39373.fb2
Plac przeładunkowy znajdował się na skraju getta. Otoczony siecią brudnych ulic, uliczek i zaułków, przed wojną skrywał, mimo swojego obskurnego wyglądu, wielkie skarby. Bocznym torem sprowadzano tu z całego świata transporty towarów, o które targowali się kupcy żydowscy i w które później, z magazynów na Nalewkach i w Pasażu Simona, zaopatrywano warszawskie sklepy. Plac miał kształt olbrzymiego kręgu, częściowo ograniczonego przez domy, a częściowo ogrodzonego płotem. Wychodziło nań kilka bocznych uliczek łączących go w dogodny sposób z miastem. Wyloty ulic były zamknięte, a jego powierzchnia mogła teraz pomieścić do ośmiu tysięcy ludzi.
Gdy znaleźliśmy się na placu, było jeszcze całkiem pusto. Ludzie biegali tam i z powrotem w bezskutecznym poszukiwaniu wody. Był wspaniały, gorący dzień późnego lata. Niebo było niebieskoszare, jakby miało przeobrazić się w popiół pod wpływem żaru bijącego od ubitej ziemi i oślepiających ścian domów, a piekące słońce wyciskało z umęczonych ciał ostatnie krople potu.
U wylotu jednej z ulic nie było nikogo. Wszyscy obchodzili to miejsce z daleka, nie zatrzymując się i spoglądając na nie ze zgrozą. Leżały tam ciała tych, których wczoraj zamordowano za popełnienie jakiegoś wykroczenia, może nawet za próbę ucieczki. Wśród trupów mężczyzn leżały też zwłoki młodej kobiety i dwóch dziewczynek z całkowicie zmasakrowanymi czaszkami. Pokazywano sobie nawzajem noszący wyraźne ślady krwi i odprysków mózgu mur, pod którym leżały ciała. Dzieci zamordowano ulubioną niemiecką metodą: schwycono je za nogi i z rozmachem roztrzaskano ich głowy o ścianę. Po zwłokach i plackach zakrzepłej krwi spacerowały wielkie, czarne muchy i wyraźnie było widać, jak rozkładające się ciała puchły w upale.
Usadowiwszy się całkiem znośnie, czekaliśmy na pociąg. Matka przysiadła na tobołku z rzeczami, Regina przykucnęła obok niej na ziemi, ja stałem, a ojciec chodził nerwowo z założonymi z tyłu rękami, cztery kroki w jedną i cztery w drugą stronę. Dopiero teraz, w oślepiającym świetle słońca, gdy utraciło sens zawracanie sobie głowy jakimiś iluzorycznymi planami ratunku, miałem trochę czasu, by przyjrzeć się mojej matce dokładniej. Mimo jej, wydawałoby się, całkowitego opanowania wyglądała niedobrze. Jej niegdyś piękne, zawsze zadbane włosy, których niedawno jeszcze prawie wcale nie pokrywała siwizna, spadały teraz szarymi pasmami na umęczoną, pokrytą zmarszczkami twarz. Czarne, błyszczące oczy były teraz jakby od środka przygasłe, od prawej skroni zaś przebiegał co chwilę przez policzek do kącika ust nerwowy skurcz, którego nigdy przedtem u niej nie zauważyłem, a który zdradzał, jak bardzo była przejęta tym, co się wokół nas działo. Regina płakała, zasłaniając sobie rękami twarz, a łzy spływały jej przez palce.
Przed bramy placu zajeżdżały co pewien czas wozy i spędzano tu tłumy przeznaczonych na wysiedlenie ludzi. Przybysze ci nie skrywali swojej desperacji: mężczyźni mówili podniesionymi głosami, a kobiety, którym odebrano dzieci, szlochały i histerycznie łkały. Jednakże już po chwili zaczynał i na nich działać panujący na Umschlagplatzu nastrój apatii i otępienia. Przycichali i tylko tu i ówdzie wybuchała na krótko panika, gdy jakiemuś przechodzącemu SS-manowi przychodziło do głowy strzelić do kogoś, kto nie dość szybko zszedł mu z drogi lub też jego twarz nie wyrażała wystarczającej pokory. Niedaleko od nas siedziała na ziemi młoda kobieta. Jej suknia była podarta, a włosy potargane, jakby przed chwilą stoczyła z kimś walkę. Siedziała teraz spokojnie z kamienną twarzą i oczami utkwionymi w jakiś punkt w przestrzeni. Rozpostartymi palcami trzymała się za gardło i wykrzykiwała od czasu do czasu z monotonną regularnością pytanie:
– Po co ja je udusiłam?
Stojący obok niej młody mężczyzna, z pewnością jej mąż, próbował ją uspokajać i cichutko o czymś przekonać, lecz zdawało się to nie docierać do jej świadomości.
Wśród przypędzonych na plac widzieliśmy coraz więcej znajomych. Podchodzili do nas, pozdrawiali i z przyzwyczajenia próbowali podejmować rozmowę, ale niezbyt długą, bo już po chwili urywała się.
Odchodzili na bok, by w samotności opanować swój niepokój.
Słońce stało coraz wyżej i wyżej, przypiekało jeszcze gorącej i coraz dotkliwiej doskwierały nam głód i pragnienie. Ostatnią porcje, zupy z chlebem jedliśmy poprzedniego wieczoru. Nie dawało się usiedzieć na jednym miejscu i postanowiłem pochodzić po placu. Może tak będzie lepiej?
Wraz z napływem ludzi stawało się coraz ciaśniej i trzeba było omijać grupy stojących i leżących. Wszyscy rozmawiali na ten sam temat: dokąd nas zabiorą i czy naprawdę, do pracy, jak próbowała wszystkim wmówić żydowska policja.
W którymś miejscu, na placu, rozłożona była na ziemi grupa staruszków – kobiet i mężczyzn, z pewnością wywiezionych z jednego z domów starców. Byli przeraźliwie wychudzeni, wyczerpani głodem i upałem – najwyraźniej u kresu swych sił. Niektórzy leżeli z przymkniętymi oczami i nie można było rozpoznać, czy są martwi czy też właśnie umierają. Gdyby miano nas wysłać do pracy, co robiliby tu ci starzy ludzie?
Od grupy do grupy wlokły się kobiety z dziećmi na rękach. Błagały o kroplę wody, której dopływ na Umschlagplatz został celowo przez Niemców odcięty. Dzieci miały martwe oczy, z opadniętymi do połowy powiekami, ich główki kiwały się na chudziutkich szyjkach, a ich wysuszone wargi były rozwarte, jak pyszczki małych, wyrzuconych przez rybaków na brzeg rybek.
Gdy powróciłem do moich bliskich, nie byli już sami. Do matki przysiadła się nasza dobra znajoma, przy ojcu zaś stanął jej mąż, niegdyś właściciel dużego sklepu. Razem z nimi stał jeszcze jeden ze wspólnych znajomych, dentysta, który praktykował blisko naszego domu – na Śliskiej. Kupiec był generalnie dobrej myśli, natomiast dentysta widział wszystko w czarnych kolorach. Był nerwowy i rozgoryczony.
– To hańba, która okryje nas wszystkich! – prawie krzyczał. – Dajemy się prowadzić na śmierć jak stado owiec! Gdybyśmy rzucili się w pół miliona ludzi na Niemców, rozbilibyśmy getto. Albo przynajmniej zginęlibyśmy tak, żeby nie stać się wstydliwą plamą w historii świata.
Ojciec przysłuchiwał się. Po części nieśmiało, po części z dobrodusznym uśmiechem wzruszył lekko ramionami i zauważył:
– A skąd pan wie, że wyślą nas wszystkich na śmierć? Dentysta klasnął w dłonie.
– Oczywiście, że tego nie wiem! Skąd miałbym to wiedzieć? Oni mieliby nam to zdradzić? Ale z dziewięćdziesięcioprocentową pewnością można powiedzieć, że chcą nas wszystkich wykończyć.
Ojciec uśmiechnął się ponownie, jakby po jego odpowiedzi nabrał jeszcze więcej pewności siebie.
Władysław Szpilman, fotografia do kenkarty, 1942 r.
Władysław Szpilman jako mały chłopiec
Z rodzeństwem: Haliną, Reginą i Henrykiem, 1914 r.
Siostra Halina
Matka Władysława Szpilmana – Edwarda (brak zdjęcia)
Władysław Szpilman, 1929 r.
Matka Władysława Szpilmana – Edwarda, 1931 r. Z rodzicami, 1935 r.
Babcia i siostra Regina, 1935 r. Matka i Regina, 1935 r.
Plakat z koncertu w Cafe Sztuka, warszawskie Getto, 1942 r.
Z profesorem Romanem Jasińskim, dyrektorem muzycznym Polskiego Radia, Warszawa, 1946 r.
Władysław Szpilman, 1946 r.
W studiu Polskiego Radia
Władysław Szpilman z żoną Haliną, 1955 r.
Ze znakomitym skrzypkiem Bronisławem Gimplem, 1957 r.
Warszawski Kwintet Fortepianowy
Władysław Szpilman i Bronisław Gimpel, 1978 r.
– Niech pan spojrzy – powiedział i wskazał szerokim gestem tłum na Umschlagplatzu – nie jesteśmy żadnymi bohaterami. Jesteśmy tylko zwykłymi ludźmi i dlatego wolimy wybrać ryzyko dziesięcioprocentowej szansy na pozostanie przy życiu.
Kupiec popierał ojca. I on był całkiem przeciwnego zdania niż dentysta: Niemcy nie mogli być przecież tacy głupi, żeby roztrwonić tak wielką siłą roboczą, jaką stanowili Żydzi. Myślał o obozach pracy, być może nawet ciężkich, ale z pewnością nikt nikogo nie będzie mordował.
Tymczasem kupcowa opowiadała Reginie i matce o swym srebrze, które zamurowała w piwnicy. Było ono piękne i wartościowe i spodziewała się odnaleźć je po powrocie z zesłania.
Było już popołudnie, gdy wpędzono na plac następną grupę wysiedleńców. Pośród nich dostrzegliśmy z przerażeniem Halinę i Henryka. Więc i oni mieli podzielić nasz los. A przecież tak wielkim pocieszeniem dla nas było to, że przynajmniej ich dwoje mogłoby przeżyć.
Rzuciłem się w kierunku Henryka – z pewnością to jego idiotyczna prostolinijność zawiniła, że ani on, ani Halina się nie uratowali. Zasypałem go pytaniami i zarzutami, ale przecież nie zasługiwałem na jakąkolwiek odpowiedź. Wzruszył ramionami, wyciągnął małe oksfordzkie wydanie Szekspira, przystanął z boku i zajął się czytaniem.
Dopiero Halina opowiedziała nam, jak się tu znaleźli: dowiedzieli się o naszej wywózce i zgłosili się po prostu na ochotnika na Umschlagplatz, gdyż chcieli być razem z nami.
Był to idiotyczny wybuch uczuć z ich strony. Postanowiłem za wszelką cenę ich stąd wyprowadzić, bo przecież nie znajdowali się na liście wysiedleńców i mogliby pozostać w Warszawie.
Przyprowadził ich tu policjant żydowski, który znał mnie ze „Sztuki”, i liczyłem na to, że uda mi się łatwo przemówić mu do sumienia, zważywszy, że – formalnie rzecz biorąc – nie było żadnej konieczności tych dwojga wywozić. Niestety, przeliczyłem się. O niczym nie chciał słyszeć. Jak każdy z policjantów i on miał obowiązek samodzielnego dostarczania na Umschlagplatz każdego dnia po pięć osób, pod groźbą wywiezienia, gdyby tego rozkazu nie wykonał. Halina i Henryk dopełniali jego dzisiejszej piątki. Zmęczył się i nie zamierzał ich zwalniać, bo musiałby ponownie pójść na łapankę. A poza tym dokąd iść, u diabła!?
Taka łapanka nie była jego zdaniem wcale prostą sprawą, gdyż ludzie nie chcieli ułatwiać policji zadania i ukrywali się. Ponadto miał już wszystkiego szczerze dosyć.
Powróciłem do moich z pustymi rękami. I ta ostatnia próba uratowania przynajmniej części naszej rodziny spełzła, podobnie jak wszystkie inne przedtem, na niczym. Załamany usiadłem przy matce.
Choć była już piąta po południu, upał nie ustawał, a tłum gęstniał z godziny na godzinę. Ludzie tracili się z oczu w panującym ścisku i nawzajem się nawoływali, ale – daremnie. Z sąsiadujących ulic dochodziły odgłosy strzałów i typowego dla łapanek pokrzykiwania. Napięcie wzrastało wraz ze zbliżaniem się godziny, o której miał być podstawiony pociąg.
Sytuację pogarszała siedząca w pobliżu kobieta, powtarzająca bezustannie pod nosem pytanie: „Po co ja je udusiłam?”. Wiedzieliśmy już, o co jej chodziło. Zdołał się tego dowiedzieć nasz kupiec. Gdy wszyscy mieli opuścić dom, kobieta ukryła się wraz z mężem i dzieckiem w przygotowanym schowku. Gdy obok przechodziła policja, dziecko zapłakało, a matka ze strachu udusiła je własnymi rękami. Płacz i późniejsze rzężenie dziecka zostały usłyszane, a kryjówka ujawniona.
W pewnym momencie przecisnął się w naszym kierunku przez tłum chłopak, niosący na zawieszonej u szyi tasiemce pudełko z cukierkami. Sprzedawał je po niesamowitych cenach, mimo że Bóg raczy wiedzieć, co miał zamiar później zrobić z tak zarobionymi pieniędzmi… Za resztkę zebranych drobnych kupiliśmy jednego jedynego iryska, którego ojciec podzielił scyzorykiem na sześć równych części – nasz ostatni wspólny posiłek.
Około szóstej zapanował na placu nerwowy niepokój. Przyjechało parę samochodów i żandarmi wybierali młodych i silnych ludzi spośród tych przeznaczonych na wywóz. Szczęśliwcy ci mieli być najwidoczniej przeznaczeni do innych zadań. Wielotysięczny tłum zaczął przepychać się w tym kierunku, przekrzykiwano się, próbowano przedostać się do przodu i zachwalać swoje walory fizyczne. Niemcy odpowiedzieli strzałami. Dentysta, pozostający nadal wśród nas, nie mógł opanować oburzenia. Z wściekłością nacierał na mojego ojca, jakby to on był temu wszystkiemu winien.
– Teraz już pan mi chyba uwierzy, że wszystkich nas wykończą. Zdolni do pracy zostają. Tam zaś oczekuje nas śmierć!
Jego głos załamał się, gdy próbował przekrzyczeć tłum i strzelaniną. Wyciągnął rękę, wskazując kierunek, w którym miano nas wywieźć. Ojciec poruszony i zmartwiony nie odpowiadał. Kupiec wzruszył ramionami i uśmiechnął się ironicznie: nie podupadał na duchu. Selekcja paruset osób niczego, jego zdaniem, nie dowodziła.
Niemcy wyszukali w końcu swą siłą roboczą i odjechali, ale podenerwowanie wśród tłumu nie ustawało.
Krótko potem dał się słyszeć z oddali gwizd lokomotywy i coraz bliższy turkot wagonów. Minęło jeszcze parą minut i ujrzeliśmy pociąg. Chyba z tuzin wagonów towarowych dla bydła toczyło się powoli w naszym kierunku, a podmuch wiejącego z tej samej strony wieczornego wietrzyku niósł z sobą falą dławiącego fetoru chloru.
Jednocześnie łańcuch otaczającej plac policji żydowskiej i SS-manów zacieśnił się, zaczął przeć przed siebie, do środka, i znów dały się słyszeć ostrzegawcze wystrzały. Spośród gęsto stłoczonego tłumu podniosły się głośny lament kobiet i płacz dzieci.
Ruszyliśmy do przodu. Na co mamy czekać? Im szybciej znajdziemy się w wagonach, tym lepiej. Parę kroków przed nimi ustawił się szpaler policjantów, tak że powstał szeroki korytarz dla tłumu, którego jedyne ujście tworzyły otwarte drzwi wychlorowanych wagonów.
Nim zdążyliśmy przysunąć się w pobliże pociągu, bliżej położone wagony były już pełne; ludzie stali w nich stłoczeni jeden przy drugim. SS-mani upychali ich jeszcze kolbami karabinów, mimo że z wnętrza słychać było krzyki pozbawionych powietrza ludzi. W samej rzeczy: fetor chloru utrudniał oddychanie już w sporej odległości od wagonów, cóż więc musiało rozgrywać się w środku, gdzie podłogę pokrywała gruba jego warstwa?
Mieliśmy już za sobą chyba z połowę wagonów, gdy nagle usłyszałem czyjeś wołanie:
– Popatrz! Popatrz! Szpilman!
Jakaś ręka schwyciła mnie za kołnierz i zostałem wyrzucony poza kordon policji.
Kto ośmielał się także mną obchodzić? Nie chciałem oddzielać się od moich. Chciałem być razem z nimi! Przed sobą widziałem teraz tylko zwarty rząd pleców policjantów. Rzuciłem się na nich, lecz nie ustępowali. Widziałem ponad ich głowami, jak matka z Reginą, podtrzymywane przez Halinę i Henryka, wsiadały do wagonu, podczas gdy ojciec rozglądał się za mną.
– Tatusiu! – krzyknąłem.
Zobaczył mnie, zrobił kilka kroków w moim kierunku, jednak w tym samym momencie zawahał się i przystanął. Był blady, jego wargi drżały nerwowo. Starał się uśmiechnąć, jakby bezradnie i z bólem, uniósł rękę i pomachał mi na pożegnanie, jakbym powracał do życia, a on żegnał mnie już z drugiej strony. Potem odwrócił się i poszedł w kierunku wagonów. Znów rzuciłem się z całych sił na policjantów.
– Tatusiu! Henryk! Halina!…
Krzyczałem jak opętany, ogarnięty strachem, że właśnie teraz, w najważniejszym momencie, nie dostanę się do nich i że już na zawsze pozostaniemy rozdzieleni.
Jeden z policjantów obrócił się i popatrzył na mnie rozzłoszczony:
– Co pan wyprawia? Lepiej niech się pan ratuje!
Ratuje? Przed czym? W sekundę zrozumiałem, co czekało poupychanych w wagony ludzi. Włosy stanęły mi dęba. Spojrzałem za siebie: plac był opustoszały, a za kolejowymi torami i rampami znajdowały się ujścia ulic. Zacząłem uciekać w tym kierunku, kierowany nieopanowanym, wręcz zwierzęcym strachem. Udało mi się wmieszać w kolumnę opuszczających w tym momencie plac robotników Gminy i razem z nimi przekroczyłem bramę.
Gdy oprzytomniałem, stałem już na ścieżce pomiędzy domami. Z któregoś z nich wyszedł SS-man w towarzystwie jednego z żydowskich policjantów. SS-man miał tępą, arogancką twarz, a policjant płaszczył się wręcz przed nim, nadskakując i rozpływając się w uśmiechach i w ugrzecznieniu. Gestem ręki wskazał pociąg na Umschlagplatzu i powiedział w koleżeńskim zaufaniu, głosem zdradzającym drwiącą pogardę:
– Wszystko to idzie na szmelc!
Spojrzałem w tym kierunku: drzwi wagonów były już zamknięte, a pociąg powoli i ociężale nabierał biegu. Odwróciłem się i głośno płacząc, ruszyłem środkiem opustoszałej ulicy przed siebie, ścigany przez coraz cichszy krzyk zamkniętych w wagonach ludzi, brzmiący jak pisk stłoczonych w klatkach, znajdujących się w śmiertelnym zagrożeniu ptaków.