39373.fb2
Książka ta nie potrzebuje ani przedmowy, ani posłowia. W gruncie rzeczy nie potrzebuje żadnego komentarza. Ale Władysław Szpilman poprosił mnie, abym dodał do niej, po pięćdziesięciu latach od pierwszej publikacji, kilka uwag. Chciał, aby było jasne: tekst ten powstał w Warszawie bezpośrednio po wojnie, a więc w czasie, gdy autor znajdował się jeszcze pod jej głębokim wrażeniem, a dokładniej, w stanie najgłębszego szoku.
Znamy wiele książek, w których ludzie opisują Holocaust. Jednakże większość tych relacji napisano wiele lat po wojnie. Nie muszę chyba wyjaśniać, dlaczego.
Czytelnicy z pewnością zauważą sami: mimo że pamiętnik ten pisany był „na gorąco”, gdyż powstał, gdy ruiny jeszcze dymiły, gdy tlił się jeszcze popiół światowej pożogi, to język, jakiego używa Władysław Szpilman, jest zadziwiająco powściągliwy. Autor z melancholijnym niemal dystansem opisuje to wszystko, co właśnie przeżył. Odnoszę wrażenie, że nie doszedł wtedy jeszcze całkiem do siebie po podróży do różnych piekielnych kręgów i opowiadał jakby o kimś innym, kim stal się po zajęciu Polski przez Niemców. Dla wielu ludzi, szczególnie w Niemczech, sensacyjność tej książki wynika z tego, co do niej dodano: opublikowanych po raz pierwszy dzienników Wilma Hosenfelda – oficera Wehrmachtu, bez którego Władysław Szpilman, polski Żyd, prawdopodobnie nie zdołałby przeżyć.
Hosenfeld, z zawodu nauczyciel, walczył w stopniu porucznika w pierwszej wojnie światowej, był więc w 1939 roku już za stary, by znaleźć się na froncie. Mogłoby to tłumaczyć, dlaczego oficer ten został odkomenderowany do kierowania ośrodkami sportowymi, zajętymi przez Wehrmacht w okupowanej Warszawie, gdzie niemieccy żołnierze, uprawiając sport, utrzymywali się w sprawności fizycznej. Kapitan Hosenfeld dostał się w ostatnich dniach wojny do niewoli i zmarł po siedmiu latach w Rosji. Sensacyjnymi nazywam też zapiski wojenne Hosenfelda z innego powodu: zaprzeczają one tezie utrzymywanej chętnie w Niemczech, jakoby na tyłach frontu, w głębi Rzeszy nikt nic nie wiedział o wydarzeniach w okupowanej Polsce.
Książka Władysława Szpilmana została opublikowana w 1946 roku w Polsce pod tytułem jednego z jej rozdziałów: Śmierć miasta. Za sprawą polskich stalinowców szybko została wycofana z obiegu i od tego czasu nigdzie nie była już publikowana.
Im bardziej kraje podbite przez Armię Czerwoną dusiły się w żelaznym „bratnim” uścisku „wyzwolicieli”, tym mniej władze krajów bloku wschodniego mogły zaakceptować tak autentyczne świadectwo jak to.
Zawierało ono zbyt wiele niewygodnej prawdy, również o kolaboracji wśród podbitych narodów – Rosjan, Polaków, Ukraińców, Litwinów i Żydów – z niemieckimi nazistami.
Ale również w Izraelu ludzie nie chcieli nic o tym wszystkim wiedzieć. Niesłychane, ale zrozumiałe: temat ten był nie do zniesienia dla obu stron, zarówno dla ofiar, jak i dla katów, choć z odmiennych powodów.
Język jako znak rozpoznawczy. Nie tylko wychudła twarz, nędzne ubranie czy charakterystyczne gesty zdradzały bezdomnego i prześladowanego człowieka. Po aryjskiej stronie Warszawy wystarczył cień żydowskiego akcentu w prawie doskonałej polszczyźnie, by poławiacze Żydów, tzw. szmalcownicy wciągali człowieka do najbliższej bramy. Tam ściągali mu spodnie i sprawdzali dokument, który trudno było sfałszować. Nieszczęśnika obrabowywano, a następnie za kilka kilogramów mąki i cukru wydawano w ręce gestapo. Trzeba wiedzieć, że Władysław Szpilman mówił po polsku lepiej niż większość Polaków, a także że nie znał języka żydowskiego.
Ten, co odmierzał godziny nasze, Mierzy nadal.
Cóż może odmierzać, powiedz. Mierzy i mierzy…
(Paul Celan)
Liczby. Liczby. Z trzech i pół miliona polskich Żydów wojnę przeżyło dwieście czterdzieści tysięcy. Antysemityzm szalał w Polsce już na długo przed niemiecką napaścią. Mimo to od trzystu do czterystu tysięcy Polaków zaryzykowało życie, by ratować Żydów. Z szesnastu tysięcy Aryjczyków, którzy ratowali Żydów w Europie i zostali uczczeni „drzewkiem sprawiedliwych” w Yad Vashem, jedną trzecią stanowią Polacy.
Dlaczego należy przytaczać te liczby? Ponieważ cały świat wie, jak silna jest tradycyjna zaraza antysemityzmu wśród Polaków. Ale tylko niewielu wie, że żaden inny naród nie ukrył przed hitlerowcami tak wielu Żydów jak Polacy. Kto ukrywał Żyda we Francji, ryzykował karę więzienia lub obozu koncentracyjnego, w Niemczech kosztowało to życie, ale tylko w Polsce cenę stanowiło życie własne i całej rodziny.
Każdy, kto kiedykolwiek zajmował się historią Holocaustu i zna, czy to z literatury, czy z rodzinnych opowiadań historie ludzi ocalonych, wyczuje, że każdy, komu udało się wyrwać z tego piekła, jest czymś w rodzaju cynicznego dowodu na istnienie Boga. Z pewnością uratowanie się z pogromu jest cudem, a każdy z tych ocalonych jest przede wszystkim urlopowanym nieboszczykiem, zjawą w ludzkim ciele. Potrzeba było niezwykłego zbiegu szczęśliwych okoliczności i niewiarygodnych wręcz przypadków, aby ktoś, kto już tkwił w tym morderczym aparacie, mógł się z niego wyrwać.
Dobór: Darwin. Selekcja: Mengele.
Hitlerowcy byli najpojętniejszymi uczniami pseudodyscypliny „darwinizm społeczny”. Darwin: At some future period, not very distant as measured by centuries, the civilized races ofman will almost certainly exterminate and replace the savage races throughout the world.
(Charles Darwin, The Decent of Man)
Tego zdania nie muszę tłumaczyć: Adolf Hitler dokonał w praktyce perfekcyjnego przekładu na niemiecki.
W latach sześćdziesiątych wytoczono w Niemczech proces jednemu z lekarzy SS, który na rampie w Oświęcimiu dokonywał selekcji dowożonych Żydów. Adwokat żądał uniewinnienia: jego klient ratował przecież codziennie życie setek ludzi zdolnych do pracy, których dzięki niemu nie posłano od razu do komór gazowych. Tak, Żydzi ci powinni wręcz posadzić mu drzewko w Yad Vashem… Czy jestem mściwy? – Sprawiedliwy sędzia, którego bym sobie życzył, powinien skazać tego adwokata na dożywotnie więzienie, w jednej celi z oskarżonym.
Jacy byli Żydzi, którym udało się przeżyć Holocaust? Silni? – Z pewnością, cokolwiek by to znaczyło. Odważni? -Tak, nawet jeśli ze śmiertelnego strachu. Sprytni? – Może.
Czy zdarzały się w tych kataklizmach pełne poświęcenia przyjaźnie? -Tak. Czasami. Czy ci straceńcy znali bezinteresowną miłość bliźniego? – Tak, często. Czy zdarzał się u tych wyklętych brutalny egoizm? – U wielu. Czy majątek, np. pieniądze, odgrywał rolę? – Tak, czasami. Dobre kontakty? – Oczywiście, jak zawsze w życiu.
Zdolności? Znajomość języków? Sława? Zdrowie i młodzieńcza energia? Przytomność umysłu?
Zdarzały się wśród głodujących przypadki kanibalizmu? – Tak, ale zadziwiająco rzadko, podobnie jak w oblężonym Leningradzie. Prawdziwymi ludożercami byli doskonale odżywieni hitlerowcy.
Co było najbardziej życiodajnym eliksirem w czasach masowej zagłady? – Beznadziejna nadzieja, czyli nadzieja, o której się mawia, że zawsze umiera ostatnia.
Czasem ratunek przynosił kawałek spleśniałego chleba, znaleziony w kieszeni jakiegoś zmarłego. Co pomagało tam, gdzie nic już nie mogło pomóc? – Często jakaś wstrząsająco lekkomyślna i związana z największym ryzykiem pomoc z zewnątrz.
Tak. To były atuty w walce o przeżycie. Ale nigdy nie było ich zbyt wiele. Właściwie nie istniała jakakolwiek droga ratunku.
Spotkałem kiedyś w Izraelu swą starą przyjaciółkę z czasów NRD. Stała się w Izraelu gorliwym ortodoksa i wierzy bezgranicznie swojemu zwariowanemu rabinowi: Oświęcim był karą Boską. Pan chciał jeszcze raz pokazać grzesznym Żydom, kto naprawdę jest Bogiem. Jest to w moich oczach szalona bzdura o szalonych zbrodniach Holocaustu. A przy okazji: najgłupsi z Niemców czują się rozgrzeszeni. Więcej: uważają się – o zgrozo! – za narzędzie w rękach Boga.
Myślę tu o przerażającym fragmencie z Księgi Powtórzonego Prawa, z 28 rozdziału, wers 49 do 62, gdzie Bóg swojemu grzesznemu narodowi żydowskiemu przepowiadał:
„Pan ześle na was z daleka naród… którego języka nie zrozumiecie… będzie spożywał przychówek waszego bydła i waszej krainy, aż was nie wytępi; i nic nie pozostawi ze zboża, moszczu, oleju i owoców… i będziecie stali przerażeni we wszystkich grodach… będziecie spożywali owoce własnego ciała, ciało waszych synów i córek… bo będziecie z braku wszystkiego, potajemnie jeść w strachu i potrzebie… – bo nie słuchaliście głosu Pana – Boga waszego…”
Nie jest moim zadaniem rozwiązywanie talmudycznych zagadek, ale zapytałbym cicho: dlaczego zginęli właśnie ci najubożsi i najpobożniejsi Żydzi ze Wschodu, podczas gdy paręset tysięcy najbardziej bezbożnych, zasymilowanych Żydów zachodnich mogło się uratować w Anglii lub na kontynencie amerykańskim? Według jakiego klucza diabelskiego przypadku Bóg pozwolił pojedynczym Żydom, zamkniętym już w wagonach dla bydła, wydostać się z nich przez zadrutowane otwory wentylacyjne?
I jeszcze jedno pytanie dotyczące tej książki: dlaczego jeden z tych godnych pogardy żydowskich policjantów wyratował z Umschlagplatzu właśnie tego tak spolonizowanego Władysława Szpilmana? Bardziej żydowscy Żydzi potulnie pozwalali się wtoczyć do cuchnących chlorem wagonów i jeszcze w komorach gazowych do ostatniego tchu modlili się „Słuchaj, Izraelu…!” w swoim hebrajskim Sz'ma Jisrael! Skąd znam tak absurdalne szczegóły, jakbym miał wiadomości z „tamtej strony”? Istnieli tzw. Hojjuden, jeńcy-robotnicy w Treblince. Po powstaniu kilku z nich udało się uciec.
W obozie zagłady w Treblince nie było takich selekcji jak w Oświęcimiu, gdzie z reguły dziesięć procent przybywających rejestrowano jako siłę roboczą i tatuowano na lewym ramieniu niebieskim numerem. W Treblince nie było żadnych selekcji. A mordowano tam nie za pomocą szybko działającego gazu Cyklon-B, lecz spalinami dieslowskich silników.
Często opisywany fenomen u ocalonych z gett i obozów: męczy ich paraliżujący wstyd, że to właśnie im udało się przeżyć. Na ich barkach spoczywają góry zwłok – przyjaciele, rodzina, własne dzieci, prawie cały naród. I tak cierpią, ci oszczędzeni przez los, mękę niezawinionej winy, która nasila się, im bardziej wszystko oddala się w czasie.
Wiele z ofiar, które przeżyły, odczuwa strach przed niewinnym pytaniem: dlaczego przeżyłeś właśnie ty? (pytanie to zadają sobie sami). Ten, kto takie pytania zadaje, wbił sobie do głowy regułą, która rodzi poczucie winy: brutalni egoiści przeszli przez to piekło bez uszczerbku, zaś szlachetni i dobrzy ludzie zginęli. Tego typu myśli dowodzą głupoty i są wręcz obraźliwe.
Gdy czytam w tej książce o szynach kolejowych, o transportach, które szły do Treblinki, gdy myślą o pociągach śmierci do Oświęcimia, odzywa się stary ból: dlaczego alianci, którzy przecież o wszystkim wiedzieli, nie zrzucili przynajmniej kilku bomb na tory oraz mosty kolejowe? Biała plama w historiografii… Jurgen Fuchs (znany niemiecki historyk) postawił kiedyś mądre, a zarazem naiwne pytanie: dlaczego zacni żołnierze Wehrmachtu nie zastrzelili tych kilku SS-manów i nie uwolnili Żydów z pociągów śmierci?
Krótko przed powstaniem w Getcie Warszawskim Władysławowi Szpilmanowi udało się przedostać do „aryjskiej” części Warszawy. Nie uczestniczył zatem w tym ostatnim, rozpaczliwym, zbrojnym akcie walki w getcie. Nie była to walka „na śmierć i życie”. Była to walka „na śmierć”. Walka o to, by umrzeć, walcząc.
Nie ma ofiar pierwszej bądź drugiej kategorii. Jedni umierali pośród skomlących ludzi w komorze gazowej, inni -jak głoszą słowa pieśni partyzanckiej z wileńskiego getta – „z pistoletem w dłoni…” Komuż wolno byłoby różnicować moralnie te ofiary?
Władysław Szpilman należy do obu kategorii – bojownika i ofiary: jak wynika z jego pamiętnika, brał bezpośredni udział w heroicznym ruchu oporu. Zaliczał się do tych, którzy w kolumnach byli codziennie wyprowadzani do pracy po „aryjskiej” stronie miasta. Szmuglował przy tym do getta nie tylko chleb i kartofle, ale również amunicje, dla bojowników żydowskich. Wspomina ten bohaterski czyn w szlachetny sposób – na marginesie.
Zauważyłem jeszcze jedno: autor nie zna uczucia mściwości. Powiedział mi kiedyś w Warszawie, gdy zmęczony podróżami pianistycznymi po świecie siedział przy swoim, już rozstrojonym fortepianie, jedno na wpół ironiczne, na wpół śmiertelnie poważne zdanie: „Jako młody człowiek studiowałem dwa lata muzyką w Berlinie. Nie mogą zrozumieć, co stało się z tymi Niemcami… byli przecież zawsze taaacy muzykalni!”
Książka ta doskonale charakteryzuje stosunki panujące w Getcie Warszawskim. Szpilman opowiada o wszystkim tak, że głębiej pojmujemy to, co już wcześniej podejrzewaliśmy: getta i obozy koncentracyjne z ich barakami, wieżami strażniczymi i komorami gazowymi nie były w żadnym razie ośrodkami odosobnienia kształtującymi szlachetne charaktery. Głód nie uszlachetnia.
Aby wyrazić to wprost: kto był łotrem, pozostał nim również za drutami kolczastymi. Ale nie było i na to żadnych reguł. Niejeden prymitywny złodziejaszek zachowywał się w getcie lub w obozie lepiej niż wykształceni i powszechnie szanowani obywatele.
Władysław Szpilman opisuje Holocaust oszczędną prozą o intensywności poezji. Sceną na Umschlagplatzu zapamiętam na zawsze: Władysław Szpilman znalazł się tam już po drugiej stronie granicy życia, wybrany do transportu w nieznane, o którym każdy wiedział, że oznacza pewną śmierć. Rodzice autora, on sam i trójka jego rodzeństwa dzielą między siebie śmietankowego cukierka pokrojonego na sześć części – ich ostatni wspólny posiłek. I ten zniecierpliwiony dentysta czekający na pociąg śmierci, i ten niesłychany dialog, który następuje później.
To hańba, która okryje nas wszystkich! – prawie krzyczał. – Dajemy prowadzić się na śmierć jak stado owiec! Gdybyśmy rzucili się w pól miliona ludzi na Niemców, rozbilibyśmy getto. Albo przynajmniej zginęlibyśmy tak, żeby nie stać się wstydliwą plamą w historii świata.
Niech pan spojrzy – powiedział [ojciec Szpilmana] i wskazał szerokim gestem tłum na Umschlagplatzu – nie jesteśmy żadnymi bohaterami. Jesteśmy tylko zwykłymi ludźmi i dlatego wolimy wybrać ryzyko dziesięcioprocentowej szansy na pozostanie przy życiu.
Jak to zawsze bywa w prawdziwej tragedii: i dentysta, i ojciec Szpilmana mieli racją. Tysiące razy Żydzi kłócili się między sobą o tę nierozwiązywalną kwestie, i będą to robić ich następne generacje. Myśląc o tym bardziej praktycznie: jak ci cywile – zagłodzeni i chorzy, kobiety, dzieci i starcy, zapomniani przez Boga i cały świat – mieli bronić się przed tak perfekcyjną machiną zagłady?
Mimo że niemożliwy – żydowski ruch oporu istniał! Walka zbrojna w Warszawskim Getcie i tysiące bohaterskich akcji żydowskich partyzantów dowodzą, że stawiano opór. Doszło do powstania w Sobiborze, a nawet w Treblince. Przypominam Lydię Vago i Sarę Ehrenhalt z Izraela, które przeżyły Oświęcim, pracując jako niewolnice dla niemieckiej fabryki amunicji „Union”, z której pochodził dynamit użyty do wysadzenia w powietrze krematoriów.
To normalne, że serce ocenia podłości rodaków o wiele surowiej niż przestępstwa innych zbrodniarzy. W rodzinie znacznie silniej odczuwa się wstyd za własną hańbą. Ale głowa nie może zapominać, że polscy „szmalcownicy” w Warszawie, kapo obozów koncentracyjnych, łowcy ludzi w żydowskiej policji w getcie, a nawet żydowscy donosiciele gestapo – wszyscy oni byli koniec końców ofiarami niemieckich faszystów.
Na początku historii ratuje Szpilmana od śmierci akurat jeden z takich przeklętych żydowskich policjantów. Na końcu zaś robi to jeden z oficerów armii Hitlera, który znajduje na wpół żywego pianistą w wyludnionych ruinach Warszawy i… nie zabija go. Kapitan Hosenfeld przynosi mu nawet do kryjówki jedzenie, pierzyną, a także płaszcz.
Brzmi to jak bajeczka z Hollywood, jest jednak prawdą: właśnie jeden ze znienawidzonych ludzi odgrywa w tej krwawej historii rolą anioła, który przynosi ratunek.
Ponieważ dla hitlerowskich Niemiec wojna tak czy inaczej była już przegrana, ukrywający się podaje przewidująco swojemu anonimowemu wybawcy ważną informacje,: „Gdyby panu przytrafiło się coś złego, a ja mógłbym pomóc, niech pan zapamięta: Władysław Szpilman – Polskie Radio”.
Od Władysława Szpilmana dowiedziałem się, że próbował szukać Hosenfelda od razu w 1945 roku, lecz bez rezultatu. Gdy dotarł do obozu, w którym Hosenfelda widział skrzypek Lednicki, przeniesiono go już gdzie indziej.
Losy kapitana Hosenfelda stanowią same w sobie niebywałą historię. Zmarł on w obozie jenieckim pod Stalingradem na rok przed śmiercią Stalina. W niewoli poddawano go ciężkim torturom, gdyż sowieccy oficerowie uważali jego opowieści o ratowaniu Żydów za szczególnie podejrzane kłamstwa. Doznał później kilku wylewów krwi do mózgu i pod koniec życia wegetował półprzytomny jak maltretowane dziecko, nie rozumiejące, za co je biją. Zmarł w stanie całkowitego załamania psychicznego.
Wilmowi Hosenfeldowi udało się jeszcze przesłać do Niemiec swój pamiętnik. Ostatni urlop w ojczyźnie Kapitan spędził w maju 1944. Z tego okresu pochodzi piękna fotografia: oficer z brudnej wojny w śnieżnobiałym mundurze, przy nim żona i ukochane dzieci – idylla tak bajeczna, jakby na ziemi panował wieczny pokój.
Ostatni zapis w dzienniku nosi datą 11 sierpnia 1944. Oznacza to, że Hosenfeld przesłał swoje sensacyjne notatki do domu pocztą polową. Gdyby wpadły w ręce panów w skórzanych płaszczach – strach pomyśleć!! Posiekaliby Hosenfelda na kawałki. Jego rodzina ukryła oba gęsto zapisane zeszyty. W książce znajdują się tylko ich fragmenty.
Od syna oficera Hosenfelda otrzymałem relacje, ukazującą żywy wizerunek ojca:
„Mój ojciec był zapalonym nauczycielem o gorącym sercu. W okresie międzywojennym, gdy regułą w szkołach była kara chłosty, postępował on ze swoimi uczniami niekonwencjonalnie i okazywał im wiele miłości. Pierwszoklasistów, gdy mieli problemy z czytaniem, brał na kolana. W kieszeniach miał zawsze dwie chusteczki, jedną dla siebie, drugą dla swych zasmarkanych podopiecznych.
Zimą 1939/40 oddział strzelców piechoty, z którym wyruszył do Polski, stacjonował w miasteczku Węgrów, na wschód od Warszawy. Niemcy zarekwirowali tam zapasy siana należące do Wojska Polskiego. Pewnego zimowego dnia ojciec zauważył, jak jeden z SS-manów prowadził chłopca w wieku szkolnym. Przyłapano go na kradzieży zarekwirowanego siana. Ile mógł ukraść? Garść? Najwyraźniej miał zostać za to rozstrzelany dla odstraszenia naśladowców. Ojciec, jak sam mi później opowiadał, rzucił się na SS-mana ze łzami w oczach, krzycząc: Pan przecież nie może zamordować tego dziecka! SS-man wyciągnął pistolet, wycelował go w ojca i powiedział ostrzegawczo: Jeśli stąd natychmiast nie odejdziesz, zastrzelimy również ciebie! Ojciec długo nie mógł się otrząsnąć po tym epizodzie. Opowiedział mi o tym dopiero po dwóch-trzech latach, jako jedynemu z naszej rodziny”.
Potem wszystko przebiegało tak, jak opisuje książka. Pianista Szpilman rzeczywiście podjął od razu pracę w Polskim Radiu. W pierwszej po wojnie nadawanej na żywo przez radio warszawskie audycji Szpilman grał ten sam utwór Chopina, który grał na godzinę przed tym, jak niemieckie bomby zniszczyły nadajnik we wrześniu 1939 roku. Brzmi to jak kiczowaty scenariusz filmowy – ale tak było naprawdę. Można powiedzieć: program recitalu chopinowskiego z Nokturnem cis-moll został tylko na chwilę przerwany, by pan Hitler, podczas krótkiej, sześcioletniej przerwy, mógł odegrać swoją rolę podczas interludium w teatrze świata.
Do 1949 roku Szpilman nic nie wiedział o losach swego wybawiciela. Ale w roku 1950 coś się wydarzyło. Z Polski wyemigrował Polak pochodzenia żydowskiego – Leon Warm. Odwiedził on rodzinę Hosenfeldów w Niemczech Zachodnich. Pisze o nim syn Hosenfelda:
„W pierwszych latach po wojnie matka mieszkała wraz z moim młodszym rodzeństwem w części służbowego mieszkania przy szkole w nadreńskim miasteczku Thalau. 14 listopada 1950 roku zgłosił się do nas sympatyczny chłopak z Polski i zapytał o mojego ojca, z którym zetknął się w czasie wojny w Warszawie. W drodze do Treblinki udało mu się otworzyć zamknięty drutem kolczastym właz bydlęcego wagonu, w którym był uwięziony, i wyskoczył z jadącego pociągu. W Warszawie skontaktowano go poprzez wspólnych znajomych z moim ojcem, który załatwił mu fałszywe papiery i zatrudnił go na stadionie. Po wojnie pracował w Polsce jako chemik, a teraz zamierza otworzyć w Australii własną firmę”.
Leon Warm dowiedział się wtedy od pani Hosenfeld, że jej mąż jeszcze żyje. Przysyłał listy i pocztówki. W ten sposób Leon Warm poznał nazwisko Szpilmana, które jeniec wojenny Hosenfeld kiedyś przekazał swojej żonie. Pani Hosenfeld pokazała mu nawet pocztówkę z 15 lipca 1946 roku, która zawierała listę z nazwiskami uratowanych przez męża Żydów i Polaków. Miała ich prosić o pomoc. Na tej kartce pod numerem cztery widnieje: „ Wladislaus Spielmann, pianist im Warschauer Rundfunk”.
Leon Warm odszukał adres pianisty i przekazał mu informacje.
Trzy osoby z rodziny Cieciorów znają inną historią związaną z kapitanem Hosenfeldem. Już w pierwszych dniach kampanii wrześniowej rozegrała się następująca scena: żona Stanisława Cieciory wybrała się do obozu jenieckiego w Pabianicach, gdzie miał być więziony jej ranny mąż, żołnierz pobitej armii, obawiający się śmierci z rąk Niemców. W pobliżu obozu spotkała niemieckiego oficera na rowerze. Ten zapytał, czego tam szuka… Sparaliżowana ze strachu wyznała prawdą: „Mój mąż jest żołnierzem i leży chory w obozie… boje, się o niego. Oczekuje, dziecka”. Niemiec zapisał sobie jej nazwisko i odesłał ją do domu, obiecując: „Za trzy dni pani mąż będzie w domu”. Tak też się, stało.
Później Hosenfeld odwiedzał kilkakrotnie rodziną Cieciorów i zaprzyjaźnił się, z nimi. Ten niezwykły Niemiec zaczął się, uczyć języka polskiego. A ponieważ był głęboko wierzącym katolikiem, w mundurze Wehrmachtu chodził ze swoimi polskimi przyjaciółmi do kościoła na polską mszę.
Cóż to za widok! Germanin w „kaftanie morderców” (B. Brecht) na kolanach przed polskim księdzem – wilk przed pasterzem – przyjmuje hostię z rąk „słowiańskiego Untermenscha”.
Rodzina Cieciorów obawiała się o życie jednego z braci – Stanisława – poszukiwanego przez gestapo księdza, działającego w podziemiu. Hosenfeld uratował także i jego. Później pomógł kuzynowi Cieciorów, którego odkrył na jednej z ciężarówek. O tym, co wówczas się wydarzyło, dowiedziałem się od córki oficera. „Wiosną 1973 roku odwiedził nas Maciej Cieciora z Poznania, który opowiedział nam o następujących zdarzeniach:
Jego wuj, duchowny katolicki, musiał po wkroczeniu Niemców jesienią 1939 roku uciekać przed gestapo. Mój ojciec, któremu jako oficerowi do spraw sportu podlegały zarekwirowane przez Wehrmacht ośrodki sportowe Warszawy, udzielił później księdzu schronienia i zatrudnił go pod fałszywym nazwiskiem Cichocki jako robotnika na jednym ze stadionów. Poprzez księdza Cieciorę, z którym się szybko zaprzyjaźnił, ojciec mój poznał jego szwagra, nazwiskiem Koszel.
W tym okresie (najpewniej w 1943 roku) w dzielnicy Warszawy, w której mieszkała rodzina Koszelów, polscy partyzanci zastrzelili kilku niemieckich żołnierzy. W odwecie SS urządziło łapankę, w której wraz z pewną liczbą mężczyzn znalazł się Koszel. Uwięzionych załadowano na ciężarówkę i nieszczęśnicy mieli zostać rozstrzelani.
Przypadek zrządził, że mój ojciec szedł wtedy piechotą do Śródmieścia i na jednym ze skrzyżowań zauważył tę ciężarówkę. Koszel dojrzał znanego mu oficera stojącego na chodniku i zaczął do niego machać ręką. Ojciec natychmiast zrozumiał, o co chodzi, wyszedł na ulicę i dat znak kierowcy, by się zatrzymał.»Potrzebuję mężczyzny do pracy!«- wykrzyknął rozkazującym tonem do dowódcy SS, po czym podszedł do ciężarówki, rozejrzał się wśród ludzi i wskazał niby przypadkiem na Koszela, któremu pozwolono zejść z ciężarówki i odejść razem z moim ojcem”.
Jakiż mały jest ten świat! Syn Stanisława Cieciory jest dziś, w osiem lat po upadku komunizmu, polskim konsulem w Hamburgu. Od niego dowiedziałem się o jeszcze jednym wzruszającym szczególe tej historii: jego wdzięczni rodzice mieszkający w Karolinie wysyłali pozbawionej ojca rodzinie Hosenfeldów (jeszcze w czasie wojny!) z głodującej Polski paczki z kiełbasą i masłem do hitlerowskich Niemiec. Czy świat nie stanął na głowie?
Leon Warm przekazał więc do Warszawy Szpilmanowi z Polskiego Radia nazwiska uratowanych z prośbą o poinformowanie ich o losach Hosenfelda. Od tego czasu upłynęło już prawie pół wieku. W 1957 roku Władysław Szpilman odbywał razem z genialnym skrzypkiem Bronisławem Gimplem tournee po Niemczech Zachodnich. Obaj muzycy postanowili odwiedzić rodzinę Wilma Hosenfelda w Thalau. Jego żona Annemarie dała Szpilmanowi fotografią swojego męża, którą można zobaczyć w tej książce.
Latem 1997 roku, gdy było już wiadomo, że ta prawie zapomniana książka ukaże się w języku niemieckim, spytałem pana Szpilmana o dalszy ciąg tej historii. Władysław Szpilman powiedział mi: „Wie pan, niechętnie o tym mówię. Nigdy jeszcze z nikim o tym nie rozmawiałem, ani z żoną, ani z synami. Dlaczego? Bo się wstydzę. Gdy w 1950 roku poznałem w końcu nazwisko tego Niemca, pokonałem strach i przezwyciężyłem pogardę. Zwróciłem się z prośbą do zbrodniarza, z którym żaden przyzwoity człowiek w Polsce by nie rozmawiał – był to Jakub Berman.
Był on, jako szef polskiego wydziału NKWD, najbardziej wpływowym człowiekiem w Polsce. Był świnią – każdy to wiedział. Jakub Berman miał więcej do powiedzenia niż nasz minister spraw wewnętrznych. Postanowiłem zrobić wszystko, co możliwe, poszedłem więc do niego i opowiedziałem mu o wszystkim. Także o tym, że Hosenfeld ratował nie tylko mnie, ale też małe dzieci żydowskie, którym kupował już na początku wojny buty i jedzenie. Opowiedziałem też o Leonie Warmie i o rodzinie Cieciorów, mówiąc: wielu ludzi zawdzięcza mu życie. Berman był uprzejmy i obiecał, że zrobi, co się da. Po kilku dniach sam do mnie zadzwonił: „Niestety! Nic się nie da zrobić”. Dodał: „Gdyby ten Niemiec był w Polsce, moglibyśmy go wyciągnąć, ale towarzysze radzieccy nie chcą go wypuścić. Mówią, że był członkiem jednostki zajmującej się szpiegostwem. Tu Polacy nie mogą nic zdziałać, jestem bezsilny” – powiedział ten, który swą wszechmoc zawdzięczał łaskom Stalina.
Bezpośrednio po wojnie nie można było opublikować w Polsce książki, która przedstawiałaby niemieckiego oficera jako przyzwoitego i odważnego człowieka. Przerobiono wtedy Hosenfelda przy okazji polskiego wydania na Austriaka. Austriacki anioł był najwyraźniej „nie tak straszny”. Cóż za absurd! Austrię i NRD łączyła w okresie „zimnej wojny” podobna obłuda. Oba kraje starały się sprawiać wrażenie, jakoby w czasie drugiej wojny światowej znajdowały się pod niemiecką okupacją.
W Yad Vashem, w głównym miejscu pamięci pomordowanych Żydów, jest „aleja sprawiedliwych”. Sadzi się tam drzewka dla każdego goja, który w czasie Holocaustu ratował Żydów. Przy każdym drzewku, w kamienistej ziemi stoją tabliczki z wygrawerowanymi nazwiskami owych bohaterów. Kto wchodzi do muzeum, mija tysiące takich tabliczek. Postaram się, żeby już wkrótce pojawiło się tam drzewko dla kapitana Hosenfelda, zroszone wodą z Jordanu. Kto je zasadzi? Władysław Szpilman, a pomoże mu w tym jego syn Andrzej.
PLAN GETTA WARSZAWSKIEGO WEDŁUG PLANU ZAMIESZCZONEGO W „NOWYM KURIERZE WARSZAWSKIM” 15 X 1940 R.
____________________granica getta O bramy getta