39373.fb2 Pianista - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Pianista - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

5 Tańce na Chłodnej

Gdy dziś próbują powrócić we wspomnieniach do moich przeżyć w Getcie Warszawskim w okresie tych dwóch lat od listopada 1940 do czerwca 1942, zlewają mi się one w jeden obraz, jakby trwały jeden tylko dzień, i nie udaje mi się, mimo wysiłku, rozbić ich na części, by uporządkować je chronologicznie, jak się to zawsze czyni, gdy pisze się pamiętnik. Oczywiście, wydarzenia tego okresu, podobnie jak wydarzenia późniejsze, należą do ogólnie znanych. Wśród nich – polowanie na zwierzynę roboczą, takie samo jak to, które niemieccy prześladowcy urządzali w całej okupowanej przez siebie części Europy. Z tą tylko może różnicą, że przerwano je nagle wiosną 1942 roku. Zwierzynę żydowską przeznaczono na inny cel. Wymagała, jak zwierzęta przed sezonem myśliwskim, okresu ochronnego, by zaplanowane na później wielkie polowanie wypadło jak najokazalej i nikogo nie rozczarowało. Rabowano nas podobnie jak Greków, Francuzów, Belgów czy też Holendrów, z tą tylko różnicą, że robiono to systematyczniej i w imieniu prawa. Nie-upoważnieni Niemcy nie mieli wstępu na teren getta. Nie było im wolno okradać nas na własną rękę. Uprawnienia te posiadała tylko niemiecka policja, wyposażona w rozporządzenia komendanta wydane na podstawie prawa o kradzieży, ustanowionego przez rząd Rzeszy. W 1941 roku Niemcy napadli na Rosję. Z zapartym tchem obserwowaliśmy w getcie przebieg tej nowej ofensywy, początkowo w błędnym przeświadczeniu, że może komuś uda się Niemcy pokonać, później zaś w zwątpieniu, pełnym obaw o los nasz i ludzkości. Zwątpienie to wzmagało się wraz z posuwaniem się wojsk Hitlera w głąb terytoriów rosyjskich, ustępowało zaś miejsca optymizmowi, gdy Niemcy rekwirowali pod groźbą kary śmierci wszystkie futra znajdujące się w posiadaniu Żydów. Dawało nam to do myślenia: nie może być z nimi dobrze, skoro ich zwycięstwo zależeć ma od kurtek z lisa czy też bobrów.

Zacieśniały się granice getta. Jego powierzchnię zmniejszano systematycznie, na podobieństwo zmian terytorialnych w Europie, gdzie Niemcy, zajmując poszczególne kraje, przesuwali granice dzielące ją na dwie części – wolną i okupowaną. Tak jakby Getto Warszawskie stanowiło kwestię nie mniej ważną niż Francja, a odcięcie Złotej czy też Zielnej od terenu getta było równie istotne dla poszerzenia niemieckiej przestrzeni życiowej, jak odłączenie Alzacji i Lotaryngii od Francji. Jednakże żadne z tych zdarzeń nie miało takiego znaczenia, jak przeświadczenie, które nas nieuchronnie ogarniało, zajmując centralną pozycję w naszej świadomości: byliśmy więźniami. Wydaje mi się, że sytuacja byłaby łatwiejsza do zniesienia, gdyby nasza wolność była ograniczona w bardziej namacalny sposób – na przykład w więziennej celi. Taki sposób zamknięcia definiowałby jasno i nieomylnie stosunek do otaczającego nas świata. Wiadomo, czego należy się tam spodziewać; więzienna cela stanowi świat sam w sobie, pozbawiony złudzeń normalnego życia, o którym można tylko marzyć, wypełniony więzienną codziennością, a nie, jak w getcie, iluzją narzucającą się na każdym kroku, gdziekolwiek by się było, w każdej chwili przypominającą smak utraconej wolności. A życie w getcie było tym trudniejsze do wytrzymania, im bardziej stwarzało pozory życia na wolności. Można było wyjść na ulicę i odnieść wrażenie, że się jest w normalnym mieście. Opaski na ramieniu już nam nie przeszkadzały – były noszone przez wszystkich, a po dłuższym czasie istnienia getta przyłapałem się na tym, jak bardzo się do nich przyzwyczaiłem: gdy śnili mi się moi przyjaciele sprzed wojny, widziałem ich z opaskami, jakby były one nieodłączną częścią ubrania – na podobieństwo krawata czy też chustki. Jednakże ulice getta prowadziły donikąd. Kończyły się zawsze murem. Często zdarzało mi się iść przed siebie, by nieoczekiwanie napotkać ścianę. Zagradzała znienacka drogę i nawet gdybym miał ochotę moją wędrówkę kontynuować, nie było żadnego logicznego wytłumaczenia, dlaczego nie miałoby to być możliwe. Dalszy ciąg ulicy, po drugiej stronie muru, urastał we mnie do rozmiaru czegoś, z czego nie mogłem zrezygnować, czegoś najdroższego na ziemi, gdzie działo się coś, za czego przeżycie oddałbym wszystko, co posiadam. Załamany zawracałem, i tak każdego dnia – z tą samą rozpaczą. W getcie można było pójść do restauracji lub kawiarni. Spotykało się tam przyjaciół i mogłoby się wydawać, że nic nie powinno przeszkadzać w spędzeniu tam czasu w przyjemnej atmosferze, podobnej do tej, jaka panowała w każdej innej kawiarni świata. Lecz nieuchronnie nadchodziła chwila, gdy komuś z przyjaciół wymykała się uwaga, że przecież w tym gronie, w którym się teraz siedzi, można by pewnej słonecznej niedzieli wybrać się do Otwocka. Jest lato, a piękna pogoda i fala upałów zdają się potrwać jeszcze długo i nic nie powinno przeszkadzać w realizacji tak banalnego przecież zamiaru. Nawet gdyby miało to być za chwilą. Trzeba by tylko jeszcze zapłacić rachunek za kawą, wyjść na ulice, i wspólnie z roześmianymi kolegami pójść na dworzec, kupić bilety i wsiąść do kolejki podmiejskiej. Żyliśmy w fałszywym świecie złudzeń, ograniczonym murami getta… Ten prawie dwuletni okres mojego życia przypomina mi pewne zdarzenie z dzieciństwa, które trwało jednakże o wiele krócej. Miałem zostać wówczas poddany operacji usunięcia wyrostka robaczkowego. Operacja niezbyt trudna i nie było żadnych powodów do zmartwień. Miała się odbyć za tydzień, termin był już umówiony, a pokój w szpitalu zarezerwowany. Rodzice, chcąc uprzyjemnić mi oczekiwanie, starali się zająć mnie różnymi przyjemnościami. Każdego dnia wychodziliśmy na lody, później do kina lub teatru, dostawałem książki i zabawki – co tylko dusza zapragnie. Wydawałoby się, że nie powinno mi niczego brakować do szczęścia. Jednak wiem dobrze do dziś, że przez cały ten tydzień – niezależnie od tego, czy w kinie, w teatrze czy podczas jedzenia lodów bądź też innych równie pasjonujących zająć pochłaniających całą moją uwagą – nigdy nie opuszczała mojej podświadomości obawa przed czymś bliżej nieokreślonym, czego jeszcze nie znałem: przed czekającą mnie operacją. Podobny instynktowny strach miał nie opuszczać ludzi żyjących w getcie przez całe dwa lata. W porównaniu z tym, co miało nastąpić później, był to okres względnego spokoju, w którym nasze życie stawało się coraz większym koszmarem, ponieważ odczuwaliśmy strach przed tym, co w każdej chwili może się przydarzyć, tylko że nikt nie mógł przewidzieć, jakie niebezpieczeństwo i z której strony na nas czyha.

Każdego ranka wychodziłem z domu zazwyczaj od razu po śniadaniu. Do codziennego rytuału zaliczał się długi spacer na ulice. Miłą, do ciemnej, ponurej dziury, w której mieszkał Jehuda Zyskind wraz ze swoją rodziną.

Wyjście z domu – coś pozornie bardzo zwykłego – w warunkach getta, a szczególnie w czasach ulicznych łapanek, urastało do rangi prawdziwego wydarzenia. Wpierw należało odwiedzić niektórych sąsiadów, wysłuchać ich skarg i narzekań, a przy okazji dowiedzieć się, jaka sytuacja panuje dziś w mieście: co z łapankami, czy słyszeli coś o obławach i co dzieje się przy strażnicy na Chłodnej. Dopiero potem można było odważyć się wyjść z domu, lecz i na ulicy trzeba było być czujnym: co krok zatrzymywaliśmy nadchodzących z przeciwka przechodniów, by uzyskać kolejne informacje o panującej sytuacji. I tylko tak zabezpieczony marsz dawał jakąś gwarancję, że uniknie się łapanki. Getto dzieliło się na małe i duże. Małe getto, zawarte pomiędzy ulicami Wielką, Sienną, Żelazną i Chłodną, miało po ostatnim zmniejszeniu tylko jedno połączenie z dużym: przy zbiegu Chłodnej i Żelaznej. Duże getto obejmowało całą północną część Warszawy z mnóstwem małych, cuchnących uliczek i zaułków, które roiły się od biedoty żydowskiej, gnieżdżącej się w nędzy, brudzie i ciasnocie. W małym getcie panowała również ciasnota, nie wykraczała ona jednak poza granice zdrowego rozsądku. W pokoju mieszkały trzy, co najwyżej cztery osoby, a ulicami, przy odrobinie uwagi, można było przejść bez ocierania się o innych ludzi. A nawet jeśliby się to zdarzyło, to nie wynikało z tego żadne niebezpieczeństwo; w małym getcie żyły w przeważającej części inteligencja oraz zamożne mieszczaństwo, stosunkowo mało zawszone, nie roznoszące insektów, które niechybnie łapało się w dużym getcie. Koszmar rozpoczynał się, gdy pozostawiało się za sobą ulice. Chłodną, ale by ją przekroczyć, trzeba było mieć sporo szczęścia i wyczucie sytuacji. Ulica Chłodna należała w całości do „aryjskiej” części miasta. Panował na niej ożywiony ruch samochodów, tramwajów i pieszych. Przepuszczanie ludności żydowskiej ulicą Żelazną, z getta małego do dużego lub w kierunku odwrotnym, wymagało zatrzymywania ruchu na Chłodnej. Było to niewygodne dla Niemców i dlatego na przejście zezwalano Żydom jak najrzadziej.

Gdy szedłem Żelazną, już z daleka widziałem tłum ludzi na rogu Chłodnej. Spieszący się w interesach przestępowali nerwowo z nogi na nogę w oczekiwaniu na litość żandarma, w którego gestii leżała decyzja, czy tłum na Żelaznej był już wystarczająco gęsty, by otworzyć przejście. Gdy taki moment nadchodził, wartownicy rozstępowali się i zniecierpliwiona masa ludzi napierała z obu stron, obijając się, przewracając i nawzajem depcząc, by jak najszybciej oddalić się od niebezpiecznego sąsiedztwa Niemców i rozpierzchnąć w uliczkach obu części getta. Potem ponownie zamykał się szpaler wartowników i rozpoczynało się nerwowe, pełne niepokoju i strachu wyczekiwanie.

Niemieccy wartownicy nudzili się na swoich posterunkach i próbowali, jak mogli, czymś się zająć. Jedną z ich najbardziej ulubionych rozrywek były tańce. Z pobliskich uliczek przygania-no muzykantów – ulicznych zespołów, wraz z rozprzestrzenianiem się nędzy, wciąż przybywało – następnie wybierano z grupy czekających ludzi co zabawniejszych i rozkazywano im tańczyć walca. Muzykantów ustawiano pod ścianą jednego z domów, na jezdni tworzono wolne miejsce i jeden z żołnierzy obejmował funkcję dyrygenta, bijąc członków orkiestry, gdy grała zbyt wolno. Pozostali pilnowali sumienności wykonania tańców. Przed oczami zastraszonego tłumu wirowały pary kalek, starców, grubasów czy też chuderlaków. Ludzie niscy lub dzieci tańczyli w parach z wyróżniającymi się wysokim wzrostem. Wokoło stali Niemcy, darli się ze śmiechu i pokrzykiwali: Szybciej! Ruszać się! Wszyscy tańczą! Gdy dobór par był wyjątkowo udany i śmieszny, tańce przedłużały się. Przejście otwierano, zamykano i znów otwierano, a pechowcy nadal podrygiwali w rytmie walca, sapiąc i płacząc ze zmęczenia, dobywając ostatnich sił, daremnie oczekując litości.

Dopiero gdy mijałem szczęśliwie ulicę Chłodną, ukazywał mi się obraz getta takiego, jakie było naprawdę. Tu ludzie nie mieli majątków czy też ukrytych skarbów. Żyli z handlu. Im dalej człowiek zapuszczał się w gąszcz ciasnych uliczek, tym żywszy i bardziej nachalny był handel. Kobiety, z uczepionymi ich sukni dziećmi, zagradzały przechodniom drogę, usiłując sprzedać im ułożony na skrawku kartonu kawałek ciasta, stanowiący cały posiadany majątek, od którego sprzedaży zależało, czy ich dzieci wieczorem zjedzą ćwiartkę czarnego chleba. Obok zaś nie do poznania wygłodzeni starzy Żydzi próbowali ochrypłym krzykiem zwrócić uwagę ludzi na jakieś szmaty, z nadzieją, że uda im się je spieniężyć. Młodzi mężczyźni handlowali złotem i dewizami, toczyli zażartą i upartą walkę o powykrzywiane denka zegarków, zapięcia od łańcuszków czy też wybrudzone i wytarte banknoty dolarowe, które oglądali pod światło, by stwierdzić, że były fałszywe i bezwartościowe, mimo że sprzedawca zaklinał się, że są „prawie jak nowe”. Zatłoczonymi ulicami posuwały się ze stukiem i brzękiem tramwaje konne, tak zwane „kohnhellerki”, prując dyszlami oraz ciałami koni zwartą masę ludzkiego tłumu, jak statek pruje dziobem wodę. Nazywano je tak od nazwisk ich właścicieli – Kohna i Hellera, dwóch żydowskich bogaczy wysługujących się gestapowcom, dzięki czemu mogli robić wspaniałe interesy. Ze względu na wysoką opłatę za przejazd wagony były wypełnione wyłącznie zamożniejszymi, którzy tylko ze względu na handlowe kontakty wjeżdżali do getta. Gdy wysiadali z tramwaju na przystankach, próbowali jak najszybciej dostać się do sklepu czy też biura, gdzie mieli coś do załatwienia, by później z miejsca znów złapać tramwaj, który wywoził ich z tej strasznej dzielnicy.

Pokonanie dystansu od przystanku do nawet najbliżej położonego sklepu było niełatwe. Na taką chwilę spotkania z zamożnym człowiekiem czekały już tuziny żebraków, którzy tłocząc się, szarpali go za ubranie, zagradzali mu drogę, płacząc, krzycząc czy też grożąc. Jednakże nierozsądne było uleganie współczuciu i danie żebrakowi jałmużny. Wrzask zamieniał się wtedy w wycie, a w odpowiedzi na ten znak ze wszystkich stron napływali następni biedacy i otaczali dobroczyńcę, osaczonego przez wynędzniałe, rozsiewające gruźlicę postacie, przez podsuwane mu pod nogi pokryte zaropiałymi guzami dzieci, przez gestykulujące kikuty rąk, przez oczy pozbawione światła i przez bezzębne, ziejące fetorem usta, które błagały o litość w tej ostatniej chwili przed śmiercią, tak jakby koniec ten mógł dać się odwlec wyłącznie dzięki natychmiast udzielonemu wsparciu.

Do wnętrza getta można było dostać się tylko ulicą Karmelicką – jedyną ulicą, która tam prowadziła. Nieocieranie się o przechodniów było tu niemożliwe. Gęsta masa ludzka nie szła, lecz parła i przeciskała się do przodu, tworząc zawirowania wokół kramarskich straganów oraz zatoki spokoju w bramach domów, z których wionęło zimnym, stęchłym fetorem nie wietrzonej pościeli, zjełczałych tłuszczów i gnijących odpadków. Z każdego, byle jakiego powodu tłum wpadał w paniką i poruszał się to w jedną, to w drugą stroną, dusząc się, ściskając, krzycząc i przeklinając, na czym świat stoi. Ulica Karmelicka należała do wyjątkowo niebezpiecznych. Codziennie jeździły nią więzienne auta. Przewoziły one, niewidocznych za małymi mlecznymi szybkami okratowanych okienek, więźniów z Pawiaka do centrali gestapo w alei Szucha i wiozły w drodze powrotnej to, co z nich pozostało po przesłuchaniach: krwawe strzępy z połamanymi kośćmi, odbitymi nerkami i powyrywanymi paznokciami. Konwojenci nie dopuszczali nikogo w pobliże tych pojazdów, mimo że były one opancerzone. Gdy skręcały w Karmelicką, tak zatłoczoną, że nawet przy największym wysiłku ludzie nie mogli ukryć się w bramach domów, gestapowcy wychylali się z aut i bili na oślep tłum pałkami. Nie byłoby to nawet groźne, gdyby były to normalne pałki gumowe; do tych jednakże, których używali gestapowcy, przyczepione były gwoździe i żyletki.

Na Miłej, w pobliżu skrzyżowania z Karmelicką, mieszkał Jehuda Zyskind. Był on stróżem, a gdy nadarzała się okazja – tragarzem, furmanem, handlarzem; szmuglował też towary przez mury getta. Zarabiał, gdzie się dało, by wyżywić swoim sprytem i siłami rodzinę, której wielkości nie mogłem nawet ocenić, tak była liczna. Poza swoimi zwykłymi zajęciami Zyskind był człowiekiem pełnym ideałów. Działał w organizacji, przemycał tajne ulotki do getta i próbował rozwijać na jego terenie działalność konspiracyjną, mimo że przychodziło mu to z dużym trudem. Traktował mnie z pewnym lekceważeniem, tak jak należało jego zdaniem traktować artystów – ludzi nie nadających się do pracy w podziemiu. Mimo wszystko lubił mnie, pozwalał, bym codziennie do niego zaglądał i czytał wprost z prasy drukarskiej najświeższe wiadomości, zdobywane potajemnie drogą radiową. Jehuda zaliczał się do zdecydowanych optymistów. Gdy dziś o nim myślę, po latach grozy, które dzielą mnie od dni, kiedy jeszcze żył i rozgłaszał swe dobre wieści wśród ludzi, odczuwam podziw dla jego nieugiętości. Nie było złowieszczego komunikatu radiowego, którego nie umiałby zinterpretować pozytywnie. Gdy pewnego razu, po przeczytaniu ostatnich wiadomości, pełen zwątpienia uderzyłem ręką w gazetę i westchnąłem: „Ale dziś będzie musiał pan wreszcie przyznać, że wszystko już jest stracone”, Zyskind uśmiechnął się, sięgnął po papierosa, usiadł wygodnie w fotelu i odpowiedział: „Panie Szpilman, pan nic nie rozumie, nic!”, po czym rozpoczął kolejny ze swoich wykładów politycznych. Z tego, co mówił, rozumiałem niewiele, ale miał on sposób mówienia, który krył w sobie silną, sugestywną wiarę w to, że świat znajduje się w najlepszym porządku, i – sam nie wiedząc, jak i kiedy – nabierałem tego samego przekonania. Od Jehudy Zyskinda z Miłej wychodziłem zawsze pokrzepiony. Dopiero w domu, gdy leżąc już w łóżku powtórnie analizowałem w myślach polityczne wiadomości, dochodziłem do wniosku, że wywody Zyskinda były nonsensowne. Jednakże następnego ranka znów szedłem do niego, dawałem sobie wmówić, że popełniam błąd, i znów opuszczałem go z zastrzykiem optymizmu, który utrzymywał się aż do wieczora i pozwalał mi przeżyć. Zyskind wpadł dopiero zimą 1942 roku. Złapano go na gorącym uczynku: na stole leżały sterty ulotek, a Jehuda z żoną i dziećmi byli zajęci ich sortowaniem. Wszystkich rozstrzelano na miejscu, nie oszczędzając nawet ich małego synka – trzyletniego Symchy. Jakże ciężko przychodziło mi podtrzymywanie się na duchu, gdy zamordowano Zyskinda i nie było już nikogo, kto mógłby mi wszystko jak należy wytłumaczyć! Dopiero teraz wiem, że nie miałem racji ani ja, ani komunikaty – lecz Zyskind. Wszystko nastąpiło później tak, jak przepowiedział, mimo że wydawało nam się to wtedy nieprawdopodobne. Do domu wracałem tą samą drogą: Karmelicką, Lesznem i Żelazną. Po drodze zaglądałem na chwilkę do znajomych, by przekazać im nowości zasłyszane u Zyskinda. Następnie szedłem na Nowolipki, by pomóc Henrykowi w dźwiganiu kosza z książkami.

Henryk miał niełatwe życie. Sam sobie je ułożył i nawet nie próbował nic w nim zmienić, gdyż był zdania, że żyć inaczej byłoby niegodnie. Znajomi, którzy cenili jego humanistyczne zdolności, doradzali mu wstąpienie do żydowskiej policji. Tam lokowała się dla bezpieczeństwa większość młodych ludzi pochodzących z kół inteligencji. Ponadto można było tam przy odrobinie sprytu dobrze zarabiać. Jednak Henryk odrzucał takie rady. Był nawet oburzony i odczuwał je jako obrazę. Ze zwykłą sobie surową przyzwoitością odpowiadał, że nie zamierza współpracować z bandytami. Znajomi czuli się dotknięci, a Henryk zaczął chodzić każdego ranka z koszem pełnym książek na Nowolipki. Handlował nimi – latem w pocie czoła, zimą zaś marznąc podczas mrozów – nic poddając się, niezłomnie obstając przy swoim; gdy jemu jako intelektualiście nie było dane mieć innego kontaktu z książkami, to przynajmniej niech pozostanie taki, ale niżej nie wolno było mu się stoczyć.

Gdy powracaliśmy z Henrykiem i jego koszem do domu, byli tam zazwyczaj już wszyscy i czekali tylko na nas, by zasiąść do obiadu. Matka przykładała wielką wagę, do wspólnych posiłków – był to zakres jej obowiązków i starała się w ten sposób nas wspierać. Dbała o to, by stół przykryty czystym obrusem i serwetkami był ładnie zastawiony. Zanim zasiadaliśmy do stołu, pudrowała sobie lekko twarz, poprawiała włosy i sprawdzała w lustrze, czy wystarczająco elegancko wygląda. Nerwowym ruchem rąk wygładzała sukienką. Nie udawało jej się jednak wygładzić otaczających oczy zmarszczek, których linie z miesiąca na miesiąc stawały się coraz wyraźniejsze. Nie mogła też zapobiec temu, że jej lekko szarawe włosy nagle zaczęły siwieć. Gdy siedzieliśmy już przy stole, przynosiła z kuchni zupę, i nalewając ją, zaczynała z nami rozmawiać. Unikała przy tym nieprzyjemnych tematów. Gdy jednak komuś z nas zdarzyła się taka niezręczność, wpadała w słowo: „Zobaczycie, że wszystko będzie jeszcze inaczej”. Zmieniając zaś od razu temat, zwracała się do ojca:, jak ci smakuje, Samuelu?”

Ojciec nie miał zbytniego zamiaru się umartwiać. Raczej przesadnie zarzucał nas dobrymi wiadomościami. Gdy zdarzyła się łapanka, po której dzięki łapówkom wypuszczono tuzin mężczyzn na wolność, twierdził rozpromieniony, że wie z najlepszego źródła, iż wszystkich mężczyzn powyżej czy też poniżej czterdziestki, z wykształceniem lub też bez, z tego czy też innego powodu zwolniono – w każdym jednak przypadku należało uznać to za niezwykle pocieszające. Gdy nadchodziły z miasta bezdyskusyjnie złe wiadomości, siadał przygnębiony przy stole, już jednak przy zupie narastała w nim otucha. Przy drugim daniu, które najczęściej składało się z jarzyn, rozweselał się i przechodził do beztroskiej pogawędki. Henryk i Regina najczęściej pogrążeni byli we własnych myślach. Regina przygotowywała się wewnętrznie do pracy, do której chodziła po południu. Pracowała w jednej z kancelarii adwokackich. Zarabiała tam grosze, jednakże pracowała tak solidnie, jakby zarabiała tysiące. Gdy Henrykowi udawało się już oderwać od swoich myśli, to tylko po to, by wszcząć ze mną kłótnię. Obserwował mnie jakiś czas z oburzeniem, wzruszał ramionami i pomrukiwał, by dać upust swemu zgorszeniu:

– Trzeba być chyba skończoną małpą, żeby nosić takie krawaty jak Władek! -wyrzucał z siebie.

– Sam jesteś małpa, a do tego osioł! – odpowiadałem i kłótnia wybuchała na dobre. Nie chciał zrozumieć, że musiałem być starannie ubrany, gdyż występowałem publicznie. Nie rozumiał nic z tego, co dotyczyło mnie i moich spraw. Teraz, gdy już dawno nie żyje, wiem, że kochaliśmy się na swój sposób, mimo że często przekomarzaliśmy się ze sobą. W zasadzie mieliśmy bardzo podobne charaktery. Najmniej miałbym do powiedzenia o Halinie. Była jedyną osobą w rodzinie żyjącą jakby poza jej nawiasem. Była skryta i gdy tylko znalazła się w domu, nie zdradzała nic z tego, co się w niej działo i co ją poruszało. Każdego dnia zasiadała po prostu do stołu, nie wykazując jakby żadnego zainteresowania naszymi problemami. Nie mogę powiedzieć, jaka była naprawdę, i nigdy już niczego o niej się nie dowiem. Nasze obiady były bardzo skromne. Mięsa prawie nigdy nie oglądaliśmy, a wszystkie posiłki matka przygotowywała bardzo oszczędnie. Mimo to były one iście królewskie w porównaniu z tym, co mieli na talerzach inni ludzie w getcie.

Była zima, wilgotny grudniowy dzień, pod nogami chlupało błoto ze śniegiem, a na ulicach wiał ostry wiatr, gdy stałem się przypadkiem świadkiem „obiadu” jednego ze starych łapaczy. Łapaczami zwano w getcie ludzi, którzy popadli w taką biedę, że musieli kraść, by przeżyć. Rzucali się na niosącego jakąś paczkę przechodnia, wyrywali mu ją i uciekali, mając nadzieję, że znajdą w niej coś do jedzenia. Szedłem przez plac Bankowy, parę kroków przede mną szła jakaś biedna kobieta, niosąc w lewej ręce zawinięty w gazety garnek. Pomiędzy mną i kobietą wlókł się stary łachmaniarz, z przygarbionymi ramionami, trzęsący się z zimna, powłóczący po błocie dziurawymi butami, z których wystawały szarofioletowe stopy. Znienacka starzec rzucił się przed siebie, schwycił za garnek i usiłował go kobiecie wyrwać. Być może nie miał dość siły czy też kobieta trzymała garnek zbyt mocno – w każdym razie nie udało mu się zawładnąć naczyniem, które upadło na chodnik i gęsta parująca zupa wylała się na brudną ulicę.

Wszyscy troje staliśmy jak skamieniali. Kobiecie odjęło ze zgrozy mowę, łapacz wpatrywał się w garnek, potem w kobietę, a z jego piersi wyrwało się westchnienie, które zabrzmiało jak jęk. Nagle rzucił się w błoto i zaczął chłeptać zupę bezpośrednio z chodnika, chroniąc ją z obu stron rękami, tak by nie uronić ani kropli, nieczuły na reakcję kopiącej go w głowę, krzyczącej i wyrywającej sobie z rozpaczy włosy kobiety.