne.

Takich smarkaczy nie opłaca się podrywać. Nie minie miesiąc, a już im się wydaje, że jeśli podobają się takiej ślicznej dziewczynie, to będą podobać się milionom innych, ślicznych dziewcząt, i zanim się przekonają, że nie tak łatwo o śliczną i mądrą dziewczynę, to akurat zaczynają łysieć i rośnie im brzuch. Wtedy najlepiej takiego ustrzelić i przywiązać do siebie na całe życie, czyli do rozwodu. Ene due ryke fake torba borba usme smake deus deus kosmadeus bax. Na kogo wypadnie, tego bęc!

Nie warto być uczciwą.

Kiedyś mówiłam wszystkim o wszystkim, zeznawałam całą prawdę, jaka by ona nie była. Ale to było kiedyś, kiedyś, i już nie jestem taka głupia.

Byłam dobra i mówiłam prawdę, a mamusia nigdy nie powiedziała mi choć jednego dobrego słowa, ani razu mnie nie pochwaliła. A teraz… Teraz jest mną zachwycona, bo jestem przy niej zawsze poważna i wygłaszam życiowe maksymy z poradnika praktycznej idiotki. Inna rzecz, że prawie mnie nie ma w domu. Wychodzę rano do szkoły, przyjeżdżam późnym wieczorem.

Podobno egzaminy do szkoły odzieżowej będą bardzo trudne, bo bardzo dużo kandydatów, a ponieważ koleżanka jest bogata i ciągle przesiaduje u niej korepetytor, to korzystam z okazji i łapię, ile się da. W związku z tym musiałam nawet zrezygnować z żalem z prób do akademii na zakończenie roku…

No i której słabo sytuowanej mamusi nie spodobałaby się taka wypowiedź jej rozsądnej córeczki? Nie lubię przychodzić do domu.

Bo jest mi ich strasznie żal. To nie jest życie, to wegetacja.

Może kiedyś uda mi się ich uratować. Ale muszę być bardzo, bardzo bogata.

Kocham ich wszystkich. Zresztą… czy ja wiem? Jest miłość do własnej rodziny, i jest obowiązek kochania własnej rodziny. Jedno z drugim długo nie ma nic wspólnego, aż nagle, któregoś dnia, stają się tym samym, i już nigdy nie dowiem się, jak jest naprawdę. Więc najlepiej przyjąć to pierwsze i mieć problem z głowy.

Płynie przeze mnie podziemna rzeka. Jest perłowa i chłodna. Lśni radością, a radość jest światłem, które oświetli każdą najciemniejszą i największą jaskinię. Będę robiła tylko to, co chcę robić. Ja sama przeżyję własne życie, nie pozwolę nikomu przeżyć go moim kosztem i przybiję do brzegu w tym tylko miejscu, w którym zechcę przybić.

Kiedy człowiek rodzi się, razem z nim rodzi się świat. Świat istnieje dla niego. Tylko dla niego.

Więc muszę zmusić świat, żeby mi służył. Nie wolno dać mi się ogłupić tymi wszystkimi morałami, bo wymyślili je silni dla słabych, żeby im służyli. Muszę być silna i mądra. I niekiedy ustąpić, ale ustąpić tylko po to, żeby tym mocniej po chwili uderzyć. Nie patrzeć na nic, nie oglądać się do tyłu, tylko uderzyć ze wszystkich sił. I walczyć, dopóki nie przyjdą robaki.

Zimne ostrze mojej angielskiej finki.

Dostałam ją w prezencie od Ewuni. Ja i moja finka przesuwamy się powolutku po nagim ciele mojej przyjaciółki. Tu jest jej serduszko, a tutaj jej brzuszek.

Jeździmy tam i z powrotem. Znowu jesteśmy przy sercu. Koniuszek finki zagłębia się w ciało. Wargi Ewuni drżą. Czy to już teraz?

Nie wie tego ona, ani ja nie wiem.

Tylko Pimpuś to wie.

Mój Pimpuś, który czai się we mnie, udając, że śpi. Wiem, że udaje, bo czemu czuję w sobie ciągle jego szkliste, nieruchome ślepia… Czuję je w brzuchu i wszędzie. A nieraz czuję je w oczach. Wtedy nie ja patrzę, to on, Pimpuś, przeze mnie wygląda na świat. A niekiedy czuję go w swoich myślach i już nie wiem, czy to jeszcze JA myślę, czy to już ON za mnie myśli. Lecz dopóki myślę „on” i „ja”, to chyba znaczy, że to jeszcze ja… Boję się go, bo wiem, że gdy uzna za stosowne udać, że się obudził, będę musiała słuchać go we wszystkim.

Co mi rozkaże? A skąd mam to wiedzieć?

A jeszcze bardziej niż ja boi się go Ewunia. Nie zna go tak jak ja, chociaż i ja tak malutko go znam, tak malutko, że prawie wcale. Ona tylko domyśla się jego obecności, gdy tak klęczy przede mną, zawieszona na ostrzu finki.

Pstryk!

– Zrobione! – woła Ewka i biegnie do aparatu, który sam zrobił nam zdjęcie.

Potem Michał robi z tego duże, kolorowe powiększenie.

Na pustej łące klęczy naga dziewczyna. Nad nią stoi postać w czarnym, skórzanym kombinezonie i w czarnym kasku z przyciemnioną szybą. Łąka jest szarawa, a niebo czerwonawe, w smugach ciemnych dymów. Błyszczy ostrze finki na piersi dziewczyny.

Siedzimy i podziwiamy, że taka piękna fotografia.

– Eee, wolałbym, żeby to Majka klęczała po nagu – mówi Michał. A Ewa: – Nie dla psa kiełbasa.

– Ona cię obraża – mówię do Michała.

– Hau, hau, nic nie szkodzi, ciebie też obraziła – mówi Michał. Oblizuje się i patrzy na mnie, jak na kiełbasę.

– Po prostu stwierdziła fakt – mówię. – Przecież jestem kiełbasą.

Wałbrzyska luksusowa, trzy sześćset kilogram.

– Chętnie kupię cały krędziel – mówi Michał. – Ile ważysz?

– Pięćdziesiąt kilo – mówię.

Michał łapie kalkulator i oznajmia po chwili:

– Sto osiemdziesiąt tysięcy. Kupuję. Ewa śmieje się.

– Ale to sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów, chamie. W tym sklepie kupuje się tylko za zielone. Odejdź stąd dziadu ze swoim workiem, bo tarasujesz ladę!

– W takim razie poproszę trzy kilo tej rąbanki – mówi Michał i pokazuje palcem na Ewę. Parskamy śmiechem.

– O proszę – mówi Ewa – tak to jest, jak się wpuści chama do sklepu.

– A jeśli chodzi o ścisłość – mówię – to ważę tylko czterdzieści dwa.

– Bo jesteś glista – mówi Ewa.

– A ty kapusta – mówię.

– A ja? Kim ja jestem? – pyta Michał.

– Jesteś natrętna śrubka – mówię.

– A ty nakrętka.

– A ja jestem znudzona – mówi Ewa i ostentacyjnie ziewa. – Przecież robiłyśmy jeszcze inne zdjęcia…

– Jeszcze tylko jedno – mówi Michał – ale zrobiłem z tego pocztówkę, bo nic ciekawego.

I daje nam małą odbitkę, na której pełno dziewczynek w białych sukienkach od komunii świętej. Ewa zrobiła to zdjęcie w Świebodzicach, bo jak przejeżdżałyśmy, to natknęłyśmy się na procesję.

Akurat było Boże Ciało.

Musiałyśmy czekać, aż przewali się cała ludność miasteczka.

Siedziałyśmy na czarnym motorze, w czarnych skórach, w lśniących kaskach, z twarzami ukrytymi za woalkami ciemnych szybek. Przed nami defilowały tysiące ludzi i wszyscy się na nas gapili. Na pewno myśleli o nas, że to dwa diabły, a to na diablice patrzyli.

Szli przed nami i szli. Stuknęłam kaskiem o kask Ewy i powiedziałam:

– To tchórze. Oni tak tu idą, bo boją się piekła. Ewunia zaśmiała się cicho, odstuknęła.

– Głuptasy – powiedziała. – I tak się wszyscy w niebie nie zmieszczą.

Włączyła silnik i zawróciłyśmy z warkotem. Próbowałyśmy objechać procesję, ale procesja była szybsza i gdy dojechałyśmy do jej czoła, to właśnie szły dziewczynki i sypały płatkami kwiatków z koszyczków. Ewunia zdjęła kask i zrobiła im zdjęcie swoim Nikonem. To ja też zdjęłam kask, bo dzień był gorący, a procesja zapowiadała się na nieskończoną. Patrzyłam na dziewczynki w długich, białych sukienkach i miałam w ustach smak tamtego dnia sprzed sześciu lat, gdy to ja tak szłam w procesji i rzucałam płatki różyczek na drogę… Słyszałam szelest mojej białej sukienki. Pamiętam, że chciałam wtedy tak iść i iść, i żeby to się nigdy nie skończyło, tylko żebym tak szła i szła w białej sukience i sypała płatki róż przez całe życie w chórach i w dźwięku dzwoneczków.

Siedziałyśmy na czarnym motorze w naszych czarnych, skórzanych kombinezonach, a wszyscy faceci gapili się na nas, ale już zupełnie inaczej się gapili, niż wtedy, gdy jeszcze nie zdjęłyśmy kasków. Pocili się w swoich garniturach, śpiewali i gapili się, a ich baby rzucały nam ponure spojrzenia spode łba. Nagle zrobiła się przerwa między grupami. Ewunia zapaliła silnik i przeleciałyśmy z rykiem na drugą stronę skrzyżowania. Po kilkunastu minutach pojawił się przed nami Wałbrzych z niebem zasnutym ciemnymi dymami, jedno z dwunastu najbrudniejszych miast świata. Jest w tej dwunastce w nie byle jakim towarzystwie. Bo jest tu Łódź, i Warszawa i Manchester, i Detroit…

– Zapomniałaś o Zabrzu – mówi Michał. Daję mu buzi w ucho i proszę go, żeby już spływał, bo chcemy się trochę pouczyć. Musimy wkuć na pamięć nasze prace pisemne na egzamin do liceum. Z matematyki napisał nam je właśnie Michał, a z polskiego jego kumpel, studiujący filologię we Wrocławiu.

Wracam do domu dobrze po ósmej. Tadzio odwraca się od telewizora i mówi:

– List do ciebie przyszedł. Ekspres, ale miejscowy.

– Gdzie jest? – pytam. Tadzio pokazuje głową na półkę w segmencie. Biorę list i lecę do mojego pokoiku. Na kopercie nie ma nadawcy. Rozrywam ją., a to kulfony Kasi.

„Najdroższa, Kochana Minko. Jeśli potrafisz mi przebaczyć, to bardzo Cię proszę, przebacz mi. Nigdy za nikim nie tęskniłam tak, jak za Tobą. Błagam Cię, przyjdź do mnie, jak tylko dostaniesz ten list. Już wróciłam z Sobótki, ale Karolina nie chce mnie wypuścić z łóżka, bo jestem jeszcze chora i dlatego nie mogę sama do Ciebie przyjść. Wiem, że strasznie zawiniłam wobec Ciebie, ale proszę, nie gniewaj się. Byłam bardzo nieszczęśliwa i może dlatego tak się stało między nami. Więc przebacz mi, a jak nie możesz mi przebaczyć, to chociaż przyjdź i mi to powiedz. Tak bardzo chcę zobaczyć Twoją najdroższą buzię. Tęsknię za Tobą i czekam na Ciebie przez cały czas.

– Katarzyna P.S. Proszę, przyjdź.”

Popłakałam się i nie spałam przez ten list pół nocy. Wzięłam go ze sobą do szkoły i przez wszystkie lekcje nosiłam w kieszeni sukienki i ciągle wsadzałam tam rękę i dotykałam koperty… ale nie poszłam do Kasi. Nie poszłam i już. Wieczorem, wystrojone jak lalki, wzięłyśmy Michała i pojechałyśmy samochodem na dyskotekę. Wypiłyśmy po dwie lampki wina i zebrało nam się na wygłupy, aż Michał zdenerwował się na nas i poprosił do tańca jakąś ponurą, milczącą idiotkę z rozczochranymi kudłami w kolorze lilaróż. A do nas przyczepiło się dwóch dziwnych ludzi z hotelu robotniczego. Chcieli z nami tańczyć, taką śmieszną gwarą mówili… – Bardzo mię psikro – odpowiedziała Ewuńka, naśladując trochę ich wymowę – ale mię sie proteza odkręciła.

– Chooo, nie pierdziel – powiedział jeden z nich i złapał ją za rękę i zaczął ciągnąć. To wzięłam ze stołu butelkę po coca – coli i trzasnęłam go nią z całej siły w twarz. Przewrócił się i zanim się podniósł, był już przy nas Michał. Ale na sali było pełno chłopaków z hotelu i nie mogli w spokoju patrzeć, jak jakiś facet załatwia im kumpla. Więc musieliśmy się ratować ucieczką, bo nie ma takiej możliwości w przyrodzie, żeby jeden początkujący karateka poradził sobie z dziesięcioma młodymi górnikami.

Ewa prowadziła samochód, a my z Michałem siedzieliśmy z tyłu i ja całowałam go w podbite oko, a on trzymał mi rękę na udzie pod spódniczką i był bardzo zadowolony z całej tej afery. A ja przez cały czas myślałam o zapomnianych gestach. Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego właśnie to mi się przypomniało… Zapomniane Gesty.

Kasia kiedyś czytała o tym w jednej ze swoich mądrych książek i zaraz mi opowiedziała. To te wszystkie ludzkie czynności, które kiedyś były bardzo popularne, a teraz już nikt ich nie wykonuje. Na przykład gest osłaniania dłonią świecy, gdy się idzie korytarzem pełnym przeciągów… Albo gest wyciągania szpady. Uchylanie kapelusza… Podciąganie długiej sukni przy wchodzeniu na schody… Te wszystkie gesty towarzyszące ludziom przez setki lat. Niektóre z nich poszły w zupełną odstawkę, a niektóre właśnie tam idą. Jest ich na pewno dużo więcej, ale jakoś nie mogłyśmy z Kasią ich sobie przypomnieć, chociaż miałyśmy wrażenie, że pamięć o nich jest tuż, tuż, na końcu języka. Kasia mówiła, że to błąkają się nam w główkach wyblakłe wspomnienia z poprzednich inkarnacji. W każdym bądź razie bardzo mi tych zapomnianych gestów żal, bo przecież one są jak kwiaty, których nikt nie podlewa, więc więdną w zapomnieniu i ciszy.

Na drugi dzień też nie poszłam do Kasi, tylko że ciągle nosiłam przy sobie jej list, aż mi go Ewka wyciągnęła z kieszeni, bo wystawał rożek. Zaraz go przeczytała.

– Kiedy go dostałaś?

– Przedwczoraj.

– Ale nie poszłaś do niej, prawda?

– Nie.

– Co ona ci zrobiła, że tak błaga o przebaczenie?

– Nic mi nie zrobiła, Po prostu… wyprowadziła mnie na ludzi. Razem mnie wyprowadziłyście.

– Nie rozumiem.

– Wszystkiego nie musisz rozumieć.

– Ale nie pójdziesz do niej?

– Zgłupiałaś?

– Cudna jesteś.

Ewunia zaśmiała się, popatrzyła na list i zadeklamowała z uczuciem:

– „Najdroższa, kochana Minko. Jeśli potrafisz mi przebaczyć, to bardzo cię proszę, przebacz mi!!!”…

Złapała się z przesadą za serce i zawiesiła na mnie błagalne spojrzenie. Zaśmiałam się i wyrwałam jej list. I moje oczy zobaczyły, jak moje ręce drą list na drobne kawałki i wyrzucają go do kosza.

Później otworzyłam szafę i wzięłam stamtąd jakiś pasek od sukienki. Odwróciłam się do Ewy i powiedziałam rozkazująco:

– Chodź tu! Podeszła, ociągając się.

– Nie… proszę. Nie…

– Odwróć się.

Wykręciłam do tyłu jej ręce i skrępowałam je w przegubach. Mocno, na wiele węzłów, żeby nie mogła się uwolnić. Pchnęłam ją na dywan, usiadłam okrakiem na jej brzuchu. Rozpięłam powoli guziczki jej bluzki. Patrząc na mnie nieprzytomnym wzrokiem, drżała i jęczała cicho.

– Dżamajka – szepnęła – Dżamajka…

Wtedy wyciągnęłam finkę. W jej oczy wróciła przytomność, rozszerzyła je śmiertelnym przerażeniem. Szarpnęła się pode mną. A moje usta powiedziały:

– To stanie się teraz.

– Błagam cię, jeszcze nie! Przecież mi obiecałaś, że w tym roku jeszcze nie!

– Obiecanki, cacanki – powiedziałam ze smutnym uśmiechem. Wolną ręką pogłaskałam ją po twarzy. – Żegnaj, Ewuniu.

Zagryzła w rozpaczy usta. Znieruchomiała.

– Żebyś tylko trafiła…

– Nie bój się, trafię – powiedziałam. – I zamknij oczy.

– Do zobaczenia – szepnęła i przymknęła powieki. Polizałam ostrze mojej finki i czując w ustach smak krwi z rozciętego języka, uniosłam rękę. Nagle Ewa zatrzęsła się, spojrzała na mnie i już było za późno, już nie mogłam uderzyć. Odrzuciłam finkę, pochyliłam się nad Ewunią. Krew z moich ust kapała na jej wargi, a ona zlizywała ją i połykała.

Pocałowałam ją. Piła teraz krew wprost z moich ust, jak pisklaczek, co wydziobuje glistę z otwartego dziobka swojej mamusi.

– Stchórzyłaś – szepnęła.

– Ty też.

– Następnym razem nie stchórzę.

– Ani ja.

Całą noc bolał mnie zraniony język i jak przyszłam do szkoły, to strasznie sepleniłam. To Ewunia, żeby mi było raźniej, też zaczęła seplenić. Magda zaczęła seplenić i Klaudia. Zaraziła się od nas cała klasa, i wszyscy chodzili i seplenili. Zaraza seplenienia błyskawicznie rozeszła się po całej szkole i teraz nawet nauczyciele seplenią. To już ostatnie dni szkoły i wszędzie, w klasach i na korytarzach, pachnie wakacjami.

Jest duża przerwa. Siedzę sama w klasie, czytam książkę. Słyszę, że ktoś wchodzi. Podnoszę oczy… i widzę panią Karolinę, mamusię Kasi.

Podchodzi do mnie z uśmiechem. To mówię:

– Dzień dobry pani.

– Cześć, Minka – mówi i siada w ławce, obok mnie. – Nie chciałabyś odwiedzić Katarzyny?

– Właśnie się wybierałam – mówię, a serce wali mi jak kafar.

– Nie gniewaj się na nią. Ona to strasznie przeżyła. Czekała tyle lat, żeby się z nim zobaczyć, i nie doczekała się…

– A co się stało?

– Umarł jej ojciec.

– Kiedy?

– To ty nic nie wiedziałaś?

– Nie! Skąd miałam wiedzieć?

– Dowiedziałyśmy się jakieś dwa tygodnie temu – mówi pani Karolina.

Dwa tygodnie temu… To było wtedy. Wtedy, gdy szukałam jej w deszczu po całym mieście. Więc to było wtedy, gdy znalazłam ją w kościele. Boże, więc to było wtedy. Wstaję i zaczynam pakować książki.

– Już idę – mówię.

– Nie masz już lekcji?

– Mam, ale to nie szkodzi, już nie pytają.

– W takim razie podwiozę cię.

Idziemy rozwrzeszczanym korytarzem, a ja rozglądam się, czy nie ma tu gdzieś Ewy. Nie widzę jej, to dobrze. Na pewno poszły z Klaudią palić papierosy.

Z bijącym sercem wchodzę do pokoju Kasi.

Ona śpi. Śpi w swojej czerwonej piżamce w kwiatuszki. Siadam na brzegu łóżka i patrzę na nią. Jej szczuplutka buzia cała piegowata.

Więc to jest moja Kasia. Jaka śmieszna, jaka śliczna. Jest śliczna, choć nie jest nawet ładna. Moja mała Kasieńka. Słyszę, jak oddycha. Co jej się teraz może śnić? Może ja jej się śnię?

Śliczna moja, moja Kasia. Siedzę i patrzę. Tyle nocy o niej myślałam. A teraz jest tu, obok mnie, śpi, a ja w każdej chwili mogę wyciągnąć rękę i dotknąć jej.

Biedactwo, jak ona schudła.

A może była taka zawsze, tylko że ja nic nie widziałam. Nie umiałam patrzeć, chociaż patrzyłam. Co to się ze mną stało, że już nie jestem taka, jak kiedyś? Kiedyś, kiedyś, całe dwa tygodnie temu.

A więc tak wyglądasz, Kasiu, kochanie moje. Otwiera oczy, budzi się. Patrzy na mnie i widzę, że jej oczka robią się coraz bardziej mokre. I nagle krzyczy z radości, rzuca się na mnie, obejmuje mnie, spocona i gorąca. Przytulam ją mocno, och, więc tak wygląda prawdziwe szczęście. Szlochamy w swoich objęciach i nie możemy przestać, aż mija pięć minut, a może dziesięć. A może tylko minuta, a może sto lat.

Kasia ociera mi oczy brzeżkiem kołdry. Teraz ociera sobie.

Patrzymy na siebie i nie możemy się napatrzeć.

– Jaka ty jesteś piękna – mówi Kasia – jaka dziwna. Uśmiecham się. A Kasia: – Jak ty się zmieniłaś. Przecież ty jesteś najpiękniejszą istotą na świecie. Ja się ciebie wstydzę… Chowa buzię w kołdrę.

– Minko, to na pewno jesteś ty?

– Tak, to na pewno ja – mówię. A może już nie ja? Skąd mam to wiedzieć? Kasia przytula się do mnie.

– Przebacz mi.

– To głupstwo. Już dawno zapomniałam. To jakby dziesięć lat minęło…

– Wiesz, że on umarł?

– Wiem.

Głaszczę ją po włosach. Moja maleńka. Tyle lat czekała, żeby się spotkać ze swoim tatusiem i już nigdy się nie spotkają.

– On był chory już od roku, ale nie chciał mnie martwić i nic mi nie mówił, i nic nie pisał o tym. Dlatego tak bardzo chciał, żebym przyjechała.

– Kasiu, tak bardzo za tobą tęskniłam.

Spogląda na mnie oczkami jak guziczki. Są jak zawsze podkrążone. Wyciąga rękę i dotyka mojej twarzy.

– Minka – mówi. – Minka.

– Gdybym wiedziała… – mówię.

– Nie wiem, jak to się stało, że całkiem nie zwariowałam – mówi ona. – Chyba tylko moja kompozycja mnie uratowała. Bo postanowiłam, że muszę ją skomponować, zanim na resztę życia nie pójdę do szpitala.

– I skomponowałaś?

– Tak. I to sama, bez pomocy Dżigiego. Zabiłam go, zabiłam go na śmierć.

– A muzyka?

– Teraz cała muzyka jest moją własnością.

– To cudownie.

– W ogóle nie spałam przez pięć dni i pięć nocy. I poplątało mi się wszystko… sen i rzeczywistość. A ty byłaś ze mną przez cały czas…

Ja?

– Tak, Minko. Czułam cię wokół siebie i wszędzie. To, co grałam, było tobą. Ja też byłam tobą. Patrzyłam na swoje ręce i widziałam twoje ręce. I słyszałam twój głos, choć to ja mówiłam. Przebacz mi.

Kasia przytula buzię do mojej dłoni, całuje ją.

– Co mam ci przebaczyć? Już ci wszystko przebaczyłam.

– Nie, ty nic nie wiesz – mówi szybko Kasia. – Bo widzisz, ja jestem taka zła, taka chłodna, że nawet cierpieć nie umiem. Gdy umarł tatuś, to wcale nie cierpiałam, tylko byłam zła na niego, że umarł, że już nie wysłucha mojej kompozycji. I że już nie mam dla kogo jej tworzyć. I byłam tak pusta, tak pusta… nie miałam w sobie nic, oprócz złości, bezsilnej, pustej złości. I dopiero, kiedy cię zobaczyłam, tam, przed kościołem, na ziemi, wyjącą z bólu… kiedy zrozumiałam, co ja ci zrobiłam… ta złość we mnie zniknęła. Twoje cierpienie uleczyło mnie. Uciekłam od ciebie, bo nie mogłam patrzeć na twoje łzy. Ale twój płacz gonił za mną i ciągle go słyszałam. Już nie miałam w sobie złości, twój płacz miałam w sobie. Wlazłam w klawisze i zaczęłam grać, żeby to zagłuszyć… I aż się przestraszyłam, bo to, co grałam, było tak piękne, tak piękne… i tak potężne… To był początek mojej kompozycji. Zadzwoniłam po Karolinę, żeby natychmiast przyjechała i zawiozła mnie ze sprzętem do Sobótki, do babci. Potem było te pięć dni i nocy, a potem bardzo się rozchorowałam. Byłam w szpitalu, potem leżałam w domu… i cały czas bałam się o ciebie i nic nie mogłam zrobić, bo Karolina nie chciała mnie wypuścić… Kasia przerywa. Siedzi przede mną z podwiniętymi nogami i kiwa się leciutko w przód i w tył. Spod jej przymkniętych powiek ciekną łzy. Patrzę na nią i czuję się tak, jakbym była jej prababcią. Patrzę, i wszystko widzę. Widzę Kasię, ale też widzę plamkę na pościeli i wszystkie załamania kołdry. Poręcz łóżka, swoje kolana i promień słońca na dywanie. I wszystko jest takie wyraźne… kiedyś nie umiałam tak patrzeć.

– W końcu zrozumiałam – mówi Kasia – że stworzyłam tę kompozycję tylko dlatego, bo tak cię skrzywdziłam. Jak gdybym zamknęła motyla w puszce po landrynkach i spisywała na papierze nutowym trzepot jego skrzydełek, tam, w środku, w blaszanej ciemności, aż by nie ucichł… Nie, ta kompozycja nie jest moją własnością.

Kasia otwiera zapłakane oczy. Sięga pod poduszkę i wyciąga płaskie pudełko z krążkiem taśmy w środku. Podaje mi.

– Jest twoja – mówi. – Zrób z nią, co chcesz. Możesz ją wyrzucić przez okno, możesz ją spalić. Ale wybacz mi, jeżeli potrafisz. Proszę cię.

Biorę pudełko z jej rąk i uśmiecham się.

– Nie przejmuj się – mówię – nie wyrządziłaś mi żadnej krzywdy. Wręcz przeciwnie. Jestem ci bardzo, bardzo wdzięczna. Dzięki tobie zrozumiałam, jaka jestem naprawdę i w końcu przestałam oszukiwać samą siebie. Co oczywiście nie oznacza, że nie oszukuję innych… ale to już inna para butów. Aha… jeszcze co do tego motyla… miałaś oczywiście mnie na myśli, prawda?

Kasia kiwa głową.

– Jeśli tak, to nie martw się o niego. To tylko tobie wydawało się, że go zamknęłaś, a tak naprawdę, to wypuściłaś go na wolność. I już nie płacz, bo nie mogę patrzeć na twoje łzy. Sama mi kiedyś mówiłaś, że wszyscy artyści robią z igły widły. Wyjmuję chusteczkę i wycieram jej dokładnie buzię. Ona przytula się do mnie. Obejmuję ją mocno.

– Minko – mówi mi do uszka – zobaczysz. Ja się zmienię. Już nigdy nie będę zła. Przysięgam ci.

– Wiem Kasiu, wiem.

Spoglądam na pudełko z taśmą, które trzymam w prawej ręce. Na przezroczystym plexiglasie napis czerwonym flamastrem: „W KRÓLESTWIE UMARŁYCH GODZIN”.

– O, jaki śliczny tytuł – mówię. – Nie mogę się doczekać, kiedy mi to puścisz.

– Naprawdę podoba ci się tytuł? – pyta Kasia.

– Bardzo.

– Bo wiesz, ja nawet nie wiem, kiedy go napisałam. Musiałam mieć gorączkę…

– Moje biedactwo – mówię i dotykam jej czoła. – Jeszcze masz gorączkę.

– Ale już niedużo – mówi. – Trzydzieści osiem i jedna kreska.

– To ma być niedużo? Właź natychmiast pod kołdrę! A ja sobie puszczę twoją kompozycję.

– Ja ci puszczę!

Kasia wyskakuje z łóżka i na bosaka biegnie w stronę okna. Taka malutka, rozczochrana i dziecinna.

Wysłuchałam całej kompozycji – trwała godzinę, pięć minut i dwadzieścia sekund – i musiałam wracać do szkoły, bo pani Zelenow odgrażała się ostatnim razem, że mnie zapyta o parę rzeczy, a jeśli się kogoś boję w tej szkole, to właśnie pani Zelenow. A z Kasią umówiłam się, że przyjdę po lekcjach, żeby pogadać na spokojnie o jej ślicznej kompozycji i w ogóle. Wpadam do klasy, siadam w ławce, Ewka nadąsana.

– Byłaś u niej?

– Skąd wiesz?

– Mam swój wywiad.

– No to byłam.

– I co?

– Jest chora, ale już jej lepiej. Po prostu była przeziębiona.

– Jesteś podła. Obiecałaś mi, że nie pójdziesz.

– Musiałam pójść.

– Bo co?

– Jej tatuś umarł.

– No i co z tego?

– Jak to „co z tego?

– No to, że wiedziałam o tym od dawna.

– Skąd wiedziałaś?

– Po prostu mam swój wywiad. – I czemu mi nie powiedziałaś?

– A skąd miałam wiedzieć, że cię to interesuje? I co, powiedziała ci już, ile tysięcy dolarów dostała w spadku?

– Nic mi nie mówiła, nie obchodzi mnie to.

– Tak? A co ja mam w oku?

– Kretynka.

– Debilka.

– I bardzo dobrze.

– Po lekcjach znów do niej pójdziesz?

– Gówno cię to obchodzi.

– Proszę cię, powiedz.

– Pójdę.

– Nie idź.

– Nie bądź zazdrosna.

– Ja? Zazdrosna? O taką idiotkę? Wybieraj. Albo ja, albo ona.

– Daj mi spokój.

– Więc już mnie nie kochasz?

– Ciszej, głupia. Kocham. Ale ona jest chora. Obiecałam, że przyjdę.

– W takim razie z nami koniec.

Ewa bierze swoją torbę i idzie do ławki Magdy. Podchodzę do niej po przerwie.

– Ewka, nie wygłupiaj się.

– Odczep się ode mnie. Odczepiam się.

Ale po lekcjach czeka na mnie pod szkołą. – Wsiadaj – mówi. – Odwiozę cię do tej cholernej Kaśki.

Zatrzymuje motocykl dopiero w Szczawnie przed swoją willą.

– Zawiozę cię tam za godzinę. Dobrze?

– Nawet za dwie, wariatko.

Po obiedzie siedzimy w ogrodzie na huśtanej ławeczce. A Ewa:

– Powiedz, co mam zrobić, żebyś do niej nie poszła?

– To przecież nie ma dla nas znaczenia, że pójdę. Po prostu jej obiecałam, ona tam na mnie czeka.

– Rozkazuję ci. Nie wolno ci do niej pójść ani dzisiaj, ani nigdy. To rozkaz!

– Zapomniało maleństwo, że teraz moja kolej na rozkazy?

– No to wydaj mi szybko jakiś rozkaz.

– Dobrze. Rozkazuję ci, żebyś mnie puściła – do Kasi i żebyś nie miała do mnie o to pretensji.

– Zobaczysz, ona cię zniszczy!

– Jak nie przestaniesz, to pójdę zaraz!

Zeskakuję z ławeczki, odchodzę. Ewa biegnie za mną. Przytula się.

– Majeczko, nie idź, bo jak pójdziesz, to zwariuję. Wzdycham. Ewa ciągnie mnie za rękę. Mówi:

– Chodź, coś ci pokażę.

Idziemy do jej pokoju. Ewa grzebie długo w szafie. Wreszcie wyciąga stamtąd coś malutkiego. To szklana fiolka, a w środku mała tabletka.

– Wiesz, co to jest? To cjanek. Jak pójdziesz do Kaśki, to połknę to i umrę w strasznych mękach.

Siadam na tapczanie.

– Co ja ma zrobić – mówię w rozpaczy. Ewa siada przy mnie.

– Po prostu nie idź do niej i już.

– Oddaj mi tę fiolkę – mówię. Pokazuje puste ręce.

– Już jej nie mam.

Klęka i zdejmuje mi buciki.

– Przytul się do mnie…

Kładziemy się na tapczanie. Ewa zrywa się, podbiega do okna i zamyka drzwi na taras, i spuszcza rolety. Zamyka też na klucz drugie drzwi, do hallu.

– Nie – mówię.

– Nie masz nic do gadania.

Wyłania się z mroku. Kładzie się na mnie. Całuje mnie i pieści. Po brzuszku i wszędzie. Robi mi się słodko. Znikam w słonej fali.

Życie.

Można nic nie robić, nic nie mówić, nic nie myśleć… i też będzie życie. Takie samo we mnie, w mrówce, w każdej roślince.

Czymkolwiek nie będę, to zawsze będę życiem. Dopóki będę. A jak już nie będę? Czym będę, jeśli już nie będę życiem?

Powietrzem?

Bo teraz jestem ciałem.

Szkieletem ubranym w mięso, skórę i inne dodatki. Leży sobie moje ciało na tapczanie, w czerwonawym półmroku, oddycha i myśli. Tu leży moje ciało, a tam ciało śpiącej Ewuni. Ona to ona, a ja to ja. Ale przecież JA… to także moje myśli. Więc czy mną jest wszystko, o czym pomyślę? I czy jestem wszędzie tam, gdzie są moje myśli?

I czy moje myśli, jeśli gdzieś powędrują, to czy zostają tam, czy zawsze do mnie wracają? Bo jeśli rozłożę w bok moje ręce, to jestem dotąd, dokąd one sięgają. A jak je złożę na piersiach, jeśli do tego podkulę nogi, to już mnie tam nie ma, tu jestem. O, ale myśli to coś zupełnie innego niż ręce i nogi.

Może byłoby lepiej, żeby ich nie było? A jeśli już miałyby być, to żeby były jak ręce i nogi, bliziutko. Bym leżała, to i one by leżały razem ze mną i by nie skakały to tu, to tam. Bym jadła, one by jadły razem ze mną.

O, proszę, co one wyrabiają, jak uciekają od tego, co jest. Patrzę na śpiącą Ewunię i myślę o Kasi, że czeka tam na mnie cała rozpalona od gorączki i martwi się, że zrobiła ze mnie ofiarę na ołtarzu swojej kompozycji.

Wielkie mi halo, co mi to przeszkadza.

I tak żyję po nic. Przynajmniej do czegoś się przydałam. I to nie do byle czego, ale do stworzenia wielkiego arcydzieła.

A może tak zawsze musi być?

Może za każdą cudowną symfonią, za każdą piękną książką, stoi ofiara z kogoś nieznanego, kogoś takiego jak ja? Może za pięćset lat ktoś będzie słuchał kompozycji Kasi i powie: „Och, jakie to piękne!” A jeśli w tym pięknie zostanie trochę trzepotu moich skrzydeł w tym pudełku po landrynkach? Gdy mi kiedyś Kasia opowiadała o reinkarnacjach, to ja sobie marzyłam, że w następnym wcieleniu chciałabym się urodzić muzyką. I może właśnie przyszła ta chwila? Może właśnie w ten sposób staję się muzyką?

Jestem ohydna. Jak zawsze, myślę o sobie. A Kasia tam czeka i nawet nie wie, czy podobała mi się jej kompozycja.

Wyciągam rękę po telefon, leżący obok tapczanu. Naciskam klawisze.

Po chwili słyszę głos Kasi:

– Tak, słucham?

– To ja – mówię szeptem, żeby nie obudzić Ewy.

– Czekam na ciebie.

– Kasiu, twoja kompozycja jest cudowna. Naprawdę. To arcydzieło. Zobaczysz, przejdziesz do historii muzyki.

– Coś ty – śmieje się Kasia. – Za ile przyjedziesz?

– Dzisiaj nie mogę – szepczę. – Zenuś się rozchorował, muszę się nim opiekować…

Patrzę, a Ewa podnosi się na łokciu i wszystkiego słucha. I drżą jej usta i patrzy na mnie tak smutno… aż mi się serce kraje na kawałki. A w słuchawce daleki, daleki głos Kasi:

– To może ja do ciebie przyjadę? Czuję się już lepiej.

– Nie, nie, nie przyjeżdżaj!

– Czemu?

– Bo cię okłamałam – mówię z nagłą złością. Zenuś wcale nie jest chory. Już nigdy do ciebie nie przyjdę. Zegnaj, Kasiu.

Słyszę, jak Kasia zaczyna szlochać. Ewa bierze ode mnie słuchawkę i przykłada ją sobie do ucha. Słysząc płacz Kasi, uśmiecha się do mnie.

Odkłada słuchawkę. Kładzie głowę na moim ramieniu. Wsłuchuję się w jej oddech.

– Czy jesteś ze mnie zadowolona? – pytam.

– Nigdy ci tego nie zapomnę. Jesteś słodka.

– Zrobisz mi herbaty?

– Już lecę.

Ewunia wskakuje w szlafrok, podbiega do okna, podnosi rolety i już jej w pokoju nie ma. Ubieram się szybko. Z załamania fotela wygrzebuję fiolkę z cjankiem, bo widziałam, jak ją tu chowała. Mocuję się z zakrętką. W tym momencie wraca Ewa.

– Nastawiłam wodę – mówi i widzi mnie z fiolką w ręce. Krzyczy: – Zostaw to!

Biegnie do mnie, za późno, już połknęłam. Patrzy na mnie, ja na nią… nic się ze mną nie dzieje.

– Ale dałaś się nabrać, to była aspiryna.

Wkładam buciki, biorę teczkę, wychodzę. Ewa biegnie za mną.

– Nie bądź głupia! Majka! Zamykam bramę za sobą. Idę ulicą.

Świeci słoneczko, wieje wietrzyk… jest cudnie.

Zadzwoniłam do Kasi z pierwszej budki i bardzo ją przeprosiłam, ale ona wcale się nie gniewała, więc wskoczyłam do autobusu i już po pół godzinie byłyśmy razem. Do wieczora gadałyśmy o muzyce i o filozofii. Musimy być cierpliwe. W życiu jest jeszcze tyle tajemnic, których istnienia jeszcze się nawet nie domyślamy…

Kiedy wróciłam do domu, tata był pijany i strasznie rozrabiał.

Mamusię bolało serce, a dziewczynki płakały. I nawet Tadziu był zły, bo w tym hałasie nie mógł oglądać telewizora. Zaraz zaprowadziłam porządek. Tatusia położyłam spać na moim tapczanie razem z Tadziem, dziewczynkom opowiedziałam bajkę na dobranoc, a w końcu uspokoiłam i mamusię, wyciągając ją na wspomnienia z dzieciństwa.

Już wszystko dobrze w naszym domu. Śpią wszyscy, tylko ja zasnąć nie mogę, bo śpię razem z mamusią, a ona tak głośno chrapie, że aż się obraz trzęsie na ścianie. No, może trochę przesadziłam z tym obrazem, ale spać przy takim chrapaniu to się naprawdę nie da.

Wychodzę na balkon.

Jest ciepło, świecą gwiazdy.

Ziemia widziana z daleka jest taką samą gwiazdką, jak one.

Maluteńkie światełko w ciemności. Oto, czym wszyscy razem jesteśmy tu, na ziemi. Jakoś mi dobrze z tą myślą.

Już piąta rano. Trochę się zdrzemnęłam. Teraz robię tatusiowi śniadanie.

Budzę go.

Ubiera się i przychodzi do kuchni. Aż żal na niego patrzeć.

Stawiam przed nim kubek z herbatą i głaszczę go po głowie. Po raz pierwszy w moim życiu głaszczę mojego tatusia po głowie, jakby był moim małym braciszkiem, albo nawet małym synkiem.

– Narozrabiałem, co?

– Trochę tak – mówię. – Kup mamusi kwiaty, jak będziesz wracał z roboty. Nigdy jej nie kupujesz kwiatów.

– Jak to nie? A co jej przyniosłem na dzień kobiet?

– Ale kup jej dzisiaj.

– Akurat… Kupię i mi piekło zrobi, że pieniądze na duperele wydaję.

– Ale może dziś nie zrobi. Zaryzykuj. Tata śmieje się.

– No dobra. Ryzyk fizyk, kupię.

Jest już przy drzwiach, już ma wychodzić do roboty, gdy odwraca się do mnie, mruga i mówi cicho:

– Ryzyk fizyk.

Odmruguję mu z uśmiechem. Och, jak w tym domu potrzebna jest dorosła córka.

– Haj, Majka. Haj.

– Słuchaj, głupia sprawa. Mimi zginął pierścionek. Ten z brylantem, wiesz, co kosztował ponad tysiąc dolarów. Chciała go wczoraj włożyć, bo szli na przyjęcie. Szukam go od rana. Pamiętasz… bawiłyśmy się nim.

– Pamiętam. Ale przecież włożyłyśmy go z powrotem do pudełka. Razem z kolią.

– Ty ostatnia go miałaś. Może zapomniałaś zdjąć?

– Zdjęłam. Chyba nie myślisz, że ukradłam.

– Ja nic nie myślę. Ale mogłaś zapomnieć. Potem zdjęłaś go u siebie w domu, gdzieś położyłaś i zapomniałaś… To się zdarza.

– Na pewno nie, bym pamiętała. Przysięgam ci, że go nie mam.

– Zrozum. Ostatnio tylko ty do mnie przychodziłaś. Jak się nie znajdzie, będzie na ciebie.

– Ale ja go nie mam.

– Mimo to proszę, poszukaj u siebie. Musimy się upewnić. Jak znajdziesz, zaraz do mnie zadzwoń. Ja też będę jeszcze szukać.

– Mogę poszukać, ale wiem na pewno, że go u mnie nie ma.

– Ale poszukaj. Haj, wracam do domu.

I pojechała. A ja ostatni dzień lekcji mam zatruty myślą o pierścionku.

Przypominam sobie cały tamten dzień, w którym bawiłyśmy się biżuterią mamy Ewy, ale czym więcej o tym myślę, tym mniej pamiętam, co mogłam zrobić z tym pierścionkiem. Nagle przychodzi mi do głowy taka myśl, że… ten pierścionek wcale nie zginął, że to Ewa tylko tak wymyśliła, żeby mnie dręczyć, żeby się na mnie zemścić za wczorajsze.

Tak, jestem pewna, że tak właśnie jest.

Prawie pewna.

Nie, całkowicie pewna. Trochę Ewę poznałam i wiem, na co ją stać.

Nikt jej nie zna tak dobrze, jak ja. Może nawet nie chodzi jej o zemstę. Może tym pierścionkiem chce jakoś unieważnić to, co stało się między nami wczoraj. A ja przecież nie gniewam się na nią, potrafię doskonale zrozumieć jej zazdrość o Kasię. Może ja też na jej miejscu byłabym zazdrosna?

Czuję, że się jeszcze między nami wszystko ułoży. Och, jak byłoby cudownie, gdyby chciała się zaprzyjaźnić z Kasią. Wtedy miałabym je dwie. A może nawet udałoby się nam namówić Kasię na to, żeby zdawała z nami do liceum? I aż do matury byśmy były razem, we trzy.

Kasia w normalnej sukience to ktoś zupełnie inny, niż Kasia w stroju cygańskim. Dopiero teraz tak naprawdę widać, jaka jest szczuplutka i śliczna. I taka beztroska. To na pewno dlatego, że pozbyła się Dżigiego. I dobrze ci tak, kolego.

Czuje się już dobrze. Nie ma gorączki, ani nic, tylko jeszcze trochę się smarka. To przeziębienie to stąd, że jak po tych pięciu dniach i nocach komponowania wyszła do ogrodu, to położyła się w trawie i spała na ziemi chyba z pięć godzin, zanim jej babcia nie znalazła.

Nagrała swoją kompozycję na kasetę i wysłała ją do bardzo dobrego krytyka muzycznego z prośbą, żeby jej napisał, co o tym myśli, i teraz ciągle lata na dół do skrzynki, czy już nie ma listu od niego. Ale jak ma być, jeśli od wysłania kasety upłynęło dopiero kilka dni…?

Byłyśmy na długim spacerze. Kupiłyśmy na dworcu kolejowym prawie czterdzieści biletów powrotnych do Sobótki. Teraz siedzimy w domu i wkładamy je do kopert.

Bilety są na pojutrze, na każdym wypisałyśmy godzinę odjazdu.

Po co tyle biletów?

Tajemnica.

Na uroczystości wręczania świadectw ukończenia szkoły podstawowej nie ma tylko dwóch dziewcząt z naszej klasy. Kasi i Ewy. Kasia jest już w Sobótce, przygotowuje wszystko na jutro. A Ewa? Jej świadectwo bierze Magda, ja biorę Kasi. Zaglądam… zdała. Tylko że tróje od góry do dołu.

Podchodzi do mnie Magda. Pyta, czy nie znalazłam pierścionka. Mówię, że nie i daję jej dwie koperty z biletami dla niej i Ewy. Rozdaję je reszcie koleżanek i kolegów z klasy i uciekam z uroczystości przed końcem, bo nie chcę, żeby mnie wypytywali, o co chodzi z tymi biletami. Powinnam teraz pojechać do Ewy. Może rzeczywiście ten pierścionek zginął? Ale nie, dzisiaj nie mam ochoty na rozmowę z nią.

Tadzio za przejście do następnej klasy dostał od taty dwie rakietki do ping – ponga i piłeczkę. Rozłożyliśmy stół w dużym pokoju, zamiast siatki ustawiliśmy książki na sztorc i gramy.

Jesteśmy w domu tylko z Tadziem, bo mamusia z Zenusiem i dziewczynkami poszły na słoneczko pod blok.

Dwa sety przegrałam do zera, ale w trzecim zaczęłam powoli kapować i prowadzę pięć do trzech.

Rozlega się dzwonek do drzwi. Tadzio leci otworzyć.

A to Ewa.

Od razu wiem, że chodzi o pierścionek. Prowadzę ją do mojego pokoju i mówię, że szukałam, ale nie znalazłam. Ewa macha ręką i uśmiecha się.

– Znalazł się? – pytam.

– Nie… Ale na pewno Mimi sama go gdzieś zarzuciła, nie przejmuj się.

Oddycham z ulgą. Ewa siada na tapczanie, wyciąga do mnie rękę. Siadam obok niej. Ona wzdycha i mówi:

– Przyszłam, żeby cię przeprosić za wszystko. Jestem głupia, zazdrosna świnia. Ale proszę cię, nie bądź na mnie zła.

– Nie jestem.

– Od dwóch dni nie mogę sobie znaleźć miejsca. Ciągle o tobie myślę.

– A ja o tobie – mówię. – Tak się cieszę. I rzucamy się sobie w objęcia.

– Tak bym chciała, żebyście stały się przyjaciółkami – mówię. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ona bardzo się zmieniła. Zobaczysz, że ją teraz polubisz.

– Dla ciebie mogę się ożenić nawet z hyclem.

– Nie mów tak. Kasia to nie hycel.

– Wiem, to ja jestem hycel.

– Ty też nie jesteś hycel.

– No to kto w końcu jest hyclem?

W tym momencie Tadzio wsuwa głowę w drzwi i pyta, czy oddaję partię walkowerem. Wybuchamy z Ewunią śmiechem. Z tej radości przegrywam ostatniego seta do pięciu. Potem z Tadziem gra Ewunia i też przegrywa. Tak więc Tadzio ma złoty medal, a my z Ewunią gramy o srebro.

Tadzio sędziuje.

– A co to za afera z tymi biletami do Sobótki? – pyta Ewunia serwując:

– To tajemnica – mówię i ścinam mocno. Prowadzę. – Ale tobie powiem. Kasia szykuje dla całej naszej klasy wielkie przyjęcie ogródkowe u swojej babci. Będzie na nas czekać na dworcu.

Ewunia serwuje. Ścinam i prowadzę już dwoma punktami. Kolejny serw Ewuni. Długo odbijamy piłeczkę.

– Bo wiesz – mówię – ona zrozumiała, że bardzo głupio robiła, odgradzając się od swoich rówieśników. Postanowiła zostać zwykłą, normalną dziewczynką.

Piłeczka odbija się od rakietki Ewuni i zamiast w stół, uderza w żyrandol. Jestem lepsza już o trzy punkty.

– To fajnie, że zmądrzała – mówi Ewa. – Może my też kiedyś zmądrzejemy?

– Na pewno – mówię. Teraz ja serwuję. Ewunia odbija, ja odbijam, Ewunia odbija, ja odbijam… i wygrywam.

Tadzio wręcza medale. Sobie żółtą landrynkę, mnie migdałową, a Ewuni, w charakterze brązowego medalu, krówkę. Dochodzę do wniosku, że głupio zrobiłam wygrywając z Ewunia, bo przecież brązowy medal najsmaczniejszy.

Stacja Wałbrzych Miasto. Dochodzi godzina dziewiąta rano. Są wszyscy. Szkapa złapała Zenka pod ramiona i kręci się z nim w kółko po peronie.

– Puszczaj! – wrzeszczy Zenek, machając w powietrzu nogami.

– Kocham cię, kocham cię, kocham cię! – woła Szkapa. Woła, jakby śpiewała. Wreszcie stawia go na nogi. Zenek nie może iść, zatacza się jak pijany. Gruby Ziębiński mówi:

– Co ty, Zenek, wóda od samego rana? My w śmiech.

Nadjeżdża pociąg. Jest prawie pusty i bardzo fajny, bo piętrowy.

Chłopaki ganiają się z piętra na parter i z powrotem, a Klaudia organizuje dyskotekę, bo wzięła ze sobą magnetofon.

My z Ewunia uciekamy na drugi koniec pociągu, bo jej chce się strasznie spać. Siadam przy oknie, a ona kładzie mi głowę na kolanach. Głaszczę ja po głowie, zasypia.

Już minęliśmy Świdnicę. Wszędzie zielone i żółte pola. Daleko, daleko widać górę Ślężę. Przybliżam się do niej powolutku wraz z pociągiem. Gdzieś tam, pod Ślężą jest Kasia. Na pewno uwija się z babcią po ogrodzie, czyniąc ostatnie przygotowania.

Góra kąpie się w słońcu. Jak to dobrze, bo w Wałbrzychu zbierało się na deszcz. Obok nasypu kolejowego, na którym telepie się nasz pociąg, biegnie dróżka. Jakiś chłopak jedzie na rowerze, ścigając się z nami.

Długo się nie pościgał, już go nie widać. Przechodzi pan konduktor. Wyciągam bilet, on macha ręką.

– Do Sobótki jeszcze daleko? – pytam. – Czwarta stacja – odpowiada i znika. Budzi się Ewunia.

– Co on mówił?

– Że czwarta stacja to już Sobótka.

– Ojej – mówi Ewunia, ziewając. – Siku mi się chce, zaraz wracam. I biegnie do ubikacji. Patrzę przez okno. Ślęża już bliziutko, można stąd zobaczyć każde drzewo na jej zboczu. Czy widać domek babci Kasi?

Już tylko trzy stacje do Sobótki.

A to już Szczepanów. Na peronie rośnie trawa i chodzą kury. I nawet kwiatki tu rosną. Mogłabym szybko wyskoczyć i trochę ich nazrywać, ale boję się, że nie zdążyłabym potem wskoczyć. O, jaki biedny piesek się wlecze. Kulawy. Ma brudną, posklejaną sierść. Chyba jest chory. I taki smutny… A tam idzie trzech podpitych facetów. Jeden z nich kopie pieska. Piesek odskakuje ze skowytem. Pociąg rusza.

Sobótka Zachodnia. Co z tą Ewą? Może zasłabła? Idę do ubikacji, pukam. Cisza. Otwieram drzwi, pusto. Idę do następnej. Naciskam klamkę, zamknięte.

– Ewa!

– Czego? – odpowiada jakiś gruby głos. Biegnę przez cały pociąg. Może poszła zobaczyć, co się dzieje z resztą klasy?

Słyszę ich głosy z piętra. Wchodzę po schodkach.

Są tam wszyscy, Ewa razem z nimi. Głośno o czymś dyskutują.

– Mogą nam nie sprzedać – mówi Florek.

– Myślisz że co, że mało razy kupowałam w sklepie wino? – mówi Ewa. – Pójdę z Grubym, to nam sprzedadzą.

– Ale to dwadzieścia butelek, nie dacie sobie rady.

– Głupi – mówi Ewa. – Jak już nam sprzedadzą, to na was gwizdniemy.

– Słusznie.

– Ale ja nie mam forsy – mówi Marlena.

– Ani ja…

– Przecież powiedziałam, że stawiam – mówi Ewa. – To co, okej?

– Okej!

Podchodzę do nich. Magda szturcha Ewę. Ewa odwraca się do mnie. Bierze mnie za rękę i ciągnie z powrotem, na korytarz w dole.

– Co się dzieje? – pytam. Ewa kładzie dłonie na moich ramionach, i patrząc mi w oczy, mówi szybko:

– Posłuchaj. Postanowiliśmy wszyscy, że nie pójdziemy na to przyjęcie u Kaśki.

– Dlaczego?

– Bo nie. Ty też tam nie pójdziesz.

– Ewka, co ty chcesz zrobić?

– To moja sprawa – mówi zimno. – A teraz uważaj… niespodzianka. Jeżeli nie pójdziesz z nami, to ja natychmiast wracam taksówką do Wałbrzycha i mówię mojej mamie, że to ty ukradłaś jej pierścionek. Magda i Klaudia widziały go u ciebie na palcu.

– To nieprawda!

Ewa wbiega na schodki. Woła:

– Klaudia! Magda!

Wraca do mnie. Po chwili są przy nas Magda i Klaudia.

– Widziałyście u niej ten pierścionek?

– Widziałam – mówi Magda.

– Ja też widziałam – mówi Klaudia.

– Zeznacie to na milicji? – pyta Ewa.

– Zeznamy – mówi Klaudia. Magda kiwa głową, że też.

– Nie mogłyście widzieć! – krzyczę. – Kiedy widziałyście? Gdzie?!

– Co cię spotkałyśmy w poniedziałek na placu Grunwaldzkim – mówi Magda. – Co już nie pamiętasz?

– Kłamiesz!

Ewa robi gest ręką, one wracają na górę.

– Jeszcze dzisiaj milicja zrobi rewizję w twoim mieszkaniu – mówi Ewa.

– Nie rób tego – mówię w rozpaczy. – Moja mamusia tego nie przeżyje. Przecież wiesz, że ona ma chore serce!

– Dobrze, ale pod jednym warunkiem – mówi Ewa. – Masz trzymać się nas i nie wolno ci się odezwać do Kaśki ani jednym słowem. A teraz wybieraj.

– Nie, ty tego nie zrobisz!

– Widocznie jeszcze mnie nie znasz, moje maleństwo. Przysięgam ci. Jedno twoje słowo w stronę Kaśki, a ja natychmiast wsiadam w taksówkę razem z Magdą i Klaudią i jedziemy do Wałbrzycha na milicję.

– Przecież wiesz, że nie ukradłam – mówię. Ewa uśmiecha się.

– No wiesz, trudno mi sobie ciebie wyobrazić kradnącą cokolwiek… Ale ja cię znam, a milicja nie.

– Błagam cię – mówię – nie rób tego. Nie niszcz Kasi, ona się załamie. Przysięgam ci, od jutra przestanę się z nią przyjaźnić, już nigdy się z nią nie spotkam… Ale dzisiaj pozwól mi być z nią. Proszę cię.

Zaczynają mi lecieć łzy. Klękam przed Ewą, obejmuję jej nogi.

– Ewuniu, błagam, nie bądź taka zła. Ewa podnosi mnie.

– Nic z tego – mówi – już za późno. Więc zastanów się szybko. Na czym ci bardziej zależy? Na tej idiotce, czy na zdrowiu twojej mamy. I przestań się mazać. Masz być uśmiechnięta.

Wyciera łzy z mojej twarzy.

Pociąg zwalnia. Z góry zbiegają chłopcy i dziewczęta z naszej klasy. Zbliża się budynek z wielkim napisem:

„SOBÓTKA MIASTO”

A tam, na peronie, stoi Kasia.

– A to się zdziwi primadonna – śmieje się Ziębiński, otwierając drzwi. Wysypujemy się gromadą z pociągu. Ja i Ewa wysiadamy na końcu.

Idzie do nas Kasia. Jest ubrana w króciutkie spodenki i żółtą koszulkę z napisem „Glimp”. Na głowie ma słomiany kapelusik. Wygląda jak mała dziewczynka. Uśmiecha się do nas ślicznie.

– Okropnie was przepraszam, że tak was fatygowałam – mówi głośno – ale pomyślałam, że musimy jakoś wspólnie uczcić koniec szkoły podstawowej. Więc zapraszam was na wielkie przyjęcie ogródkowe. Będzie muzyka, będą smakołyki i inne atrakcje.

– Lody będą? – pyta Ziębiński.

– A tort będzie? – pyta Kawczak.

– Będzie, wszystko będzie – śmieje się Kasia. Ziębiński robi zmartwioną minę i mówi:

– Szkoda, bo jestem na diecie. Wysuwa się Klaudia.

– Bardzo nam przykro – mówi – ale wcale nie przyjechaliśmy do ciebie. Po prostu skorzystaliśmy z darmowych biletów.

– Co się wygłupiacie – mówi Kasia z uśmiechem.

– Zaraz się okaże, kto tu się wygłupił – mówi Ziębiński z drwiącym uśmieszkiem. – Chodźta chłopaki. Dziewczyny, kaman!

I wszyscy odchodzą od Kasi. Tylko ja zostałam. Kasia spogląda na mnie, a Ewa woła:

– Majka!

Przełykam ślinę i odchodzę od Kasi.

– Minka! – woła za mną. – Minka!

Nie odwracam się, odchodzę. Skończyło się. Muszę tak, nie mogę inaczej. Mamusia nie przeżyłaby rewizji w naszym domu. Czeka na mnie Ewa. Obejmuje mnie, idziemy razem, przytulone. Już daleko za nami Kasia i budynek stacji. Wleczemy się całą bandą w stronę rynku.

– Wiem, co przeżywasz – mówi Ewa – jednak najwyższy czas, żebyś stała się wreszcie dorosła. A gdy się jest dorosłym, to trzeba trzymać albo z jednymi, albo z drugimi. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że wrogowie naszych przyjaciół są naszymi wrogami. A to przecież ja jestem twoją przyjaciółką. Kiedyś zrozumiesz, że miałam rację. Nie ma innej drogi do bogactwa i sławy oprócz tej drogi, którą idę ja. Jeśli chcesz dojść na sam szczyt, musisz być taka sama, jak ja. Może ja to wszystko wymyśliłam specjalnie dla ciebie? Żebyś sobie trochę potrenowała. Jeszcze nieraz będziesz musiała wybierać. Jeśli chcesz wyrwać z błota siebie i swoją rodzinę, musisz nauczyć się wybierać. I to mądrze wybierać. Kaśka to egoistka i wariatka. Prędzej czy później trafi do szpitala dla czubków. Kiedyś mi podziękujesz, że cię od niej uratowałam. Ona by cię tylko wyssała i rzuciła. A ja ciebie potrzebuję i jestem także tobie potrzebna. Ty potrafisz być bardzo silna, wiem coś o tym. Potrzebuję twojej siły. Ale jak się będziesz zadawać ze słabymi, twoja siła ulotni się. Więc proszę cię, przyjmij moją pomoc teraz, żebym ja mogła kiedyś przyjąć twoją.

– Masz rację – mówię – masz rację, masz rację! Ale już do mnie nic nie gadaj.

Ewa uśmiecha się.

– Okej – mówi i podbiega do Klaudii.

Siedzimy na ławeczkach w rynku, wokół wielkiej, betonowej rzeźby terenu. Ewa z Ziębińskim i chłopakami poszła po wino do sklepu. Dziewczyny zaczynają śpiewać. To jakaś znana melodia, ale słowa własne.

– „Strata fata parampa faita, lura kota lamento date. Trucia fucia dakore borita, elo heto nuciamo perke. Siło heto saramo merone, into pinto pulpecia siusia, sentrufale cloretto mamlole, niesiorono lunapa kuka! „…

Spoglądam na zegarek. Dziesięć po dziesiątej. Nie rusza się wskazówka sekundnika… On stanął. Dziewczyny wywrzaskują drugą zwrotkę. Już wszystkie śpiewają, oprócz mnie.

Tak wygląda moja dorosłość. Wybrałam. Mądrze wybrałam. Nie mogłam inaczej. I już tak przez całe życie będę wybierać. Będę sobie patrzyła, jak źli niszczą dobrych i nawet palcem nie kiwnę.

A kiedyś będę miała własne dzieci… Gdy jest się dobrym dla swoich dzieci, to niekiedy trzeba być złym dla obcych dzieci. Dla wszystkich dzieci nie starczy.

Jak tak można? Być dobrym i złym jednocześnie.

Nie, to musi być osobno.

Albo być złym.

Albo dobrym.

Zrywam się z ławki, uciekam.

Biegnę na stację. Kasi już tu nie ma. Rozglądam się. Gdzie może być dom jej babci? To na pewno tam.

Biegnę.

Tak, to ten dom. Staję bez tchu przy furtce. W ogródku przy stołach krząta się babcia Kasi. Ale Kasi tu nie ma. Babcia zbiera szybko ze stołu talerze. Spogląda do góry. Patrzę. Och… jakie straszne, ciemne smoki zbierają się na niebie, rozcapierzając tam swoje macki. One tu za nami z Wałbrzycha przyleciały. Babcia z talerzami wbiega do domu.

– Kasia! – krzyczę. – Kasia!

Nagle… coś mnie tknęło, oglądam się. Tam, daleko, na szosie przy zboczu, widzę żółtą plamkę. O, znika w lesie, na dróżce prowadzącej na szczyt Ślęży. To Kasia w swojej żółtej koszulce. Muszę ją dogonić, choć to tak daleko. Biegnę na przełaj przez pola.

Przewracam się, bo mi noga wpadła w kretowisko. Podnoszę się zaraz.

Jeśli Ewka spełni swoją groźbę, jeśli mojej mamusi coś się stanie… wiem, co zrobię. Wezmę śrubokręt i wy dłubię Ewce oczy.

Przysięgam.

Czemu od razu tak jej nie powiedziałam?

– Wydłubię ci oczy, przysięgam!

Już jestem przy szosie. Ale do dróżki w górze jeszcze ponad kilometr. Już nie mam siły biec.

Jedzie taksówka. Nie mam pieniędzy, trudno. Macham ręką. Taksówka zatrzymuje się. Wsiadam.

– Tam – mówię.

Zawracamy, jedziemy pod górę. O, tu ją widziałam.

– Pan się zatrzyma – mówię. Zatrzymujemy się. Kierowca odwraca się do mnie.

– Dwie stówki – mówi. Wsadzam rękę do kieszeni.

– Ojej, nie mogę ich wyjąć. Chwileczkę…

Wysiadam, udaję, że grzebię w kieszeni… i nagle rzucam się w las, uciekam.

Słyszę za sobą trzaśniecie drzwiczek, tupot. On mnie goni. Złapał. Szarpiąc mnie, ciągnie z powrotem.

– Czekaj, ty suczko!

Wykręca mi rękę do tyłu, prowadzi do samochodu. Zaczynam krzyczeć.

– Pokrzyczysz ty na milicji! – mówi wściekły. Kopię go i sama się przewracam. Podnosi mnie, znów wykręca rękę.

W tym momencie widzę schodzących z góry turystów.

– Ratunku! – wrzeszczę. – Gwałci mnie!

Turyści biegną do nas. Będę tak krzyczeć, że nic im nie będzie mógł wyjaśnić. Chyba się kapnął, bo puszcza mnie i ucieka do samochodu. Oni za nim.

Ja uciekam między drzewa. Biegnę do góry. Nikt mnie nie goni. Leżę w krzakach i łapię oddech. Muszę go bardzo dużo nałapać.

Coraz bardziej ciemno, coraz bardziej stromo, słyszę tupot przed sobą. Grupka dziewcząt chłopców z plecakami zbiega kamienistą ścieżką.

– Nie widzieliście dziewczynki w żółtej bluzce?

– Wariatko – mówią – uciekaj z nami. Idzie straszna burza. W tej górze jest pełno uranu. Tu zaraz będzie piekło!

Znów jestem sama.

Pnę się do góry w gęstniejącej ciemności. Urwał mi się pasek w buciku, idę na bosaka. Tak tu ciemno, że prawie nic nie widać.

Trzeszczy nade mną niebo.

Ktoś idzie za mną.

Odwracam się, nasłuchuję. Nie, nikogo tam nie ma.

Łoskot.

To z nieba.

Tu ktoś jest…

To głazy, to drzewa.

– Kasiu! – wołam. Och, jaka okropna cisza. Chyba zabłądziłam, nigdzie nie ma ścieżki.

Skąd ta mgła się wzięła?

– Kasiu! – krzyczę rozpaczliwie. – Kasiu!

Tam stoi. Widzę jej jasne włosy i coś żółtego., to na pewno jej bluzka. Stoi nieruchomo… Patrzy na mnie?

Podchodzę powoli.

Nie, nie widzi mnie, bo jest odwrócona tyłem. Jak dziwnie się przebrała. To żółte, to wcale nie bluzka… to rajtuzy. Czerwone buty i czerwony kubraczek wyszywany złotem.

Odwraca się do mnie. To przecież nie Kasia. To chłopak. Ja go chyba znam. Te długie, złote włosy poskręcane w loki, ten kapelusz z piórami, ta szpada… jakiś przebieraniec.

– Przepraszam bardzo – mówię – nie widział pan takiej dziewczynki w żółtej bluzce? Pisało na niej „Glimp”. Aha… i miała słomkowy kapelusz.

Nie usłyszał?

Jakoś tak patrzy na mnie… uśmiecha się.

– Więc doszłaś do wniosku, że zło i dobro nie mogą leżeć w tym samym pudełku?

– Szukam Kasi – mówię głośniej. – Żółta bluzka i słomkowy kapelusik!

– A ja szukam Marysi.

– To ja, ja jestem Marysia.

– A ja myślałem, że masz na imię Minka, lub Majka.

– To też ja. Kasia i Ewa tak mnie nazywają.

– Poznajesz mnie?

– Nie – mówię. – Tak – mówię. Nie wiem…

– Ty jesteś Pimpuś? – pytam nagle. On śmieje się.

– Pimpuś?… Nawet nie wiedziałem, że mam takie ładne imię. Przyniosłem ci list.

– Od kogo? – pytam.

– Może od ciebie?

– Jak to… ode mnie do mnie?

– Mniejsza o to – mówi – i tak go zjadłem. Nic tak nie zaspokaja głodu jak listowy papier. Ale nie martw się, pamiętam wszystko, co tam było napisane.

– Co było?

– Gdybym chciał powtórzyć wszystko, musiałbym gadać od teraz do wczoraj. Mogę ci tylko powiedzieć, co pisało na ostatniej, niedokończonej stronie…

– Co pisało? – pytam.

– Powiedziałem „pisało”?

– Tak powiedziałeś.

– Jakaś pomyłka w druku. Powiedziałem, że była tam narysowana mapka, coś jakby labirynt…

Pimpuś rozgląda się.

– Tak – mówi – zgadza się, to chyba tutaj. Widzisz te kamienie? To resztki murów.

Oglądam się… z ziemi wystają kamienie i świecą się łagodnym blaskiem. Jak pięknie się tu zrobiło. Wszędzie ciemno, tylko koło nas jasno.

– Tak – mówi Pimpuś – bo akurat jesteśmy pośrodku. Widzisz tę ścieżkę?

Patrzę za jego palcem.

– Widzę.

– To ścieżka Majki. Jeżeli nią pójdziesz, w sopel lodu z gorąca zamarzniesz. Spójrz teraz tam…

– Aha – mówię – widzę.

– To jest ścieżka Minki. Tam będzie ci tak zimno, że jak ćma się spalisz. A tutaj zaczyna się ścieżka Marysi. Wije się spiralą wokół góry. To bardzo długa ścieżka, ale jeśli miałbym ci coś radzić, to powiedziałbym: idź nią, Marysiu. Tą ścieżką dojdziesz na pewno.

– Dokąd? – pytam.

– Wiadomo – Pimpuś uśmiecha się. Wszystkie górskie ścieżki prowadza na szczyt góry. Jest jeszcze jedna…

Odwraca się i pokazuje mi czwartą ścieżkę końcem lśniącej szpady.

– Co to za ścieżka? – pytam.

– Nikt tego nie wie. Może to najdłuższa ze wszystkich ścieżek, a może najkrótsza. Może najcudowniejsza, a może najstraszniejsza. Może jest tylko cieniem ścieżki w negatywie góry? Nic więcej ci nie powiem, bo sam nie wiem…

Patrzę na czwartą ścieżkę. Niczym się od tamtych nie różni, a przecież wszystko we mnie do niej się wyrywa. Robię krok w jej stronę, robię krok drugi. Przystaję.

– Jeśli pójdziesz tą ścieżką – mówi Pimpuś, stając za mną – pożyczę ci mojej szpady.

Już wyciągam rękę po szpadę, gdy słyszę jak przez watę odgłosy grzmotów.

Burza… Kasia… Gdzie jest Kasia?

Zwracam twarz do Pimpusia.

Muszę znaleźć Kasię!

Śliczna buzia Pimpusia krzywi się z niesmakiem.

– Tą ścieżką nie poszła na pewno.

– Proszę, powiedz mi, gdzie jest Kasia!

– Żeby pomagać innym – mówi Pimpuś – trzeba najpierw pomóc sobie. Cóż to za komiczny widok, gdy ślepy prowadzi ślepego. Pomyśl o sobie, Marysiu.

– Błagam, powiedz, jak odnaleźć Kasię.

– Kasia poszła swoją własną ścieżką. Więc i ty idź swoją. A ta ścieżka? Nie chcesz pójść ścieżką niespodzianek?

– Bardzo chcę – mówię – ale muszę znaleźć Kasię. Zaraz będzie burza i muszę być przy niej…

Pimpuś smutnieje, chowa do pochwy lśniącą szpadę.

– Więc dobrze – mówi – nie będę ci się więcej narzucał z moją szpadą. A jeśli chodzi o burzę, to już od dawna jest burza.

W tej samej chwili otaczają mnie błyski i grzmoty. Jestem już cała mokra i trzęsę się z zimna.

– Pimpusiu! – krzyczę. – Powiedz mi, gdzie Kasia! Z deszczu, z ciemności, wyłania się ręka.

– Tam – rozlega się głos. – Żegnaj Marysiu.

W błyskach i grzmotach piorunów biegnę w stronę, którą mi pokazał. Wybacz mi Pimpusiu kochany, wiem, że nigdy cię już nie zobaczę. Ale muszę uratować Kasię.

W strugach deszczu wspinam się po mokrych skałach.

Unoszę głowę do góry.

Tam, na samym szczycie Ślęży, na wierzchołku widokowej wieży, stoi malutka Kasia z rękoma uniesionymi do rozpalonego oceanu nieba.

Słyszę jej zawodzące błaganie, choć przecież jestem za daleko, żebym słyszała.

– Tatusiu! Zabierz mnie tatusiu!!!

Błysk i grzmot potworny. Zatrzęsła się góra.

Zamyka Kasię w świetlistym kokonie pajęczyna utkana z błyskawic.

Nic już więcej nie pamiętam… Jak stamtąd zeszłam? Jak to się stało, że jestem tutaj?

To stacja kolejowa, to ciągle Sobótka. Ktoś przy mnie składa czerwony parasol. Siedzę na ławce w domku przy szynach. Ktoś na mnie patrzy, coś o mnie mówią. Dzwonki dzwonią. Megafon coś chrypi. Siedzę mokra, przylepiona do sukienki, do ławki.

Jakieś piski. Jacyś zmoczeni chłopcy tu wpadają, jakieś dziewczyny. To oni. Uciekam chyłkiem na peron. Może mnie nie zauważą. Przycupnę na ławce pod murem.

Skrzypnęły drzwi.

Idzie do mnie czarnooka czarnowłosa. Siada w deszczu obok mnie.

– Co, nie znalazłaś Kaśki?

– Ona już w niebie ze swoim tatusiem.

– Co ty gadasz? Co się stało?

– Zabiliśmy ją. Ty ją zabiłaś i ja ją zabiłam. Zabiliśmy ją wszyscy, cały świat ją zabił!

Łapie mnie za ramiona, potrząsa.

– Majka, co tobie!

Zniknęła.

Pociąg jedzie, a ja w pociągu. Tyłem do Wałbrzycha, a twarzą do Ślęży. Patrzę, jak oddala się ode mnie. Już malutka jak kretowisko, przy którym leżał tamten martwy krecik. Już przykryła ją pierzyna deszczu.

– Czemu płaczesz, dziecinko? – pyta pani. Przechodzą Magda z Klaudią.

– Nie widziałaś Ewki?

Przed domem spotykam tatusia.

– Połóż się szybko – mówi mamusia.

– Ale się trzęsie – mówi Tadziu.

A Zosia:

– Wyżymałam jej sukienkę. Pięć litrów wyleciało. Odpycham od siebie kołdrę.

A to głaz, nie mogę go odwalić. Trudno, nogi trzeba zostawić. Jak ja bez nóg pójdę? A co tam, żabką popłynę.

Płynę.

A co tu tyle krzyży? Krzyże aż po horyzont. To jakaś kolejka.

Wszędzie same krzyże, na nich ludzie. Jęczą, płaczą, jak glisty się wiją.

– A ty gdzie, cholero! – krzyczą na mnie. – Won stąd na koniec kolejki!

– No mówię pani, krew na szynkę trysła i na balerony.

– Nie pchać się, nie pchać się, mówię!

– Panie, dużo zostało?

– Ona tu nie stała!

Ach, to chyba do nieba kolejka. Nie bójcie się, kochani, nie wcisnę się, nie wcisnę, ja innej szukam kolejki. Powoli płynę na koniec. Coraz więcej tu na krzyżach dzieci. Płaczą, że serce się kraje.

O, jakiś dziadek idzie. Z laską, w świecącej się pelerynie.

Srebrną brodą zamiata po ziemi. Podpływam do niego, ręce składam.

– Pomóż im, Panie Boże, oni są przecież niewinni.

Patrzę, dziadek palec do mnie wyciąga, struga na nim marchewkę i woła cienko:

– Sraku pierdaku! Chichocząc, ucieka w podskokach.

– Sraku pierdaku!… Sraku pierdaku!…

Gubiąc po drodze bobki, chowa się za krzyże. Jakiś bulgot słyszę. Odwracam się.

Tu, na postumencie z białego marmuru, śliczny, różowy berbeć w kociołku chochlą miesza. Uśmiecha się do mnie ząbkami z porcelany.

– Spróbuj – ćwierka jak słowik – to bardzo DOBRAZŁA zupa. Nabiera zupę chochelką, do ust mi podsuwa. Ja ją chlup, a ona lodowym ogniem, ognistym lodem w brzuchu mi wybucha.

Budzę się, żeby natychmiast w nowym śnie się znaleźć. Siedzę na tapczanie w niebieskiej piżamie. Pokoik malutki jak dla kanarka klatka. Ściągam szybko piżamę, ubieram sukienkę.

Wychodzę. Jakieś ubrania tu wiszą. Tam, przed telewizorem, modli się rodzina. Jasno, słońce świeci, na ekraniku coś fika.

Na ulicę wybiegam.

Wysokie domy wokół wszystko zasłaniają. Coś ważnego miałam zrobić… Ach, wiem, muszę się przekonać, jak daleko ten sen do tyłu sięga.

Pięć złotych potrzebuję.

O, coś błyszczy na chodniku.

Schylam się, to pięć złotych. A tam stoi budka. Wszystko przygotowane na moje poruszenia. Niosę pięć złotych do budki.

Wrzucam monetę do szparki gadającej skarbonki. Kręcę palcem kółka.

Coś mi w uchu pika. Nagle głos słyszę:

– Słucham?

To Kasi głos. Głośny i wyraźny Kasi głos.

– Halo, słucham!

To Kasi głos. Wieszam słuchawkę. O, ja głupia. Kasia żyje, jest w domu, muszę ją zobaczyć, na własne oczy się przekonać, bo jak na razie tylko uszy przekonane.

Jedzie autobus, ja w środku.

Wszyscy się na mnie gapią.

Uśmiecham się do wszystkich. Tak mi cudnie. Ale może jestem brudna?

Spoglądam po sobie… och, mam bose stopy. To dlatego tak się na mnie wszyscy patrzą. A co to ja na siebie włożyłam? Sukienkę do sprzątania, całą w dziurach. To się Kasia uśmieje, jak tak do niej przylecę.

Biegnę przez rynek.

Fontanna w słońcu kwitnie złotym blaskiem.

Przed bramą kulawego pana listonosza spotykam.

– Czy ma pan może list z Warszawy do Kasi Bogdańskiej? Szpera w torbie i mówi:

– Jest, ekspres polecony, trzeba pokwitować. Spadłaś mi jak z nieba, musiałbym mój kulas na drugie piętro targać.

Biorę czerwony długopis, składam niebieski podpis.

Biegnę już po schodach. A jak coś złego tam w środku pisze? Bo jak coś złego, to Kasia się załamie. Patrzę… klej ledwo trzyma. Co tam, otworzę.

„Szanowna, Droga Pani, jak Pani prosiła, natychmiast odpisuję. I od razu do meritum, żeby się Pani niepotrzebnie nie denerwowała.

Nie ulega wątpliwości, że ma Pani Szanowna talent, a biorąc pod uwagę młody wiek Pani (20 lat), to chyba nawet duży. Wysłuchałem kasetki z radością. Co prawda jest tam dużo…”

To od tego krytyka, chwali ją. Cudownie. Kasia umrze z radości.

Zwilżam językiem resztę kleju, już koperta zaklejona i trzyma nawet lepiej, niż przedtem.

Podnoszę rękę do dzwonka, a drzwi się otwierają, choć jeszcze nie nacisnęłam. To mama Kasi, właśnie wychodziła. Patrzy na mnie zdziwiona.

– Dzień dobry, jest Kasia?

– Jest – mówi. – Wejdź, to od razu za tobą zamknę.

Wchodzę, trzask klucza w zamku słyszę. Podchodzę do miodowej kotary, za którą Kasia… Śmiech, śmiech słyszę. To nie Kasi śmiech.

Oko do szpary przysuwam.

Na kanapie, w świetle słońca, siedzi Ewa. Ewa Bogdaj… tutaj?

Obok, odwrócona do niej tyłem, siedzi Kasia. Widzę je z profilu, dwa profile obrysowane słońcem.

Ewa czesze szczotką włosy Kasi.

– To już chyba lekki przesadyzm – mówi Kasia.

– Wiesz przecież, że ja nigdy nie kłamię – mówi Ewa i obydwie wybuchają śmiechem.

– Ała! Szarpiesz!

– Przepraszam. Genialne masz te włosy. Chyba sobie znowu zapuszczę na długie.

– A mówiłam, żebyś sobie nie ścinała. Bardzo lubiłam cię z warkoczem.

– A już najbardziej lubiłaś go ciągnąć. Masz go jeszcze?

– Pewno, że mam. Jak chcesz, mogę ci go wypożyczyć. Dolar za godzinę. Pasuje?

– Bałam się, że go wyrzuciłaś na śmietnik – mówi Ewa. – To już przecież pół roku minęło od naszej strasznej kłótni.

– Coś ty, to było w lutym. Tylko cztery miesiące. Już nawet nie pamiętam, o co nam poszło.

– Nie pamiętasz? – dziwi się Ewa.

– Nie.

Ewa obejmuje Kasię, szepcze jej coś do ucha.

– O ty świnko! – woła Kasia. – Właśnie, że odwrotnie! Dobrze, że mi przypomniałaś. Ooo, nie podaruję ci tego.

– Ja tobie też nie podaruję!

Chichrają się. Ewa znów zaczyna ją czesać.

– A wracając – mówi – to wiesz, co myślę? Co?

– Ona jest chyba autentycznie kopnięta. Ty wiesz… ona brała na serio każdą zabawę.

– Mnie też tak czasem się wydawało – mówi Kasia. – A na początku była taka cichutka i słodka…

– Przyczaiła się. Chciała naszym kosztem zrobić karierę.

– Nie, w to nie uwierzę.

– A ja coś o tym wiem. Ile ja jej rzeczy dałam. Chodzi w moich majtkach, w moich rajstopach, w moich stanikach, w moich sukienkach i jeszcze do tego załatwiłam jej egzamin do liceum. To mało?

– Ja też chciałam jej dać całą szafę ciuchów – mówi Kasia. – Ale było mi jakoś głupio, nie chciałam jej zawstydzać.

– Wcale nie jest taka wstydliwa. Trzeba było spróbować. Zobaczyłabyś. Wyniosłaby dwie walizy, tobół i by jeszcze z wózkiem wróciła po resztę.

– Fuj, jesteś ohydna – mówi Kasia.

– Ty sobie bądź ta święta, ja wolę być ohydna. Każda prawda jest ohydna.

– Czułam w niej jakąś tajemnicę – mówi Kasia. – A to po prostu była naiwność, nieśmiałość, strach. To zresztą nieważne. Żeby chociaż była dobra… Ale i to nawet nie, okropnie się na niej zawiodłam. Fuj fuj.

Kasia otrząsa się.

– Po prostu ma fioła i cześć – mówi Ewa.

– Tajemnica, tajemnica – mówi Kasia. – Doszłam do wniosku, że w ludziach nie ma tajemnicy.

– Nie lubię tajemnic.

– Tajemnica jest tylko w muzyce. Teraz już to wiem. Tylko w muzyce. Zobaczysz, kiedyś ją odkryję.

– W dodatku chciała mi się wżenić w rodzinę – mówi Ewa.

– Och, przestań już o niej gadać! Ona jest nikim, nie ma jej. Ewa śmieje się.

– Ładnie to powiedziałaś, masz rację, to panna Nikt.

Cofam się od kotary. Słyszę ich głosy, ich śmiech. Panna Nikt to ja.

Trzasnęły za mną drzwi. Po schodach w dół biegnę. Śnieg na mnie pada z góry. To strzępki listu podartego przez pannę Nikt piętro wyżej.

Ach, za daleko zaleciałam. To piwnica. Ktoś tu stoi w mroku. Błyszczą okulary.

– Marysiu, jeśli chcesz, podrę wszystko i będzie tak, jakby nigdy nic nie było.

– Odczep się, nie masz prawa, to moje!

Uciekam. Przed bramą, w słońcu stoję. Zostawiłam tam bombę, zdalnie sterowana. Zdejmuję z ręki zegarek. Uderzam nim o chodnik. Pryska szybka. Nastawiam szybko wskazówki na dziesiątą dziewięć. Tik tik tik tik… zaraz im się dom na głowy zawali. Huk. To już?

Nie, to samochód czarny, lśniący podjeżdża właśnie z rykiem trzystu koni. Czerwony na pysku szofer wyskakuje, drzwi przede mną otwiera.

Wsiadam.

Rękawiczka mi upadła. Już się schyla po nią młodzieniec w srebrny frak ubrany. Na kolano klęka, rękawiczkę mi podaje. Rąbek mojej sukni ze złotego jedwabiu całuje z czcią. Na szofera pstryka.

Jedziemy.

– Kim jesteś? – pytam.

– Twym paziem i sekretarzem osobistym, o pani – rzecze młodzieniec, srebno – błękitne oczy ku mnie unosząc. – Tak długo królewna kazała nam na siebie czekać, że już prawie straciliśmy nadzieję. Ale wytrwałość popłaca. O, utęskniona nasza królewno, najukochańsza pani…

Jakiś szmer z tyłu słyszę, oglądam się.

Samochód wielki w środku jak sala balowa i jak sala balowa piękny, z fontanną pośrodku. Grupa młodzieńców i świetnych panien ukłon mi składa. Wszyscy śliczni i fantastycznie poubierani, pałacowo, dyskotekowo.

– Jesteśmy, o pani nasza najukochańsza, gotowi spełnić każde twoje życzenie – mówi paź mój słodki.

– O wszystko mogę poprosić?

– Rozkazać, pani. Jesteś naszą niezawisłą władczynią.

– Więc zróbcie tak – mówię – żeby wszyscy krytycy wyśmiali kompozycję Bogdańskiej Kaśki, a ten krytyk, co chwalił, niech ogłuchnie. Niech Kaśka już nigdy nic nie stworzy i niech strasznie cierpi, że nikt nie docenił jej kompozycji. Niech żyje długo i niech się nie doczeka uznania aż do śmierci, a razem z nią, gdy umrze, niech przepadnie jej kompozycja.

– Och, pani, to drobiazg – rzecze paź, uśmiechając się porcelanowo. – W tym celu nie muszę nawet kiwnąć palcem w bucie. Tak wiele pięknych dzieł przepadło w historii razem z ich twórcami i nie upomniał się o nie nawet szczur z wiejskiego kościółka. Więc to już załatwione. Następne życzenie? Mam dziwne przeczucie, że i pannę Bogdaj Ewę spotka w życiu niespodzianka…

– O tak – mówię. – Niech Ewka będzie tłustą, postarzałą przedwcześnie maciorą z siedmiorgiem dzieci i mężem pijakiem na karku.

– To trochę bardziej skomplikowane – mówi paź mój słodki i ogląda się na me dworki i mych dworzan.

– Ja! Ja się tego chętnie podejmę – zgłasza się ślicznotka w mini tiurniurze, z żywym pawiem w koafiurze. – Wytnę jej sztuczkę z hormonami i przemianą materii. Czy sto dziesięć kilo wagi i słoniowate nogi odpowiadają najukochańszej pani?

– Jasne – mówię i wybucham śmiechem perlistym. Razem ze mną bucha śmiechem dwór mój perlisty.

– I niech będzie biedna – mówię – niech targa wiadra z węglem aż na poddasze, gdzie będą mieszkać jako dzicy lokatorzy. I niech na tydzień przed pierwszym nie będzie miała co włożyć do pyska swoim brzydkim, debilnym bachorom.

– Mam świetny pomysł – mówi na to bikiniarz nad wyraz elegancki, w wężowych spodenkach, w czapce z pozłacanego koguta. – Dobierzemy się do interesu jej tatki. Nie ma takiego interesu, gdzie nie znalazłoby się trochę wstydliwych kwitków. Załatwię dla rodzinki wielkie grzywny i przepadek mienia. Czy wystarczy?

– Myślę, że to będzie akurat – mówię i klaszczę w upierścienione dłonie, a razem ze mną klaszcze moja dworska, dyskotekowa gromadka. Na lustrzaną posadzkę sypią się pierścienie.

– Następne życzenie? – pyta paź.

– A ile ich jeszcze mogę wyrazić? – pytam, nagle strwożona.

– Ile tylko zapragniesz, najsłodsza pani. Sto, tysiąc, milion, miliard…

– Biliardy, gryliardy…! – wołają jeden przez drugiego dworzanie. Oddycham z ulgą, prostuję się dumnie.

– Więc niech będę bogata i sławna. I żeby mi wszyscy zazdrościli. Niech widzą mnie w gazetach, na plakatach, w kinie i w telewizorze. Niech gadają o mnie w autobusach, w pociągach i w tramwajach. A szczególnie niech mi zazdroszczą Ewka z Kaśką.

– Zrobione! – woła paź z zachwytem. – Co jeszcze? Co jeszcze? Potem się zastanowię… A na razie…

– Na razie niech będę po prostu szczęśliwa – mówię.

– Och, jak pięknie to królewna wyraziła. Po prostu szczęśliwa. – Paź do dworu się zwraca.

– Słyszeliście, kochani?

– O, tak, słyszeliśmy! – wołają dworki i dworzanie. – Przecudnie to nasza pani ujęła! Po prostu szczęśliwa!

– Zwróćcie uwagę na to, jakie to głębokie – mówi młodzian z kokiem i diamentowym okiem.

– A przy tym niewypowiedzianie szerokie! – To chórek dwóch ślicznych Murzynek w akompaniamencie słodkich minek. Ach, cóż za świetny dwór ten mój dwór, cały układa się w rymy.

– Brawo! – woła paź.

– Brawo! – woła dwór cały.

– Brawo dla królewny!

– Brawo! Brawo!!!

Klaszczą i klaszczą, a co zaklaszczą, sypią się perły i brylanty, na lustrzanej posadzce dźwięcznie dzwonią.

– O, tak, doprawdy, nigdy do końca nie wyklaskane brawo – paź mój mówi, rękę do serca przykładając. – Oto co się zowie królewskie życzenie. Po prostu szczęśliwa. Detal bilonem brzęczy, hurt gwiazdami się jarzy, z hurtem królewnie do twarzy.

– Oooo, dzięki ci, gwiezdna nasza pani!!! – wołają chórem dworzanie.

– Za co mi dziękują? – pytam zdziwiona.

– Za zaufanie dziękują ci, pani – wyjaśnia paź mój słodki i sekretarz osobisty. – Bo przy hurtowym życzeniu na nas spada odpowiedzialność detaliczna, bimetaliczna. A samodzielność najbardziej ze wszystkiego uwielbiamy, nie licząc oczywiście najjaśniejszej pani, którą ponad wszystko uwielbiamy.

Paź na kolana osuwa się z szykiem, złote me pantofelki całuje. Nagle zgrzyt. Hamulców pisk.

– Jak jedziesz, chamie! – krzyczy na szofera paź.

– A dyć, wielmożny panie, już nie jade, ino stoje – rzecze szofer, swój lokajski kark czerwony ku nam gnąc. – Ciut, a człeka by się stukło…

Patrzę… starzec jakiś, zaśliniony i bezzębny, liszajowatą, pomarszczoną fizys do szyby samochodu od mojej strony przyciska. Palce zgrzybiałe, pokrzywione w szparę nad szybą wczepia. Wgapia się we mnie i woła cicho, mamlając.

– Mamusiu, mamusiu…

– A to co? – pytam.

– To Pawełek – mówi paź.

– Jaki Pawełek? – mówię. – Nie znam żadnego Pawełka.

– Synek twój, Pawełek.

– Jak to? Mój synek? Mój mały, ukochany, przyszły synek taki???

– Przykro mi królewno, ale to ten właśnie. Tyle tylko, że za lat osiemdziesiąt.

– Ach, tak, za osiemdziesiąt lat… Ruszaj – mówię do szofera, a do pazia: – Papierosa, szybko!

Samochód do przodu skoczył, staruch do tyłu i na bruk pac! Słyszę jeszcze przez chwilę, jak to swoje: – Mamusiu, mamusiu – mamle. Paź strzela złotą cygarniczką, błyska złotą zapalniczką. Palę papierosa w złotej lufce, złocistym cocktailem popijam każdy dymu kłąb złotawy. Paź mój słodki z zamyślenia mnie wyrywa.

– A tam, królewno, racz zwrócić swą dostojną główkę, Zuzanna leży, twoja córeczka.

Patrzę w bok, cmentarz widzę. Tam, na cmentarzu… moja Zuzia?

– Jak to tak? Jeszcze jej nie urodziłam, a już ziemię gryzie?

– Cóż, niestety – mówi paź i smutnieje. Swe srebnobłękitne oczy rzęsami w zakłopotaniu wachluje. – I cukierek ssać można tylko dopóty, dopóki się go nie wyssie. A jak się go już w buzi wyssie, to, choćby nie wiem jak był słodki, w inne rejony on, w inne wonności ulata, jak mawiała cioteczka ma Eufemia. To Czas swoje złośliwe oblicze ukazuje ci, o pani nasza naj, naj. On silniejszy od nas.

– No to weźcie, coś wykombinujcie – mówię, do całego dworu się zwracam. Ale gdzie tam, nie słyszą. Jadą za nami luksusowym sznurem limuzyn.

– Niestety – mówi paź. – My tylko w Czasie pracujemy. Bez Czasu nie ma nas, ani naszej pracy. Ten idiotyczny, przeklęty Czas!… – I ząbkami jak z porcelany zgrzyta mój sekretarz, a co zazgrzyta, sypią się perełki.

– Więc co będzie z moim szczęściem? – pytam. Pytanie łykiem cocktailu popijam.

– Och! – wykrzykuje paź i uśmiech na jego bladej twarzyczce wykwita. – Gdy się zje jednego cukierka, można zabrać się do następnego. Nie zabraknie ci królewno cukierków w złotych papierkach.

– Moje dzieci nie cukierki – mówię. – Nie chcę ich ssać ani zjadać. Chcę je mieć i żeby mi nigdy nie umarły. Chcę mieć tylko dwoje tych samych dzieci, a nie ciągle nowe dzieci! Jakoś musicie w swoich łepetynach wykombinować, żeby było tak, jak chcę. Rozkazuję wam!

Paź płaczu bliski.

– Niestety, o pani. Jeśli dzieci, to tylko w Czasie. Nic innego w tej materii wykombinować się nie da.

– W takim razie zwalniam cię! – krzyczę. – Fora ze dwora. Ciach, trach! Zniknął mój słodki sekretarz i paź. Już na jego miejscu następny paź i sekretarz mój osobisty wdzięki swe lokuje. Równie jak tamten śliczny, a może nawet śliczniejszy.

– Co rozkażesz, pani?

– Masz wymyśleć coś takiego, żeby mi się Czas do szczęścia nie wtrącał.

– Niestety, pan mmm… – jąka się paź. Wskazuję mu palcem drzwi. Już go nie ma, już inny na jego miejscu siedzi. Niby inny, a jednak taki sam, jak tamci dwaj.

– Co rozkażesz, pani?

– Widzę, że z dzieci nici – mówię. – To chociaż mężusia ukochanego szybko mi tu dawać. Znacie moje gusta?

– Znamy, pani – rzecze do mnie paź, a do szofera: – Stawaj, chamie!

Stajemy, wysiadamy.

Na polnej drodze cała kawalkada dworskich limuzyn. Wyskakują dworki i dworzanie. Zaroiło się, zajaśniało od jedwabi i brylantów.

Jest, jest mój chłopiec.

O tam, przy drodze siedzi i patrzy zdumiony, i oczy aż mu się jarzą na widok mojej królewskiej piękności.

Śliczny jest, cudny, tak, to na pewno on, takim go widziałam, jak sobie małżeństwo planowałam. Podchodzę, patrzę… a tu na jego kolanach głowę złożyło jakieś posmarkane dziewuszysko i gapi się przerażone na królewską moją jasność. A on, mój ukochany, przyszły małżonek i kochanek, po włosach mysich ją głaszcze.

O, niedoczekanie!

– Jak to tak? – pytam i odwracam się do mego sekretarza, do mego dworu na polnej drodze rozbłysłego.

Oni ręce rozkładają, spojrzeniami na boki uciekają. Jedna ślicznotka przyklękła i na niby bucik poprawia. Znów inny drugiemu innemu kołnierz strzepuje, że niby z pyłu… Paź wzdycha, oczy w zażenowaniu opuszcza.

– A co ta dziewucha przy nim robi?! – mówię wściekła. – Zabrać mi ją stąd!

Kupa dworzan zaraz podbiega, dwóch dziewczynę łapie… ale co to?

Mój ukochany jej nie puszcza. Podoba mi się, nie ma co, silny jest.

Albo to moi tacy słabi.

No, oderwali ich od siebie wreszcie. Dwóch ją trzyma, sześciu jego. Do niej najpierw podchodzę. Cóż on w niej widział? Może nawet i ładna, może nawet i bardzo ładna, może nawet i do mnie podobna, może nawet tak do mnie podobna, jak moje w lustrze odbicie…

Ale to przecież nie ja, to ona. Może kiedyś, zanim na tron nie wstąpiłam, też taka śmieszna byłam i głupia…

Stoimy naprzeciw siebie. Z niej łzy kapią, ze mnie perły, brylanty. Ona głowinę spuszcza, nie patrzy na mnie. Boi się, czy co? Biorę ją pod brodę i siłą pyszczek jej mysi ku sobie unoszę.

– Co, mała – mówię dobrotliwie – jak masz na imię? Milczy, oczkami w dół ucieka, chlipie.

– Głupio ci, co? – mówię. – Nie wiesz, co powiedzieć, co? W głowince ci szumi, co?… To dopiero ci zaszumi.

I pac ją w glacę, pac drugi raz. Nie krzyczy, nie zasłania się, tylko łzy połyka w milczeniu.

– Powieście ją na tej wierzbie – mówię – w gruszkę zamieńcie. Jak dojrzeje, spadnie.

– Ha ha ha! – śmieją się dworki i dworzanie, w dłonie klaszczą, sypią się w kurz drogi perły i diamenty.

I ksuksają między sobą:

– Och, ach, jaka ta nasza królewna dowcipna!

– Ach, och, a jaka błyskotliwa!

– Och, ach, próżno by szukać na innych dworach takiej jak nasza pani.

Ach, och, och, ach!… Podchodzę do lubego.

– Puśćcie go – mówię. Puszczają.

Cudny jest. Włosy ma takie, jakie mieć powinien, i oczy też takie, i ręce takie, i cały jest taki, akurat taki, dokładnie właśnie taki.

– Mój najdroższy – szepczę czule. Przytulam się do niego, on też mnie obejmuje. Ale jakoś słabo mnie trzyma. Czekaj chłopcze, już ja cię rozpalę. Unoszę mą różaną twarzyczkę i dotykam ustami mego najdroższego ust. Drżąc cała, oddech mój wonny z jego oddechem łączę, już nasze usta jednym ust koralem.

Języczkiem swoim język jego wabię.

– Ach, och, patrzcie, jak nasza królewna po mistrzowsku całuje! Złoty medal! Brawo!!!

To prawda, dobrze gadają.

Nie ma ode mnie lepszej w konkurencji całowania. A mój luby, owszem, pocałunek mi oddaje, ale tak mi go oddaje, jakby mi go tylko oddawał. Pręży się na mym brzuszku wąż jego czarodziejski, ale pręży się tak, jakby nie dla mnie się prężył, tak tylko się pręży, w ogóle się pręży.

– Och, tak – szepczę, w oczy mu zaglądam – kocham cię, kocham, kocham cię nad życie. A ty, czy mię kochasz?

– Kocham cię – mówi – kocham cię nad życie – dodaje. Już było mi słodko, po co to dodawał?

To jakaś papuga.

– On wcale mnie nie kocha – mówię do dworek.

– Kocha, kocha, słyszeliśmy wszyscy, najukochańsza pani! Mówił, że kocha, że kocha nad życie!

Odchodzę trzy kroki.

– Może i mówił, ale nie kocha.

Po papierosa dwa palce wyciągam. Trzask – błysk złoty, palę.

– Chce, żeby mnie kochał – mówię. – Rozkazuję wam! Ma mnie kochać! Musi mnie tak kochać, żebym uwierzyła!

Tu szofer wtrąca się nieproszony:

– Może go walnąć bez łeb ni z gruchy, ni z pietruchy? Sam wim, zmientknie zara.

– Zamilcz chamie! Ja miłości chcę, a nie posłuszeństwa! No cóż to z mego lubego za głupek!

W gruszkę na wierzbie wpatruje się tęsknie, a ma przed sobą ze złota ananas.

– No i co? – mówię do dworu. – Co z waszymi obiecankami cacankami? Wtem jedna z dworek, ta w sukience ze skóry lamparta, w peruce z posrebrzanych pijawek, dyga pięknie przede mną i szczebiocze:

– Czy możemy ci, pani, zaśpiewać starą, ludową, chińską piosneczkę?

– A wypchaj mi się z ludowymi piosneczkami! – krzyczę rozwścieczona. – Macie coś zrobić, żeby mnie kochał!

Paź do ucha mi się pochyla i szepcze:

– Pozwól im, o pani. Jeszcze dla ciebie nie śpiewali. A chór to przedni, królewski. Wygrał wszystkie dworskie festiwale.

– No dobra, zaśpiewajcie – zezwalam łaskawie. – Ale szybko, rach ciach, po łebkach, bo nie mam czasu, do szczęścia mi się spieszy.

I zaraz dwór nad rowem w cztery ustawia się szeregi. Paź gałązkę z ziemi podnosi, będzie dyrygował. Zaczynają basy, i zaraz się włączają tenory, a potem soprany i alty. Czy to się nazywa kanon?

– Lali lo lali lo lali lo hajda ho hajda ho lali lo lali lo lali lo lali lo lali lo lali lo hajda ho hajda ho lali lo lali lo lali lo…!!!

– Do rzeczy! – wołam – Szybciej!

To oni szybciej, ale to samo, w kółko. I znów to samo, ale jeszcze szybciej i coraz szybciej.

Piszczą tak szybko, jakby ktoś taśmę przewijał z wyjściem na głośnik.

– Co tak szybko?! – wołam.

Zwalniają. Tak wolno teraz śpiewają, że nawet nie widać, żeby im się usta poruszały. No, znów się zaczynają rozpędzać.

Trudno.

Rozśpiewali się, nic im nie przerwie. Wołam szofera.

– Krzesło!

On na czworaki pada, grzbiet wypina, siadam. Trochę się to krzesło pode mna trzęsie, bo też hajda ho spod tyłeczka mi loluje, tak się chamstwo w państwa śpiewy wczuło. Tylko ten kretyn, ten debil, ten chłopak mój kochany, ani nie śpiewa, ani nie chodzi, ani nic, Stoi i w gruszkę się wgapia.

Poczekam, może się zmęczy, zanim dwór skończy śpiewać. Co, już skończył? Nie. To jedna z dworek, ta w pończoszkach w artystycznie wyszywane złotem dziury, przed chór wyskakuje i sopranikiem pieje tak słodko, że można by tym osłodzić herbatę dla całego miasta.

– Tako jako czasu nazad nie zawrócisz, tako też miłości królewno nie kupisz!!!

I znów chór to swoje lali lo, hajda ho… Cóż to za banda wymoczków. Po co ja ich trzymam? Nareszcie cisza. Mucha tylko jakaś bez pozwolenia brzęczy. Dwór mój smutny, blady i wymięty, choć jeszcze trochę błyszczący.

Eee, taka piosenka – mówię z pogardą. – Każda glista potrafi tak naćwierkać. A czy to ja chcę kupować miłość tego farfocla?! Po prostu chcę, żeby mnie kochał. Po prostu chcę być szczęśliwa.

Dwór nic, lśni milczeniem przy drodze.

Ryzyk – fizyk. Po raz ostatni zaryzykuję królewski mój autorytet.

Podchodzę do bęcwała i mówię:

– Kochasz mnie? Ale powiedz szczerze, bo jak skłamiesz, jak ci nie uwierzę, to tak cię palnę, że zapamiętasz, gdzie krety zimują!

– Kocham cię – odpowiada drżącym głosem. No, ma szczęście, że prawdę powiedział.

Macham ręką na dworzan.

– Zabierzcie mi z oczu tę męską prostytutkę – mówię. – Na drugi koniec świata z nim, zamieńcie go tam w pietruszkę.

Już go zabrali, już zdążyli wrócić. Tu już tylko gruszka na wierzbie.

– Dobrze im tak – mówię. – Jedno tu gruszką, drugie tam pietruszką. Niech się teraz kochają.

I zanoszę się od śmiechu, a razem ze mną zanosi się cały mój dwór. Nagle śmiać się przestaję. Dwór umilkł w tej samej sekundzie. Dobry dwór, ćwiczony. Podchodzę do szofera, dosiadam go okrakiem, klepię w dupę i wołam:

– Wio, do samochodu!

Puszcza się galopem poczciwe szoferzysko i rżąc ze śmiechu, wykrzykuje:

– He he he, ni z gruchy, ni z pietruchy!

– Ho ho ho – śmieją się dworzanie.

– Hi hi hi – to dworki.

Rach, ciach! Rusza limuzyn kawalkada. Ja na przodzie.

– Nie ma co – mówię do pazia. – Ładne mi wyszykowaliście hurtowe szczęście.

Paź rzęsy trwożliwie unosi, przypochlebny wbija we mnie ślip. Całą mnie swoim ślipiem oblepia.

A ja nagle pac szofera po czerwonym karku.

– Won mi stąd! Sama poprowadzę. Siadam za kierownicą, tu gaz, tu hamulec. Wciskam gaz do dechy.

Dworki wrzaskliwe piski wydają ze strachu, piskliwe wrzaski dworzanie. Co mi tam, niech piszczą, niech się boją.

Zakręt. Dobrze. Zobaczycie tchórze, jak królewna zakręt w pełnym gazie ścina. Aj! Oj! Już mnie kierownica nie słucha. Przez pola lecimy, przez lasy. Patrzę… samochód w pędzie szalonym wali bokiem w jakieś baraki blachą falistą, smolistą kryte. W budyneczek odrapany z krzywym kominem. Jeszcze tylko szyld widzę, poharatany przez wiatr i deszcz, w słońcu wyblakły.

DEUS KOSMADEUS BAX SPÓŁKA Z O.O.

TraCH!!!

Oślepiający blask.

Wbijam się w gęstniejącą ciemność…

Wstać chcę, nie mogę. Ach, to Tadzio przez sen pierzyną mnie przywalił.

Wstaję. Przede mną droga ślini się ślisko w poświacie księżyca.

Pójdę nią. Już tam na mnie czekają z widłami.

O, tu tatuś śpi, a tu mamusia. Chrapią.

Nie gniewajcie się na mnie, nie płaczcie. Nie ma po kim. Po co wam w domu taka hydra parszywa z pomarszczonym mózgiem.

Cicho Zenusiu, cicho. Chodź, maleńki, bez ciebie mnie tam nie wpuszczą. Przysięgłam na twoje życie, że nie znienawidzę. Tutaj nigdy byś nic nie widział, a w niebie zobaczysz gwiazdeczki, słoneczko i wszystko. Tylko kawałek mnie odprowadzisz, zaraz mi cię aniołki zabiorą. Złap mnie mocno za szyję. Jak tu na balkonie cieplutko, jak pięknie. Widzisz? Już nogi przełożyłam przez poręcz. Ach, ty przecież nie widzisz. Zaraz wszystko zobaczysz.

Zaraz tam pofruniesz.

Lecimy.

Zenuś coraz lżejszy, i ja coraz lżejsza.

Już nie ma przy mnie Zenusia.

A ja… ciągle mnie ubywa. Jestem coraz lżejsza, już od powietrza lżejsza. A jednak coraz bardziej ciężka. Czym bardziej tam mnie nie ma, tym bardziej tu jestem.

Frunę przez czarną pustkę kulista i ciężka, ciężarna żarem, co w środku mi wzbiera. Zaciskam łono, by się krzyk płodu ze mnie nie wydostał. Cóż to za poród, co na tym polega, by nigdy nie urodzić, choć ciągle rodzić i rodzić, walczyć wiecznie z żarem, co wzbiera. W blasku Ojca, w kręgu Ojca, krążę posłuszna gwiazdką wśród gwiazd tańczących, sióstr moich. Pełna zuchwałej pokory, w radosnym cierpieniu, spokojnie drżąca, milczę.

1988 rok wrzesień