39390.fb2 Poczwarka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Poczwarka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Dzień pierwszy: Księga

Marysia, Migotka, Misia, Myszą – taką drogą wędrowało imię Myszki, nim otrzymała to najwłaściwsze. Ewa już wiedziała, że dzieci z zespołem Downa nazywane są muminkami. Domyślała się, skąd to literackie skojarzenie: istoty, wymyślone przez Tove Jansson, przedstawiano na rysunkach jako pulchne, bezkształtne, choć pełne wdzięku stworzonka. A właśnie bezkształtność była typową cechą tych dzieci. Ich tułowie były mniej foremne, ręce i nogi poruszały się w sobie tylko wiadomy, nie skoordynowany sposób, a ich mali właściciele nie umieli nad nimi zapanować. Malutka Myszka potrafiła tak mocno chwycić dłoń Ewy, że nie sposób było rozewrzeć jej palce. I choć dziewczynka miała wtedy raptem rok, to Ewie wydawało się, że ten rozpaczliwy uścisk jest wyrazem świadomego i równie rozpaczliwego szukania bezpieczeństwa, a nie brakiem ruchowej koordynacji. Od czasu gdy Myszka, przez przypadek, schwyciła w ten sposób rękę Adama i przyciągnęła do swoich zawsze półotwartych ust, mocząc ją banieczkami śliny, Adam jak ognia unikał zbliżenia.

– Wszystkie niemowlęta się ślinią – Ewa usiłowała usprawiedliwić Myszkę, ale obrzydzenie na twarzy męża było wymowniejsze niż słowa:

– Ona już nie jest niemowlęciem.

Z punktu widzenia estetyki, a organizowała ona prawie całe życie Adama, hołdującego jej zasadom, rytuałom i niezmienności – Myszka była stworzeniem wyjątkowo nieestetycznym i Ewa musiała się z tym pogodzić. Pewnego dnia, gdy walczyła w niej miłość do dziecka z pragnieniem zachowania miłości męża – i zwyciężało to drugie uczucie – Ewa, widząc, jak Adam omija łukiem pełzającą po podłodze Myszkę, wyszeptała bezwiednie:

– Te dzieci żyją krócej niż inne…

I właśnie wtedy, gdy dotarł do niej cały sens tych słów (bo sama myśl błądziła co jakiś czas po jej głowie, tak jak przewidywała Anna; ale czymś innym są błądzące myśli, a czymś zupełnie innym – ostatecznym i nieodwracalnym – głośno wypowiedziane słowa), pochwyciła dziewczynkę w objęcia, podnosząc ją z podłogi, i powiedziała na jednym oddechu:

– Marysia, Migotka, Misia… Myszka… Migotka była postacią z baśni Tove Jansson, Misia była prostym skojarzeniem z ociężałością dziewczynki.

Mówiąc “Myszka”, Ewa miała wrażenie że przydaje córeczce tego, czego jej najbardziej brakowało: zwinności i wdzięku. Ale naprawdę Ewa nie wiedziała, czego Myszce brakuje. Wiedziała za to, czego ma za dużo: chromosomów.

Półka z książkami w pokoju Ewy – który miał być ich małżeńską sypialnią, ale Adam przeniósł się do gabinetu – zaczęła wypełniać się nowymi lekturami. Początkowo, gdy jeszcze urządzali ten dom, Ewa kupowała tylko takie książki, jakie chciał Adam: miały pasować do wnętrza. To dekorator, za niemałe pieniądze, określił, co pasuje, a co nie.

– Proszę kupować książki w podobnych formatach, inaczej okładki będą brzydko wystawać. Nie powinny mieć jaskrawych okładek, bo zepsują kompozycję. Pasują kolory rozbielone, minimalizm kolorystyczny, pani wie…

Ewa nie wiedziała, ale w księgarniach posłusznie szukała dzieł uzupełniających kompozycję wnętrz. Tylko czasem zwracała uwagę na tytuł, niekiedy na autora, zdarzało się, że do wnętrza pasowała książka, którą przeczytała z przyjemnością, ale częściej to, co naprawdę i chciała czytać, chowała pod poduszkami obszernej kanapy (z rozbielonym błękitem obicia), bo okładka zakłócała harmonię.

Adam i Ewa budowali swoje życie według starannie ustalonych reguł. “Nasz mały, rodzinny biznesplan”, śmiał się Adam. Najpierw musieli się upewnić, że zawodowo on idzie w górę, a potem, że stał się cenny dla headhunters, łowców głów w branży informatycznej, i że nic tylko będzie w zarządzie, ale ma szansę zostać wiceprezesem. A może prezesem, jeśli Amerykanie mu zaufają?

Gdy wartość Adama wzrosła, mogli nie tylko zmienić samochód, ale i zacząć budowę domu. Dom był “pod klucz”, wykonany przez godną zaufania firmę, ale to oni decydowali o rozkładzie wnętrz. Duży hol, wspólna sypialnia, pokój dzienny, pokój dla niespodziewanych gości, jadalnio-kuchnia, gabinet Adama, salon, dwie łazienki – i pokój dla dziecka. Piwnica i strych. Parter, piętro i poddasze.

Pojawiła się mistrzyni feng shui, i to ona – także za spore pieniądze – przesądziła, że w prawym górnym rogu domu będzie sypialnia, co zagwarantuje długie i szczęśliwe pożycie, a w lewym gabinet Adama, co wywrze pozytywny wpływ na jego pracę zawodową i interesy.

– Bogactwo dla domu – mówiła, zwracając uwagę, by obrotowy fotel nie stał do drzwi tyłem, lecz bokiem.

Wesołe kolory pojawiły się jedynie w pokoju dziecinnym, co miało ulec zmianie, gdy dziecko podrośnie, po to aby i ono kształtowało sobie dobry gust. Ewie i Adamowi spodobała się ta, początkowo jedynie narzucona, estetyka minimalizmu: minimum koloru, minimum mebli, dużo jasnej, wolnej przestrzeni. Każdy, kto ich odwiedzał, był zachwycony, choć niektórzy czuli się nieswojo, biorąc do ręki kieliszek czerwonego wina czy filiżankę kawy. Było jasne, że jedna kropla strącona niechcący na beżowy dywan czy śmietankowe obicia krzeseł zepsuje cały efekt. Nawet Ewa wolała pić kawę w kuchni niż w salonie.

Oczywiście, że zbyt kolorowe grzbiety książek zniszczyłyby wypracowaną starannie urodę wnętrza. Trzeba też było pozbyć się różnych pamiątkowych przedmiotów, nawet jeśli je lubili. Siedem zielonych malachitowych słoni “na szczęście”, prezent z czasów narzeczeńskich, powędrowało na strych, gdzie wyniosła się także “kolekcja kiczu”, jak ją nazywała Ewa. Były tu zabawne porcelanowe bibeloty odziedziczone po babci (tancerka z wachlarzem, para angielskich chartów, miniaturowe i naczyńka, białe i łaciate koty), bogaty zestaw jarmarcznych drewnianych ptaków, kolorowe kulki, zegar z kukułka, gitara Adama z czasów studenckich, dwa podkoszulki z twarzą Toma Waitsa, zestaw kompaktów z muzyki), którą dawniej lubili (patos zakonserwowany w “The Willi” Pink Floydów, schrypnięty, zatrzymany na kasecie glos tragicznie zmarłej Janis Joplin, King Crimson z najlepszego okresu). Były tu także cztery potężne pudła pamiątek z okresu młodzieńczego, z czasów studenckich, K czasów narzeczeństwa – i ze starego mieszkania. Wszystko to znalazło teraz miejsce na strychu, gdzie minimalizm i feng shui nie obowiązywały.

Pewnego dnia Adam starannie podliczył w komputerze ich, jak to nazwał, “pasywa i aktywa” i powiedział: – Możemy sobie pozwolić” na dziecko.

Adam miał 37 lat, Ewa 35.

I urodziła się Myszka.

Ewa nie zapamiętała, kiedy Adam z ich wspólnej sypialni przeniósł się do gabinetu, a w ślad za nim powędrowały jego poduszka, puchowa kołdra, Jasiek i koc, w gabinecie zaś przybył wkrótce nowy mebel: wąski tapczan nie dopasowany do wnętrza. Przenosiny Adama nie nastąpiły nagle; odbywały się codziennie, po trochu, przez wiele miesięcy, począwszy od dnia przybycia Ewy z Myszką do domu.

Najpierw oddalali się od siebie w porze posiłków. Gdy Ewa wstawała, by przygotować mężowi ulubione i tostyy i mocną kawę zabieloną mlekiem, Adama już nie było. Zaczął wcześniej wychodzić do pracy. A pewnego razu, gdy spała tak czujnym snem, że potrafiła uchwycić moment jego wstania i mimo wszystko podać mu śniadanie – Adam powiedział:

– Niepotrzebnie cię budzę. Coś trzeba z tym zrobić… Za kilka dni pod ich dom przyjechał wóz meblowy z wiśniowym tapczanem, stanowiącym rażący dysonans w stosunku do chłodnej szarości gabinetu, która miała być kojarzona wyłącznie ze “zgaszonym błękitem ułatwiającym koncentrację”. W ślad za tapczanem do gabinetu powędrowały Jasiek i koc, wraz z cząstką Adama – tylko na kilka nocy, kochanie – a potem poduszka, kołdra i cały Adam.

Ale zanim Adam przeprowadził się z małżeńskiej sypialni do drugiej części domu, oddzielonej dużym holem, zanim zaczął jadać śniadania i kolacje w porach odmiennych niż dotąd (a obiady już tylko “na mieście”) – Ewa zauważyła, że mąż nigdy nie zagląda do pokoju dziecinnego. Ani wówczas, gdy Myszka płakała, ba, darła się na cały dom i trudno było tego nie słyszeć, ani wówczas, gdy była niepokojąco cicha.

Myszka płakała często, dręczyła Ewę w nocy i w dzień rozpaczliwie gwałtownym i głośnym lub monotonnie męczącym popłakiwaniem, więc Ewa nie zdziwiła się, gdy pewnego dnia pojawił się jakiś człowiek i obił drzwi gabinetu dźwiękoszczelnym korkiem od wewnątrz, a brzydką imitacją skóry z zewnątrz. Skóropodobne obicie miało barwę brudnego brązu, kłócącego się z eleganckim, rozbielonym różem holu.

Gdy Ewa przez kolejną noc musiała biegać pomiędzy sypialnią a pokojem dziecinnym (Myszka właśnie zachorowała na zapalenie ucha), nazajutrz rano, nie wzywając nikogo do pomocy, przepchała dziecinne łóżeczko do małżeńskiej sypialni. Nieskazitelny parkiet holu został zarysowany nogami łóżeczka, ale żadne z nich, ani Ewa, ani Adam, nie zwróciło na to uwagi.

Od tej pory Myszka pozostała już w niegdysiejszej małżeńskiej sypialni. Właśnie zaczynała raczkować. Dzieci raczkują, gdy mają niecałe pół roku, czasem nieco później. Myszce zajęło to trzy lata. O wiele więcej czasu pochłonęło jej rozpoznanie pór dnia, pogodzenie się z tym, że noc jest do spania, a dzień do poznawania świata. Myszka potrafiła nie spać całą noc, wytrwale łażąc na czworakach, a zasypiała o świcie. W dodatku żądała od Ewy stałej uwagi.

Podobno było to typowe, jak przeczytała Ewa w jednej z licznych lektur o DS – “Down Syndrome” (Ewa wolała ten niezrozumiały dla innych skrót od pełnej nazwy choroby). Brak poczucia bezpieczeństwa, instynktowne wyczuwanie własnej inności owocowały wzmożoną potrzebą bliskiego, jak najbliższego kontaktu z rodzicami.

Ojciec coraz częściej przebiegał jedynie przez dom – z gabinetu przez hol do kuchni, z kuchni z powrotem do gubi netu, a stamtąd do wyjścia. Znikał na długie godziny, więc Ewa musiała być w dwójnasób obecna, gotowa tło natychmiastowego odzewu na chrypliwe, nieartykułowane okrzyki Myszki. Zmaltretowana, kładła się koło córeczki na wielkim, wspaniałym małżeńskim łóżku, gdzie we dwie zajmowały niewiele miejsca – i zasypiała około siódmej rano, aby obudzić się w porze obiadu. Na początku Adam zaglądał czasem do sypialni, ale drzwi na ogół były zamknięte. Musiały być, skoro Myszka nocami uparcie wędrowała, opierając się na kolanach i łokciach, szorując nimi po podłodze jak czworonożny, niezgrabny stwór; wspinając się na krzesła i przewracając je na siebie, by potem krzyczeć ze strachu i bólu. Adam o tym nie wiedział; zrozumiał, że Ewa zamyka się przed nim – więc pewnego dnia to ona zastała drzwi gabinetu zamknięte na klucz.

Zanim Adam je zamknął, ostatecznie i nieodwołalnie, Ewa zdążyła zauważyć, że złamał kolejną zasadę feng shui: jego fotel stał tyłem do drzwi. I ta pozycja fotela w domu, w którym wcześniej przemyślano ustawienie każdego mebla, pokazała Ewie, jak daleko odeszli od życiowego “biznesplanu”. Nie zdziwiła jej ciemna plama na jasnym obiciu fotela przed telewizorem. Nazajutrz pojawiła się kolejna, a potem przybywały wciąż nowe, prawie codziennie, jakby mieszkańcom zależało na tym, by jak najszybciej zapomnieć o dniach, gdy ten dom był czysty, estetyczny, nieskazitelnie jasny i oczekiwał na przybycie dziecka.

Gdy Ewa, zmordowana nocnymi porami czuwania i nieregularnymi porami snu, budziła się nieprzytomna, z opuchniętymi oczami, by znów stwierdzić, że to pełnia dnia – jej wzrok zawsze najpierw wędrował ku Myszce. Myszka urosła już na tyle, że nie sypiała w dziecinnym łóżeczku, zwłaszcza że w wielkim małżeńskim łożu miejsca dla nich obu było aż zanadto. Zaspany wzrok Ewy przywierał do ciemnej głowy córeczki, pokrytej naturalnie skręconymi lokami, do zamkniętych, podłużnych powiek, które opuszczone, wyglądały niemal normalnie, do ładnie wykrojonych, przymkniętych we śnie ust, z których nie sączyła się ślina – i jej mózg ponownie atakowała natrętna myśl: “…to nie jest moje dziecko. Ktoś mi je zamienił. Ona miała być taka jak teraz, gdy śpi”.

Ta myśl, z pogranicza jawy i snu, dowodziła, że w marzeniach sennych znowu wędrowała po świecie, w którym ich dziecko było takie jak wszystkie: jak dzieci sąsiadów, kolegów z pracy, przyjaciół. Wprawdzie zanim się urodziło, miało być dzieckiem niezwykłym, lecz teraz właśnie zwykłość wydawała się być darem losu. Myszka, jak mówiła Anna, była Darem Pana, a nie losu, ale Ewa nie umiała tego dostrzec.

…a wtedy Myszka otwierała oczy, wąskie szparki, i. kącikami uniesionymi w górę, jej górna powieka tworzyła charakterystyczną mongolską fałdę, a dolna była zawsze podpuchnięta, przez co oczy nabierały dziwnego wyrazu, potem dziewczynka spoglądała na nią – i uśmiechała się. Był to rzeczywiście, jak nazwała to Anna, uśmiech ufnego niedźwiadka i Ewa, zapominając o myśli, że ktoś zamienił jej dziecko w szpitalu, odwzajemniała go, ściskając Myszkę tak mocno, że dziewczynka sapała donośnie, by złapać oddech, i wtulona w nią, obśliniała jej szyję.

“Dzieci z zespołem Downa mają kłopoty z krążeniem i oddychaniem, ich nos jest na ogół niedrożny, więc prawie zawsze z niego cieknie, a oddech często przypomina sapanie. Język dzieci z DS jest o wiele większy i szerszy, nie mieści się w jamie ustnej, a ponieważ jest źle umięśniony, więc najczęściej spoczywa na dolnej wardze symptomatycznie półotwartych ust, powodując obfite ślinienie się…” – głosiły uczone, lecz wyjątkowo trafne sformułowania z medycznych książek.

– Kocham cię – mówiła Ewa, ściskając dziewczynkę, z histeryczną gotowością do miłości. Myszka, mrucząc coś w sobie tylko znanym języku, oddawała jej uścisk.

Od czasu powrotu ze szpitala, gdy Ewa podarła wszystkie podsunięte jej i podpisane przez Adama papiery, potwierdzające zgodę na pozostawienie córki w szpitalu i skierowanie do zakładu dla ciężko upośledzonych dzieci – tylko raz, jeden jedyny, doszło między nimi do burzliwej rozmowy. Było to w kilkanaście dni po jej powrocie z luksusowej kliniki. Adam przyszedł z pracy, wyjął z teczki opasłą książkę, rzucił na stół i powiedział:

– Down to choroba genetyczna.

– Genetyczna – powtórzyła niepewnie Ewa, sięgając po tę lekturę, która później miała wypełnić jej noce i dni.

– Genetyczna – powtórzył również Adam, patrząc na nią czujnie, jakby czekając, że dotrze do niej coś, co powinna zrozumieć bez słów. Ale ona nie rozumiała. Adam zaatakował:

– Musisz sprawdzić, kto w twojej rodzinie był… – tu urwał, chcąc znaleźć łagodniejsze słowo, ale stało się: wypowiedział to słowo szybko, gwałtownie, bez zahamowań. Po raz pierwszy padło ono w ich pięknym domu, tak starannie przygotowanym na przybycie dziecka. Nie tego dziecka.

– …kto w twojej rodzinie był debilem.

– W mojej rodzinie…? – Ewa otrząsnęła się i spojrzała oszołomiona. – Dlaczego w mojej?!

– Bo moja zawsze była zdrowa – odparł Adam, wciąż spokojnie, lecz czuło się, że pod warstwą spokoju już drzemał przyczajony krzyk.

– Moja też – powiedziała Ewa nienaturalnie cicho.

– Kłamiesz! – krzyknął. – A babcia?! Ewa zmartwiała.

– Babcia… babcia chorowała tylko na alzheimera – odparła, uświadamiając sobie, że słowem “tylko” kwituje wieloletnią, straszliwą udrękę. Lecz tę udrękę poprzedziło bogate i szczęśliwe życie babci, od kołyski po wczesną starość. A Myszka… Myszka już od pierwszego dnia, ba, od pierwszej godziny, minuty, sekundy swego istnienia była… debilem?!

– Ona nie jest debilem! – zawołała bez związku, uderzając pięścią w stół, lecz Adam milczał wymownie.

Tak, Myszka była niedorozwinięta. Ewa unikała tego słowa. Bała się go. Wierzyła, że jeśli ono nie padnie, to coś odmieni jej córkę: jakiś czar, przypadek, cud.

– Alzheimer to coś innego. To nie jest niedorozwój. To choroba starczego wieku. A Myszka ma downa – powiedziała, siląc się na spokój.

– Tak, twoja córka ma downa, down zaś to choroba genetyczna. Dziedziczna – powtórzył z naciskiem Adam, odwrócił się i wyszedł.

To właśnie od tej książki przyniesionej przez Adama półka w sypialni zaczęła zmieniać wygląd. Przybywały kolejne fachowe dzieła o chorobie Downa i popularne poradniki; ich okładki były ciemne, nieefektowne, a formaty niedopasowane do innych. Jedne wystawały z równego rzędu, inne niknęły obok grubszych tomów, Ewa zaś powoli uczyła się ich prawie na pamięć.

Niedorozwój kojarzy się każdemu z brakiem. Ku swemu zdumieniu Ewa przeczytała, że DS powstaje za sprawą nadmiaru. Myszka urodziła się bogatsza o jeden chromosom. Nie każde, bogactwo daje szczęście, pomyślała gniewnie.

Dziecko ma 23 pary chromosomów, a w każdej parze jeden pochodzi od matki, drugi zaś od ojca. Dwudziesta trzecia para jest inna: jeśli rodzi się chłopiec, parę stanowią chromosomy X i Y, gdy na świat przychodzi dziewczynka – posiada ona dwa chromosomy X. Dzieci z DS mają poza jedną, dwudziestą pierwszą, parą chromosomów wszystkie pozostałe pary prawidłowe. Parze dwudziestej pierwszej towarzyszy dodatkowy trzeci chromosom. Stąd inna nazwa DS – trisomia 21…

– Bingo! Wygrałaś! Masz oczko, Ewa! – powiedziała głośno sama do siebie w dniu, w którym o tym przeczytała, i stuknęła kieliszkiem czerwonego wina w swoje odbicie w lustrze. – Oczko! Wiesz, ilu hazar-dzistów chciałoby je mieć?!

Lektura medycznych książek i poradników pomagała zrozumieć DS, ale nie była w stanie go wyleczyć. TO nie było do wyleczenia. Świadomość nieuleczalności choroby Myszki była najgorsza.

– Tylko cud… – powiedziała sobie Ewa pewnego dnia, odkładając kolejną medyczną książkę. – Cud – powtórzyła. – Ale cudów nie ma – dodała głośno.

I nagle przed jej przymkniętymi oczami zjawiła się oprawiona w ciemną skórę gruba Księga, którą razem z rzeczami po babci wyniosła na strych.

“Cud?”, zamyśliła się, początkowo niepewna, a potem z rosnącą nadzieją. Cuda zdarzały się jedynie w tej Księdze, którą poznała jako mała dziewczynka i porzuciła, będąc na studiach. Teraz uczepiła się gorączkowo własnej pamięci o niezwykłych wydarzeniach, które Księga opisywała.

– Tylko cud… – powtarzała, biegnąc po schodach na pierwsze piętro, a potem na strych.

– Cud… – mówiła, czyniąc z tego słowa swoją mantrę.

– Cud… – powtarzała, zapalając zmętniała żarówkę i przekopując się przez stertę wyrzuconych rzeczy. Leżały tu teraz nieruchome, samotne, przykryte grubą warstwą kurzu.

– Dlaczego to wszystko wyrzuciłam? – zadała sobie pytanie i nie odpowiadając na nie, szukała nadal.

Książki, te po babci, mamie i wreszcie jej własne, leżały w kilku pudłach. Na szczęście Myszka akurat spała i Ewa mogła przerzucać je, szukając tej jednej jedynej – a przy okazji odkładała na bok także inne, ze wzruszeniem przywołując wspomnienia z nimi związane.

– Trzeba je na nowo przeczytać – powiedziała do niebie, pełna wiary, że to zrobi. Uświadomiła sobie, że od paru lat czyta tylko dzieła medyczne i harlequiny, gdyż jej zmęczony mózg najlepiej trawi schematy prostych miłosnych opowieści z happy endem lub jaskrawą pulpę kolorowych magazynów. Ułożyła wysoki stos książek, zniosła go na dół i upchnęła na tej eleganckiej polce, do której wszystko dobierało się niegdyś według kształtu tomów i koloru okładek.

A potem znalazła Księgę. Bardzo stare wydanie. Nowszych nie było w domu. Nikt ich nie potrzebował. To była stara, zniszczona babcina Biblia, pamiętająca zapewne czasy nieznanej prababci czy pradziadka.

– Tylko cud… – powtarzała swoje zaklęcie, taszcząc ze strychu naręcze koralików, trzy drewniane ptaszki, siedem słoni i Księgę. Bo właśnie tak zapamiętała to słowo z dzieciństwa: wszystko, co zadrukowane, w okładkach, było książką, oprócz tej jednej jedynej. Ta liyla Księgą. Tak mówiła babcia.

“Pierwsze księgi Mojżeszowe. Genesis” – przeczytała, prawie sylabizując, jakby uczyła się na nowo czytać. I tak w istocie było.

Myszka raczkowała u jej stóp, a ona głośno czytała:

“Rozdział I. Świat i wszystko co w nim jest przez sześć dni Pan Bóg stworzył. Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. A ziemia była niekształtna i próżna, i ciemność była nad przepaścią, a Duch Boży unaszał się nad wodami. I rzekł Bóg: Niech będzie światłość; i stała się światłość. I widział Bóg światłość, że była dobra…”

Myszka, słysząc jej głos, uchwyciła inny niż znany dotąd rytm, całkiem inną melodię zdań i spojrzała na nią z ukosa, przekręcając głowę i zamykając usta.

W przeciwieństwie do innych dzieci, Myszka zawsze miała rozchylone wargi, zaciskała je w chwilach emocji. Początkowo Ewa wierzyła, że może mieć na to wpływ; że nauczy córeczkę trzymać zamknięte usta, aby nie sączyła się z nich ślina. Że przekona ją do chowania języka. Że zapanuje nad ciągłym kapaniem z nosa, jeśli dziewczynka będzie mieć pod ręką chusteczki higieniczne. Potem dała spokój. Widocznie Myszka z jakichś powodów musiała mieć otwarte usta. Może brakowało jej tchu? Może jej system oddechowy pracował właśnie tak, ze wspomaganiem przepływu powietrza przez usta?

– Przecież na tym polega zespół Downa, idiotko – powiedziała sobie.

A gdy Myszka zaczęła drzeć na strzępy chusteczki higieniczne, Ewa zrozumiała, że którąkolwiek z książek o DS będzie studiowała – wszystko idealnie będzie pasowało do jej córki: darcie chusteczek, załatwianie się pod siebie, choć już mijały trzy lata, niszczenie zabawek, niekontrolowana agresja połączona z szokującą ufnością i potrzebą miłości. Lecz przede wszystkim te zawsze otwarte usta, z wysuniętym, wspartym o dolną wargę grubym językiem. Powód, dla którego usiłowała ukrywać Myszkę przed Adamem, o co nie było trudno, z racji jego coraz częstszej nieobecności. Pamiętała, że wtedy w szpitalu, gdy podarła papiery, które miała podpisać, Adam krzyczał, że nie zniesie w swoim domu śliniącej się idiotki, że nigdy nie uzna czegoś takiego za swoje dziecko. A przecież wówczas żadne z nich nie wiedziało, że ślinienie się to jedna z typowych cech DS. W ogóle wszystkie opisywane w medycznych książkach objawy DS Myszka prezentowała w nieskończonym wręcz bogactwie wariantów.

Ale teraz dziewczynka słuchała głosu matki i jej wargi były zaciśnięte, co dowodziło najwyższego stopnia skupienia. Jeśli w jej przypadku można mówić o jakimkolwiek skupieniu. Z Myszką nigdy nic nie było pewne. Ewa wciąż nie mogła pojąć, jakimi drogami i w jakim rytmie chodzą myśli Myszki. Czasem wydawało się, że płyną leniwie, tak wolno, że niemal stoją w miejscu. A były chwile, gdy w skośnych, mongolskich oczach Ewa dostrzegała światło rozumu i wyraz głębokich uczuć – jakby ktoś od grania na fortepianie jednym palcem przeszedł nagle do dziesięciopalcowych etiud.

– Maa – mówiła czteroletnia Myszka, wpatrując mc; w skupieniu w ścianę (trzymała się jej, bo dopiero teraz zaczynała samodzielnie chodzić, ale tych kilka kruków umiała postąpić tylko wtedy, gdy jej rączka wspierała się o podpórkę). Godzinę temu Ewa, stojąc przed nią w jasnym słonecznym świetle, wskazywała na niebie, powtarzając to dwusylabowe, ważne słowo. Myszka milczała jak zaklęta. Wydawała z siebie mruczące dźwięki, w których trudno było dosłuchać się sensu.

“Może jest jej obojętne, czy ja to ściana, czy ja to ja?”, myślała niekiedy z rosnącym poczuciem beznadziei.

– Maaa… – wypowiadała nagle Myszka, a Ewa przytulała ją do siebie w gwałtownym paroksyzmie radości.

Mama, tak… – mówiła z zachwytem, uznając Myszkowe “maa”, wypowiedziane w wieku trzech lat, za osiągnięcie równe płynnemu czytaniu przez czterolatka (niejeden raz zastanawiała się nad tym, czy przypadkiem mały geniusz nie jest równie wielkim kłopotem jak mały muminek).

A teraz codziennie czytała Myszce Biblię, przekonana, że dziewczynka jej słucha, zaciskając wargi. Ponieważ miała uczucie, że dziewczynce spodobały się tylko pierwsze strony, najbardziej wizyjne, mówiące o stwarzaniu świata, więc powtarzała je bez końca, zwłaszcza że sama poczuła w sobie ich zdumiewającą moc. Moc cudu.

“Wszystko, co On stworzył, było cudem i było dobre. To my, ludzie, zrobiliśmy z tym coś złego”, rozmyślała, a jej wzrok wędrował ku Myszce. Ewa zastanawiała się, czy stwarzanie takich istot było Jego świadomym zamysłem, czy też ich narodziny są skutkiem fatalnych decyzji człowieka. Człowieka, który idealnie zaplanował całe swoje życie, lecz nie pomyślał o tym, że zbyt późno urodzone dzieci mogą być albo wybitnie inteligentne, albo wybitnie niedorozwinięte – uśmiechnęła się bez wesołości.

Ewa nadal nie lubiła słowa: “niedorozwinięty”. Nawet angielski skrót “DS” brzmiał jej w uszach jak skrobanie paznokciem po szybie. Pewnego dnia w osiedlowym sklepie, gdy jakaś kobieta ukradkiem wpatrywała się w Myszkę, a w jej ciekawości było coś nachalnie agresywnego, Ewa najechała na kobietę wypełnionym zakupami wózkiem, stuknęła ją boleśnie w nogę i spytała ostro:

– Nie widziała pani dziecka pogryzionego przez pszczoły?!

Potem było jej wstyd. Nie własnej agresji. Było jej wstyd, że wstydzi się Myszki, jej nieforemnych kształtów, nabrzmiałej i obślinionej buzi.

A były dni, że bardzo się wstydziła; gdy Myszka była przeziębiona (chorowała często, jak wszystkie dzieci z DS), cieszyła się, że zostaną w domu, unikną ciekawskich lub współczujących spojrzeń na ulicy, w sklepie, w parku. To były dni, gdy doskonale rozumiała Adama i gdy zazdrościła mu łatwości, z jaką się od nich oddalił.

…więc Ewa codziennie czytała Myszce Biblię, mimo że dziewczynka miała dopiero cztery latka i trudno było przypuszczać, by coś z niej rozumiała. Ale to nie miało znaczenia. Głośne czytanie Biblii stało się dla Ewy czymś podobnym do recytowania mantry. Czytała słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wyraźnie, melodyjnie, Starannie akcentując wyrazy. Im dłużej czytała, tym bardziej te długie, niezwykłe sekwencje równie niezwykłych zdań przypominały muzykę. Umykało znaczenie słów, pozostawała dziwna, hipnotyzująca melodia. Przewracała kartkę, kończyła na szóstym dniu stworzenia, przemykała się przez dzień siódmy, żałując, że nie ma ósmego (co On by wtedy stworzył…?) – i wracała do początku. ł

Gdy wracała, wszędzie znowu panował mrok, ziemia była niekształtna i pusta, wokół królowała ciemność, ale za chwilę ktoś znowu mówił: “Niech się stanie światłość” – i światłość stawała się równie szybko jak wówczas, gdy wchodziła do ciemnego pokoju i zapalała lampę.

Wkrótce pierwsze karty Księgi umiała na pamięć. (Klwracała je już tylko dla zasady, a potem, patrząc na Myszkę, śpiewnie recytowała słowa Genesis.

Początkowo Myszka wydawała się oczekiwać na tę chwilę. Lecz wkrótce widać było, że oswoiła się z czytaniem; gdy Ewa otwierała Księgę i nie patrząc na druk, melodyjnie wchodziła w pierwszą frazę – dziewczynka opadała na kolana i łokcie, wyruszając w swoje podróże po domu. Nie słuchała, nie mogła słuchać, nie w tym wieku, nie przy tak ospale pracującym umyśle, a jednak gdy Ewa opóźniała moment rozpoczęcia czytania, dziewczynka zatrzymywała się koło stolika, na którym leżała Księga, jakby czekając, kiedy matka weźmie ją do rąk.

Myszka raczkowała do ukończenia czwartego roku życia. Właśnie wtedy, gdy na stole stanął malutki urodzinowy torcik z czterema małymi świeczkami, dziewczynka zaczęła stawiać pierwsze samodzielne kroki, nie potrzebując już tak kurczowo chwytać się mebli czy opierać o ścianę. Wcześniej zaciskała dłoń na zabawce, na kubku z mlekiem, na ręce Ewy, którą to wzruszało, choć chwilę później przychodziła fala irytacji, gdyż Myszka nie zwalniała uścisku, trzymała mocno, niemal rozpaczliwie, Ewa zaś wiedziała – wyczytała z naukowych książek – że dzieci z DS nie mają problemu z chwytaniem, lecz długo i cierpliwie należy uczyć je rozluźniania uchwytu i wypuszczania przedmiotu.

…więc zanim Myszka stanęła na nogi, Ewa wciąż czytała jej te same dwie pierwsze stronice Księgi. Dziewczynka sapała, pociągała głośno nosem, wydawała różne mruczące, nieartykułowane dźwięki, w których Ewa dopatrywała się oznak zainteresowania lekturą.

Pierwszym słowem, jakie Myszka wypowiedziała – oczywiście o wiele później niż inne dzieci (miała około czterech lat) – nie było “mama”, “tata”, “baba”. Myszka powiedziała “buuu”. Ewa ani przez chwilę nie wątpiła, że naprawdę dziewczynka chciała powiedzieć “Bóg”. Było to możliwe, gdyż słowo to na stronach Księgi odmieniało się przez wszystkie przypadki, a Myszka słyszała je wiele razy na dobę. Doba wciąż przybierała u niej własny rytm, w którym światłość mogła być w nocy, noc zaś w dzień, co początkowo Ewę fizycznie wykańczało, lecz później przywykła.

– Buuuu – powtarzała Myszka, dotykając ścian, mebli, matki i zabawek, którymi nie umiała się bawić. Umiała je tylko niszczyć.

– Tak, Bóg – przytakiwała Ewa.

Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące i lata. Cud nie następował, ale Ewa już przestała się go spodziewać. Za to kształtował się wygląd Myszki tak typowy dla DS: krótki nosek, okrągła twarz, w której uderzały skośne, podpuchnięte oczy pod nawisem grubym powiek, otwarte usta, język wsparty o dolną wargę, nieforemny, spłaszczony tył głowy. Myszka miała też charakterystycznie szeroki i krótki kark, słabo umięśnione nogi i ręce oraz uderzająco krótkie i grube palce u rąk. Cała była gruba, nieforemna, jakby Stwórca pomylił proporcje. Echokardiografia, w zgodzie z większością opisów medycznych, wykazała wadę serca. Laryngolog potwierdził niedrożność nosa, internista przyznał, że Myszka ma kiepski system oddechowy, a wszyscy razem ostrzegli Ewę, że bardzo duży procent osób z zespołem Downa zapada wcześnie na alzheimera, zwłaszcza przy tak dużym stopniu upośledzenia.

– Na alzheimera… – powtórzyła Ewa i nagle uświadomiła sobie, że Adam miał rację. Skoro między zespołem Downa a chorobą Alzheimera występuje jakiś związek, zatem to ona obdarzyła córkę nadprogramowym chromosomem.

– Oczko! – powtórzyła znowu z histerycznym śmiechem. – Tak, to moja osobista wygrana. Adam wiedział, o co mnie oskarża…

Słowa kobiety ze szpitala, Anny – to zdumiewające, niepojęte określenie: Dar Pana – rozbrzmiewały jej czasem w uszach, zwłaszcza wtedy, gdy zabierała Myszkę na zakupy, a dziewczynka miała właśnie biegunkę (przewód pokarmowy dzieci z DS był również słaby) i w najmniej pożądanym momencie, gdy znajdowały się wśród kolorowych towarów, na rajtuzach Myszki rozlewała się burobrązowa, cuchnąca plama. Wszyscy powoli odsuwali się i prawie nie było przypadku, by ktoś nie powiedział głośno:

– Czy musi pani z takim dzieckiem wchodzić do spożywczego?

Te słowa – Dar Pana – przychodziły jej także na myśl, gdy ukośne spojrzenie Myszki wędrowało ku niej ze świadomym zamysłem, na ustach pojawiał się ufny i czuły uśmiech, a chropawy i gruby głos powtarzał: “Maaa…oć…oć…”

A przecież była jeszcze ta nie rozpoznana, niepokojąca ciemna plamka na mózgu. Ewa nie wiedziała, czy właśnie ta plamka jest przyczyną znaczniejszego niż u innych dzieci z DS opóźnienia w rozwoju, czy też jest sprawczynią rzadkich momentów, w których wydaje się, że córka rozumie więcej, niż potrafi okazać.

“Gdyby przyszła na świat wówczas, kiedy byłam na ostatnim roku studiów… Wtedy gdy Adam dopiero rozkręcał firmę i przytrafiła się nam tamta wpadka… Tak to nazwaliśmy: «wpadką». I usunęliśmy tę «wpadkę», wierząc, że jeszcze nie mamy warunków na dziecko… Gdybyśmy jej wtedy nie usunęli, może byłby w niej tylko ten ufny uśmiech i całkiem normalna reszta”, myślała czasem Ewa, lecz zaraz świadomie wyrzucała tę myśl z pamięci. Gdybanie nie miało sensu. A zresztą niemowlę urodzone dziesięć lat temu nie byłoby ulepszoną Myszką, lecz całkowicie innym dzieckiem. “Może właśnie tym wymarzonym przez Adama synem?”, myślała z gorzką ironią.

Pewnego dnia, gdy kartkowała Księgę, przeczytała o matuzalemowym wieku biblijnych praojców i zaczęła się śmiać: Adam spłodził syna, gdy miał 130 lat, 105-letni Set spłodził Enosa, Noe miał lat 500, gdy został ojcem Sema, Chama i Jafeta…

– …a wszyscy urodzili małe mongoły, i to po nich, po praprzodkach wszystkich ludzi, Myszka odziedziczyła dodatkowy chromosom! – krzyknęła na cały dom, a dziewczynka spojrzała na nią poważnym i, jak jej się zdawało, rozumiejącym wzrokiem.

Ewa nie pamiętała dnia, w którym odłożyła Księgę wysoko na półkę – aby nie wpadła w niszczące rączki Myszki – i więcej nie zamierzała po nią sięgać. Za to zdjęła z półki, podniszczony jeszcze w dzieciństwie, wygrzebany na strychu opasły egzemplarz baśni, w tym baśni braci Grimm i Andersena. Najpierw przeglądała go, przypominając sobie przeżycia związane z ulubioną lekturą z dzieciństwa, a potem starannie zaczęła wybierać baśń, którą zamierzała czytać Myszce.

Czerwony Kapturek…? Biegał, skakał i śpiewał, nim dotarł do babci. Myszka tego nie umiała, będzie jej przykro. Królewna Śnieżka… Czy krasnoludki nie są zbyt pokraczne? Może dziewczynka się wystraszy? Śpiąca Królewna… Pewnie jej nie zaciekawi, skoro śpi aż sto lat. Dziewczynka z zapałkami… Na końcu opowieści umiera. Kopciuszek…? Sierotka zostawiona przez ojca, do której przyjdzie dobra wróżka i wszystko cudownie odmieni?

Myszka miała już pięć lat. Wciąż nie chodziła do integracyjnego przedszkola, ponieważ nadal zdarzało się jej nie zawołać w porę i na rajtkach rozlewała się nagle bura plama. Ewa potrafiła wtedy zakląć, brutalnie i głośno, tak że trwożliwie dygotały ściany w tym eleganckim niegdyś domu. (Z zewnątrz wciąż był reprezentacyjny, “prawie rezydencja”, myślała z ironią; wewnątrz wszędzie widać było ślady niszczącej działalności Myszki i poddania się Ewy; na jasnych obiciach mebli przybywały nowe plamy z kakao, nutelli lub “nagłych przypadków” dziewczynki, Ewa zaś nie czyściła ich zbyt skrupulatnie, wiedząc, że i tak pojawią się nowe. Gdyby przewidziała narodziny takiego dziecka, obiłaby meble ciemnymi pokrowcami, zrobiłaby podłogi z łatwo myjących się kafelków, a ściany pomalowała na brązowo). Wciąż odwlekała decyzję o wysłaniu Myszki do przedszkola. To nie było typowe dziecko z DS – to było inne dziecko. Nie miała odwagi powiedzieć wprost, że gorsze.

Przerażeniem napełniała Ewę myśl o szkole. Dzieci z DS chodziły do szkół specjalnych, mimo że powstawały już pierwsze szkoły integracyjne. Ewa bała się i jednej – raz na zawsze bowiem sytuowała ona Myszkę w kręgu dzieci skrajnie niedorozwiniętych – i drugiej, która, jej zdaniem, miała zmusić normalne dzieci do tolerowania “innych”. Sprawnych inaczej, jak powtarzała sobie z ironią.

– A może te normalne wcale tego nie chcą? – myślała. – Ja bym na ich miejscu nie chciała…

Spoglądała na córkę i powtarzała z gniewną szczerością: Nie, nie chciałabym mieć w szkole takiej koleżanki… W ten sposób obie – Ewa i Myszka – skręciły do Zaułku Dla Niechcianych, z którego trudno było wyjść.

Wertując równie grubą jak Biblia księgę z baśniami (już odkryła, że księgi jednak są dwie; wszystkie pozostałe to “zwykłe książki”) – zdecydowała się na Kopciuszka. Opowieść o upośledzonej przez życie, pozbawionej matki i ojca dziewczynce wydawała się pasować do nich. Ona także wyobrażała sobie niekiedy, że jest złą macochą: wtedy gdy nie wytrzymywała nerwowo i potrząsała brutalnie Myszką, chcąc wydobyć z niej artykułowane zdanie lub choćby dwa słowa; albo gdy Myszka, choć mozolnie uczyła się “porządku”, znów zawołała za późno i nie zdążyły dobiec do łazienki. Zdarzało się jej także trzepnąć dziewczynkę, gdy bezmyślnie – lub w przypływie agresji – niszczyła książki, zabawki, tłukła filiżanki i kubki (“…dzieci z DS bywają bardziej agresywne niż normalne”…).

“Tak, jestem macochą”, myślała wtedy, patrząc na wybuchy spontanicznego gniewu lub namiętnej rozpaczy córki.

Myszka, którą długo i cierpliwie uczyła, jak wypuszczać z ręki kubek z mlekiem i stawiać na stole, wydawała się jej podobna do Kopciuszka siedzącego w ciemnej kuchni i mozolnie oddzielającego groch od maku.

– …ale do nas nigdy nie przyjdzie dobra wróżka – powiedziała głośno i otworzyła księgę z baśniami.

I wtedy zaczęły się lata z Kopciuszkiem. Dokładnie – dwa. Dwa pełne lata, gdy codziennie czytała córce tę jedną, jedyną baśń, a jeśli czyniła jakiekolwiek odstępstwo, wprowadzała najmniejszą zmianę w treści, Myszka krzywiła się i wybuchała spazmatycznym płaczem. Kopciuszek musiał przeżywać wciąż i wciąż to samo, opowiadane tymi samymi słowami, ba, z równie długą przerwą na oddech, czy nawet poprzez tę samą mimikę czytającej Każda, nawet drobna zmiana stawała się katastrofą. A katastrofa w wydaniu dziecka z DS była rozdzierającym, nie kończącym się krzykiem o pomoc.

Ewa zrozumiała, że poczucie bezpieczeństwa Myszki tkwi w niezmienności. Niezmienności słów Biblii, nie-zmienności losów i uczuć Kopciuszka, niezmienności rozkładu wnętrz tego domu, w powtarzającym się rytuale rozpoczynania i kończenia dnia, w cykliczności, z jaką nadchodzi noc i dzień. A nawet w stałości, z jaką unikał ich Adam. Ale przede wszystkim w nieodmienności faktu, że Kopciuszek pod koniec baśni przeobrażał się w lekką, zwinną, piękną dziewczynę, tańczącą na balu.

Myszka próbowała czasem zatańczyć tak, jak zapewne Kopciuszek tańczył na balu u księcia, ale Ewa nigdy by się tego nie domyśliła, patrząc na dziwaczne, ciężkie, pozbawione wdzięku podrygi córki.

– Co robisz? Skaczesz? – pytała wyrozumiale i odwracała szybko głowę, gdyż konwulsyjne ruchy dziewczynki wprawiały ją w stan irytacji i zażenowania, których nie chciała okazać.

Myszka miała sześć lat, chodziła już sama bez żadnych podpórek; umiała wyjść i zejść po schodach, ale tych rozpaczliwych i ciężkich podskoków, nieporadnych wymachów rąk i szurania niezgrabnych nóg po podłodze jej matka nigdy nie skojarzyła z tańcem.

A jednak Myszka tańczyła. Tańczyła jak Kopciuszek na balu. Jak motyl w letni dzień. Tańczyła pięknie, zwinnie i leciutko, jak panie w telewizorze lub zwiewna wróżka z reklamy płynu do zmiękczania tkanin, która fruwała ponad kolorowymi ręcznikami.

Ewa nie od razu zorientowała się, że Myszka nie zawsze lubi oglądać telewizję, że częściej się jej boi. Jak wszystkie matki miała zwyczaj sadzać córkę na podłodze przed szklanym ekranem, myśląc, że ruchliwość i wesołe barwy dobranocek lub MTV przykują jej uwagę, sama zaś będzie mogła zająć się kuchnią lub przejrzeć kolorowe magazyny. Ale feeria barw MTV i zmienność kadrów szybko nużyły Myszkę, do tego stopnia, że zamykała oczy, by od nich uciec. Ewa dostrzegła też, że Myszkę niepokoją telewizyjne dobranocki. Sprawiała wrażenie, jakby chciała wiedzieć, co dzieje się z ich bohaterami poza ekranem, dokąd poszli i o czym mówią, gdy już ich nie widać. Niekiedy dobranocki ją wręcz przerażały, i to wtedy, gdy miały być wesołe. Gdy pies Pluto przejeżdżał swoim pojazdem po małym kocie – który rozpłaszczał się jak dywanik – Myszka krzyczała. I nie pomagał widok zwierzaka, który za kilka sekund podnosił się z ziemi, otrzepywał i przeobrażał w Kota Któremu Nic Się Nie Stało. Zwierzak z kreskówki biegał wesoło, lecz Myszka nadal krzyczała i nie chciała przestać.

Ewa nie zwróciła też uwagi na to, że najbardziej niepokoją Myszkę telewizyjne “Wiadomości”. Sama oglądała je z rutynową ciekawością, a wojny, katastrofy, wypadki i przestępstwa zaliczała raczej do tajemniczej kategorii – newsów niż do autentycznych wydarzeń. Kolorowy ekran, na którym po relacji o katastrofie pociągu lub wybuchu kolejnej wojny w odległym, niewielkim kraju pojawiała się reklama margaryny, neutralizował jej emocje, odrealniał dramatyzm wydarzeń. Nie pomyślała, że w przypadku.Myszki może być inaczej: że szklany ekran był dla niej światem, stwarzanym na jej oczach, podobnie jak świat w Księdze, i wszystko, co się w nim działo, dziewczynka traktowała z ogromną powagą. Wojna miała dla niej wymiar wojny, a katastrofa była prawdziwą katastrofą, a nie zręcznym montażem paru filmowych klatek oglądanych jako dodatek do kolacji. Za to Ewa zauważyła, że Myszka z ogromnym zainteresowaniem ogląda reklamy. Niektóre z nich wzbudzały jej żywą reakcję, jak na przykład klip zachwalający telefony komórkowe. Przez szklany ekran przebiegał elegancki, przystojny mężczyzna z telefonem przy uchu i z czarną teczką, który niezwykle się śpieszył. Myszka krzyczała wówczas, śliniąc się bardziej niż zwykle:

– Ta! O!

To Ewa od razu pojęła: mężczyzna z reklamy kojarzył się Myszce z ojcem. I rozumiała, dlaczego: obaj uciekali, choć każdy w sobie wiadomym kierunku. Obaj śpieszyli się i żaden nie miał czasu dla Myszki.

Ale najbardziej Myszka lubiła wideoklipy i reklamy, w których ludzie sprawiali wrażenie, że tańczą – lub tańczyli naprawdę. Dziewczynka zastygała wtedy nieruchoma w swym skupieniu, z buzi sączyła się jej ślina, z nosa kapało częściej niż zwykle, i wpatrywała się w ekran aż do bólu mongolskich oczu. Taniec był dla Myszki w dostępnym jej świecie czymś najpiękniejszym, co mogła zobaczyć.

Myszka mówiła “ta, o!”, mając na myśli uciekającego “tatę” z reklamy i prawdziwego tatę z ich domu, ale mówiła też “taaaa”, co oznaczało taniec – tego Ewa nigdy nie rozszyfrowała. Rozmowy z Myszką bowiem pełne były szyfrów i choć Ewa większość z nich odgadła, owo “taaaa” pozostało sekretem, bardzo długo znanym wyłącznie dziewczynce.

Teraz, gdy miała już sześć lat, nie tylko umiała sama chodzić. Umiała sama się bawić. Zaczęła wymawiać więcej słów, a nawet całe zdania – lecz były one zrozumiałe tylko dla Ewy. Tajemnicze “buuuu” (Ewa przestała sądzić, że oznacza Boga, uznała je za dźwięk przypadkowy) zastąpiło oczywiste “baaa” – czyli bajka. Mogłoby to też oznaczać “babcia”, ale babci nie było.

“Dlaczego nie ma babci?”, zamyśliła się Ewa, mając na myśli babcię Adama, lecz szybko odrzuciła tę myśl. Ta myśl była ciężarem, a jeden ciężar w postaci Myszki w zupełności wystarczał.

– Baaa psuta? – pytała czasem Myszka przestraszonym głosem i Ewa wiedziała, o co chodzi: Myszka sądziła, że bajka o Kopciuszku jest zepsuta, bo Ewa znowu, bezwiednie, przekręciła słowo.

…nie, nie zawsze bezwiednie. Niekiedy robiła to świadomie. Gdy była zmęczona, gdy miała wszystkiego dość, a Myszka wciąż domagała się czytania o Kopciuszku – Ewa przyłapywała się na tym, że chce córce zrobić na złość; w skrajnych wypadkach, gdy jej gniew na nieporadność dziewczynki wzrastał (kiedy indziej ta nieporadność wzruszała), Ewa potrząsała dzieckiem jak małym psiakiem i krzyczała z irytacji lub bezsilności. Jednak zawsze gdy się opamiętała, przychodziły chwile skruchy, wstydu, płaczu nad własną słabością. Myszka też wówczas płakała – i płakały obie, każda z innego powodu.

– Maa, taaaa…! – mówiła Myszka, pragnąc, by matka zatańczyła, porzucając wszystkie zmartwienia. (Taniec był według Myszki wyrazem największej radości, lekarstwem na wszystko, co złe, zapowiedzią piękna, które nieuchronnie musi nadejść i niewątpliwie nadejdzie; taniec był wyzwoleniem). Ewa zaś płakała jeszcze bardziej, przekonana, że córka upomina się o obecność ojca. A potem, zmęczone i zarazem uspokojone płaczem, powracały do świata baśni.

Przeważająca część opowieści o Kopciuszku toczyła się w kuchni, gdzie mała sierotka spędzała czas, gdyż w pokojach królowała macocha z córkami. Kuchnia z bajki była ciemna, ponura, bez okien, z wielkim staroświeckim piecem i ogromnym stołem, z potężnymi żelaznymi garami, z zawieszonymi u pułapu wiankami czosnku i cebuli, z drewnianym zydelkiem dla Kopciuszka zamiast wygodnego krzesła. A przynajmniej taką kuchnię widać było na obrazku w starej księdze z baśniami. Myszka wpatrywała się w ten obrazek i potrafiła – na wypowiedziane przez Ewę słowo – wskazać właściwy przedmiot. Stół, krzesło, cebula, garnek, lampa. Ogromną trudność sprawiało jej jednak zrozumienie, że kuchnia w ich domu – sterylna, z kafelkami, z białymi meblami i różnymi zautomatyzowanymi urządzeniami – jest również kuchnią.

– Neee, ne kuuunia – kręciła głową, ale Ewa uparcie wskazywała na obrazek i prowadziła ją do ich kuchni, żeby Myszka pojęła, iż mogą być dwie rzeczy o tej samej nazwie, nawet jeśli wyglądają różnie. Dla Ewy była to tylko część żmudnej edukacji córki – dla Myszki jedna z niepojętych zagadek świata, dramatyczna w skutkach pomyłka dorosłych.

Myszka wreszcie pojęła. I choć różnica była ogromna, dziewczynka uwierzyła, że ich domowa kuchnia jest zarazem baśniową kuchnią Kopciuszka. Teraz, kilka razy na dzień, dziewczynka wchodziła do jasnej kuchni – nie przypominającej ani trochę tej z ilustracji – i czekała. Siadała na niskim, wyściełanym miękko stołeczku, niczym zydelek z bajki, przeznaczonym specjalnie dla niej, i nieruchomiała na długie chwile w swej ociężałości. Minęło wiele dni, nim jej zachowanie, nieruchome siedzenie na stołeczku, powtarzalność tego rytuału i większe niż zwykle skupienie zaintrygowały Ewę.

– Co robisz? – spytała pewnego dnia.

– Ceeeek… – odparła ufnie Myszka.

– Na co czekasz? – zdziwiła się Ewa.

– Wuuuuka…

Ewa zagryzła wargi. Wróżka z baśni o Kopciuszku była również jej obsesją. Czasem, gdy zasypiała, wyobrażała sobie, na granicy jawy i snu, że to zła wróżka zamieniła jej dziecko. Już w szpitalu miała dziecinną nadzieję, że ktoś nagle wejdzie i powie:

– Droga pani, pomyliliśmy się, to nie jest pani córka!

Tamto prawdziwe dziecko miało być śliczne, jasnowłose, z dużymi oczami, z pełnymi ustami rozchylającymi się w uśmiechu. Mała, śliczna Barbie. Zła wróżka dała to piękne dziecko komuś innemu…

– …a mnie dała poczwarkę – powiedziała Ewa głośno w dniu, w którym bolała ją głowa, dotkliwie odczuwała obcość Adama, martwe przedmioty stawały jej na drodze, boleśnie szturchając, gdy przechodziła, Myszka zaś zachowywała się wyjątkowo nieznośnie. I choć tylko raz się zdarzyło, że Ewa nazwała córkę “poczwarką”, jednak wciąż dźwięczało jej w uszach to straszne słowo – i nagle, gdy to sobie uświadomiła, rzuciła się na Myszkę z niekontrolowaną gwałtownością, tuląc ją do siebie tak, że dziewczynka była bardziej wystraszona niż szczęśliwa. Instynktownie wyczuwała, że w ogromie matczynej miłości przeważają rozpacz i poczucie beznadziei, a brakuje radości. Mama nie uśmiechała się tak często, jak panie z telewizora. Mama nie tańczyła i nie śpiewała, jak panie z reklamy. Mama nie rozmawiała, z zaraźliwą energią, z innymi kobietami w sklepie czy na ulicy. Mama była inna. Inność mamy Myszka instynktownie kojarzyła z własną odrębnością.

A teraz Ewa stała w jasnej, pogodnej kuchni i pytała z niepokojem:

– Co ma zrobić wróżka?

Myszka bezradnie wzruszyła ramionami, a potem pokazała na siebie palcem. Stała tak chwilę, aby nagle wyrzucić rączki w górę i niezgrabnie podskoczyć. Ewa po części zrozumiała: wróżka miała przemienić Myszkę w lekką, tańczącą dziewczynkę z balu u królewicza. Nie pojęła jednak całej prawdy: Myszka chciała, by ta przemiana dotyczyła jej już na zawsze. Chciała tańczyć zawsze. Myszka wierzyła, że taniec to także wyraz miłości do wszystkiego, co się kocha. A kochać można było prawie wszystko: mamę, dom, uciekającego tatę, motyle nad trawnikiem i miękkość trawy, starą lalkę z wyrwanymi włosami, pluszowego misia bez nogi, podartą książkę (Myszka darła książki wyłącznie z miłości).

– Więc co ma zrobić wróżka? – powtórzyła Ewa drżącym głosem, a gdy Myszka znów podskoczyła niezgrabnie i wzniosła ręce w górę, Ewa odparła: – Wróżka tego nie umie… Wróżki umieją jedynie przemieniać zwykłych ludzi, takich jak my wszyscy, w kogoś tak niezwykłego jak ty – dodała w przypływie natchnienia.

– Nee cee – powiedziała Myszka i w tej samej chwili spadł na nią dodatkowy ciężar, oprócz tej trochę oswojonej już ociężałości własnego ciała: ze słów mamy pojęła, że żadna wróżka nie da jej tego, na co czeka.

I Myszka przestała czekać na wróżkę. Lecz właśnie wtedy wróżka przyszła we śnie. Powiedziała, że wszystko, na co Myszka czeka, jest na górze. Ale musiały minąć dwa lata, zanim Myszka dowiedziała się, gdzie jest góra. Bo każda wiedza, nawet najprostsza, przychodziła do Myszki z opóźnieniem i z wyraźną niechęcią.