39390.fb2
Ewa nawet nie zauważyła, kiedy Adam wyjechał. Dostosowała się do rytmu życia Myszki i zaakceptowała go. Szła do kuchni robić śniadanie w porze, w której inni jadali wczesny obiad. Adam był wówczas w firmie. Już przed narodzinami Myszki jego dzień pracy wydłużył się do kilkunastu godzin, co wówczas Ewa przyjęła ze zrozumieniem: zarabiał na budowę i urządzenie ich wspólnego domu. Zarabiał też na ubezpieczenie dziecka i nie zaniedbał podpisać papierów już na trzeci dzień po urodzeniu córki, gdy ich dziecko pojawiło się w świecie ubezpieczeń i polis na życie.
Polisa miała zagwarantować pieniądze na przyszłe studia dziewczynki, na studia w najbardziej renomowanym uniwersytecie Europy. A może w USA? Czemu nie Harvard lub Yale?
– Nawet gdyby moje interesy miały iść źle lub gdyby mnie nagle zabrakło, wtedy polisa da naszemu dziecku gwarancję dobrego życia – tłumaczył Ewie, która nie protestowała, nie wytykała mu przesady, gdyż jeszcze wtedy zdawało się jej, że zna i rozumie wszystkie jego obsesje, lęki, zalety i wady. I nocne strachy. A wśród nich ten najgorszy ze wszystkich: że dziecko może zostać osierocone.
Gdy Adam miał pięć lat, jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Gdy dorósł – pod czujnym okiem babci – nauczył się przewidywać wszystko, łącznie (a może przede wszystkim?) z najgorszymi możliwościami, które Ewie wydawały się odległe, nierealne, a jemu prawdopodobne. Wypadek, nagła śmierć, ruina majątkowa… Nie przewidział tylko narodzin ułomnego dziecka.
Ewa domyślała się, że w jego starannie zaplanowanym życiu, w którym rozpatrywał z góry dziesiątki wariantów i nigdy nic go nie zaskakiwało, narodziny Myszki były tożsame z narodzinami chaosu; z czymś na kształt pojawienia się tornada w strefie geograficznej, w której nie było ono znane. Myszka to był “czynnik X”, który burzy wszystko, co było uporządkowane. Myszka była “Obcym” z filmu o kosmitach.
Ewa, ku swemu zdumieniu, rozumiała Adama. Jej rozsypało się tylko życie, jemu rozsypał się świat. Musiał sobie z tym radzić sam, a ona nie wiedziała, jak to zrobi.
Gdy spotykali się w swym dużym domu – niezwykle rzadko – zamieniali kilka zdawkowych słów lub milczeli. Ewa pytała obojętnie, czy w firmie wszystko w porządku. On równie obojętnie przytakiwał i rewanżował się pytaniem, czy niczego jej nie brakuje. Pieniędzy? Może coś trzeba przywieźć z miasta? Czy w domu wszystko funkcjonuje? Nie jest potrzebny hydraulik? Elektryk? Może należy zamówić kogoś, by przyciął trawę?
Oboje omijali w tej quasi-rozmowie osobę Myszki, choć ta przez wiele lat raczkowała u ich stóp.
“Mógłby spytać, dlaczego to robi dopiero w wieku czterech lat”, myślała Ewa i była skłonna podzielić się z nim wiedzą, którą nabyła z podręczników. Ale on tej wiedzy nie potrzebował. A ona nie wiedziała, że dochodził do niej tak samo jak ona.
Gdy Myszka, mając pięć lat, zaczęła stawać na nogi – trzymając się mebli lub łapiąc silną rączką za uchwyt szuflady, która wysuwała się i z hukiem spadała na podłogę – Adam wymijał ją jak sprawny, wygimnastykowany sportowiec. Potrafił odsunąć się tak szybko i płynnie, że nie dotknął jej choćby mimochodem. Pewnego wieczoru Myszka rozbiła sobie nos, gdyż jej wyciągnięta rączka trafiła w pustkę, zamiast chwycić jego nogę, która przed sekundą była tuż obok. Gdy Ewa tuliła córkę i przykładała lód, by zatamować krwotok, Adama już nie było w kuchni.
Odtąd ich spotkania stały się jeszcze rzadsze. Jakby Adam wystraszył się, że dziecko nie wyczuje tego, że on go nie chce. Nie chce jego widoku, dotyku, nie chce słyszeć brzmienia jego głosu. Czasem, leżąc w salonie na kanapie – tej niegdyś w kolorze herbacianej róży, dziś poplamionej kawą, sosami, winem i brudnymi rączkami Myszki – Ewa widziała cień Adama przesuwający się błyskawicznie przez hol. Zmierzał do gabinetu, który stał się jego twierdzą, lub szedł do wyjściowych drzwi. Powoli przestała zwracać uwagę na to, czy mówi “dzień dobry” i “do widzenia”; prawdopodobnie mówił, był przecież dobrze wychowany, ale głośno puszczone radio lub telewizor zagłuszały jego głos. Radio zagłuszało też posapywanie Myszki, która bawiąc się, wydawała nieartykułowane dźwięki. Niekiedy rozczulały one Ewę, a czasem doprowadzały do pasji (Ewa już wiedziała, że ceną za nieodrzucenie Myszki są niekontrolowane wybuchy uczucia do córki – miłości lub gniewu).
Co tydzień na blacie stołu w kuchni leżały pieniądze. Kładł je tam Adam, zawsze w ilości przekraczającej ich potrzeby. Zatem gdy w kolejnym tygodniu, w określonym dniu pieniądze nie pojawiły się, Ewa przez chwilę była zdziwiona. Nazajutrz zepsuł się kran w łazience – oczywiście zepsuła go Myszka – i Ewa nadaremnie przeszukiwała stare kalendarze z telefonami. Figurował tam wprawdzie hydraulik, lecz dawno zmienił adres. Książka telefoniczna zdematerializowała się tak, jak zawsze znikają potrzebne przedmioty. Być może zamknął ją u siebie Adam. A woda z kranu ciekła coraz bardziej.
Ewa, zdeterminowana, zatelefonowała do firmy męża. Nie przedstawiła się, a równocześnie nie pomyślała, że po paru latach sekretarka mogła się zmienić lub zapomnieć jej głos.
– Prezes wyjechał w sprawach prywatnych. Wziął kilka dni urlopu. Czy coś przekazać? Pani była umówiona? – pytał melodyjny, bezosobowy alt.
“Skąd wezmę hydraulika?”, pomyślała bezradnie. “A więc Adam jest prezesem”, to była jej druga myśl.
Zawsze chciał być prezesem w tej swojej firmie, założonej wspólnie z kolegami, która od początku świetnie prosperowała, a po fuzji z inną, zachodnią, była wręcz modelowym przedsiębiorstwem.
“Wyjechał? Ciekawe, gdzie i z kim?”, to było jej trzecie stwierdzenie, równie obojętne jak drugie. Teraz najważniejszy był hydraulik.
Książka telefoniczna znalazła się w kuchni; oczywiście leżała w najbardziej widocznym miejscu, na kredensie. Gdy Ewa przewracała kartki, pomyślała przelotnie, że gdyby Myszka była inna, mogliby wyjeżdżać we troje. A ponieważ Adam lubił mieć wszystko to, co najlepsze (“uraz po ubogim dzieciństwie”, pomyślała), więc zapewne jeździliby na Karaiby, na Bali, Hawaje, Seszele, do Afryki.
“Może jest w Afryce i ogląda różowe flamingi”, pomyślała obojętnie.
Różowe flamingi oglądały kilka dni temu z Myszką w telewizorze. Nagle zapomniała o hydrauliku i przypomniała sobie różowe piórko znalezione na strychu. Powinno być w kuchni. Tam gdzie książka telefoniczna. Ale znikło. I na pewno nie było różowe.
Adam znajdował się blisko. Niecałe trzydzieści pięć kilometrów od domu. Zatrzymał auto i rozłożył mapę. Adres znał na pamięć, przecież co miesiąc wysyłał tu niemałą kwotę pieniędzy. Właściwie nie on – sekretarka. Osobiście nigdy tu nie był.
Okolica była spokojna, krajobraz nie porywał urodą, ale nie raził poczucia estetyki. Dom stał wśród drzew, w niewielkim parku. Przebywała tu babcia Adama. Wykupił miejsce, hojnie płacąc za komfortowe warunki bytowania, które gwarantowała nazwa pensjonatu: “Piękna Jesień”. Kiedy to było?
“Właśnie, kiedy to było?”, zamyślił się, lecz nie umiał sobie przypomnieć. “Trzy lata temu? A może pięć?” – gotów był przyjąć taki okres, lecz racjonalna strona jego umysłu zaprotestowała: “Oddałeś ją tu, gdy zacząłeś budować dom”.
Zatem dziewięć. Dziewięć lat temu…?! Jego dłonie odruchowo zmięły mapę, ale zaraz rozprostował ją na nowo, złożył starannie i schował w skrytce.
“Dziewięć lat i ani razu jej nie odwiedziłem?”, zdziwił się szczerze.
Oddali tu babcię po wspólnie podjętej decyzji. On zaczął budować dom. Firma i budowa pochłaniały go bez reszty. Ewa pracowała dla zagranicznego koncernu i miała szansę na awans. Po wcześniejszych przeżyciach z własną babcią z alzheimerem reagowała nerwowo na zachowanie staruszki. Wszystko wydawało się jej pierwszym symptomem tej strasznej choroby. Choć nie miała czasu, chciała wyprowadzać babcię na spacer i przyprowadzać do domu (jej własna babcia wielokrotnie się gubiła). Bała się zostawić starszej pani klucze, telefonowała po kilkanaście razy na dobę, pytając, czy gaz jest na pewno wyłączony.
Pewnego dnia, gdy Adam ustalał z projektantem szczegóły wyposażenia domu, a Ewa podejmowała z szefem delegację japońską, babcia rzeczywiście zostawiła otwarty gaz. Wybuch zniszczył część kuchni w ich starym mieszkaniu, staruszka zaś odniosła niewielkie obrażenia, dzięki temu, że w tym czasie rozmawiała z sąsiadką na korytarzu.
– To bez sensu – powiedział wtedy Adam. – Ty stracisz pracę, ja włożę pieniądze w dom i nie dopilnuję, żeby był taki, jak sobie wymarzyłem. Wszystko dlatego, że babcia musi mieć stałą opiekę! A przecież są komfortowe instytucje, prawie jak sanatoria, w których będzie jej po prostu bezpieczniej.
– Wyślemy ją tam na czas budowy domu – zgodziła się Ewa.
Babcia, raz mniej, raz bardziej sprawna umysłowo, też się zgodziła.
– W nowym domu będzie na ciebie czekał twój pokój – obiecał Adam.
To Ewa odwiozła babcię. I to Ewa odwiedziła ją jeszcze dwa, a może trzy razy. I dlatego on sam nie umiał teraz tu trafić. To także Ewa spytała, kiedy ją wezmą z powrotem, a on odparł, że jest na to czas; że fachowa opieka na pewno dobrze robi staruszce. I ten spokój, i park dokoła, o którym opowiadała Ewa, regularne posiłki według stosownej diety, i towarzystwo w jej wieku… Adam nawet zażartował, że może babcia wyjdzie drugi raz za mąż za jakiegoś pensjonariusza?
A potem, razem z najwyższej klasy fachowcami, pilnowali wykończenia wymarzonego domu. Gdy przekroczyli jego próg (Adam wniósł Ewę na rękach, jakby po raz drugi brali ślub), ich wejściu towarzyszyło delikatne, melodyjne trzepotanie wiatrowych dzwoneczków. Rozwiesili je wszędzie, wierząc, że dają szczęście; że ich harmonijne, łagodne brzmienie zapewni im poczucie harmonii.
Planując ostateczny rozkład wnętrz, zapomnieli jednak o pokoju dla babci, za to zaczęli mówić o pokoju dziecinnym. A potem przyszła na świat Myszka.
“To przez Myszkę babcia przebywa tu już dziewięć lat”, pomyślał Adam mściwie. “Przez Myszkę o niej zapomniałem”.
Jadąc przez to nieznane miasteczko, Adam zapytał o drogę i stał teraz przed bramą wjazdową do parku, nie mając odwagi ruszyć dalej.
“Dziewięć lat…”, myślał, nie rozumiejąc, jak mogło ich tyle minąć, a on tego nawet nie zauważył. “Może nie kochałem jej dostatecznie?”, przemknęło mu przez głowę, pamięć zaś wydobywała krótkie, urwane obrazki z dzieciństwa, lat szkolnych i z młodości.
Tak, nie lubił babci, i gdy zostali sami, we dwoje, modlił się, żeby Bóg zabrał ją, a zwrócił mu rodziców. Ich śmierć wydawała się tak straszliwą niesprawiedliwością! Przecież ona była stara, a oni młodzi i piękni. Takimi ich zapamiętał, jeśli pięciolatek może coś pamiętać. Był przekonany, że wręcz drobiazgowo umiałby odtworzyć tamten straszny dzień, w którym rodzice wsiedli do samochodu, razem z dużym psem – i żadne z nich nie wróciło. Ani mama, ani ojciec, ani pies.
“Brązowy… Pies był brązowy. Chyba kudłaty? W każdym razie spory”, wydobywał z pamięci szczegóły.
Początkowo nienawidził więc babci za to, że to ona żyła, a nie oni. Potem za to, że zmuszała go do nauki, a on nie lubił szkoły. W szkole zawsze pytano o rodziców, o to, co robią i jacy są.
– Fajowych masz starych?
– Nie mam starych – odpowiadał i tak często zmieniał szkoły, aż zrozumiał, że lepsza jest ta, w której nikt nie pyta, bo wszyscy już wiedzą – od takiej, w której trzeba opowiadać wszystko na nowo. Ale szkoły nadal nie lubił i maturę zdał tylko cudem.
Przed jego oczami, jak film, rozwinęła się taśma pamięci: on, już osiemnastoletni, wyrośnięty nad wiek, stoi przed babcią z zaciśniętymi pięściami i krzyczy:
– Załatwiłaś to! Znowu wzięłaś ich na moje sieroctwo, tak?!
Babcia udaje, że szuka czegoś w szufladzie, i nic nie mówi.
“Jak właściwie brała nauczycieli na moje sieroctwo?”, zamyślił się. Niewątpliwie robiła to, przecież uczył się fatalnie. Zawsze gdy wydawało się, że już, już zostanie usunięty ze szkoły lub że zatrzymają go w tej samej klasie na drugi rok (raz tak się zdarzyło), starsza pani wkładała swój najlepszy czarny płaszcz i czarny kapelusz – których nie lubił, bo wciąż przypominały, że od kilkunastu lat jest w żałobie po jedynej córce, jego matce – i szła do szkoły na jakąś tajemniczą rozmowę. Dostawał potem marną trójczynę i przechodził z klasy do klasy. Na maturze matematyk podpowiedział mu brakujący wynik, a polonistka naprowadziła go na ideę wypracowania.
– Przepchałaś mnie z klasy do klasy i przez maturę, mnie, sierotę bez ojca i matki, tak? – szydził z niej, gdy starannie chowała jego końcowe świadectwo.
Więc nienawidził jej wtedy za to, że uniemożliwiła mu bunt. Bunt przeciw wszystkiemu, ze szkołą włącznie. A potem przez trzy lata demonstracyjnie nic nie robił. Za wyciągane od niej pieniądze włóczył się po kawiarniach. Przystał do grupy hippisów i za kradzione z domu drobiazgi kupował narkotyki. Nigdy nie wpadł w narkomanię. “Byłem na to za wygodny i zbyt tchórzliwy, czy wręcz przeciwnie: za rozsądny i za mądry na swój wiek…?”, zastanawiał się teraz, aby dojść do wniosku, że ani jedno, ani drugie. To ona, ta szczupła, elegancka staruszka, niższa od niego o głowę, nie dopuściła do tego, by całkiem się wykoleił. Raz nawet uderzyła go w twarz, oddał jej. Przewróciła się. Złamała rękę. I gdy ostentacyjnie chodziła z gipsem, nie mówiąc ani słowa, tylko patrząc na niego, właśnie wówczas złożył papiery na studia, udając, że nie widzi jej satysfakcji.
Teraz bał się wjechać autem do parku, odnaleźć ten dom, a w nim tę starą kobietę.
“Może już nie żyje?”, uczepił się kurczowo tej myśli, lecz zaraz pojął, że przecież by go powiadomili. Regulował co miesiąc rachunki za jej pobyt. Dostawał potwierdzenia na piśmie. Myśl o jej śmierci była ratunkiem przed koniecznością stanięcia z nią twarzą w twarz. Bo co jej powie? Dlaczego nie było go tyle lat?
“Dlaczego nie byłem u niej tyle lat? Nie wiem… No, ale w końcu jestem. I wezmę ją z powrotem do domu”, pomyślał, by już w następnej sekundzie uprzytomnić sobie, że tego domu, do którego obiecywał ją wziąć, dawno nie ma.
“Nie zwalę staruszki Ewie na głowę, żeby miała na karku już dwie… dwie niedorozwinięte”, stwierdził trzeźwo i dopiero wtedy zastanowił się, czy w ogóle był sens, żeby tu przyjeżdżać.
Jechał, żeby ją spytać, czy w ich rodzinie były przypadki umysłowego niedorozwoju. Lub jakiekolwiek ślady innych chorób nerwowych czy psychicznych. Jechał upewnić się, że jest czysty.
“Ona po prostu nie będzie tego pamiętać. Tak jak dziewięć lat temu nie pamiętała, że trzeba wyłączyć gaz, a moją żonę nazywała raz Ewą, innym razem Marysią. Imieniem mojej matki… A do mnie mówiła Adam, to znowu Janek. Ciekaw jestem, czy imię Jan pasowało do mojego ojca?”, zastanowił się, by zaraz sobie odpowiedzieć: “Imiona zawsze pasują do zmarłych, bo już nie można tego sprawdzić”.
“Matka”, “ojciec”… Ominęło go nazywanie ich “mamusią” i “tatusiem”. Nie pamiętał, czy tak do nich mówił. Coś ścisnęło go w gardle, ale opanował się. Wjechał samochodem przez otwartą bramę.
– Czy coś się stało? – spytała niepewnie elegancka recepcjonistka (bardziej kojarząca się z sanatorium niż z domem spokojnej starości), gdy podał swoje nazwisko, a potem babci.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przecież to on powinien spytać, czy nic się nie stało tej osiemdziesięciojednoletniej staruszce; czy nie jest chora; czy w ogóle jest sprawna. Potem zrozumiał, że to jego pierwsza wizyta, co kobieta musiała stwierdzić w grubej księdze pacjentów, gdyż uważnie ją przeglądała. I właśnie to wprawiło ją w stan zdziwienia i niepewności.
“Po co tu przyjechałeś?”, pytało jej chłodne spojrzenie. “Chcesz się dowiedzieć, ile ona jeszcze pożyje? Jak długo będziesz musiał płacić? A może interesuje cię spadek?”
– Jestem bardzo zadowolony z formy opieki nad babcią… Byłem za granicą. Cieszę się, że nie musiałem martwić się o staruszkę – oświadczył po krótkotrwałym namyśle.
– To ośrodek na wysokim poziomie – odparła recepcjonistka tak, jakby chciała go przekonać, by nadal trzymał tu babcię. Jakby myślała, że przyjechał, bo może ma inny pomysł, co z nią zrobić.
– W jakim ona jest stanie? – spytał rzeczowo, bo nagle stwierdził, że nie ma żadnego powodu, by się usprawiedliwiać przed tą kobietą. Za dużo im płaci, by się tłumaczyć. Zarabiają na nim za dobrze, aby rościć sobie prawo do oceniania go.
– Wszyscy nasi pacjenci są w bardzo dobrym stanie – odparła z naciskiem kobieta.
– Domyślam się. Pytam, czy da się z nią rozmawiać. Czy rozumie, co się do niej mówi. Czy rozpoznaje… – i tu urwał, ale ona zręcznie mu podpowiedziała:
– …personel? Tak. Rozpoznaje. Tylko niekiedy nas myli – uśmiechnęła się i dorzuciła przymilnie: – Słodka staruszka…
“Wszystkie są słodkie za takie pieniądze”, pomyślał ze złością, a zarazem z ulgą. Babcia nigdy nie była słodką staruszką. Więc jeśli nią teraz jest, to musi być bardzo stara. Tak stara, iż może już nie pamiętać jego obietnicy, że zabierze ją stąd.
Szedł za pielęgniarką jasnym korytarzem z kolorowym chodnikiem i wesołymi obrazkami na ścianach. Wszystko było tu niezwykle wesołe. Jak dla dzieci.
A jednak zanim nacisnął klamkę wskazanego pokoju, serce zatrzepotało w nim jak wróbel uwięziony w gęstym żywopłocie. Widział raz takiego szarego, małego ptaszka i pomógł mu odlecieć, rozchylając gęste, kłujące gałązki. Uświadomił sobie, że boi się stanąć z babcią twarzą w twarz, tak jak wtedy, gdy miał kilkanaście lat, wagarował, palił, zawalał szkołę.
Starsza paiti siedziała nieruchomo w fotelu przy oknie. Patrzyła przez nie i gdy usłyszała skrzypnięcie drzwi, odwróciła się. Ale nim się odwróciła, rozpoznał te wyprostowane plecy. Zawsze tak się nosiła: biednie ubrana i pełna godności. A teraz patrzyła na niego. Najpierw wydało mu się, że gwałtownie rozszerzyła oczy, potem przypomniał sobie, że przecież miała właśnie takie: dziecięco okrągłe, jakby zdziwione. Ruszył ku niej, zastanawiając się, co ma zrobić: objąć ją? Nigdy tego nie robił. Położyć głowę na jej kolanach i rozpłakać się?
“Dlaczego nigdy tego nie robiłem? Dlaczego nie przytulałem się do niej, skoro poza nią nie miałem nikogo? Dlaczego jej nigdy nie objąłem? Jest jedyną osobą, której mógłbym teraz wyznać, jak bardzo cierpię”, pomyślał.
– Babciu… – odezwał się niepewnie, stojąc sztywno, w odległości dwóch metrów od jej fotela. Wciąż patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Czy ja pana znam?
Jej głos był drżący, ale nadal pobrzmiewał w nim ton niegdysiejszej stanowczości. I elegancji, którą w sobie miała, a którą bezwiednie od niej przejął. Bieda, w którą popadli, zaczęła się po śmierci rodziców. Umiała z nią żyć tak, jakby przynależała do wyższej warstwy społecznej. Całymi tygodniami jedli do chleba najtańszy ser, ale ona pouczała go, by nie trzymał kromki oburącz, i kroiła ją na malutkie, eleganckie kanapeczki. “Trzymała szpan”, pomyślał. “I nauczyła mnie, jak go trzymać”.
– Babciu, to ja… Adam.
Staruszka uśmiechnęła się i gdy on już, już chciał odwzajemnić uśmiech, usłyszał jej grzeczne, ale stanowcze stwierdzenie:
– Pan nie jest Adamem. Adam nie żyje. Na chwilę przestał oddychać i dopiero niedotleniony mózg podpowiedział mu, że musi zaczerpnąć powietrza.
– Przecież tu stoję! – żachnął się, a ona powtórzyła:
– Adam nie żyje od czterdziestu lat.
– Babciu… – zaczął jeszcze raz, a ona przerwała z tą samą, dobrze znaną mu wyższością:
– Nie jestem pana babcią. I nie lubię, gdy ktoś obcy tak do mnie mówi. Nawet pielęgniarkom na to nie pozwalam, choć uwielbiają mówić w ten sposób do pacjentów. Myślą, że to nam sprawia przyjemność.
– Jestem babci wnukiem, Adamem – powiedział wolno i z naciskiem. – To prawda, że nie było mnie tu pięć lat – skłamał odruchowo, ale pod wpływem jej wzroku natychmiast się poprawił: – dziewięć (“Już nie muszę się jej bać”, uświadomił sobie), więc mogłem się zmienić i pewnie mnie nie pamiętasz, ale…
Przerwała mu chłodno i z tą samą stanowczością:
– Owszem, miałam dwóch wnuków, Adama i Jana, ale ten pierwszy zginął, gdy był dzieckiem, a drugi wyjechał za granicę i nie wrócił. Proszę nie wywoływać duchów. I nie denerwować mnie. Proszę wyjść. Nie znam pana.
Przez chwilę stał, zastanawiając się, co zrobić, a potem odwrócił się i wyszedł – gdyż nagle zdał sobie sprawę, że pielęgniarka tragicznie się pomyliła. To nie był ten pokój. To nie była ta staruszka. Nie widział, babci od dziewięciu lat i wziął za nią obcą kobietę. W dodatku ją zirytował. I pośrednio się przyznał, że jej nie pamięta. Tak, ta kobieta była do niej podobna, lecz przecież nie do tego stopnia. Babcia była szczupła, ale tęższa. I wyższa. A w fotelu siedziała drobna i chuda starsza pani. I miała chyba mniej niż osiemdziesiąt lat.
– Pielęgniarka zaprowadziła mnie do niewłaściwego pokoju – oświadczył w recepcji.
– Niemożliwe – odparła kobieta. – Zaraz sprawdzimy.
Ostry dzwonek ponownie przywołał pielęgniarkę.
– To pan się myli – powiedziała z wyraźnie zaakcentowaną pewnością. – Nasi pacjenci od lat mieszkają w tych samych pokojach. Był pan w pokoju, który od początku należy do pana babci. Nasi pacjenci noszą te same numery co pokoje, właśnie dlatego, aby ich nie pomylić.
– Proszę jeszcze raz sprawdzić nazwisko – zażądał. Kobieta z recepcji rozłożyła grubą książkę.
– Numer pokoju i nazwisko są zgodne.
– Babcia mogła zamienić z kimś swój pokój – oświadczył spokojnie, choć był coraz bardziej zdenerwowany.
– Nie mogła. Musielibyśmy o tym wiedzieć – odparła kobieta.
– Ale osoba, do której pani mnie zaprowadziła, w ogóle mnie nie poznaje! – zawołał gniewnie.
Obie kobiety spojrzały na niego uważnie, jedna badawczo, druga z widoczną ironią. To pielęgniarka odezwała się pierwsza:
– A kiedy był pan u niej ostatnio?
Zacisnął zęby. Nie zamierzał się przed nikim tłumaczyć, a już zwłaszcza przed kimś obcym, komu w dodatku płacił niemałe pieniądze.
– Staruszka, do której mnie pani zaprowadziła, miała dwóch wnuków. Moja babcia miała tylko mnie. W przypadku tej obcej pani jeden wnuk nie żyje, drugi wyjechał za granicę. Ja, jak pani widzi, stoję tu cały i zdrowy, a za granicę jeżdżę na krótko.
Kobieta wpatrywała się w milczeniu to we wpis w książce, to w Adama.
– Tu jest napisane, że pana babcię przywiozła krewna, a nie pan. Pani Ewa…?
– Moja żona – przerwał.
– Zatem to ona była ostatnią osobą, która widziała starszą panią. I odwiedziła ją kilka razy. Parę lat temu, ale zawsze… Pana tu nigdy nie było, a starzy ludzie szybko zapominają. Lepiej, by przyjechała tu pana żona. Myślę, że ona rozpozna babcię.
– A te opowieści o dwóch wnukach… To pani nie dziwi? – zaczął Adam agresywnie, ale kobieta przerwała mu, tym razem już z nie skrywanym chłodem:
– Nic mnie nie dziwi w przypadku mieszkańców tego domu. Wielu z nich cierpi na sklerotyczne zmiany. Inni czują się osamotnieni i porzuceni, więc zmyślają powody, dla których rodzina ich nie odwiedza. Jeszcze inni potrafią sobie stworzyć urojoną rodzinę. Wtedy jest im lżej.
Adam zamilkł. Z trudem wykrztusił z siebie słowa obojętnego pożegnania. Miał ochotę zwyzywać recepcjonistkę, ale opanował się. Dotarło do niego, że byłaby to agresja, zwrócona bardziej ku sobie niż ku niej.
Wsiadał do auta, myśląc o tym, że powinien tu przywieźć Ewę. Nie chciał jednak z nią o tym rozmawiać. Nie chciał też odrywać jej od córki, z którą spędzała każdą chwilę (“jak niewolnica”, pomyślał), a nie mógł – i nie chciał – przywozić ich tu obu: Ewy z Myszką.
“Te kobiety doszłyby do wniosku, że cała nasza rodzina jest niedorozwinięta”, pomyślał z gorzką ironią. “Ja, bo nie rozpoznaję babci, babcia, bo mnie nie pamięta, a ja i Ewa dlatego, bo spłodziliśmy nienormalne dziecko. Mamy to w genach…”
Nagle zapragnął pojechać do tamtego szpitala, do którego po wypadku zawieziono jego rodziców, tylko po to, by stwierdzić, że nie żyją. To babcia nie zabrała go tam z sobą, choć długo się przy tym upierał. A gdy wydoroślał, nie chciał oglądać tego miejsca i nigdy tam nie był, ale wciąż pamiętał nazwę miejscowości.
“Może zrobiono im sekcję? Pobrano próbki krwi?”, pomyślał teraz. “Może jest jakiś ślad w szpitalnych dokumentach, nawet jeśli minęło tyle lat?” Któreś z nich zginęło na miejscu, ale drugie, jak mówiła babcia, jeszcze żyło jakiś czas. Jak długo? Dzień? Dwa? Może lekarz zrobił notatkę z rozmowy. Przed operacjami, przed podawaniem leków lekarze pytają o przebyte choroby.
Odczuwał nieprzepartą potrzebę uzyskania pewności, że to geny Ewy są winne narodzinom Myszki.
“I wtedy wezmę rozwód”, postanowił. “Bo chcę mieć syna. Normalne dziecko. Przecież po to pracuję, po to osiągam sukcesy. Tylko po to, żeby to wszystko komuś zostawić…”
Geny Ewy są winne. Tak. Przyjechał do tego domu, aby się o tym przekonać. Tylko o tym chciał rozmawiać z tą obcą kobietą, która kiedyś, być może, była jego babcią, a teraz roi sobie coś w głowie i nie chce go pamiętać.
Nie to jednak było teraz ważne. Już wiedział, co go uwierało – niemożność podjęcia decyzji. Lecz właśnie ją podjął. I poczuł ulgę. Przecież to było jasne: rozwiedzie się, ale wcześniej udowodni swoją genetyczną czystość.
“Dlaczego urodziłem się w XX wieku? Gżeniu nie przyszedłem na świat teraz, na początku XXI wieku, gdy człowiek już panuje nad genetyką! Gdy wkrótce nie człowiek będzie zależny od genów, ale one od niego!”, myślał sfrustrowany. “Już za pięć albo dziesięć lat każdy mężczyzna, zanim się ożeni, sprawdzi genom kandydatki na żonę. Zanim spłodzi dziecko, upewni się, jakie ono będzie, lub wręcz wpłynie na jego wygląd, umysłowy rozwój, na charakter. Wykluczy się tragedie, niedobrane związki, upośledzone dzieci…”
Wsiadł do samochodu i z nadmierną prędkością ruszył prosto do miejscowości zaznaczonej na mapie małym punkcikiem, w której zakończyło się życie jego rodziców. Kiedyś, gdy był dzieckiem, całymi godzinami wpatrywał się w ten czarny punkcik. Niewiele większy od kropki. To nie było miasto czy miasteczko, ale najwyżej mieścina.
“Swoją drogą, co oni tam robili?”, zamyślił się, nie po raz pierwszy. “To niemal drugi koniec kraju… Czego tam szukali? W dodatku z psem… Jechali na wakacje, a mnie podrzucili babci? Może byłem nie chcianym dzieckiem i nic o tym nie wiem?”
“Nie chcianym, jak moja córka…”?, zaświtała mu w głowie niespokojna myśl, ale zaraz ją odrzucił. Pamiętał, że go kochali. Tego się nie zapomina. “Nie zapomina się też odrzucenia”, usłyszał podszept, ale zaraz skoncentrował się na prowadzeniu auta.
Przenocował w nędznym hoteliku gdzieś po drodze. W nocy śniła mu się Myszka. Tańczyła. Naprawdę tańczyła. Lekko, zwiewnie, pięknie. Tańczyła w wielkim, rozsłonecznionym sadzie. A tańcząc, wołała:
– Tato! Tatusiu! Patrz!
Ten krzyk go obudził. Nie spał już do rana, przewracając się na twardym hotelowym łóżku, spocony, zły, zdecydowany.
Po wydarzeniach w supermarkecie Ewa po raz pierwszy zatelefonowała do Anny. Przez osiem lat utrzymywały ze sobą kontakt sporadyczny i oficjalny. To Anna telefonowała co jakiś czas, na początku miesiąca, a potem coraz rzadziej, pytając, co słychać.
– W porządku – mówiła sucho Ewa.
Kobieta wyczuwała jej niechęć i po kilku zdawkowych pytaniach odkładała słuchawkę. Ewa podejrzewała Annę, że pobiera honoraria z jakiejś instytucji opiekuńczej i dlatego interesuje się dziećmi z zespołem Downa.
“Przekonywanie matek do własnych dzieci to też jakiś fach, choć niełatwy. Trudno, by robiła to za darmo”, myślała z gorzkim uśmiechem.
Nigdy nie rozstrzygnęła, czy wtedy, osiem lat temu, wróciła do domu z Myszką wskutek rozmowy z Anną, czy z własnego wyboru.
Nie, to nie był wybór. Wybór to świadoma decyzja, a ona ani wtedy, ani dziś nie umiała racjonalnie jej uzasadnić. Wiedziała tylko, że była to decyzja nagła, i gdy ją już podjęła, postanowiła sprostać jej za wszelką cenę. Nie wiedziała, że ta cena będzie aż tak wysoka.
“Gdybym wiedziała, czy wzięłabym Myszkę?”, zadała sobie w duchu pytanie, ale nie znalazła odpowiedzi.
A teraz zapragnęła, żeby Anna przyszła i zobaczyła Myszkę. I żeby znalazła jakieś słowa, lub choćby jedno, jedyne słowo, które da jej siłę, by wytrwać.
– Będę za godzinę – powiedziała tamta tak szybko, jakby obawiała się, że Ewa się rozmyśli.
Już na początku wizyty doszło między nimi do starcia. Anna przyniosła pudło czekoladek, które Myszka natychmiast otworzyła i zaczęła jeść, pakując garściami do buzi i obśliniając wszystkie po kolei.
– Chowam przed nią słodycze. Nie widzisz, że jest za gruba? – spytała Ewa agresywnie. Nie mogła wydrzeć Myszce prezentu, gdyż wiedziała, że reakcja dziewczynki będzie gwałtowna i histeryczna. Jedynym sposobem na to, aby Myszka nie przejadała się, było chowanie tego, co szczególnie lubiła. Zwłaszcza słodyczy.
– Myślałam, że wiesz o otyłości dzieci z DS – wytknęła Annie jej zachowanie. “Gdyby była tak mądra, jak udaje, toby nie dała Myszce tych czekoladek”, pomyślała ze złością. Nagle uświadomiła sobie, że jest niepotrzebnie agresywna i chorobliwie podejrzliwa. “Czy taka jestem wobec całego świata?”, wystraszyła się.
– Tak, wiem – powiedziała ze skruchą Anna. – Ale czasem myślę, że te dzieci mają tak niewiele przyjemności. Wiem, że to nieprawda. Mają bogaty wewnętrzny świat. Przekarmiamy je wyłącznie z poczucia bezradności, że nie umiemy do tego świata zajrzeć. Koniecznie chcemy coś im z siebie dać, zatem dajemy rzeczy najprostsze. Ja też utuczyłam Elżbietę – zaśmiała się niepewnie.
Obie czuły się nieswojo, choć każda z innego powodu. Anna przyglądała się ukradkiem Myszce i miała poczucie winy. Bez dodatkowych wyjaśnień, gołym okiem było widać, że dziewczynka ma jedną z cięższych postaci DS. A może nawet coś bardziej skomplikowanego? Może powinna się znaleźć w zakładzie? Ewa domyślała się, o czym tamta myśli, i odruchowo miała jej to za złe.
– Pokaż mi jej zdjęcie – powiedziała Ewa i Anna bez słowa sięgnęła do torebki. Przez jej twarz przebiegł trudny do ukrycia niepokój.
Ze zdjęcia uśmiechała się do Ewy szesnastoletnia Elżbietka. Oczywiście była za gruba, a czujne oko odróżniało charakterystyczną mongolską fałdę, kartoflowaty nosek i za duży język wsparty w uśmiechu o dolną wargę. A jednak ktoś nie znający objawów syndromu Downa mógł uznać tę prawie dorosłą dziewczynę za osobę normalną, choć o nietypowej urodzie. Myszka była przy niej okazem znacznie gorszej postaci choroby.
– Żałujesz… – szepnęła Anna.
– Nie – pokręciła głową Ewa.
– Nie? – zdziwiła się tamta.
– Nie. To… za trudne, by o tym mówić, ale nie żałuję. Boję się, a to inne uczucie.
Myszka siedziała z kotem na kolanach, starając się z całych sił nie tłamsić go z nadmiaru uczucia. Słuchała rozmowy matki z tą obcą kobietą, z niejasnym przeczuciem, że dotyczy ona jej osoby. Zawsze czuła się wtedy winna, choć nie wiedziała, dlaczego. Czuła się winna, gdy mama rozmawiała z lekarzem, z logopedą, z panią od gimnastyki, z obcymi kobietami w parku. I z tatą. Dopóki kobieta przyglądała się jej ukradkiem, Myszka jej nie lubiła. Nie lubiła obcych, którzy osaczali ją skrywanymi, a przecież badawczymi spojrzeniami. Ale teraz ta kobieta nie ukrywała, że na nią patrzy, więc Myszka obdarowała ją uśmiechem.
– Ten uśmiech… – szepnęła Anna. – Zauważyłaś, że w ich uśmiechu jest porażająca dawka ufności? Większej niż u zwykłych dzieci. Ona nie znika z wiekiem, zobaczysz. Nasila się. Moje jedyne zmartwienie to ufność Elżbiety wobec wszystkich ludzi, choć tak niewielu na tę ufność zasługuje. A czego ty się boisz? Co cię martwi?
– Przyszłość – odparła krótko Ewa.
– Przyszłość – pokiwała głową Anna. – Tak. Rozumiem cię lepiej, niż myślisz.
– Nie – powiedziała Ewa. – Masz drugie dziecko, prawda? Syna? I on kiedyś zaopiekuje się siostrą.
– Nie mam prawa go tym obarczać. Zrujnowałabym mu życie – szepnęła Anna.
– Ale twoja Elżbieta jest prawie bliska normalności! – zawołała Ewa.
– Bliska? – uśmiechnęła się blado Anna. – Sześćdziesiąt punktów w testach na IQ, połowa średniej. Tak, można to nazwać “blisko”. U Myszki pewnie jest…
– Nie robiłam jej testów – przecięła sucho Ewa. – To nic nie da, że dowiem się, ile ma punktów. Trzydzieści? Trzydzieści pięć i pół? Te punkty niewiele mówią o człowieku. I w małym stopniu rzutują na przyszłość.
– Tak – przyznała Anna.
– Jaka będzie między nimi różnica za kilkanaście lat, jeśli twoja Elżbieta nauczy się wyplatać koszyki, a dla Myszki będzie to nieosiągalną sztuką? – spytała brutalnie Ewa. – Skoro brat się nią nie zajmie, to kto?
– Opieka społeczna – szepnęła Anna. – Ale Elżbieta nie nauczyła się wyplatać koszyków. Maluje różne wzory na zabawkach i na szkle. Ma wspaniałą plastyczną wyobraźnię.
– Nie wiem, jaką Myszka ma wyobraźnię – stwierdziła rzeczowo Ewa. – Może dużą. Może jej w ogóle nie ma. Nie znam jej wewnętrznego świata, choć wiem, że istnieje. Nie wiem, co dzieje się w tym świecie. Ale jeśli twój syn nie zajmie się kiedyś twoją córką, to różnica tych dwudziestu lub trzydziestu punktów w testach na IQ niewiele zmieni w jej przyszłości.
– Tak – powiedziała Anna.
Zapadło milczenie^ jakby obie spojrzały w tę samą przyszłość.
Myszka patrzyła na nie uważnie, zaciskając usta. Zawsze zamykała usta, gdy myślała. Mama martwiła się o nią, to było pewne. Mama sądziła, że kiedyś, nie wiadomo kiedy, Myszka zostanie sama. A przecież to nie była prawda…
– Maa… ooog…,,- powiedziała i nie dokończyła zdania. Chciała powiedzieć mamie, że zawsze czeka na nią Ogród, lecz nagle pomyślała, że być może Ogród ma zostać tajemnicą. Nie zastanawiała się nad tym, ale przecież Ogród ukazywał się tylko jej, już-nawet kota nie wpuszczał, i zapewne nie wpuściłby mamy. Może nie należało o nim mówić?
– Coś ci opowiem – zaczęła Anna. – Widziałam kiedyś w telewizji film: Dzieci Gai. Znasz?
Ewa pokręciła głową. W telewizji oglądała wyłącznie seriale i teleturnieje. “Strasznie zgłupiałam”, pomyślała, ale zaraz sama wytłumaczyła się przed sobą: “Od rana do nocy i od nocy do świtu uczestniczę w najbardziej dramatycznym serialu świata i odpowiadam na najtrudniejsze pytania w najtrudniejszym teleturnieju. Potem chcę już tylko odpocząć…”
– Dzieci Gai… – ciągnęła Anna. – To był angielski dokument o ludziach ułomnych. Był tam człowiek z ogromną głową, osadzoną na skarlałym ciele, który całe życie spędza na wózku inwalidzkim. Mężczyzna z wrodzoną łamliwością kości, wtłoczony raz na zawsze w gipsowy gorset, nawet głowę podtrzymywał mu specjalny stelaż. Młoda kobieta, ofiara thalidomidu, pozbawiona od urodzenia rąk i nóg. I ta kobieta powiedziała, iż niewiele różni ją od Wenus z Milo!, że chciałaby, żeby dostrzegli to inni! Pytała, dlaczego brak rąk u Wenus z Milo dowodzi urody, a u niej jest traktowany jako kalectwo? Ta kobieta malowała wspaniałe obrazy, trzymając pędzel w ustach. A kruchy, skarlały człowiek w gipsie wyznał, że przez każdą chwilę swego życia walczy o to, by nic sobie nie złamać i bezpiecznie przetrwać kolejny dzień, że każda, z mozołem wywalczona chwila jest czymś wspaniałym i ciekawym. Mężczyzna na wózku oświadczył, że świat jest fascynujący, że uwielbia jego odkrywanie. Wszyscy, każde z osobna, wyznali, że kochają życie w każdej godzinie, minucie, sekundzie. I nawet dla tej jednej sekundy chcą żyć… Dałaś Myszce osiem lat życia. Może kiedyś, gdy ciebie zabraknie i zamkną ją w zakładzie, nie będzie tkwić tam pusta i samotna. Będzie wypełniona obrazami świata, miłością do ludzi, których znała, pamięcią o tym, jak miękkie i puszyste jest futerko kota i jaki zapach ma kwiat na wiosnę. Będzie miała do czego tęsknić. Tęsknota to także forma życia…
Spojrzały na siebie z nagłym zrozumieniem, a potem obie przeniosły wzrok na Myszkę. Dziewczynka głaskała kota i uśmiechała się do nich ufnie. Nagle wyciągnęła rączkę do Anny i powiedziała, postanawiając powierzyć tej kobiecie swoją tajemnicę:
– Maa oog…
Anna pokiwała głową.
– Wiesz, co ona mówi? – spytała szeptem. Ewa pokręciła głową.
– Czasem mi się wydaje, że wiem, a niekiedy myślę, że ona mówi o wiele więcej, niż przypuszczam, tylko ja lego nie rozumiem. Czy ty zawsze rozumiesz Elżbietę?
Anna pokręciła głową.
– Nie. Elżbietka opowiada mi, że kolory, którymi maluje, śpiewają. I że ona zawsze wie, co którym ma pomalować. Bo ten kolor jej to mówi. Śpiewem. Niekiedy Elżbietka wydaje dziwne dźwięki i wtedy mam wrażenie, że ona śpiewa, choć tego nie słyszę… – Anna urwała, robiąc rękami jakiś dziwny gest, jakby chciała wyjąć coś z wnętrza własnego ciała i pokazać Ewie: – Ona śpiewa w środku, wewnątrz siebie.
– Bo w nich jest coś bardzo dziwnego, właśnie tam, w środku… – szepnęła Ewa. – Żaden podręcznik, żaden lekarz, żaden najwybitniejszy specjalista od DS nie powie mi, co jest we wnętrzu mojej córki. Ale ja i tak wiem: tam jest motyl, którego nigdy nie zobaczę. Czy już rozumiesz, dlaczego nie żałuję swojej decyzji?
Anna kiwnęła głową, ale Ewa dokończyła:
– Pielęgnuję tego motyla, ale to trudne pielęgnować coś, co tylko przeczuwasz, że jest.
– Idź zatem do szpitala i powiedz to obcej kobiecie, która urodzi takie dziecko jak twoje i będzie w szoku. Jesteś jej to winna – powiedziała Anna, lecz Ewa pokręciła głową.
– Nie mogę. Ty możesz, bo pokażesz im zdjęcie Elżbietki i one uwierzą, że można ujść nachalnej ludzkiej ciekawości i zapobiec odrzuceniu ich dziecka przez świat. A ja musiałabym pokazać im Myszkę. Wtedy one uciekną przed swoim dzieckiem i już nigdy nie zechcą go zobaczyć…
Zamilkły. Myszka patrzyła na nie i mruczała coś, co mogłoby przypominać melodię – pod warunkiem, że którakolwiek z nich znałaby Mahlera. Ale obie go nie znały.
– Anno, dobrze mi zrobiła ta rozmowa, ale już idź. Myszka się niecierpliwi… Patrz, zaczyna się kiwać, coś mruczy…
Myszka rzeczywiście kiwała się, gdyż myślała już tylko o tym, że chciałaby szybko zjeść obiad i pójść na strych.
Trwał dzień siódmy.