39373.fb2
Wczesną wiosną 1942 roku nagle urwały się systematycznie dotychczas przeprowadzane łapanki. Gdyby działo się to dwa lata wcześniej, mogłoby to ulżyć ludziom i widzieliby w tym jakiś powód do radości, do nadziei, że nastąpi poprawa. Jednak po dwuipółrocznym współżyciu z Niemcami nikt nie dawał się już oszukać. Jeśli przestali na nas polować, to tylko dlatego, że wpadli na jakiś inny pomysł, dzięki któremu będzie można nas jeszcze efektywniej męczyć. Narzucało się tylko pytanie: jaki? Ludzie dawali się ponosić pełnym fantazji przypuszczeniom i zamiast się uspokoić, niepokoili się jeszcze bardziej.
W każdym razie można było tymczasem spokojnie spać w domu i nie musieliśmy przy oznakach najmniejszej paniki lokować się na noc w ambulatorium. Henryk sypiał tam na stole operacyjnym, a ja w fotelu ginekologicznym i gdy budziłem się rano, wzrok mój padał na rozwieszone nade mną, suszące się zdjęcia rentgenowskie chorych serc, suchotami zżartych płuc, wypełnionych kamieniami woreczków żółciowych i połamanych kości. Zaprzyjaźniony z nami lekarz, szef tej przychodni, stwierdził słusznie, że w przypadku najcięższych nawet nocnych łapanek gestapowcom nigdy, ale to nigdy nie przyjdzie do głowy tam szukać i że tylko w tamtym miejscu możemy spać bezpiecznie.
Pozornie absolutny spokój trwał aż do kwietnia, a właściwie do piątku w drugiej połowie miesiąca, gdy nieoczekiwanie przeszedł przez getto huragan strachu. Wydawało się, że nie było doń podstaw, bo gdy pytało się ludzi, czego się obawiają i co, ich zdaniem, miało się wydarzyć, nikt nie umiał dać konkretnej odpowiedzi. Mimo to zamknięto od razu po południu wszystkie sklepy, a ludzie skryli się po domach.
Nie wiedziałem, jak to będzie z kawiarniami. Poszedłem więc jak zawsze do „Sztuki”, ale i „Sztuka” była zaryglowana na głucho. W drodze do domu wpadałem w coraz większą nerwowość, tym bardziej że mimo starań i dopytywania się u dobrze na ogół poinformowanych znajomych nie mogłem się dowiedzieć, w czym rzecz. Nikt nic nie wiedział.
Do jedenastej czuwaliśmy ubrani, czekając na rozwój wydarzeń, ale ponieważ na zewnątrz panował spokój, postanowiliśmy położyć się spać. Byliśmy wręcz pewni, że panikę wywołały bezsensowne plotki. Rano pierwszy wyszedł do miasta ojciec i powrócił po paru minutach blady i wystraszony: Niemcy byli nocą w wielu domach, wyciągnęli z nich siedemdziesięciu mężczyzn na ulicę i rozstrzelali. Trupów dotychczas nie pozbierano.
Co miało to oznaczać? Cóż uczynili ci ludzie? Byliśmy wstrząśnięci i oburzeni.
Dopiero po południu otrzymaliśmy odpowiedź. Na wyludnionych ulicach rozklejono plakaty z obwieszczeniami. Władze niemieckie informowały, że były zmuszone do oczyszczenia naszej dzielnicy z „elementów niepożądanych”, ale akcja ta nie miała dotyczyć lojalnej części mieszkańców, sklepy i kawiarnie mają natychmiast zostać znowu otwarte, a ludzie powinni powrócić do normalnego trybu życia i nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo.
Rzeczywiście następny miesiąc miał spokojny przebieg. Był maj i nawet w rzadko porozrzucanych w getcie ogrodach kwitły bzy, a z akacji zwisały kwiaty, które z dnia na dzień nabierały bieli i gdy już miały w pełni rozkwitnąć, znów przypomnieli sobie o nas Niemcy. Jednakże tym razem z pewną drobną różnicą: nie oni sami mieli się nami zająć; obowiązek przeprowadzenia łapanek przeniesiono na żydowską policję i żydowski urząd zatrudnienia.
Henryk miał rację, nie chcąc wstąpić do policji i nazywając ją zgrają bandytów. Składała się głównie z młodych ludzi pochodzących z zamożnej warstwy. Mieliśmy wśród nich sporą grupę znajomych i tym większe ogarniało nas obrzydzenie, im wyraźniej zauważaliśmy, jak jeszcze niedawno przyzwoici ludzie, którym podawało się rękę i których traktowało się jak przyjaciół, przeradzali się w kanalie. Zarazili się duchem gestapo, tak należałoby chyba to nazwać. Z chwilą gdy wkładali mundury i czapki policyjne i dostawali pałki do ręki, stawali się zwierzętami. Ich najważniejszym celem było nawiązywanie kontaktów z gestapowcami, usługiwanie im, paradowanie razem z nimi po ulicach, zadawanie szyku znajomością języka niemieckiego oraz popisywanie się przed swoimi szefami brutalnością wobec ludności żydowskiej. Nie przeszkodziło im to w założeniu, wspaniałej zresztą, policyjnej orkiestry jazzowej.
W czasie wielkiej łapanki w maju okrążyli ulice z precyzją godną rasowych SS-manów, biegali w swych szykownych mundurach, wrzeszczeli głośno i brutalnie wzorem Niemców, a także tłukli ludzi gumowymi pałkami.
Byłem jeszcze w domu, gdy nagle wbiegła matka, przynosząc wiadomość o łapance: mieli Henryka! Postanowiłem za wszelką ceną go uwolnić. Mogłem przy tym liczyć tylko na moją popularność jako pianisty, bo nawet moje dokumenty nie były w porządku. Przebijając się przez kilka szpalerów policjantów, zatrzymywany, to znów uwalniany, dostałem się w końcu do budynku urzędu zatrudnienia. Stali przed nim schwytani mężczyźni, przypędzeni tu ze wszystkich stron przez policję, jak przez psy używane do pędzenia owiec, zebrane zaś stado powiększało się z każdą chwilą o nowe dostawy z pobliskich ulic. Z trudem udało mi się dostać do zastępcy dyrektora i wymóc na nim obietnicę, że Henryk znajdzie się w domu jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Tak też się stało, tyle że – i to spadło na mnie całkiem nieoczekiwanie – Henryk był na mnie wściekły! Jego zdaniem nie wolno mi było poniżyć się i iść z prośbą do takich łajdaków, jakimi byli ci z policji i z urzędu zatrudnienia.
Byłoby lepiej, gdyby cię wywieziono?!
Nie powinno cię to obchodzić – odparł mrukliwie. – To mnie mieli wywieźć. Dlaczego wtrącasz się do nie swoich spraw…
Wzruszyłem ramionami. Jak można było kłócić się z szaleńcem?
Wieczorem zapowiedziano przesunięcie godziny policyjnej na dwunastą w nocy, by rodziny „wysyłanych do pracy” miały dość czasu, żeby przynieść im koce, bieliznę na zmianę oraz żywność na drogę. Taka „wielkoduszność” Niemców była naprawdę wzruszająca, żydowscy policjanci zaś podkreślali ją, aby zdobyć nasze zaufanie.
Znacznie później miałem się dowiedzieć, że tysiąc złapanych wtedy mężczyzn wywieziono z getta bezpośrednio do obozu w Treblince, aby wypróbować na nich skuteczność świeżo wybudowanych komór gazowych i pieców krematoryjnych.
I znów minął miesiąc zupełnego spokoju, aż do tego pamiętnego wieczoru czerwcowej rzezi w getcie. Byliśmy jak najdalsi od tego, aby podejrzewać, co miało nastąpić. Było gorąco, więc po kolacji podnieśliśmy zacieniające rolety i otworzyliśmy szeroko okna, żeby pooddychać trochę świeżym, wieczornym powietrzem. Samochód gestapo podjechał przed stojący naprzeciwko dom w takim tempie i tak szybko padły strzały ostrzegawcze, że zanim udało nam się wstać od stołu i podbiec do okna, brama tego domu była już szeroko otwarta, a z jego wnętrza dobiegał wrzask SS-manów. Otwarte okna były zaciemnione, jednakże dawało się wyczuć panujący tam ruchliwy niepokój, a wystraszone twarze wynurzały się z ciemności i znów szybko w niej znikały. Światła zapalały się piętro za piętrem, w miarę jak Niemcy wbiegali schodami na górę. Naprzeciwko nas mieszkała rodzina kupiecka, którą dobrze znaliśmy z widzenia. Gdy i tam rozbłysło światło i SS-mani w hełmach, z gotowymi do strzału karabinami maszynowymi wtargnęli do pokoju, mieszkańcy siedzieli, tak jak i my jeszcze przed chwilą, przy stole, nie poruszając się z przerażenia. Dowodzący oddziałem podoficer odebrał to jako osobistą obrazę. Aż odebrało mu mowę z oburzenia. Stał oniemiały, ogarniając spojrzeniem siedzących przy stole i dopiero po upływie chwili wrzasnął rozzłoszczony:
– Wstawać!
Podnieśli się tak szybko, jak tylko mogli, z wyjątkiem ojca rodziny, staruszka ze sparaliżowanymi nogami. Podoficer kipiał z wściekłości. Zbliżył się do stołu, oparł oń obiema rękami, wbił sztywne spojrzenie w sparaliżowanego i ponownie wrzasnął:
– Wstawać!
Stary człowiek wsparł się mocno na poręczach, podejmując rozpaczliwe wysiłki, lecz bez skutku. Nim zdążyliśmy zorientować się w sytuacji, Niemcy rzucili się na niego, poderwali go z fotelem w górę, wynieśli na balkon i zrzucili z trzeciego piętra na ulicę.
Matka krzyknęła, zasłaniając sobie oczy. Ojciec odbiegł od okna daleko w głąb pokoju. Halina pośpieszyła ku niemu, a Regina objęła matkę ramieniem i powiedziała rozkazującym tonem całkiem głośno i bardzo wyraźnie:
– Spokój!
Nie mogliśmy z Henrykiem oderwać się od okna. Widzieliśmy starca, gdy wisiał jeszcze przez sekundą w fotelu nad ulicą, a później, gdy z niego wypadł, usłyszeliśmy osobno uderzenie fotela o bruk i odgłos chlaśnięcia ludzkiego ciała o płyty chodnikowe. Staliśmy w bezruchu, niezdolni do cofnięcia się czy też do odwrócenia wzroku od tego, co tam się działo. Jednocześnie SS-mani wyprowadzali już parą tuzinów mężczyzn na ulicą. Włączyli reflektory samochodowe, zmusili złapanych do ustawienia się w ich świetle, włączyli silnik i kazali tym ludziom biec przed siebie w białym kręgu światła. Z okien domu słychać było spazmatyczne krzyki i w tym samym momencie oddano z samochodu serię strzałów z karabinu maszynowego. Biegnący przed autem kolejno upadali, podrywani w górę kulami, przewracając się przez głowę lub kręcąc w koło, jakby przekroczenie granicy życia i śmierci musiało być związane z wykonaniem niezwykle trudnego i zawiłego skoku. Tylko jednemu z nich udało się wydostać z kręgu światła. Biegł ze wszystkich sił i wydawało nam się, że zdoła dotrzeć do najbliższej przecznicy. Jednakże samochód miał przygotowany na taką sytuację wysoko umocowany ruchomy reflektor. Włączono go, wyszukano uciekiniera, padły strzały i on też podskoczył do góry: uniósł ręce nad głową, wygiął się w skoku do tyłu i upadł na plecy.
SS-mani wsiedli do samochodu i ruszyli do przodu, przejeżdżając przez zwłoki, na których pojazd nieznacznie się zatrząsł, jak na jakichś małych wybojach.
Tej nocy zastrzelono w getcie stu mężczyzn, jednakże akcja ta nie wywarła już na nikim tak silnego wrażenia jak poprzednia. Sklepy i kawiarnie następnego dnia były otwarte normalnie.
Ludzie interesowali się poza tym czymś innym: codziennym zajęciem Niemców stało się teraz filmowanie. Dlaczego? Wbiegali do restauracji, rozkazywali kelnerom zastawiać stoły najlepszym jedzeniem i trunkami, ludziom w lokalu kazali uśmiechać się, jeść i pić, a widowisko to utrwalali na taśmie. Filmowali w kinie „Femina” na Lesznie wystawiane tam operetki i raz w tygodniu odbywające się również tam koncerty symfoniczne pod batutą Mariana Neuteicha. Przewodniczącemu Gminy Żydowskiej polecili wydanie wystawnego przyjęcia i zaproszenie na nie wszystkich ważniejszych osobistości getta, po czym i to przyjęcie sfilmowano. Pewnego dnia spędzono grupę mężczyzn i kobiet do łaźni, kazano im rozebrać się do naga i myć we wspólnym pomieszczeniu, a i tę dziwną scenę dokładnie filmowano. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że filmy te przeznaczone były dla Niemców w Rzeszy oraz dla zagranicy. Miały one zadać kłam niepokojącym plotkom, w razie gdyby w przeddzień likwidacji getta jakiekolwiek wiadomości przeciekły na zewnątrz. Miały one świadczyć o tym, że Żydzi dobrze się mieli w Warszawie, że są pozbawieni moralności i niegodni szacunku, skoro mężczyźni i kobiety kąpią się wspólnie, bezwstydnie obnażając się jedni na oczach drugich.
Mniej więcej w tym samym czasie, coraz częściej, zaczynały krążyć po getcie różne coraz bardziej niepokojące wieści. Były jak zwykle pozbawione źródeł i nie udało się znaleźć ich autora albo kogoś, kto mógłby potwierdzić, że oparte są na prawdziwych zdarzeniach. Mimo to uchodziły za sprawdzone. Po prostu pewnego dnia zaczynano opowiadać o tym, jak straszne, na przykład, są warunki życia w getcie łódzkim, gdzie zmuszono Żydów do wprowadzenia w obieg ich własnych, żelaznych pieniędzy, za które nic poza gettem nie mogli kupić i teraz tysiącami umierali z głodu. Niektórych takie wiadomości chwytały za serce, inni zaś słuchali tego jednym, a wypuszczali drugim uchem. Po dłuższym czasie przestano mówić o Łodzi, a zaczęto o Lublinie i Tarnowie, gdzie podobno wytruto Żydów gazem, w co zresztą nikt nie chciał uwierzyć. Bardziej wiarygodna wydawała się plotka o tym, że getta żydowskie w Polsce miały ograniczyć się do czterech wielkich skupisk w Warszawie, Lublinie, Krakowie i Radomiu. Potem na odmianę zaczynano gadać o przeniesieniu Getta Warszawskiego na wschód, w transportach po sześć tysięcy ludzi dziennie. Zdaniem niektórych za przeprowadzenie tej akcji zabrano by się już dawno, gdyby nie tajemnicza konferencja w zarządzie Gminy, podczas której udało się przekonać gestapo – z pewnością za pomocą łapówki – aby z naszego przesiedlenia zrezygnowało.
18 czerwca, w sobotę, mieliśmy z Goldfederem w kawiarni „Pod Fontanną” przy ulicy Leszno wziąć udział w koncercie na rzecz znanego pianisty Leona Boruńskiego, laureata Konkursu Chopinowskiego, który chory na gruźlicę i bez środków do życia przebywał w getcie otwockim. Ogródek kawiarniany był przepełniony.
Zebrało się blisko czterysta osób elity i pseudoelity towarzyskiej. Poprzedniej „imprezy masowej” nikt już tu nie wspominał, a jeśli wśród ludzi panowało poruszenie, to tylko z całkiem prozaicznego powodu: eleganckie damy z plutokracji i wytworni parweniusze byli niezwykle ciekawi, czy pani L. przywita się dziś z panią K. Obydwie panie angażowały się w działalność dobroczynną. Aktywnie brały udział w akcjach komitetów, które powstały w wielu co bogatszych domach i miały na celu pomaganie biednym. Taka działalność była o tyle przyjemna, że uruchamiano ją za pomocą częstych balów, na których tańczono, zabawiano się i pito, a osiągnięte przy tym zyski przeznaczano na cele dobroczynne.
Powodem nieporozumień pomiędzy dwiema damami było wydarzenie, które nastąpiło przed kilkoma dniami w „Sztuce”. Obydwie kobiety były bardzo ładne, każda na swój sposób. Nienawidziły się z całego serca i starały się odbić sobie nawzajem adoratorów, pośród których do najatrakcyjniejszych należał Maurycy Kohn gestapowski agent i właściciel linii tramwajowej, człowiek o interesującej, wrażliwej twarzy aktora. Tego wieczoru w „Sztuce” świetnie się obie bawiły. Siedziały przy barze, każda z nich wśród małego kręgu swoich wielbicieli, i starały się nawzajem przelicytować w wyborze najbardziej wyszukanych alkoholi i snobistycznych przebojów, granych na zamówienie przy stolikach przez akordeonistę orkiestry jazzowej. Pierwsza wyszła pani L., nie wiedząc, że idąca ulicą, obrzmiała z głodu kobieta upadła i zmarła w tym czasie bezpośrednio przed drzwiami baru. Oślepiona światłem pani L., wychodząc, potknęła się o zwłoki. Gdy dojrzała trupa, wpadła w szok i nie mogła się uspokoić. Zupełnie inaczej postąpiła pani K., którą zdołano tymczasem o całym zdarzeniu powiadomić. Gdy stanęła w drzwiach, wyrwał się jej okrzyk zgrozy, jednak natychmiast, jakby ogarnięta głębokim współczuciem, podeszła do zmarłej, wyjęła z torebki pięćset złotych i podała je idącemu za nią Kohnowi ze słowami:
Proszę, niech pan wyświadczy mi przysługę i zadba o to, by została pochowana. Jedna z kobiet z jej towarzystwa szepnęła, tak by wszyscy mogli usłyszeć:
Anioł, jak zawsze!
Pani L. nie mogła tego pani K. wybaczyć. Nazwała ją następnego dnia „podłym babskiem” i oświadczyła, że nie zamierza nigdy więcej jej się kłaniać. Dziś miały obie pojawić się w kawiarni „Pod Fontanną”, a złota młodzież getta ciekawa oczekiwała w napięciu, jak to będzie z tym powitaniem.
Pierwsza część koncertu dobiegła już końca i wyszliśmy z Goldfederem na ulicę, by wypalić w spokoju papierosa. Występowaliśmy razem już przez cały rok i bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Dziś nie ma już i jego, choć miał pozornie większe szansę na przeżycie niż ja! Był zarówno wybitnym pianistą, jak też i prawnikiem. Ukończył konserwatorium i prawo, jednakże był nadmiernie wymagający w stosunku do siebie i doszedł do wniosku, że nie uda mu się zostać pianistą najwyższej klasy, więc podjął pracę jako adwokat, by później, w czasie wojny, znów być pianistą.
Był, dzięki swej inteligencji, swemu osobistemu urokowi i wytworności, niezwykle popularny i lubiany w przedwojennej Warszawie. Udało mu się później uciec z getta i przeżyć dwa lata u pisarza Gabriela Karskiego, który go u siebie ukrył. Na tydzień przed wkroczeniem armii radzieckiej został zastrzelony przez Niemców w maleńkim miasteczku w pobliżu zniszczonej Warszawy.
Paliliśmy papierosy, gawędziliśmy i czuliśmy się z każdym następnym oddechem mniej zmęczeni. Dzień był tak piękny! Słońce zniknęło już za domami i tylko od dachów i okien wyższych pięter odbijał się blask purpury. Intensywny błękit nieba stygnął w wyblakły błękit porysowany kreskami jaskółczych lotów. Tłum na ulicach przerzedzał się i sprawiał wrażenie mniej brudnego i nieszczęśliwego, gdy poruszał się zatopiony w różowopurowym i złotawym blasku tego wieczoru.
W pewnym momencie wypatrzyliśmy Kramsztyka, który szedł w naszym kierunku. Ucieszyliśmy się obaj. Chcieliśmy wprowadzić go jakoś na drugą część koncertu: obiecał namalować mój portret i chciałem z nim jeszcze na ten temat porozmawiać. Nie dał się nam jednak namówić. Był przygaszony i ogarnięty najczarniejszymi myślami. Przed chwilą dowiedział się ze sprawdzonego źródła, że nie uda się tym razem uniknąć czekającego nas wysiedlenia z getta: po drugiej stronie muru podjęło służbę i przygotowywało się już do akcji niemieckie „Yernichtungskommando” (Oddział Zagłady).