39390.fb2
Myszka spała i spała. Dawno minęła pora śniadania i powoli zbliżał się obiad. Początkowo Ewa była zadowolona z.tego cichego, spokojnego poranka. Zwłaszcza że Adam jak zwykle zniknął, zanim otworzyła oczy.
Na stole w kuchni leżała ich “tygodniówka” – suma, którą Adam zostawiał w każdy poniedziałek na ich całotygodniowe wydatki. Ale to była niedziela. Pomyłki, w przypadku Adama, nigdy się nie zdarzały. Zatem Adam zakładał, że w poniedziałek też go nie będzie.
“Znowu gdzieś wyjechał?”, pomyślała.
Około pierwszej po południu zaczęła budzić Myszkę. Dziewczynka otworzyła oczy i spojrzała na nią niewidzącym wzrokiem.
– Myszka… – szepnęła łagodnie. Wzrok Myszki spoczywał wciąż na niej, ale Ewa miała pewność, że dziewczynka nie wie, na co patrzy.
“Musiało jej się coś śnić… Jakby nie wiedziała, gdzie jest”, stwierdziła i powtórzyła, szarpiąc gwałtownie córkę za ramię: – Myszka, obudź się!
Teraz Myszka powinna zamrugać oczami, przeciągnąć się, odrzucić kołdrę (Ewa za każdym razem nie umiała uciec od irytującej myśli, że jej córka jest gruba i nieforemna; że jest dziewczynką, a nie można ubrać jej w te wszystkie śliczne, pełne wdzięku ciuszki widziane na wystawach sklepów), a potem miał pojawić się ten szeroki, ufny uśmiech, który każdorazowo sprawiał, że wybaczała córce zawód, jaki jej sprawiła swymi narodzinami.
Ten uśmiech nie pojawił się jednak. Przeciwnie: usta Myszki były mocno zaciśnięte, jak w chwili najwyższego skupienia.
– Myszka… – powtórzyła Ewa z niepokojem i przyłożyła dłoń do jej czoła. Było chłodne. Ale oczy dziewczynki nadal patrzyły nie na nią, lecz przez nią, jakby Ewa była przeźroczysta.
Schwyciła rękę Myszki i usiłowała podnieść ją, aby zmusić do wstania. Ręka córki była ciężka i bezwładna. Gdy Ewa ją puściła, opadła na kołdrę.
– Ona jest chora… – szepnęła i chwyciła za słuchawkę telefonu.
– Niekontaktowa? Ale bez temperatury? – wypytywał lekarz. – Kaszle? Ma katar?… Nie… Trudności z oddechem?… Nie… Oczywiście, że przyjadę, ale nie widzę powodu do pośpiechu. Z pani opisu wynika, że nic się nie dzieje. Przecież ona prawie zawsze jest niekontaktowa, prawda?
Ewa miała ochotę wrzasnąć: “Co za bzdury pan wygaduje! To najbardziej kontaktowe dziecko w świecie! Tylko idiota nie umie się z nią porozumieć!”, lecz zamiast tego powtórzyła z naciskiem, że jej zdaniem Myszka jest inna niż zwykle.
– A jeśli to nie jest choroba, to co…?
– Upośledzone dzieci potrafią zachowywać się dziwacznie. A przecież oprócz DS mamy jeszcze tę ciemną plamkę na mózgu. I właśnie ona ma prawo dawać nieprzewidywalne zachowania – odparł lekarz i dorzucił uspokajająco: – Będę za dwie, trzy godziny. Mam pilne domowe wizyty i trzech pacjentów w poczekalni. Do tego czasu nic złego się nie stanie, proszę się uspokoić. Do widzenia…
“Mała ciemna plamka w mózgu”, przypomniała sobie Ewa. Może guz, może tętniak, a może coś jeszcze innego? A jeśli to tętniak i właśnie się rozlał? Ale wtedy powinna nastąpić nagła utrata przytomności – uspokoiła się, przywołując swoją poradnikowo-podręcznikową wiedzę. Myszka tymczasem była nieprzytomna, ale inaczej (“Inteligentna inaczej, sprawna inaczej, nawet nieprzytomna inaczej”, pomyślała gorzko).
Myszka patrzyła, ale nie widziała. Lub widziała coś innego, nie Ewę, choć ta nachylała się nad dziewczynką, wpatrując się w jej skryte pod grubymi powiekami oczy, i ktoś z boku mógłby pomyśleć, że dziewczynka odwzajemnia spojrzenie matki. Ale Myszka była bezwładna i nieobecna.
Ewie nie pozostało nic innego, jak czekać na lekarza.
Z adresem, zapisanym na kartce, Adam błądził po dzielnicy swego dzieciństwa. Wyjechał skoro świt i na miejscu był już około ósmej.
“Nic nie pamiętam”, myślał spłoszony, rozglądając się wokół. “Dlaczego nie pamiętam tych ulic, tych zaułków, tych podwórek, gdzie bawiłem się z kolegami w dwa ognie i w chowanego?”
Nie wziął mapy, zawierzając swoim wspomnieniom. A teraz po rodzinnym mieście prowadzili go przypadkowi przechodnie i jadąc śladami ich wskazówek, dopiero po godzinie odnalazł tę zniszczoną przedwojenną kamienicę. Gdy wchodził po schodach, wydawało mu się, że ją rozpoznaje, choć nie było to łatwe: jak miał odkryć piękny dom swego dzieciństwa w rozpadającej się ruderze, pod liszajami strupieszałych łat kiepskiej farby? Wszystko wydawało mu się mniejsze – i brzydsze, niż było wówczas.
“To tu… Na pewno tu… To te schody… To na nich grałem z chłopakami w kapsle. Te same schody. Ale wtedy mniej skrzypiały i leżał na nich czerwony chodnik. A ze mną zawsze był pies. Nasz pies. Brązowy i duży. Miękki i ciepły. Chyba go kochałem. A babcia przesiadywała w mieszkaniu swojej przyjaciółki”, przypominał sobie powoli, lecz wytrwale.
Rozpoznał drzwi, te drugie, naprzeciw, z tą samą metalową, zmatowiałą, lecz wciąż elegancką wizytówką. Na drzwiach ich mieszkania widniały dwa obce nazwiska. Nic dziwnego. To było duże mieszkanie. Drzwi, do których zmierzał, znajdowały się tuż obok. Nie zmieniana od kilkudziesięciu lat tabliczka, z nazwiskiem wyrytym ukośnym pismem, z zawijasem na początku i końcu. Te same litery, ten sam zawijas. To samo nazwisko.
Zadzwonił. Dłuższy czas panowała cisza, i już chciał odejść, rozczarowany i zły, gdy usłyszał szuranie. Ten charakterystyczny dźwięk, po którym rozpoznaje się kroki zmęczonych, starych nóg. W wizjerze pojawiła się ciemna plama, na pewno jej oko. Szczęknął dwukrotnie zamek, zachrzęścił metalicznie łańcuch, który przesuwała, aby uchylić drzwi i wyjrzeć. Te dwa staroświeckie klucze i łańcuch przy drzwiach były typowe dla starych ludzi. Wierzyli w moc ich bezpieczeństwa, nie wiedzieli, że przestępcom wystarcza wąska szpara. I to zaufanie, z jakim spojrzała przez wizjer na obcego, przyzwoicie wyglądającego mężczyznę!
– Pan do kogo? – spytała, wsadzając głowę pomiędzy łańcuch a drzwi, a on z trudem, ale jednak rozpoznał w niej tamtą energiczną i zawsze zadbaną kobietę w średnim wieku. Teraz patrzyła na niego staruszka, o zmętniałych ciemnych oczach, ubrana w za duży, zniszczony sweter.
– Ja do pani – odparł z odruchową, grzeczną oschłością. Potem przypomniał sobie, że przecież ją lubił. Bardzo ją lubił. Zanim się wyprowadzili – to właśnie ona łagodziła surowe wymagania babci, wówczas gdy był jeszcze dzieckiem, a potem chłopcem. Dawała mu na kino, wypraszała zgodę na to, aby mógł wyjść do chłopaków na podwórko, choć za karę miał się uczyć w domu. Bardzo długo naukę kojarzył z karą. Dopiero na studiach, z dużymi kłopotami, dotarło do niego, że wszystko, co robi, robi dla siebie. Nie dla matki czy ojca, których ledwo pamiętał, i nie dla babci, której poleceń nie lubił wykonywać. Dla siebie. Ta stara kobieta usiłowała go wtedy o tym przekonać, ale jej nie wierzył.
– Pani Olu, to ja, Adam – powiedział łagodnie.
– Adam? – powtórzyła nieufnie. Już zaczął się bać, że jej pamięć też zaćmił czas, lecz w tych mętnych oczach pojawił się błysk rozpoznania.
– Janek… Jasio-Adasio – uśmiechnęła się, i w tym uśmiechu rozpoznał ją po raz drugi.
Nie pamiętał tego przezwiska: Jasio-Adasio. I kim był Janek, z którym pomyliła go w pierwszym skojarzeniu? Inny chłopak z ich podwórka, którym może opiekowała się, bo jak większość osób samotnych, lubiła cudze dzieci? Albo myliła go z ojcem? Więc ona także miała zmącony, starczy umysł, jak babcia? I znowu niczego się nie dowie…
– Tak, to ja, Adaś – przytaknął (imię “Adaś” znał tylko z dzieciństwa, od wielu lat był już wyłącznie Adamem). Ona tymczasem mocowała się z łańcuchem. Odsunęła się, aby go wpuścić do długiego, wąskiego korytarza.
– Odwiedziłeś ją wreszcie? – spytała bez żadnych wstępów, a on, nie pytając, o kim mówi, od razu odparł:
– Nie. Nie odwiedzałem jej, bo… – szukał w myślach jakiegoś łagodnego kłamstwa -…przecież ona nikogo nie rozpoznaje. Jest jej obojętne, kto ją odwiedza.
Starsza pani roześmiała się, ale miał uczucie, że w tym śmiechu nie ma nic wesołego. Wciąż śmiejąc się, co w dziwny sposób przypominało mu płacz, podsunęła krzesło i nie czekając, aż usiądzie, odwróciła się, by wysunąć szufladę starego kredensu. Na stole znalazły się dwa grube pliki listów, jeden przewiązany wstążeczką, drugi spięty gumką.
– Jej listy. Nie zauważyłam, by nie wiedziała, co pisze – powiedziała nagle sucho i nieprzyjaźnie.
Śmiech zniknął z jej twarzy. Patrzyła teraz chłodno i oskarżycielsko.
– Zostawiłeś ją, i tyle – mówiła dalej. – Nigdy jej nie lubiłeś, nie umiałeś docenić tego, co dla ciebie robi. A jednak maturę masz tylko dzięki niej, inaczej zszedłbyś na psy, jak tylu twoich kolegów. Wiem, skończyłeś studia, masz własną firmę, zbudowałeś dom. I masz żonę. Dziecko. Pisała o tym. Bardzo była z ciebie dumna.
– Dumna…? – powtórzył odruchowo, aby zyskać na czasie.
– Dumna. I wybaczyła ci, że ją zostawiłeś. To zawsze była silna kobieta. Więc usunęła ci się z drogi. Widzisz…? – wskazała na listy. – Do mnie pisze, do ciebie nie. Dla mnie ma pamięć, dla ciebie jej nie ma, bo tak było ci wygodnie, prawda?
– Zostawiała otwarty gaz. Zapominała mnóstwa rzeczy. Miała sklerozę – powiedział szybko, ale stara kobieta znowu się zaśmiała.
– Ja też mam sklerozę. W pierwszej chwili nazwałam cię Jankiem…
– Pomyliła mnie pani z kimś innym, to się zdarza – podpowiedział.
– Pomyliłam, a nie powinnam. – Ciemne oczy utraciły matowość i spojrzały na niego czujnie: – A ty nie znałeś żadnego Janka?
– Znałem paru. Choćby mój ojciec… Pani chce powiedzieć, że babcia udaje? Udawała, że mnie nie zna, gdy odwiedziłem ją kilka dni temu? – pytał spokojnie i chłodno, choć w środku poczuł się nagle małym, skarconym chłopcem.
– Nie wiem, nie było mnie przy tym – ucięła oschle. – Korespondujemy ze sobą, ale nie odwiedzamy się. To dla mnie za daleko. Jestem za stara, żeby tam jechać. Ona jest za słaba, by przyjechać tutaj. Ostatni raz widziałyśmy się piętnaście lat temu. Ale list od niej dostałam przed pięcioma dniami.
– Byłem w tamtym szpitalu – powiedział, zmieniając temat, gdyż nie wiedział, jak się zachować. Najchętniej rozpłakałby się, tak jak kiedyś, trzydzieści parę lat temu, gdy babcia zabraniała mu czegoś, a on płaczem wypraszał sobie wstawiennictwo pani Aleksandry.
– Chorowałeś? – spytała.
– Nie. Byłem w “tamtym” szpitalu… Spojrzała na niego ze zrozumieniem.
– …tak… tam, gdzie umarli moi rodzice – dokończył. – Gdzie zawieziono ich po wypadku. Ale tam pracuje już tylko jedna emerytowana urzędniczka. Nic nie pamięta.
– A co miałaby pamiętać? – spytała.
– Nie wiem – odparł nieszczerze. Nie chciał wyznawać tej starej kobiecie, że szukał szpitalnych zapisów o przebytych chorobach, dziedzicznych obciążeniach, genetycznych skazach rodziców. Sam nie wiedział, czego. Śladów. Tropów swojego genotypu.
– Ta pracownica pamiętała tylko tyle, że po katastrofie przywieziono ich troje. Mamę, tatę i… przypadkową ofiarę wypadku. Czy to możliwe? Podobno to było dziecko? Babcia pani o tym mówiła? Czy ono wpadło pod auto, czy też oni… – zająknął się, ale zaraz dokończył: -…czy to oni byli winni jego śmierci?
Brązowe oczy znowu spojrzały czujnie, tracąc poprzednią, zmętniałą matowość. Starsza pani nabrała gwałtownie oddechu:
– Jak to “jakieś dziecko”. Chyba nie chcesz powiedzieć, że…
Urwała i przyjrzała, mu się tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Nagle rysy jej twarzy rozluźniły się, zmiękły i spytała łagodnie:
– Ona ci tego nie powiedziała? Nigdy? Nawet wtedy, gdy już byłeś dorosłym mężczyzną?
– Czego? – spytał szeptem, czując, że zaraz usłyszy coś, co dawno powinien był wiedzieć, ba, co zawsze wiedział, choć nie chciał o tym pamiętać. “Muszę stąd wyjść, zanim ona powie coś, co mnie przerazi”, myślał gorączkowo, ale stał nieruchomo, w napięciu.
– Twój brat… Nie pamiętasz twojego brata? A wydawało się, że tak bardzo go kochałeś… – powiedziała stara kobieta.
W pokoju zapanowała cisza i był to ten rodzaj ciszy, gdy wydaje się, że czas staje i nie zamierza dalej płynąć. Adam zaniknął oczy, otworzył je i rozejrzał się po mieszkaniu, w którym tyle razy przebywał sam lub z babcią… i nie tylko z nią… “Był ze mną ktoś jeszcze. Zawsze. Zawsze był”. Znowu zamknął oczy i ukazał mu się niezwykle wyraźny obraz: ojciec i matka wychodzą z domu, aby udać się w swoją ostatnią podróż. Z nimi idzie duży brązowy pies… “Nieprawda. Nie pies…” To jego pamięć przetworzyła to stworzenie w psa. “Po to, by łatwiej zapomnieć…” Kudłaty brązowy pies, ukochany pies. “Brązowe, kręte włosy i puchata brązowa kurtka… Ukochany… mały… niedźwiadek…”
– Adaś… Pamiętasz, prawda? – podpowiadała stara kobieta, ale on już wiedział: jego ośmioletni brat, Adaś. Ukochany braciszek, przezywany niedźwiadkiem. “Był ze mną w tym mieszkaniu, i zawsze mocno trzymałem go za rękę… On tego chciał, a ja to lubiłem…” Adaś, starszy o trzy lata, ale to on, Janek, choć miał tylko lat pięć, był tym mądrzejszym i opiekuńczym bratem. Adaś miał skośne, mongolskie oczy i ufny, bezradny uśmiech. To Adasia uczył, jak wypuszczać z rączki kubek z mlekiem i stawiać na stole, jak mówić całymi zdaniami, wkładać samodzielnie kurtkę i sznurować buciki, układać klocki i robić babki z piasku. To z miłości do Adasia pobił kolegę, który wyzywał jego brata od “przygłupów”, i ugryzł w nogę sąsiadkę, gdy ta, w obronie jedynaka, powiedziała, że “przygłup to przecież niedorozwinięty i dziecko nic złego nie miało na myśli”.
– Adaś jest dorozwinięty, to pani jest przygłup! – krzyczał wówczas, kopiąc nogami, a ojciec zabrał go z klatki schodowej i przemocą zawlókł do mieszkania.
– Uspokój się – powiedział. – My wiemy, że Adaś jest mądry, wrażliwy i dobry. My to wiemy i wystarczy.
W uszach rozbrzmiała mu nagle tak dobrze zapamiętana fraza przekomarzań z bratem, która teraz, po latach, zagrała pełną gamą dźwięków. Ta ich własna symfonia na dwa głosy: nieporadny, bełkotliwy, lecz zawsze zrozumiały (dla niego) głos braciszka, Adasia – i jego własny.
– …aaasio… oć, oć…
– Bawimy się? Adaś?
– Oć, oć… aaasio…
To tymi dwoma głosami przemawiał do niego Wdowi Dąb, lecz on, Jasio-Adasio, nie chciał ich pamiętać, ani nawet usłyszeć. Ten prawdziwy, żyjący w nim, choć tragicznie zmarły Adaś był tak całkowicie przez niego wchłonięty, że aż do granic unicestwienia; tak przyswojony, że aż wyrzucony z pamięci. I nie z powodu ułomności uczuć i kalekiej pamięci, ale z bólu.
Przed oczami jeszcze raz zobaczył tamtą scenę: odjeżdżali razem, cała trójka. Patrzył za nimi, wychylony z okna mieszkania. Adaś o gęstych, ciemnych włosach, w brązowym płaszczyku z misia, macha mu rączką, prowadzony przez mamę. Mama uśmiecha się do niego czule, a ojciec woła: “Opiekuj się babcią, Janek! Wrócimy jutro wieczorem!”
Nigdy nie wrócili.
Nagle przypomniał sobie, po co jechali. Przecież jeździli tam co miesiąc! W tym niewielkim prowincjonalnym szpitaliku pracował stary, cierpliwy pediatra. Miał syna chorego na downa; sam opracował kilka skutecznych metod adaptowania dzieci z DS do normalnego życia. Rodzice jeździli do niego z Adasiem, konsultowali osiągnięte postępy, uczyli się następnych żmudnych ćwiczeń.
Nagle rozbrzmiała mu w pamięci rozmowa rodziców – podsłuchana tuż przed fatalną podróżą – w którą wkroczył znienacka, z dziecięcym impetem:
– Co będzie z Adasiem, gdy nas zabraknie? – To mówił ojciec.,
– Nie wiem. Często nie mogę zasnąć, bo o tym myślę. Śni mi się to po nocach. – To mówił smutny, śpiewny głos matki.
Wbiegł do ich pokoju i krzyczał: “Nie, nie! Was nigdy nie zabraknie! Wy będziecie zawsze! Zawsze!”, ale potem, pogodzony z nieuchronnym, powiedział z dziecięcą, niezachwianą pewnością:
– Nigdy nie zostawię Adasia. Adaś będzie ze mną.
Teraz, z perspektywy czterdziestu lat, pojął, że mu uwierzyli; że zdjął z nich największy, najstraszliwszy lęk. Że rodzice z całą powagą zaufali jemu, pięciolatkowi, który zobowiązał się do opieki nad bratem, do nieopuszczania go aż do śmierci; do przekreślenia okrutnej wizji zakładu specjalnego i bolesnej samotności chłopca.
– …Jasio… Adasio… Oć, oć… Pobawimy się… – wyszeptał cicho, sam do siebie, przywołując własne dzieciństwo. To było dobre, szczęśliwe dzieciństwo. Także dzięki Adasiowi.
Co Adaś powiedział do niego przed odjazdem?
– …aaasio, ja wróóó…ce.
To były te słowa. Usłyszał je teraz po raz wtóry; zabrzmiały mu w uszach tak, jakby to było wczoraj.
– …aaaasio… wróóó…ce…
I wrócił.
Kiedy babcia pierwszy raz powiedziała do niego “Adaś”? Nazajutrz, gdy przyjechała z tego odległego szpitala, gdzie musiała rozpoznać ich zwłoki? Czy wiele dni później? Nie pamiętał. Pamiętał tylko, że przyjął to bez słowa sprzeciwu. Słysząc znowu to imię, miał uczucie, że Adaś wciąż żyje. W nim. Więc nie protestował.
– Dlaczego ona to zrobiła? – spytał, patrząc na siedzącą przy stole staruszkę. Ona uśmiechnęła się:
– Dlaczego nazwała cię “Adasiem”? Dlaczego zabrała ci prawdziwe imię, a w tamtym szpitalu skłamała? W zmarłym Adasiu rozpoznała ciebie, i oświadczyła, że zginął Janek? Dlaczego to zrobiła… Nigdy mi się nie zwierzała, mogę się tylko domyślać. Mocne kobiety, z charakterem i godnością… a ona jest taka… takie kobiety bardziej od łabędzi kochają brzydkie kaczątka. Kochają kulawe pisklęta i bezradne dziewczynki z zapałkami – powiedziała z zadumą starsza pani. – Więc nie dziw się, że ona bardziej niż ciebie kochała Adasia. Nie miej jej tego za złe.
– Tak… – powiedział Adam i znowu to zobaczył: gruby, nieforemny chłopiec, z brązowymi, kręconymi włosami, ubrany w brązową kurtkę. Jego mały, starszy braciszek. Znów przypomniał sobie to ostatnie spojrzenie spod mongolskiej fałdy i nieśmiały uśmiech. “Nasz niedźwiadek, nasz Miś Puchatek”, jak mawiała mama, Adaś bowiem był powolny, ociężały i ufny jak książkowy Miś i tak jak on kochany przez “wszystkie zwierzęta w Lesie”.
– Babcia chciała ocalić istnienie Adasia – mówiła starsza pani. – Więc złączyła was w jedno. Dając ci jego imię, uwierzyła, że w ten sposób jakby obdarowała Adasia zdrowym, silnym ciałem i lekkim, sprawnym umysłem, zachowując jego duszę i wrażliwość. Z was dwóch stworzyła jednego. I kochała cię za dwóch.
Staruszka zamilkła. Adam też milczał, porażony jedną jedyną myślą: “Adaś obiecał, że wróci. Wrócił. Ale go odrzuciłem”.
– Przepraszam… Spieszę się – powiedział nagle, zrywając się z krzesła, które się wywróciło. Postawił je z powrotem, niezdarnie i z pośpiechem.
Starsza pani spojrzała na niego z uwagą.
– Nie mam czasu – powiedział gorączkowo, bardziej do siebie niż do niej. – Odwiedzę ją wkrótce… to znaczy babcię… wezmę z powrotem do domu… Przywiozę ją do pani z wizytą, dobrze? Ale naprawdę nie mam czasu… Proszę się nie gniewać…
Patrzyła na niego ze zrozumieniem. Bez słowa zamknęła za nim drzwi i słuchała tupotu nóg na schodach. Biegł tak szybko i głośno, jak kiedyś biegał po nich mały Janek. Przez krótką chwilę wydawało jej się, że słyszy jeszcze echo innych kroków. Powolne, ostrożne kroki małego Adasia. Noga opuszczana powolutku o stopień niżej, a za nią druga, dostawiana powoli i z lękiem. “Tuptup…tuptup…tuptup…” Lubiła ten dźwięk.
Lekarz zwlekał z diagnozą.
– Płuca czyste… Temperatury brak. Może to coś mózgowego? – powiedział z wahaniem. – Poczekajmy dzień, dwa, aż coś się wyjaśni. Trudno dobrać lek do choroby, której nie znamy.
– A jeśli to ta mała ciemna plamka? I jeśli jest to, na przykład, tętniak? – spytała niepewnie Ewa.
– Bomba zegarowa w głowie… – zamyślił się lekarz. – Ale ona nie utraciła przytomności. Jest przytomna, tylko niekontaktowa. Cały czas patrzy i coś widzi, ale nie nas. Nie wiemy, co. Może nic.
– To co możemy zrobić? – zdenerwowała się Ewa.
.- Czekać – odparł lekarz. – Z upośledzonymi dziećmi nigdy nic nie wiadomo.
“Powiedział to tak, jakby ofiarowywał mi nadzieję”, uświadomiła sobie Ewa.
Lekarz wyszedł, Ewa została sama. Nie wiedziała, na co czeka.
“A jeśli czekam, aż ona umrze…?”, pomyślała z lękiem. Był to strach zarówno przed odejściem Myszki, jak i przed samą sobą. Gdzieś głęboko, w najmroczniejszych zakamarkach umysłu, czaiła się w Ewie nadzieja na rozpoczęcie wszystkiego jeszcze raz od początku. I nie było tam miejsca dla Myszki.
Ewa usiadła na łóżku córki, objęła głowę rękami i zaczęła się kiwać – w przód i w tył, w przód i w tył. I czekała. Na to, co się stanie, i na własną reakcję, której nie umiała przewidzieć.
Myszka też czekała. Bezwład, który ją ogarnął, gdy około południa otworzyła oczy, odczuła jako coś normalnego. Jej ciało rozstawało się w ten sposób z domem, w którym do tej pory żyła. Dotykała go już tylko umysłem. Widziała i słyszała matkę; rozumiała jej rozmowę z lekarzem. Ale nasłuchiwała, kiedy zostanie wezwana.
Czekając na wezwanie, czuła, że w domu nie ma taty. Zawsze wiedziała, kiedy jest, a kiedy go nie ma, nawet gdy był zamknięty w swoim pokoju i zachowywał się, jakby go nie było. Ale teraz nie było go naprawdę. Myszka bała się, że on już nie zdąży przybiec i przystanąć.
A potem poczuła, że się zbliża. Był niedaleko. Biegł.
Adam zaparkował auto na trawniku i biegł do drzwi. Dom tonął w mroku. Z trzaskiem otworzył wejściowe drzwi i przebiegł przez hol, który po raz pierwszy wydawał mu się zbyt duży i zbyt długi. Cały dom rozrastał się i wydłużał, jakby chciał przeszkodzić mu w osiągnięciu celu.
W drzwiach sypialni zderzył się z Ewą. Irracjonalnie pomyślał, że zastawia mu drogę, ale ona powiedziała, bez cienia złości, ale i bez cienia buntu:
– Myszka jest chora…
– Nie. Nieprawda. Nie teraz, to niemożliwe – mówił gorączkowo. – Zawołamy lekarza… Najlepszych lekarzy…
– Ona umiera – szepnęła Ewa z dziwną biernością. – Już to wiem. Bądź cicho i pozwól jej odejść.
Odsunął ją zbyt gwałtownie, tak że zatoczyła się na ścianę i zastygła oparta o nią, a on podbiegł do tego wielkiego łóżka. Przypomniał sobie dzień, w którym osobiście wybrał je z katalogu: szerokie, z wysokim, bogato rzeźbionym wezgłowiem. Było teraz tak duże (“wszystko wybieram za duże”, pomyślał), że najpierw wydało mu się puste. Potem dostrzegł drobny kształt skryty pod kołdrą i sklejone od potu ciemne, kręte włosy. Skośne niewidzące oczy Myszki patrzyły na niego.
Usiadł na skraju łóżka, bojąc się jej dotknąć. Ewa, milcząc, stanęła za nim.
– Co mam zrobić? – spytał bezradnie.
– Nic – odparła (“już teraz nic”, pomyślała).
– Co mówił lekarz? Musiał coś powiedzieć!
– Że takie dzieci jak ona odchodzą przed czasem – odparła.
– Przed jakim czasem?! – zawołał. “Zanim zdążysz je pokochać”, odpowiedziała bez słów Ewa, patrząc na niego ze skupieniem.
– Ona wyzdrowieje, musi wyzdrowieć, i wtedy wszystko naprawimy. Zaczniemy jeszcze raz od początku – powiedział.
“Żeby nastąpił początek, wcześniej musi być koniec”, myślała Ewa, wciąż patrząc na niego. Współczuła mu.
– Naprawianie ma wyłącznie jeden kierunek – powiedziała cicho.
– Wiesz… miałem niepełnosprawnego braciszka, z zespołem Downa… – szepnął i urwał.
“To ty byłeś niepełnosprawny, nie twój braciszek. Ty, a nie Myszka”, myślała Ewa.
– Gdy ona przyszła na świat, byłem taki zawiedziony, ale… – zaczął znowu i znowu urwał.
“…ale ostatecznie to ona zawiodła się na tobie”, dopowiedziała w myślach Ewa.
Myszka umierała cały długi dzień. Najpierw przestała widzieć. Po raz pierwszy poczuła bliskość ojca – już nigdzie się nie spieszył, nie uciekał, siedział na jej łóżku, ale nie była zdolna go dojrzeć.
Potem przestała słyszeć. Nie słyszała głosu matki, ojca ani nawet żadnego szelestu dochodzącego z pokoju. Cisza, w której się znalazła, była przerażająca.
Wtedy jednak, gdy bała się najbardziej, usłyszała Głos. Ten sam, który miał w sobie ogrom samotności i który wcześniej pytał, nie oczekując odpowiedzi, a echo Jego wątpliwości obijało się bezradnie o pnie drzew w Ogrodzie. Ten, który miał w sobie surowość dojrzałego mężczyzny, śpiewną miękkość kobiety, wieloznaczny syk Węża, ciepły i głęboki oddech wiatru.
– Chodź do mnie, Myszko…
– Idę – odparła potulnie, nie otwierając ust. – Ale tam, gdzie mnie zabierasz, nie będzie mamy i taty.
– Miłość nie musi nosić imion – odparł Głos, śpiewnie i ciepło.
– A co jest tam, gdzie z Tobą pójdę? – spytała Myszka.
– Strych, a potem Ogród – rzekł Głos surowo i z męską rzeczowością.
– Naprawdę? – upewniła się Myszka, bo strychu się nie bała, a Ogród był piękny, choć trochę za mały.
– Tak. Tam będzie Strych z jego mrokiem, ciemnością i wszystkimi lękami tego świata – odparł surowy Głos.
Myszka spłoszyła się i na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności.
– Ona się czegoś boi – powiedział z bólem Adam.
– Odchodzenie zawsze łączy się ze strachem – szepnęła Ewa.
– Tam będzie Strych ze wszystkimi tajemnicami, marzeniami i cudownością tego świata. Tam będą wszystkie odpowiedzi i całkiem nowe pytania – rzekł melodyjny, ciepły Głos.
– A jeśli już zadam wszystkie pytania i poznani odpowiedzi? – zaniepokoiła się Myszka.
– Cha!Cha!Cha! Sssspróbuj.,. To niewykonalne. Pytania i odpowiedzi nie mają Początku i Końca, one mają tylko Środek – zaśmiał się sycząco Głos.
– A jeśli już obejdę wszystkie zakamarki Strychu i cały Ogród? – spytała Myszka.
– Ssstrychy nie mają Końca, tak jak niessskończone sssą tajemnice i marzenia, i niessskończony jest lęk – odparł sycząco Głos.
– Nie chcę się już bać – szepnęła Myszka.
– Nie bój się, Myszko. Pewnego razu trafisz na Strych, na którym nie będzie już nic oprócz miłości – uspokoił ją ciepły, melodyjny Głos.
– Ale Ogród… – zaczęła niepewnie. – Jest taki mały i ma tylko Początek.
– Teraz pokażę ci cały Ogród, a nie tylko ten fragment, stworzony specjalnie dla ciebie. Pokażę ci wiele Początków i cały Środek – rzekł Głos łagodnie i miękko.
– A Koniec? – spytała Myszka.
– Mój Ogród nie ma Końca – stwierdził surowy Głos i nie było w nim cienia wątpliwości.
– To dobrze – ucieszyła się Myszka.
– Ona się uśmiecha – szepnął Adam.
– Może tylko nam odchodzenie wydaje się straszne? Może bardziej cierpią ci, co zostają? – powiedziała Ewa. Adam przykrył jej szczupłą dłoń swoją dużą ręką. Odwzajemniła uścisk. Oboje siedzieli na skraju małżeńskiego łóżka i oboje bali się dotknąć córki, jakby ten dotyk, zamiast sprowadzić ją na ziemię, miał przyśpieszyć jej odejście.
“Dotknę jej i nagle się okaże, że nigdy jej nie było”, myślała Ewa.
“Dotknę jej i ucieknie gdzieś daleko, przerażona moją bliskością, której nigdy nie zaznała”, myślał Adam, wstrzymując się od wzięcia córki za rękę.
– Pokażę ci coś – powiedział nagle Głos, porzucając kobiecą miękkość i męską surowość. Był teraz Głosem głosów, Głosem wszystkiego.
– Pokażesz mi, jak się stwarza światy? – spytała z nadzieją.
– Tego nie można pokazać – odparł.
– A czym jest to, co pokazywałeś mi i co wciąż pokazujesz, jeśli nie stwarzaniem? – zdziwiła się.
– To… – Głos zawahał się. – To było coś innego. Coś tylko dla ciebie, coś, co daję moim dzieciom, aby nie czuły się samotne. A teraz wejdź do Ogrodu, Myszko…
Weszła jak zawsze z radością, ale i z poczuciem, że już tu zostanie.
– Ssspójrz… – zasyczał dobrze jej znany głos.
Rozejrzała się. To jaz nie był Ogród, w którym mama mogła coś zmienić pilotem od telewizora. Już nie można było rozjaśnić ani przyciemnić jego barw; ułożyć go, jak puzzle, z kawałków obrazków, oglądanych tam, na dole, i przypadkowo wydobywanych z pamięci. Już nie można było wpłynąć na kształt jego świateł i barwę trawy. To był już tylko Jego Ogród i żadne słowa nie były zdolne go opisać. Nie było w nim jabłoni ani żadnych drzew. On sam był drzewem. Nie było czarodziejskich owoców wywołujących cudowną przemianę. On sam był cudowną przemianą. Nie było strumyka, gdyż On był wodą. Nie było Adama i Ewy, gdyż On sam był wszystkimi ludźmi naraz – i ich zaprzeczeniem. Nie stworzył ich na swoje podobieństwo, gdyż niepodobny był do niczego. W Ogrodzie nie było światła ani cienia, gdyż to On był światłocieniem.
– Coś ci pokażę, Myszko, chodź – powiedział.
Myszka ufnie ruszyła za Nim w głąb Ogrodu-Nie-ogrodu. W oddali coś majaczyło, poruszało się, chowało, to znowu pojawiało przed jej oczami. Nie, nie coś… Ktoś. Mnóstwo istot. Tańczyły.
– Dary Pana – zasyczał melodyjnie Wąż.
– Tak, to moje Dary – przytaknął śpiewny, kobiecy i pełen miłości Głos.
– Dlaczego nazywasz je “Darami”? – zdziwiła się Myszka. – To przecież zwykłe dzieci…
– Nie sssą zwykłe – zasyczał Wąż.
– Są Darami, gdyż obdarowany może je przyjąć lub odrzucić – odparł surowy Głos.
Myszka podeszła do kręgu tańczących istot i wpatrzyła się w nie.
Była tu dziewczynka, która zamiast nóg miała szczątkowe kikuty, a jednak tańczyła na nich z równym wdziękiem jak długonogie tancerki. Był mały chłopiec z głową olbrzyma, ze sterczącym garbem na plecach, poruszający się na wątłych nóżkach karzełka. Była dziewczynka z głębokim otworem zamiast nosa i z głową rozszerzającą się baloniasto ku górze, uśmiechająca się zajęczą wargą. Były dzieci bez rąk i nóg; z brakiem lub z przerostem członków; nieme, niesłyszące, niezdolne na ziemi do żadnego ruchu. Były dzieci zrzucane w starożytności ze skał, ledwie ujrzano po narodzinach ich zdeformowane ciała. Były niemowlęta zwane w średniowieczu diabelskim pomiotem i palone na stosach. Dzieci topione jak kocięta przez matki, które przerażało widmo procesu o czary – i nieszczęśnicy pokazywani jako monstra na jarmarkach miast i miasteczek całego świata. Byli ci, których los wyniósł wysoko mimo zdeformowanego ciała, gdyż udało im się odgrywać rolę błaznów u boku głupszych od siebie. Były zastępy dzieci, na których dokonywano eksperymentów, by zbadać, jak powstaje deformacja i czego unikać w procesie tworzenia doskonałego człowieka. Były dzieci zamykane przed ludzkimi oczami w stajniach, piwnicach, komórkach, żyjące w wiecznej ciemności i izolacji. Dzieci, które całe życie spędziły w zamkniętych zakładach, nie znając rodziców. Dziesiątki, setki, tysiące poczwarek, które na zawsze zamknęły w sobie motyla, ze złożonymi, wielobarwnymi skrzydłami.
Tu, w Ogrodzie, wszystkie te dzieci tańczyły, a ich uczucia przenikały przez niekształtne pancerze ciał i unosiły się wokół, lżejsze od oddechu. Myszka odbierała je całą sobą, słyszała i rozumiała.
– Kim jesteś? – spytała, bez słów, najbliżej tańczącej istoty.
– Mnie w ogóle nie ma, nigdy się nie urodziłem. Moja mama ujrzała mnie, gdy byłem tak mały jak jej dłoń, i zatrzymała w pół drogi – odpowiedział chłopiec ze zrośniętymi palcami rąk i nóg i ze zdeformowanym ciałem. – Zazdroszczę wam, którzyście widzieli ziemię. Chciałbym tam przebywać, nawet gdyby trwało to krótko i miało boleć…
– Boli, tak, to boli – przytaknęła dziewczynka, trzepocząca, jak ptak, szczątkami kończyn. – Ale tam jest tyle rzeczy do zobaczenia i tyle miłości. Byłam kochana…! – zaśpiewała nagle na cały Ogród-Nie-ogród. – Byłam kochana…! Kochana!
– A mnie nie chcieli – powiedział chłopiec z nogami karła i głową olbrzyma. – Zostawili mnie w specjalnym domu i spędziłem w nim całe życie. Ale oglądałem przez okno świat, widziałem ludzi innych niż ja, patrzyłem w niebo, nie tak niebieskie jak w Ogrodzie, lecz co dzień inne. I tęsknię za tym, więc już wiem, co to tęsknota. Warto dla niej zejść na ziemię.
– Wożono nas w klatce po wielu miastach i pobierano opłatę za pokazywanie tłumom. Tłumy śmiały się i trzęsły ze strachu, ale widziałyśmy tyle miejsc i tyle zdumiewających zjawisk… Ziemia jest piękna – powiedziały chórem syjamskie siostry, zrośnięte tułowiami, których zniekształcone, za duże głowy odchylały się w dwie różne strony.
– Chciałem żyć, nawet gdyby to miało być straszne, ale nie dano mi. Urodziłem się w czasie, gdy pozwalano żyć tylko dzieciom doskonałym. Zazdroszczę ci, Myszko. Byłaś na świecie aż osiem długich lat – powiedział chłopczyk, którego malutka głowa, pozbawiona szyi, wyrastała wprost z przerośniętego tułowia.
– Zazdrościmy ci, Myszko… Tyle widziałaś… Tyle przeżyłaś… Kochano cię… – śpiewały Dary Pana, które przebywały na ziemi krótko lub nie widziały jej wcale.
– Każda sekunda na ziemi jest warta milionów lat pamięci – nuciły inne, wspominając czas, w którym nawet ból był dowodem życia.
Dary Pana tańczyły, wyrażając radość z krótkiego pobytu na ziemi, z krótkich, lecz prawdziwych uczuć, których tam zaznały – miłości, nienawiści, przyjęcia lub odrzucenia, izolacji lub samotności; osaczenia spojrzeniami i zimną ciekawością lub nadmiernym współczuciem; czasami, choć rzadko, doświadczały obojętnej zgody na swoją odrębność. Motyl skryty w poczwarce ich ciała trzepotał bezradnie niewidzialnymi dla ludzi skrzydłami; niekiedy ktoś pogłaskał go po wiecznie zwiniętych skrzydłach, i te chwile Dary Pana pamiętały najmocniej. Inne wyrażały w tańcu tęsknotę za nigdy nie doświadczonym darem życia, za nieznaną ziemią, za niedobrymi, ale prawdziwymi uczuciami, które możliwe były tylko tam.
Nagle w grupie tańczących dzieci Myszka dostrzegła chłopca o oczach takich samych jak jej oczy, z okrągłą buzią, z nieforemnym ciałem i dziwnie bliskim uśmiechem.
– Chyba cię znam? – spytała, biorąc go za rękę.
– O, tak – odpowiedział. – Zawsze przeczuwałaś mnie w swoim tacie – uśmiechnął się znowu, nieśmiało, lecz ufnie.
– Tak! – zawołała. – Tak! I wiem, kim jesteś! Jesteś tą jego cząstką, która mnie szukała!
– Tak, Myszko. I byłem szczęśliwy tam, na dole. Kochali mnie.
– Mój tato też? – spytała z nadzieją.
– On najbardziej.
– I nie uciekał? – ponowiła pytanie, wstrzymując oddech.
– Zawsze trzymał mnie za rękę. Kochał mnie tak, jak teraz kocha ciebie.
– Kocha mnie? – szepnęła Myszka.
– Cały czas cię kochał, ale dopiero teraz o tym wie. Ludzie bardzo często dowiadują się o czymś za późno – powiedział chłopiec, ale już podbiegły do nich inne Dary Pana i chłopiec zniknął jej z oczu. “Znajdę go, wiem o tym”, pomyślała z radością. “Można tu znaleźć wszystko, co zgubiło się na ziemi”.
– Życie było piękne, Myszko! Ale nie żałuj, że się kończy. Wszystko musi się skończyć, nie tylko radość, ale i ból. Tu będzie ci dobrze, tu nie ma bólu – zachęcała ją dziewczynka z wielką głową i ciemnym otworem zamiast nosa.
Dary Pana tańczyły i Myszka zapragnęła dołączyć do ich kręgu, gdy znowu usłyszała surowy Głos:
– Pozwalam ci ostatni raz zejść na dół. Na chwilkę…
– Na chwilkę – powtórzyła pokornie i szeroko otworzyła oczy.
Leżała w łóżku, kołdra była niezwykle ciężka i uniemożliwiała ruchy; ciało miała spocone, a przez mgłę zalewającego oczy potu wydawało jej się, że widzi nad sobą nie tylko mamę, ale i tatę.
– Ta? O? – powiedziała szeptem, którego nikt nie usłyszał, gdyż bardziej przypominał westchnienie niż słowa.
– Ona się uśmiecha? Do mnie? – spytał tata (albo On, ale Myszka już nie umiała ich rozróżnić).
– Daj rączkę, Myszko – powiedział tata albo On, gdyż zaraz usłyszała ponownie:
– Daj rękę. Wracamy. Musisz zrobić miejsce dla twojej siostry…
– Siostry? – ucieszyła się Myszka, lecz zaraz posmutniała: – Czy nigdy jej nie poznani?
– Nigdy. Ona dopiero się zjawi. I nie będzie taka jak ty, lecz zwykła. Ale nie martw się, w Ogrodzie masz wiele braci i sióstr. Chodź, Myszko, daj rękę… – zaśpiewał łagodny, melodyjny Głos.
Myszka ufnie wyciągnęła dłoń i poczuła mocny, ciepły uścisk.
“Gdyby tatuś poszedł ze mną na spacer, dotyk jego ręki byłby taki sam”, pomyślała.
Adam po raz pierwszy obejmował małą dłoń swojej córki. “Ręka Adasia”, przypomniał sobie nagle. “Taka sama nieforemna i krótkopalca, bezradna i spocona była rączka Adasia…” Przez moment poczuł, jak te krótkie, palce zaciskają się mocno na jego dużej ręce. “Czy to Adaś, czy Myszka, czy oboje razem, jedno w drugim?”, zadawał sobie pytanie.
– Myszka… – szepnął.
– Myszko, idziemy – powiedział stanowczo Głos.
– Idziemy – szepnęła bez słów, zastanawiając się, czyja dłoń jest taka duża, dobra i bezpieczna.
– Gdzie jesteś? – spytała Myszka.
– Wszędzie – odparł Głos.
– Nie widzę Cię – zmartwiła się Myszka. – Ależ widzisz… spójrz… Widzisz mnie w światłocieniu tego Ogrodu i wszystkich innych Ogrodów. Słyszysz mnie w śpiewie wiatru. Czujesz mnie w wilgoci rosy, w miękkości wody… Jestem na dole, jestem na górze, jestem na Początku, na Końcu i w Środku…
– Widzę, słyszę, czuję – ucieszyła się Myszka, lecz zaraz spytała, myśląc o tych, których zostawiła na dole: – Czy nie będzie im smutno beze mnie?
– Urodzi się im nowe dziecko – przypomniał pogodnie Głos.
– I będzie lekkie? Zwinne? Zatańczy, gdy usłyszy muzykę?
– Tak.
– A mój tata? Chciałabym, żeby mnie kochał, choć mnie już nie ma…
– Kocha cię.
– Jak? – spytała Myszka.
– Jak siebie samego.
– Czy to jest wielka miłość?
– Największa, na jaką stać człowieka – odpowiedział Głos z surową pewnością.
Westchnęła i zaczęła się zastanawiać, o co ma jeszcze zapytać. Wreszcie szepnęła:
– A czy ty mnie kochasz?
– Kocham cię, Myszko – zasyczał Wąż.
– A On?
– Marudzisz, Myszko – powiedział Wąż, ale On już odpowiadał głosem taty:
– Kocham cię. Kocham cię bardzo.
I Myszka rzuciła Mu się w objęcia. Zatonęła w nich i zawirowała na paluszkach w nie kończącym się tańcu. Wirowała tak szybko, że zaczęła przemieniać się w rozmazaną, połyskliwą, coraz słabiej widoczną kolorową plamę. I tańcząc w Jego potężnych, bezkresnych ramionach, była coraz lżejsza i lżejsza, aż wreszcie stała się tak lekka, jakby jej nigdy nie było.