39390.fb2
Adam miał przed sobą kolejny dzień urlopu. Poprzedni zmarnował w pensjonacie “Piękna Jesień”, rozmawiając z nieznajomą staruszką. Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić, aby wyjaśnić tamto nieporozumienie. Przywiezienie Ewy, by rozpoznała starszą panią, nie wchodziło w grę, a on sam już jej nie pamiętał, dziewięć lat dla dziecka i dla starego człowieka to bardzo dużo. Adam nie umiał i nie mógł rozstrzygnąć, i czy to jest – jak chciały recepcjonistka z pielęgniarką – jego babcia z zaburzeniami pamięci, czy nieznajoma z dwoma wnukami.
Zmarnował cały dzień, a teraz należało dołożyć bezsenną noc, spędzoną w mało komfortowym hotelu w nieznanej miejscowości. Spał źle, nerwowo, klimatyzacja nie działała, a okien nie dało się otworzyć. Ledwo ktoś z hotelowych gości otwierał kurek z wodą, rury kanalizacyjne w całym budynku fałszywie trąbiły, a drzwi szaf skrzypiały niemelodyjnie w dziesiątkach pokojów. Za oknami pokrzykiwali pijacy i ujadały psy. Adam nie spał i zastanawiał się tępo, dlaczego wrzaski pijackie i ujadanie psów są tak podobne pod każdą szerokością geograficzną.
A potem zmarnował kolejne pół dnia. Okazało się, że są dwie miejscowości o tej samej nazwie. Ta właściwa, w której znajdował się szpital, gdzie czterdzieści lat temu stwierdzono zgon jego rodziców, była kilkaset kilometrów dalej, w innym regionie. W tej zaś, do której dotarł po męczącej jeździe, nie było żadnego szpitala. Zatem przez długie lata, jako dziecko, wpatrywał się w niewłaściwy punkt na mapie, głęboko wierząc, że łączy się w ten sposób z rodzicami. Jakimś cudem wydobył z pamięci nazwę województwa, którą przed laty wymieniała babcia, i doszedł do wniosku, że tak jak błądził wtedy palcem po mapie, tak błądzi dziś w swoich poszukiwaniach.
“Nie tylko nie umiem rozpoznać babci, ale nawet śmierć rodziców umiejscowiłem nie tam gdzie trzeba”, pomyślał ze złością, czując, że wszystko się przeciw niemu sprzysięga, nawet mapy i własna pamięć.
Pamiętał, że jako dziecko chciał koniecznie jechać do tej odległej miejscowości, gdzie ojciec i matka wpadli samochodem na drzewo, rosnące na ostrym zakręcie. Babcia nigdy na to nie pozwoliła.
– Po co? To nie przywróci im życia – mówiła wtedy, gdy był dzieckiem, i później, gdy studiował i w zasadzie mógłby sam podjąć decyzję. Nie reagowała na jego pytania, odpowiadała niechętnie, półgębkiem lub wcale. Nie zabrała go ze sobą nie tylko na identyfikację ich ciał, ale nawet na pogrzeb.
“Dlaczego jej posłuchałem?”, zamyślił się. “Może po prostu nie chciałem oglądać drzewa, które zabiło moich rodziców?”
Rzeczywiście, wtedy nie chciał. Teraz też nie. Ale postanowił, że jeśli to drzewo jeszcze rośnie, jeśli nikt go nie ściął (czterdzieści lat to dużo dla człowieka, ale niewiele dla drzewa), to mimo wszystko je obejrzy. Ale teraz najważniejszy był szpital.
“Czy jakiś ślad został po nich w tym szpitalu? I czy w ogóle istnieją jakieś archiwa? A może ich akta tkwią gdzieś w piwnicy, gniją od wilgoci lub niszczeją nie zabezpieczone, i nikt się nie pofatyguje, by je odszukać, nawet jeśli zapłacę?”, zastanawiał się, jadąc do właściwej miejscowości. Wcześniej upewnił się, dzwoniąc z komórki, że jest tam szpital, że nie padł ofiarą żadnej reformy ani nie popadł w ruinę. W końcu był to niewielki, prowincjonalny szpitalik. Ale wciąż istniał i przyjmował pacjentów.
“Czego oni tam szukali?”, zadawał sobie to pytanie po wielokroć przez całe życie. Babcia nigdy na ten temat nie mówiła.
– Skoro jechali, to widocznie musieli – słyszał od niej i zaraz zmieniała temat. Najwyraźniej nie chciała o tym rozmawiać. Pewnie uważała, że roztrząsanie ich śmierci źle na niego wpływa. A może źle wpływało na nią i dlatego unikała tematu? W końcu jego mama była jedyną, ukochaną córką babci.
Mała miejscowość, niewielki szpital – i drzewo, rosnące raptem dwieście metrów od niego, na ostrym zakręcie. Nic dziwnego, że ich tam od razu przewieziono…
“Żywych czy martwych?”, usiłował sobie przypomnieć, ale nawet tego nie był pewny. “Chyba jedno z nich (które?) żyło jeszcze dzień lub dwa”. Było oczywiste: w szpitalu zrobiono sekcję zwłok. W ich aktach zgonu, które leżały schowane w babcinej kasetce, dawno odnalazł długie, wyblakłe łacińskie nazwy. Nie umiał ich rozszyfrować, atrament się rozmazał, ale stanowiły ślad po medycznym badaniu.
Po kolejnych godzinach podróży Adam wjechał na niewielki, typowo małomiasteczkowy rynek, który – jak wszystkie tego typu place – miał sporo uroku, ale Adam nie miał czasu ani ochoty, by go podziwiać. Zarejestrował wzrokiem obecność kiepskiego zapewne hotelu, w którym przyjdzie mu spędzić noc – i ruszył tam, gdzie kierowały go drogowskazy. Szpital był tu na tyle ważnym budynkiem, że oznakowano do niego drogę.
– Skąd masz ten kwiatek? – spytała Ewa, gdy schodziły ze strychu. W zaciśniętej dłoni Myszki tkwił pomarańczowy nagietek.
“Pomarańczowy? Niemal parzy… Jest jak odblaskowe światełko roweru”, pomyślała Ewa i odruchowo stwierdziła: “Takich kwiatków nie ma”.
– Pokaż! – zwróciła się do Myszki, ale ta zaprotestowała gniewnym, nieartykułowanym chrząknięciem. – Oddam, chcę tylko zobaczyć. I powiedz, skąd go masz – powtórzyła cierpliwie Ewa.
– Og… – odparła Myszka.
– Nie sadziłam kwiatów w ogrodzie – powiedziała Ewa zmęczonym głosem, gdyż nagle uświadomiła sobie, że nie hoduje kwiatów od tylu lat, ile ma ich Myszka.
Poczuła się winna. Katastrofa, jaką początkowo siały się narodziny córki, objęła nie tylko jej małżeństwo, ale cały dom, a nawet ogród. Ten ogród, który przed dziewięciu laty urządzała specjalnie wynajęta firma, aby go “ładnie zakomponować”. Przywieziono nawet trawę, rozpiętą na miękkiej siatce, aby nie musieli czekać, aż wyrośnie prawdziwa “niemal angielska murawa”. Zanim zdecydowali się z Adamem na kompozycję ogrodu, przejrzeli mnóstwo prospektów i kolorowych magazynów.
“I po co to wszystko, skoro tam już nic nie ma. Nie trzeba było żadnego kataklizmu, gradobicia, tornada, syberyjskich mrozów. Wystarczyły narodziny dziecka”, pomyślała Ewa z sarkazmem. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo zmieniła się jej życiowa hierarchia wartości. “To dobrze czy źle?”, zamyśliła się, lecz nie umiała na 10 odpowiedzieć.
– Og – powtórzyła z uporem Myszka.
Ewa, pomimo wysiłków logopedy, wciąż nie widziała postępów w nauce Myszki, Myszka nadal połykała sylaby. “Nikt nigdy nie domyśli się, co znaczy og”, stwierdziła zrezygnowana. “A czy jej wystarczy, że będzie rozumieć siebie samą?”
– Og – powtórzyła cierpliwie Myszka, wyciągnęła rękę i dała mamie kwiatek.
Ewa stała zapatrzona w jego niezwykłą, pomarańczową barwę i nadal myślała: “Bale charytatywne, społeczne akcje, szkoły integracyjne, byle ułomność była drobna, nikomu nie przeszkadzała”, nie psuła apetytu”.
– Og! – wrzasnęła Myszka, bijąc pięściami o ścianę, i niezgrabnie ruszyła w stronę wyjściowych drzwi.
Ewa odruchowo poszła za nią, a koło nich, plącząc się wokół nóg, tańczył Mia. Wyszły przed dom i skręciły za róg, gdzie rozciągał się ich wypielęgnowany niegdyś ogród.
– Tam są jedynie pokrzywy, perz, osty i trawa – ostrzegła Ewa. – Poparzysz się, pokłujesz i będziesz płakać.
Myszka pokręciła głową. Szły w stronę niewielkiej drewnianej furtki w wysokim murze, kryjącym miejsce, w którym nogi Ewy nie postały od kilku lat. Był to spory kawał gruntu, około dwudziestu arów, otoczony wyszukanym, estetycznym ogrodzeniem z białego kamienia. Adam, budując dom, dokupił tę ziemię i odizolował od sąsiedztwa, marząc o tym, że będzie to ich “schronienie przed światem”; “ogród marzeń” – z gładką, zieloną murawą, oczkiem sadzawki, grzecznymi kwiatowymi klombami, skalnymi ogródkami i kwitnącymi krzewami. Początkowo Ewa wyobrażała go sobie inaczej: że będzie bujny, dziki, naturalny; że więcej będzie w nim pracy ich rąk, a przede wszystkim wyobraźni, ale Adam przeforsował gotowy projekt eleganckiego ogrodu, typowego dla miejskich rezydencji, mimo to Ewie udało się gdzieniegdzie zburzyć jego ład, zakłócić sztuczną symetrię, przynajmniej na tyle, że była zdolna go polubić.
“I porzuciłam go”, pomyślała. “Po raz ostatni zamknęłam tę furtkę cztery dni przed narodzinami Myszki. Prawie dziewięć lat temu. Ogród-marzenie zamienił się w ogród-pobojowisko. W królestwo pokrzyw i perzu”.
Zbliżyły się do furtki w murze. Najpierw Ewa poczuła zapach. Silny i podniecający.
“Chwasty pachną mocniej od kwiatów?”, zdziwiła się i pchnęła furtkę. Weszły do środka.
Zapadał zmierzch i wszystkie barwy były trochę zgaszone, a mimo to kwiaty świeciły jak nagietek w jej dłoni. Było ich mnóstwo. Rozsiały się wszędzie nierównymi, naturalnymi rabatami, przypominającymi kwietną dżunglę. Pomarańczowe nagietki, żółte irysy, chłodne bławatki, gorące od czerwieni róże, porażające bielą lilie… Tylko gdzieniegdzie rosły pokrzywy, ale nie sprawiały wrażenia chwastów; Ewa osądziła, że rosną, gdyż ktoś chciał, aby rosło tu wszystko, co pragnie wyjrzeć z ziemi na świat. I to wszystko razem wydawało odurzający zapach, przy którym gasła nuta najbardziej wyszukanych perfum. Mimo zmierzchu wciąż słyszała pracowite brzęczenie pszczół, buczenie trzmieli, widziała drżące trzepotanie motylich skrzydeł. W ogrodzie śpiewały ptaki i przez chwilę Ewie wydawało się, że wznoszą ku mroczniejącemu niebu jakąś harmonijną, wspólnie wygrywaną melodię: kantatę na cześć życia, doskonale zinstrumentowaną przez nieznanego kompozytora.
– Ogród ocalał! – powiedziała głośno, zdumiona i szczęśliwa. “Ogród obronił się przede mną”, dodała w myślach.
Nagle poczuła energię, która promieniowała z tych roślin. Ich wolę przetrwania, umiłowanie każdego dnia i nocy; ich niecierpliwe wyczekiwanie porannych promieni słońca i kropli nocnej rosy. Ich żądzę przeżycia pomimo wszystko.
“Ogród przetrwał, bo się nie poddał”, zrozumiała w nagłym olśnieniu.
Jej bierne, beznadziejne pogodzenie się z losem przemieniało się teraz – wraz z każdym oddechem, z którym wchłaniała w siebie zapach ogrodu – w dziwne poczucie mocy. Przecież ona nie uważa Myszki za klęskę swojego życia! Dbanie o nią, żmudne nawiązywanie kontaktu, najpierw uczuciowego, potem słownego, nauczenie jej aż tylu rzeczy – nieosiągalnych dla dzieci z tym stopniem choroby i z tą tajemniczą, ciemną plamką w mózgu – przecież to nie jest powód do klęski, ale do dumy! Dlaczego zaniedbała dom, siebie, swoje zainteresowania i pasje, dlaczego…?
“Wszystko naprawię”, postanowiła, czując, że wstępuje w nią niezwykła energia.
– Taaaaaa – powiedziała Myszka i wyciągnęła ręce. Ewa podała jej swoje. Nie wiedziała, co znaczy to słowo, lecz instynktownie wyczuła, co powinna zrobić. Trzymając się, zatoczyły koło, jedno, drugie, trzecie, a potem Ewa uniosła w górę rękę Myszki i kilkakrotnie obróciła dziewczynkę, wprawiając ją w wirujący, taneczny ruch. Myszka zaśmiała się radośnie. Ewa schwyciła ją teraz za ręce i obracały się już obie. A ogród śpiewał im do rytmu. Śpiewał głosami ptaków, szumem wiatru, cichnącym bzyczeniem owadów, szelestem liści.
– Mamy ogród! Nasz własny! – zawołała do córki.
– Da – powiedziała Myszka.
– Co mam dać? – zaśmiała się.
– Da og – powiedziała z powagą Myszka.
No tak, ktoś dał im ogród, stwierdziła Ewa, nie zastanawiając się nad sensem słów Myszki. Niewątpliwie darczyńcą był czas. Czas, który ocalił to miejsce. I czas, który płynął w tym ogrodzie inaczej. Ewa nawet nie zauważyła, kiedy zapadła głęboka noc.
– Musimy wracać. Późno – powiedziała do córki, wciąż zdyszana od tańca. – Jutro tu przyjdziemy.
Mamy wreszcie miejsce, w którym możemy robić, co chcemy, i gdzie nikt nas nie zobaczy…!
– Stych – przypomniała jej Myszka.
Ewa nie odezwała się, ale pomyślała, że teraz, gdy odkryły ogród, na pewno nie pozwoli, żeby Myszka tkwiła godzinami w tym zakurzonym, dusznym i ciemnym pomieszczeniu. Jednak nie powiedziała ani słowa.
W nocy, gdy Myszka już spała, Ewa cichutko wspięła się po schodach i zamknęła strych na klucz, który schowała w puszce po herbacie, wysoko, jak najwyżej, na szczycie kredensu.
Adam przewracał się w niewygodnym hotelowym łóżku, spocony, wściekły i nieszczęśliwy. Hotel był paskudny, najpodlejszej kategorii, lecz czego się można spodziewać po hotelu w takiej mieścinie? Dobrze, że w ogóle był. Niestety, okna były zamknięte na głucho i jak się okazało po bliższym przyjrzeniu, zabite gwoździami (zapewne zamki nie trzymały i ktoś z personelu “zabezpieczył” je przed wiatrem).
W pokoju unosiły się woń stęchlizny, nie wietrzonej pościeli i kwaśny odór papierosów, wypalonych przez setki dotychczasowych gości. O ich liczbie świadczyły wgniecenia w materacu, a zwłaszcza głęboki dołek, w który się zapadał. Brzydził się tego łóżka – tak jak brzydził się cudzych ubrań, obcej pościeli, nie domytych talerzy w restauracjach, szklanek, z których ktoś przed nim pił – i Myszki. Wściekły, zdjął z łóżka koc, rozścielił na podłodze, na nim poduszkę i kołdrę, i wyciągnął się.
Wizyta w szpitalu była równie nieudana jak ta w domu starców. Już na wstępie, po jego pierwszych słowach, kobieta w recepcji spojrzała z urażonym zdumieniem:
– Wypadek sprzed czterdziestu lat?! I chce pan znaleźć dokumentację? Tu, w naszym szpitalu?
– Tu ich przywieziono – powiedział Adam.
– Żywych czy martwych? – spytała i Adam niejasno przeczuł, że pyta raczej z ciekawości niż z chęci udzielenia mu pomocy.
– Nie wiem – odparł ponuro.
– Mówi pan o rodzicach i nie wie pan, jak zmarli? – zdziwiła się kobieta ze szczerością cechującą ludzi dobrych, lecz źle wychowanych.
– Wpadli na drzewo niedaleko szpitala. Jakieś dwieście metrów obok.
– Wdowi Dąb – mruknęła kobieta.
– Jak? – zdziwił się z kolei Adam.
– Mówię, że to na pewno był Wdowi Dąb. Tak nazywamy wielkie drzewo, obok którego musiał pan przejeżdżać, ale pewnie nie zwrócił pan uwagi. Niegdyś stało przy samej drodze, ale drogę wiele lat temu przesunięto. Za dużo było wypadków. Mama opowiadała mi, jak to było z tym drzewem – ciągnęła kobieta z wyraźnym ożywieniem. – Ono podobno rosło tak, że przy większej prędkości trudno je było ominąć. Wyrastało tuż za zakrętem. Gdy wypadków było coraz więcej, ktoś zdecydował, że należy ściąć drzewo albo przesunąć drogę. Wybrano to drugie wyjście, bo Wdowi Dąb to zabytek przyrody…
– Wdowi Dąb? – powtórzył Adam.
– Tylko za czasów mamy zdarzyło się tu z piętnaście śmiertelnych wypadków i drugie tyle katastrof, z których ludzie cudem wyszli z życiem. Już za czasów prababki wpadali na drzewo furmankami, saniami, a nawet konno. A jeszcze wcześniej… kto wie, co było wcześniej, skoro to drzewo ma już z pięćset lat? Na pewno to tu zginęli pana rodzice, bo nową drogę wytyczono jakieś trzydzieści lat temu.
Teraz, gdy okazało się, że Adam mówi o jednej z tych tragedii, które podniecały wyobraźnię małego miasteczka, kobieta stała się chętna do rozmowy; zapewne każdy wypadek komentowany był w tonie sensacji i pamiętano go latami.
– Czterdzieści lat temu – zamruczała pod nosem, szperając w pamięci. – Z przypadków, które ja pamiętam, długo mówiono o młodej parze, która jechała tędy w podróż poślubną…
– To nie oni – uciął Adam.
– …o młodym chłopaku, który ukradł auto rodzicom, zabił siebie i, dwie dziewczyny…
Adam westchnął. Zanosiło się na dłuższe wspomnienia.
– …i o parze z dzieckiem – dorzuciła zachęcająco kobieta.
– Oni jechali sami – stwierdził oschle. – Ja zostałem w domu, z babcią.
– Czego tu szukali? Ani to wczasowisko, ani droga przelotowa – mruknęła kobieta, ale Adam milczał. On również tego nie wiedział.
Kobieta znowu wysilała pamięć.
– Kto wie, czy starego archiwum nie przenieśli do piwnicy. Może je zniszczyli, a może nie? Nie ma obowiązku trzymać tego tyle lat, ale Jadwiga może to przechowała.
– Jadwiga? – podchwycił Adam.
– Nasza archiwistka. Przeszła na emeryturę, ale zanim odeszła, zrobiła porządek z papierami. Wie pan, ona zawsze była akuratna… Dziś już takich nie ma – dorzuciła po namyśle.
– Dziś od tego są komputery – powiedział Adam.
– No – przytaknęła bez entuzjazmu rozmówczyni.
– A gdzie mam szukać tej pani Jadwigi?
Jadwigę, starszą panią powyżej sześćdziesiątki, rzeczywiście zastąpiły dwa komputery. Ale ona sama nadal pracowała, prowadziła w szpitalu niewielki bufet dla pracowników i pacjentów.
– Czterdzieści lat, mówi pan… – zamruczała w zadumie. – To miałam wtedy jakieś dwadzieścia trzy… Wszystko pamiętam. Widzi pan, tych co się rozbijali o Wdowi Dąb, zawsze zwozili do nas. Powiem panu, że ten szpital to zbudowali głównie dlatego. Szpital i kostnicę. Ufundował je tutejszy dziedzic, jeszcze w dziewiętnastym wieku, i tak zostało. Kostnica, a jak ktoś przeżył, to renimka.
Adam podniósł brwi, więc Jadwiga zaraz wyjaśniła:
– Sala do reanimacji, tak na nią mówimy. Niektórzy wychodzą z niej do życia, inni nogami do przodu… W jakim kolorze było to auto? – spytała nagle po kobiecemu. Adam odpowiedział bez namysłu:
– Zielone.
Przed oczami znowu mignął mu ten widok: on, wychylony przez okno, trzymany za ramię przez babcię – i oni, z brązowym, kudłatym psem, wsiadający do zielonego samochodu. Mama machała ręką na pożegnanie. Taką ją zapamiętał: w jasnej sukience, z rozwianymi włosami, z uśmiechem na zwróconej ku niemu twarzy i z ręką na głowie psa. Nie wiedziała, że ten jej uśmiech i ten gest ręki zastygną już na zawsze na kliszy pamięci i że w tej pamięci ona już nigdy nie wykona innego gestu.
– Para ludzi, około trzydziestki?
– Ojciec miał trzydzieści cztery, ona trzydzieści – powiedział.
– Była taka para, ale z dzieckiem. Ojciec i dziecko zginęli na miejscu, ona żyła jeszcze cały dzień. Bardzo się męczyła. Wciąż o nich pytała.
– To nie oni. Oni mieli tylko psa.
– Pies mógł uciec…
– Nie wiem, co się stało z psem – powiedział, trochę zdziwiony, że pies zatarł się w mrokach niepamięci. A przecież musiał kochać go jako dziecko…
Na usilne prośby Adama i po wsunięciu w rękę starej kobiety nowego banknotu bufet został zamknięty i Jadwiga zeszła z nim do piwnicy. W wilgotnym, dusznym pomieszczeniu, obok chłodnych rur centralnego ogrzewania, na których skraplała się woda, leżały wielkie tekturowe pudła ze starymi kartotekami. Recepcjonistka nie kłamała. Pani Jadwiga była akuratna. Na każdym z pudeł wypisała starannie odpowiedni rok, bez trudu więc znaleźli to, w którym powinna leżeć dokumentacja dotycząca rodziców Adama. I leżała. W szarej teczce, obwiązanej sznurkiem.
– Takie to zbutwiałe, zawilgłe… – pokręciła głową pani Jadwiga. – Człowiek o to dbał, składał według alfabetu, przechowywał w teczkach, a oni do piwnicy… Na zmarnowanie… A tu co kartka to czyjeś życie.
Życie rodziców Adama skryło się na trzech kartkach, ale nazwisk tylko się można było domyślić.
– …kończy się na “icz”, więcby się zgadzało – powiedziała niepewnie pani Jadwiga, patrząc na rozmazane atramentowe plamy. – Mama to była Maria?
– Tak – powiedział Adam, wstrzymując oddech – Maria…
“Maria, kleks, icz – oto co z niej zostało”, pomyślał.
– Przywieziona o godzinie 13.40. Zmarła następnego dnia o 23.25.
Adam milczał i myślał o godzinach, w czasie których jego matka – przytomna? nieświadoma? – leżała na łóżku w jednym z pokoi tego małego szpitala. Co czuła? Czy zdążyła o nim pomyśleć? Czy zdawała sobie sprawę z tego, że umiera i nigdy go nie zobaczy? Że go opuszcza? Zostawia samego? I że on ma tylko pięć lat i rozpaczliwie jej potrzebuje?
– A mówiłam, że były trzy osoby – przerwała mu pani Jadwiga, która w okularach na nosie analizowała rozmazany przez wilgoć jedyny ślad po jego rodzicach, zamknięty w trzech zbutwiałych kartkach.
– Pan patrzy: tu są jeszcze dwie osoby i chyba obie o tym samym nazwisku? Końcówka “icz” na drugiej kartce jest zamazana, ale zgadza się pierwsza litera. “R…”, widzi pan? W jednym wypadku to był mężczyzna i nawet mamy jego wiek: trzydzieści cztery lata. A w drugim wiek się rozmazał… Zaraz… to też mężczyzna. Albo dziecko? Dziecko płci męskiej. Kto ich tam wie, jak akurat w rubryce “wiek” plama… Ale obie osoby zmarły w tym samym czasie, i tu napisano, że wskutek wypadku. A że te trzy kartki są razem spięte, więc wszystko pochodzi z tej samej katastrofy. Na pewno rodzina… – ciągnęła pani Jadwiga z niezrozumiałym dla Adama ożywieniem. Na jej twarz wystąpiły rumieńce, a na ustach pojawił się uśmiech. Uprzytomnił sobie, że ona nie wspomina tych dramatycznych zgonów, lecz swoją młodość. Gdy jego rodziców przywieziono do szpitala, ta sześćdziesięcioparoletnia kobieta miała dwadzieścia trzy lata. Była młoda, może ładna, pełna nadziei i życia. Przed jego rodzicami już nie było niczego – przed nią wszystko. Więc uśmiechała się teraz do wspomnień, patrząc na sterty zniszczonych, butwiejących akt, których Kiedyś dotykały jej młode, gładkie dłonie. Adam nie miał jej tego za złe- Ale sprostował pomyłkę:
– Nie mogło być ich troje.
– Jednak tutaj jest trójka – powtórzyła z uporem pani Jadwiga.
Adama nagle olśniło:
– Mogli wziąć jakiegoś autostopowicza… – zaczął, a po chwili wyszeptał: – A jeśli wpadli na drzewo, bo chcieli wyminąć przechodnia? Jeśli – urwał zmieszany.
– …jeśli przejechali go – dokończyła kobieta. – Pyta pan, co by było wtedy, gdyby kogoś przejechali? Czy przywieziono by ich razem do szpitala? Pewnie tak.
– Ten ktoś mógł być pijany… mógł wtargnąć na jezdnię – powiedział usprawiedliwiająco Adam. Nie chciał nawet teraz, po tylu fatach, pogodzić się z myślą, ze jego rodzice, sami ulegli wypadkowi, mogli równocześnie spowodować czyjaś śmierć. W jego rozbiegane, rozgorączkowane myśli wtargnął trzeźwy głos pani Jadwigi:
– Wiem tylko tyle, że byłam sumienną urzędniczką. Nigdy bym nie podpiął obcego do akt rodziny.
– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć – poprosił nagląco.
– Chyba… chyba że ten obcy nie miał dokumentów i odruchowo wpięłam go w kartotekę pana ojca? No bo zginęli razem, w tym samym czasie, nie?
Adam westchnął. To w zasadzie wszystko wyjaśniało. Pijany lub lekkomyślny przechodzień, może dziecko, nagły, spóźniony skręt kierownicy, potrójna śmierć, a wśród nich jedna przedłużona o wiele godzin męczarni, o strach o bliskich i fizyczny ból.
“Mam nadzieję, że była nieprzytomna”, pomyślał.
– Był z nimi pies – przypomniał dla porządku.
– Mógł ocaleć i uciec. A zresztą… kto by pisał o psie w poważnych szpitalnych aktach? Pies to pies – powiedziała kobieta.
Niemal równocześnie z jej słowami Adamowi zakręciły się w oczach łzy. W absurdalny sposób wstrząsnęła nim myśl o oszalałym z przerażenia psie, który błądzi po nieznanej okolicy.
Szybko się opanował, nie chcąc, by urzędniczka dostrzegła jego wzruszenie. Przypomniał sobie, po co jechał tyle godzin. Czy tylko po to, by ujrzeć miejsce, gdzie jego rodzice przeżyli ostatnie chwile życia?
– Czy zrobiono sekcję? – spytał.
– Może i tak, ale z tych kartek się nie dowiemy – powiedziała pani Jadwiga. – Pan patrzy… Same kleksy… plamy… albo tak wyblakłe pismo, że się nie przeczyta.
– Ale ja muszę wiedzieć! – zawołał gwałtownie.
– Co? – zdziwiła się urzędniczka.
– Chcę poznać ich geny, rodzinne choroby, wszystko, co można wywnioskować z badań krwi, które na pewno ktoś im zrobił!
– Po co to panu? Nie wystarczy, że umarli? I to w ten sposób? – spytała kobieta.
– Pani nic nie rozumie. I nie jest pani w stanie zrozumieć – powiedział z nie zamierzoną arogancją. – Żyjemy już w innych czasach niż te, o których pani pamięta. Na podstawie drobnych, pozornie mało znaczących badań możemy wywróżyć przyszłość wielu pokoleń. Dziś można zrobić analizę krwi małej dziewczynki i na tej podstawie przewidzieć, jakie dziecko urodzi za dwadzieścia lat… Możemy się dowiedzieć, czy to dziecko za lat pięćdziesiąt zachoruje na alzheimera lub nowotwór, czy nie grozi mu opóźnienie w rozwoju lub inna genetyczna skaza. Możemy nie dopuścić, żeby… – Adam urwał.
“…żeby co?”, pomyślał nagle. “Żeby jakaś kobieta nigdy w życiu nie urodziła dziecka, bo istnieje prawdopodobieństwo, że będzie to dziecko z downem, z nowotworem, z niedorozwojem mózgu, z afazją mięśni?”
– Po co to panu… – powtórzyła Jadwiga i Adam ujrzał, że patrzy na niego ze współczuciem.
No tak… Jej miejsce w dzisiejszych czasach było już tylko w tym nędznym, szpitalnym bufecie, a on próbował z nią rozmawiać jak z przedstawicielem Homo sapiens na miarę dwudziestego pierwszego wieku.
Wyblakłe oczy emerytowanej urzędniczki patrzyły na niego z rosnącą litością.
– Wdowi Dąb stoi jakieś dwieście metrów od szpitala, ale już nie przy drodze, tylko na łące. Zobaczy go pan na pierwszym zakręcie w lewo. Można tam podejść, jest ścieżka. Na drzewie przybito krzyż. Dla upamiętnienia tych, co zginęli. Okoliczni ludzie palą tam świece w Dzień Zaduszny, a czasem i w inne dni. Niech pan idzie. Przecież po to pan jechał tyle kilometrów…
“Po to?”, zdziwił się. Nie przyjechał tu, aby stać pod Wdowim Dębem, ani nawet by poznać dziwną nazwę tego potężnego, rozłożystego drzewa, któremu rzeczywiście należało się miano pomnika przyrody. A jednak pół godziny później już pod nim stał.
Jego wzrok wędrował po burej, grubej, chropawej korze pnia, szukając starych, dawno zabliźnionych ran od uderzeń wielu ton żelastwa. Nie znalazł jednak ani śladu, poza wyciętym sercem z czyimiś inicjałami.
“Ktoś tu umierał, a ktoś inny kochał się w cieniu tych gałęzi”, pomyślał.
Łagodny, ciepły wiatr poruszył liśćmi i nagle wydało mu się, że drzewo mówi do niego śpiewnym, cienkim głosem. “Mama?”, pomyślał.
– …asio… Adasio…
– Mamo… – wyszeptał nagle Adam, objął pień i zapłakał. Łzy płynęły niekontrolowane i musiało to trwać długo, skoro poczuł je na twarzy, na szyi, na rękach.
– …aaasio… Adasio… oć… oć…
Nie płakał tak od czasów, gdy przestał być dzieckiem. A przestał nim być bardzo wcześnie, gdyż jak sam stwierdził, dziećmi są tylko ci, którzy mają rodziców – nawet gdy są już dorosłymi ludźmi. On przestał być dzieckiem w wieku lat pięciu, gdy babcia powiedziała mu nienaturalnie spokojnym głosem:
– Mama i tata nigdy nie wrócą. Płakał teraz długo, choć już bez łez, a dąb opowiadał coś w swojej niezrozumiałej, szeleszczącej mowie.
– Oć, oć… Bawimy się?…asio, Adasio… Oć… oć…
“To drzewo mówi do mnie dziecięcym głosem. Czy to mój głos, gdy miałem pięć lat? I czy drzewa mówią?”, pomyślał, a drzewo wciąż szeptało, poruszając liśćmi:
– Oć… oć… Aaaś… Oć…
– Drzewa nie mówią – powiedział głośno i stanowczo do grubego, burego pnia, i drzewo zamilkło.
Adam cofnął się o parę kroków i podniósł głowę, by mu się przyjrzeć. Było potężne. Zabiło tylu ludzi, a samo wciąż żyło.
Nie czuł żalu do dębu. Prędzej do tej trzeciej, obcej osoby, której kartę podpięto do ostatnich akt jego rodziców. Osoba płci męskiej (a może dziecko?), która wtargnęła pod samochód jego rodziców i…
“…spowodowała wypadek”, dokończył w myślach, a jakiś zimny, nieznośnie logiczny głos powtarzał mu w mózgu: “…albo jechali za szybko i zabili nie tylko siebie, ale i Bogu ducha winnego człowieka. Prawdopodobnie dziecko”.
Zrozumiał, że nie chce wiedzieć, jak było naprawdę. I ze pośrednio wyjaśniło się, dlaczego babcia nigdy nie chciała rozmawiać z nim o wypadku. Musiała wiedzieć, ze wina leżała po ich stronie, i nie chciała go obciążać tą straszną wiedzą.
Zapadła noc i Adam leżał bezsennie na podłodze okropnego hoteliku, przewracając się z boku na bok, spocony, zły i smutny.
– Po cholerę tu przyjechałem… – szeptał, powtarzając to zdanie tak długo, wciąż na nowo, niemal licz końca, aż wreszcie zasnął.
W nocy przyśniła mu się Myszka, która rozebrała się do naga na najbardziej ruchliwym skrzyżowaniu miasta, koło jego biurowca, i tańczyła w pokraczny, nieprzyzwoity sposób, nieświadoma tego, co robi. Dookoła narastał korek trąbiących zajadle, rozjuszonych jak byki czerwonych samochodów, a z okien wyglądały twarze podekscytowanych ludzi.
– To pana córka, panie prezesie? – pytał grzeczny głos jego asystentki.
– Nie – odparł chłodno Adam. – Moje geny są czyste. Sprawdziłem je na Wdowim Dębie.
Rano wsiadł do samochodu i nawet nie jedząc śniadania, ruszył w powrotną drogę. Do domu.
“Do domu?”, zadał sobie pytanie. “Czy jeszcze jest gdzieś mój dom?”
I znowu uświadomił sobie, że Myszka zabrała mu wszystko, co miał, wszystko, co tworzył i co budował z taką pasją i optymizmem – i nic mu w zamian nie dała. Nic.
Ewa sprzątała dom i śpiewała. Słysząc własny głos w tej lekkiej i pogodnej melodii, najpierw się zdziwiła. Uświadomiła sobie, że przez ostatnich dziewięć lat nie zanuciła ani razu, choć wcześniej, przed narodzinami Myszki, śpiewała przy lada okazji. Roześmiała się i zanuciła głośniej.
“Wszystko posprzątam, wszystko naprawię, przywrócę temu domowi ład i urodę”, pomyślała z nie znaną sobie energią.
Wczoraj, w tym cudem ocalałym ogrodzie, zrozumiała, że żyła z dnia na dzień, już o poranku marząc o nocy, która nieuchronnie przyjdzie i na krótko pozwoli zapomnieć, a w nocy dając upust lękowi, że nie ma odroczenia od kolejnego dnia, podobnego kropla w kroplę do tego, który minął. Żyła w beznadziejnym poczuciu uczciwie spełnianego obowiązku, który spadł na nią bez jej woli i którego dobrowolnie nigdy by na siebie nie wzięła. Żyła bez radości i bez poczucia sensu, choć ze świadomością czystego sumienia.
“Czyste sumienie to tak mało”, uświadomiła sobie, stwierdzając ze zdumieniem, że jeśli czystemu sumieniu nie towarzyszą miłość i radość, to wszystko przemienia się w gorycz i poczucie klęski.
Wola życia emanująca z ogrodu, jego uroda, zapach, przedziwna moc – które płynęły ku niej – zdemaskowały pustkę, która ją osaczyła. A przecież pustki nie powinno być – i w rzeczywistości nie było. Przecież obok niej, z nią, w niej cały czas była Myszka. To Ewa nauczyła ją chodzić, mówić, ubierać się, ostrożnie stawiać kubek, samodzielnie wycierać zaślinioną buzię, sznurować buty, jeść, oglądać książki z obrazkami. Nauczyła ją wszystkiego, co innym dzieciom przychodziło z łatwością, lecz im większy był trud, jaki wkładały w tę naukę, tym większa była radość Ewy. I to ona, lwa, odbierała codziennie ufny uśmiech córki; to ona dawała jej poczucie bezpieczeństwa i w zamian była obdarzana miłością.
“Przecież kocham Myszkę, a ona kocha mnie! I powinnam się z tego cieszyć, a pogrążyłam się w poczuciu beznadziei. Ale teraz wszystko naprawię. Wszystko. W domu. W sobie. Wszędzie”, myślała gorączkowo, i czyszcząc zastarzałe plamy na herbacianej niegdyś kanapie i na ongiś kremowym dywanie, zeskrobując je ze stołu, z poręczy schodów, próbując przywrócić domowi jego pogodną jasność.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu wyjęła z garażu kosiarkę i nadal pogodnie nucąc, przystrzygła trawnik przed domem. Spojrzała z dumą na swoje dzieło i roześmiała się.
“Taka prosta rzecz, a wszystko inaczej wygląda”, stwierdziła.
Myszka chodziła za nią krok w krok, patrząc w skupieniu i z nieokreślonym niepokojem. Żywiołowa radość matki była czymś zbyt nowym, by mogła się jej udzielić. Dreptała za Ewą, obserwując ją czujnie i z niedobrym przeczuciem, że ta zmiana niekoniecznie dobrze wróży. Wreszcie uznała, że przed tą zmianą trzeba się schować. Należy ją przeczekać i zobaczyć, co z tego wyniknie.
– Stych – powiedziała ufnie do matki.
Zmienność strychu była dla niej czymś naturalnym. Zmienność tego wszystkiego tu, na dole, była niepokojąca i nieprzewidywalna. On stwarzał tam wszystko wciąż od nowa i od nowa, więc oczekiwanie na kolejną zmianę było częścią harmonii panującej w Ogrodzie. Zmiany na dole zbyt często przynosiły niedobre zakończenia.
– Stych – powtórzyła, ciągnąc matkę za rękaw. Ewa oderwała się od porządkowania półek z książkami. Pokręciła głową i powiedziała usprawiedliwiająco:
– Nie, już nie zostawię cię samej. Byłam egoistyczna, szukałam chwili spokoju i porzucałam cię na tym zakurzonym, ciemnym strychu. Teraz już zawsze będziemy razem. Pójdziemy na spacer, do parku, gdzie tylko chcesz… Nawet do supermarketu – dodała po namyśle, gotowa stawić czoło wszystkim nachalnym, natrętnie zaciekawionym spojrzeniom. – Nie będę się wstydzić, przeciwnie, będę z ciebie dumna… – ciągnęła bardziej do siebie niż do dziewczynki, nie patrząc w jej stronę. W tym momencie była psychicznie gotowa nawet na to, by ubrać Myszkę w najlepszą sukienkę i pójść z nią do biura Adama.
“Weszłabym i mówiłabym każdemu z pracowników: “A to jest córka waszego szefa…”, zachichotała na myśl o ich spojrzeniach i zażenowaniu Adama. “Zrobię to”, pomyślała z mściwą, gniewną pasją.
Nie zauważyła, że wyraz twarzy Myszki zmienił się, jej rysy stężały, że dziewczynka zaczerwieniła się, tracąc oddech.
Mama chciała jej zabrać strych… Marna zamierzała zakazać jej pójścia tam, gdzie ona, Myszka, mogła być sobą; gdzie była lekka szybka, zwinna; gdzie mogła tańczyć. I gdzie jej oczekiwano. Myszka wyczuwała, że ogród to jedyne miejsce, gdzie ktoś naprawdę cieszy się na jej widok. Wąż, Kobieta, Mężczyzna, i wreszcie On. Był wprawdzie niewidzialny, ale objawiał się Głosem. Budował dla niej kolejny świat, nie zawsze najpiękniejszy, ale natychmiast poprawiał to, co zepsuł. I ona, Myszka, mogła o tym współdecydować. Tu, na dole, nie umiała powstrzymać nieustannego biegu ojca, a w miłości matki instynktownie wyczuwała brak radości. I tutaj nic się jej nie udawało.
– Stych… – spróbowała powiedzieć jeszcze raz, ale bezsilność podeszła jej do gardła i zdławiła nie tylko oddech, ale słowa.
Poczuła, że musi nabrać tchu – i wrzasnęła. Wraz z powietrzem, które napłynęło do jej słabych płuc, z jej ust wydobyło się rozpaczliwe wycie.
Myszka wyła w straszliwy sposób, i były to dźwięki, jakich Ewa jeszcze nie słyszała. Zaczęła uderzać głową o ścianę. Chciała wyrzucić z wnętrza głowy tę okropną myśl, że już nigdy nie pójdzie na strych i nigdy nie zobaczy Ogrodu. Nie myślała o niczym innym, tylko o tym (“upośledzone dzieci obsesyjnie myślą o jednej i tej samej rzeczy, a niezdolność jej wyartykułowania wywołuje u nich falę paniki i agresji”).
Uderzała głową tak mocno, z taką pasją, pełna lęku i gotowa do walki, że po kilku uderzeniach z jej czoła zaczęła sączyć się krew (“agresja u dzieci upośledzonych niezwykle często przemienia się w autoagresję”).
– Myszka! Myszka! – krzyczała Ewa, nie rozumiejąc, co się dzieje. W jej okrzyku najpierw było zdumienie, strach, ale wkrótce dołączyła się gwałtowna i pełna żalu wściekłość (“rodzice niepełnosprawnego dziecka muszą kontrolować swoje reakcje, gdyż żyjąc w silnym stresie, obdarzają je na przemian nadmiarem miłości, która staje się wtedy uczuciem toksycznym, lub kompensują swój zawód i poczucie krzywdy atakami gniewu. Tymczasem upośledzone dziecko potrzebuje zachowań emocjonalnie wyrównanych, po to aby mogło czuć się bezpiecznie”).
“Wtedy gdy jestem gotowa odmienić dla niej życie i cieszyć się z jej istnienia, właśnie wtedy ona wszystko psuje…!”, pomyślała nagle z zimną furią.
Jej ręce niemal odruchowo schwyciły Myszkę, i choć powstrzymała ją od dalszego bicia głową w ścianę, to równocześnie zaczęła okładać dziewczynkę mocnymi, gwałtownymi uderzeniami. Ewa biła córkę i wrzeszczała w niepohamowanym, rozpaczliwym poczuciu żalu:
– To ja dla ciebie…! A ty…! Potworze! Grubasie! Poczwaro!
Z ust Ewy wymykały się słowa brutalne, wulgarne, nienawistne. Po raz pierwszy od ośmiu lat odrzuciła wszelkie hamulce i wyrzucała z siebie długo tłumione negatywne uczucia, które tkwiły w niej równie mocno jak miłość do córki.
Tylko Myszka kątem skośnych oczu dostrzegła ojca stojącego w drzwiach. Po raz pierwszy od dłuższego czasu stał nieruchomo, a nie biegł, i patrzył teraz na nie z mieszaniną zdumienia, wstrętu i bezradności.
“Teraz podejdzie i mnie dotknie. Weźmie mnie na ręce i uratuje przed gniewem mamy”, pomyślała Myszka z nadzieją.
Adam wyciągnął ręce, schwycił rozszalałą Ewę i odciągnął od dziecka.
Ewa stała przez chwilę oszołomiona, z rękami uniesionymi w górę, wstrzymując oddech. Potem głośno wciągnęła powietrze i zaczęła płakać.
– Maa… Maaa… – powiedziała Myszka grubym głosem, czując, jak miłość do matki rośnie w niej równie gwałtownie jak gniew Ewy. – Maaa… – powtórzyła i przytuliła się do niej mocno. Po chwili już obie płakały, objęte ramionami; obie przerażone i nie rozumiejące tego, co się z nimi dzieje. Nie zauważyły, że Adam odchodzi i zamyka za sobą drzwi.
I stał się kolejny wieczór dnia siódmego. I był to dzień odpoczynku jedynie z nazwy, gdyż stwarzanie człowieka odbywało się z największym mozołem. Tym większym, że nikt nigdy nie umiał odpowiedzieć, czy to jest dobre.