39390.fb2 Poczwarka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Poczwarka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Dzień trzeci: ziemia

Adam zazdrościł Ewie. Zazdrościł jej złożonych, ale głębokich uczuć, które zdradzała jej twarz, gdy patrzyła na Myszkę. Nawet gdy były to wyłącznie irytacja, smutek czy gniew. Miał świadomość, że ta plątanina emocji to uwzniośla ją, to przygniata do ziemi, lecz równocześnie trzyma mocno przy życiu. On sam dostrzegał w Myszce jedynie ruinę wszystkich, wcześniej tak gładko układających się planów, ambicji, marzeń – i czuł pustkę. I żal.

Nie wiedział, czego ten żal dotyczy. Najczęściej żałował, że nie udało mu się przekonać Ewy do swojej decyzji, i wciąż na nowo rozmyślał o dniu, w którym wiedziony pierwszym, samoobronnym i, jego zdaniem, zdrowym odruchem przygotował i podpisał dokument, dzięki któremu nigdy nie mieli oglądać tego dziecka. Ale powinni być w tej decyzji razem.

Bardzo rzadko czuł do siebie żal, że nie przyłączył się do Ewy. Ale wtedy od razu wyobrażał sobie, jak idzie ulicą, on, człowiek skazany na sukces i przywykły do sukcesów, i prowadzi za rączkę to nieudane, dziwne stworzenie, przyznając się publicznie do klęski. Czuł, że nie umiałby znieść tych spojrzeń pełnych współczucia lub ciekawości. Nie umiałby tłumaczyć, że na 600-700 porodów przychodzi na świat jeden down – oni zaś z Ewą są, na przykład, sześćset czterdziestym siódmym przypadkiem. I że na dodatek to niedorozwinięte dziecko jest paradoksalnym dowodem inteligencji rodziców. Tabele statystyczne jednoznacznie pokazywały, że dzieci z mongolizmem częściej zdarzają się w rodzinach ludzi z wyższym wykształceniem, którzy planują urodzenie dziecka w stosownej porze, uwzględniając wszystkie okoliczności – poza najzwyklejszym przypadkiem. Takim jak ich.

W myślach Adama kryła się zatem mieszanina żalu do Ewy, do siebie, i do Myszki – za jej pojawienie się na świecie. Żal do Myszki potęgował się zawsze, gdy ją widział: zespół Downa za bardzo rzucał się w oczy; to nie była czysta i estetyczna choroba, niekiedy uwznioślona przez literaturę, jak gruźlica czy białaczka. Adam wolałby dziecko niedowidzące lub głuche, ale nie downa.

To właśnie wtedy, gdy obsesyjnie nie mógł znieść widoku córki, winą za jej narodziny obciążał Ewę. Wiedział, że dzieci z zespołem Downa często, już jako osoby dorosłe, zapadają na chorobę Alzheimera (jeśli dożyją wieku dorosłego), i przypuszczał, że alzheimer, obecny w rodzinie Ewy, mógł przyczynić się do narodzin Myszki. Widocznie jakieś geny, odpowiedzialne za jedną i drugą chorobę, tkwiły w jej rodzinnym łańcuchu DNA. Zaśmiał się nerwowo, gdyż nie przypuszczał, że w dziewczynie, którą pokochał, będzie szukał łańcucha DNA i genów – zamiast wyłącznie jej włosów, oczu, ust, ciała. A jednak w tej chwili ważniejsze były jej geny niż jej uroda. Te geny, które świat naukowców właśnie rozszyfrował.

ERA GENOMU! GENOM LUDZKI BEZ TAJEMNIC! – donosiły gazety wielkimi czcionkami, a tymczasem on mieszkał pod jednym dachem z tak zagadkową i zarazem okropną istotą, jak jego własna córka.

A potem nagle przychodziły dni, gdy cierpiał nad własną małością i wolałby wszystko stracić, byle zyskać w zamian czystość uczuć, którą miała Ewa. Widział jej zmęczenie, bezradność lub gniew na Myszkę (obserwował je częściej, niż obie sądziły), słyszał, jak rzuca przekleństwa lub powtarza z płaczem: “Mam dość… mam tego dość!”, a zarazem czuł, że wybierając Myszkę, Ewa wybrała lepszy rodzaj cierpienia niż on.

Czekał na karę, lecz kara nie nadchodziła. W pracy wiodło mu się lepiej niż kiedykolwiek. Wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto, jak u króla Midasa. Każda decyzja dotycząca lokat firmy, jej zakupów, fuzji, przesunięć kapitału czy zmian personalnych była trafna. Im lepiej wiodło mu się zawodowo – tym bardziej cierpiał. Nie stać go było na to, by dołączyć do Ewy z Myszką, i nie umiał już dłużej trwać w narzuconym sobie dystansie do obu. Chciał znaleźć rozsądny i wiarygodny powód opuszczenia ich.

Im bardziej się miotał, tym bardziej nienawidził przypadku – lub prawidłowości? – który sprawił, że to właśnie im przydarzyło się spłodzić niedorozwinięte dziecko, i to wówczas, gdy nauka znalazła się o krok od możliwości sterowania genami. A wraz z nienawiścią do losu rosła jego niechęć, a nawet nienawiść do Myszki. Gdyby się nie narodziła, gdyby jej w ogóle nie było – o ileż życie byłoby prostsze…!

“A może ono nie ma być proste?”, szeptał mu czasem jakiś głos, lecz Adam zamykał uszy na te wątpliwości.

Niekiedy po cichu wychodził z gabinetu, który stał się jego fortecą we własnym domu, i śledził Ewę z Myszką, skryty w kącie holu, w cieniu rzucanym przez wyszukany zestaw półek z kwiatami (kwiaty zwiędły, pewnie nikt ich nie podlewał).

Wstrząsnął nim widok czteroletniej Myszki, która raczkowała wytrwale po domu, bełkocząc, sapiąc, a z buzi ciekła jej ślina. W tym wieku każde dziecko już swobodnie biegało. Nasłuchiwał, jak Ewa, wyraźnie i wolno wymawiając wyrazy, usiłuje nauczyć dziewczynkę pierwszych słów – a przecież ona od dawna powinna mówić całymi zdaniami.

– Ma, baaa… – mówiła Myszka, i Adam, podobnie jak Ewa, choć ona o tym nie wiedziała, uczył się, że “baaa” to bajka.

Niekiedy szybciej niż Ewa rozpoznawał, co dany dźwięk oznacza w mowie córki. To on rozszyfrował słowo “taaa”. Ani przez chwilę nie brał go za “tatę”. Jednak gdy pojął, że “taaaa” oznacza taniec, a raczej gwałtowną, głęboką potrzebę Myszki, by zatańczyć – lekko, zwinnie, jak tańczą inne dzieci – poczuł w gardle szczególny ucisk. Zrozumiał, że ta mała, ułomna istota ma takie same potrzeby jak wszyscy, że może czuć to samo, choć inaczej, ba, że może czuć mocniej, lecz skorupa jej kalekiego ciała niewoli ją tak, jak poczwarka więzi w sobie motyla; tyle że każdy motyl kiedyś wyleci – ten zaś, skryty w ciele Myszki, nie uleci nigdy.

Ukryty za uchylonymi drzwiami, śledził, jak Myszka próbuje tańczyć. W przeciwieństwie do żony, od razu wiedział, że te niezgrabne – dla niego odrażające – ruchy są tańcem; te mozolne i beznadziejne próby oderwania nóg od podłogi, żałosne wymachiwania wiotkich, nieposłusznych rąk, te szokujące podrygi nieforemnego tułowia – to wszystko miało być ulotnym, porywającym pas de deux, a przypominało danse macabre.

“Co by się stało, gdybym wziął ją na występ prawdziwego baletu? Na Jezioro łabędzie, na Dziadka do orzechów?”, pomyślał kiedyś odruchowo, a potem żachnął się, bo przecież można było to przewidzieć. Myszka ze strachu lub z emocji wydawałaby straszne, charkoczące dźwięki, potem zrobiłaby w majtki, widzowie zaprotestowaliby przeciw jej obecności, portier wyprowadziłby ich z teatru, a on najadłby się jedynie wstydu i upokorzenia i zastanawiałby się, kto ze znajomych tam był i to widział.

Patrzył z mieszaniną buntu, zakłopotania i podziwu na Ewę, jak ubiera dziewczynkę i idzie z nią na spacer. Raz szedł za nimi aż do ogrodu zoologicznego, obserwując, jak żona, pozornie nie zwracając uwagi na przechodniów, zmienia pampersa tej paroletniej już dziewczynce. Adam wiedział, że Ewa cierpi.

Raz, koło sklepu, na którego wystawie Myszkę coś zafascynowało, słyszał, jak dziewczynka wydaje z siebie przeciągłe, nieartykułowane wycie, które wzbudziło niezdrową ciekawość przechodniów. Myszka wyła, Ewa uspokajała ją bezskutecznie, przechodnie przystawali, by przyjrzeć się temu uderzająco niedorozwiniętemu dziecku. Dziesiątki współczujących lub ciekawskich spojrzeń… Adam, choć stał za rogiem, odczuł je na własnej skórze jak bolesne, ostre drzazgi. Patrzył na bezradną Ewę, na szamoczące się, wyjące stworzenie, które było jego córką, i wiedział, że nie znajdzie tyle hartu ducha, by dołączyć do nich i podać rękę przerażonemu dziecku.

Najbardziej bał się spojrzeń, które czułby na niej, a tym samym na sobie, przez całe życie. Ostatecznie odrzucił Myszkę.

“Jak by to było: trzymać ją za rękę?”, pomyślał wtedy przelotnie, ale szybko i świadomie przetworzył tę myśl w uczucie wstrętu.

Nauczył się, by każdy taki moment, w którym dławił go żal do siebie, rozładowywać myślą o wyglądzie Myszki. O wyglądzie, którego się brzydził, który wciąż mu coś przypominał. Ale co…? Wystraszone zwierzątko w ogrodzie zoologicznym? Zwierzątko nie mogące wyjść z klatki, którą było jego ciało? Ruchy Myszki, twarz Myszki, jej uśmiech – wszystko to kojarzyło mu się z czymś, czego nie umiał nazwać. Z czymś, co znał. Ale z czym?

Adam przekupił lekarza, który opiekował się Myszką, i w tajemnicy przed Ewą płacił mu dodatkowe honoraria za stałe raporty ó rozwoju i zdrowiu córki.

– To najcięższa postać DS – powiedział lekarz. – W lżejszych stanach dziecko nadaje się czasem do szkoły specjalnej, niekiedy do szkoły integracyjnej, choć wyznam szczerze, że akurat dzieci z downem nie są w tych szkołach chętnie widziane. Widzi pan, one tylko nazywają się “integracyjne”, ale najchętniej przyjmują tylko takie przypadki, które nie sprawiają kłopotów. Lekka głuchota, niewielkie spowolnienie rozwoju, słaby wzrok, trudności z chodzeniem, byle nie D S czy autyzm… Dzieci z downem na strach reagują agresją. Atakują inne dzieci – lub siebie. Potrafią uderzać głową w mur i jeśli ktoś ich nie powstrzyma, mogą się nawet zabić. Rozpacz, którą normalne dziecko wyraża słowami lub płaczem, okazują wyciem, którego nie sposób słuchać i nie sposób uciszyć. Nie zniesie tego żaden nauczyciel, nawet pełen najlepszych chęci. Rodzice zdrowych dzieci składają skargi, mimo że wcześniej deklarowali dobrą wolę. Widzi pan, dobra wola a rzeczywistość…

– A jej zdrowie fizyczne? – spytał Adam.

– Też typowe. Wada serca, słaby wzrok, marny system oddechowy, chroniczny katar… Myślę, że będzie chłonąć wszystkie infekcje, jak odkurzacz. Przy doskonałej opiece będzie żyła zapewne dłużej. Trzydzieści kilka lat? Może więcej? Znam pięćdziesięcioletnich ludzi z DS… Przypominają stare, dobre dzieci.

Adam znieruchomiał. Pięćdziesięcioletnia Myszka? Zatem rozsądek – najzwyklejszy, choć obcy Ewie rozsądek – nakazywał oddać córkę do specjalnego zakładu. Jeśli komuś z nich coś się stanie, dorosła Myszka będzie pozbawiona opieki. A skoro wcześniej czy później trzeba oddać ją do zakładu – lepiej zrobić to jak najszybciej, gdyż rozstanie z matką i domem będzie dla niej czymś straszliwym.

– Z drugiej strony – ciągnął beznamiętnie lekarz – większość dzieci z najcięższą postacią downa nie żyje długo. I jeszcze ta mała ciemna plamka… Wiele zachowań pana córki wskazuje na to, że ta plamka ma większe znaczenie, niż przypuszczamy. Dzieci z downem osiągają większe postępy adaptacyjne niż pana córka. Osobiście wróżę temu dziecku krótkie życie…

Adam wiedział, że lekarz szuka w jego twarzy śladów ulgi. I Adam poczuł tę ulgę, lecz jego nieruchoma twarz nie zdradziła żadnych uczuć. Był dumny z tej powściągliwej reakcji – i dopiero gdy wyszedł, uświadomił sobie, że nie okazał także żalu lub trwogi na myśl o przedwczesnej śmierci córki. “Tak czy owak, zdradziłem się”, pomyślał gniewnie.

Zastanowił się, co odczułaby Ewa, gdyby wiedziała, że Myszka rzeczywiście będzie żyła krótko: żal czy ulgę? A może jedno i drugie?

“Ileż takie dziecko wyzwala emocji i uczuć, jaką walkę człowiek musi stoczyć sam z sobą i jakież to szalone kłębowisko myśli”, stwierdził gniewnie, a ten gniew jak zwykle skierował ku córce.

*

Myszka przypomniała sobie o strychu dopiero wówczas, gdy przyśnił się jej kolejny sen o wspinaniu na górę. Wcześniej miała tyle uciążliwych zajęć i ciekawych rozrywek, że o nim nie myślała. Mama zaczęła prowadzić ją do pani, która cierpliwie ćwiczyła z nią wymowę. Nie wiadomo po co. Myszka w środku mówiła dobrze; a środkowy głos był chyba ważniejszy? Jednak mama chciała, żeby dziewczynka umiała powiedzieć choćby jedno całe zdanie równie poprawnie jak inne dzieci, właściwie akcentując wyrazy, to łącząc je, to oddzielając. To było męczące. W dodatku zdanie, które z mozołem ćwiczyły, nie podobało się Myszce i powtarzając w kółko, szybko je znienawidziła. Za każdym razem wyrazy same dzieliły się nie tak, jak powinny, a sylaby uciekały przed nią i nie sposób je było dogonić.

– Maa naiiii…emaaaaa…siaa… Koa ta…koa maaa…

– Mam na imię Marysia… mam na imię Marysia – powtarzała cierpliwie pani, ale głosem tak znudzonym, że dziewczynka zaczynała ziewać. Nie miała na imię Marysia, tylko Myszka. Następne zdanie też nie było prawdziwe:

– Kocham tatę i mamę – ciągnęła pani tym samym głosem, a jej “ę” i “ą” jęczało, zawieszone w przestrzeni pokoju do ćwiczeń, i marzyło o tym, by ktoś je uwolnił. Ale Myszka wciąż gubiła kolejne sylaby, “ę” i “ą” były zaś dźwiękami nieosiągalnymi. I już nie wiedziała, kogo kocha, a kogo nie.

– Powiesz to zdanie tacie na urodziny – powtarzała mama, a dziewczynka denerwowała się już na samą myśl, że cokolwiek ma powiedzieć tacie, a zwłaszcza zdanie, które wydawało się jej bez sensu.

Zawsze gdy mówiła do taty – nawet tak krótkie słowa jak “dzie doooo” – widziała w jego oczach szczególny rodzaj lęku. Bał się jej. Wydawało się to niemożliwe, a jednak jej się bał. Dlatego uciekał. Nigdy nie szedł normalnym krokiem, lecz prawie biegł przez hol, jak pan z reklamy. I unikał patrzenia w jej oczy. I zagryzał wargi, gdy Myszka coś mówiła, wprawdzie na zewnątrz bełkotliwie, lecz w środku doskonale. Ale tata na pewno nie słyszał tego, co było w środku. Mamie niekiedy to się udawało.

Myszka zauważyła tatę, gdy stał, zaczajony, i obserwował ją przez szparę w drzwiach. Myślał, że ona go nie widzi, że jej skośne, opuchnięte oczy są równie ułomne jak całe ciało – a przecież te oczy widziały więcej, niż sądził. Jej myśli wprawdzie biegły w różne dziwne strony, jak gnane wiatrem nasionka, lecz zawsze jakaś, jedna czy druga, spadała na miękką glebę jej umysłu – i rozkwitała. Czy on tego nie czuł?

Tata właśnie stał w cieniu stelaża z kwiatami i patrzył na nią. Robił to często. Niezwykle często. Myszka nigdy w życiu nie powiedziałaby mu: “Maaa nai…emaa-aa… I kooa ta…”, ale pomyślała sobie, że dla niego zatańczy.

“Jeśli zatańczę, nie będzie uciekać. Musi stać i patrzyć”, pomyślała.

Myszka wierzyła, że taniec wyraża wszystko to, czego słowa nie potrafią. Widywała w telewizorze tańce kobiet z mężczyznami, które mówiły o tym, że ich ciała chcą być ze sobą blisko, jak najbliżej. Zdarzało się jej oglądać programy geograficzne, w których ciemnoskórzy ludzie, półnadzy, przepasani przez biodra strzępem materiału, tańcem wyrażali swoją radość z powodu deszczu, upolowania zwierzyny, zebrania plonów. W jednym z tych filmów widziała przebranego w skóry szamana, z groźną maską na twarzy, i wiedziała, że czarownik wzywa tańcem groźne moce, których nie jest w stanie pokazać żaden telewizor. I czuła, że one przyjdą na jego wezwanie. Miała świadomość, że taniec umie prosić, przepraszać, wołać, przyzywać, wyrażać radość i miłość, agresję i nienawiść. Czuła, że taniec ma samospełniającą się moc. Większą niż słowa.

Postanowiła udać, że nie widzi oczu taty w szparze drzwi, i zatańczyć dla niego, prosząc tańcem, by nie biegł tak szybko, żeby czasem przystanął. Blisko niej. Choćby na chwilę.

Myszka wiedziała, co jej przeszkadza w tańcu. Nie tylko ciało. (Ciało mamy, choć większe, wydawało się lżejsze, a nogi i ręce najwyraźniej słuchały jej poleceń; mama niewątpliwie umiałaby zatańczyć, lecz nie wiedziała o tym lub nie chciała wiedzieć). W tańcu przeszkadzało ubranie. Nie należało do ciała i krępowało je.

Było czymś obcym. Niektóre ubrania były mniej obce, inne bardziej, i właśnie to obce ubranie, tak zwane “wyjściowe”, jak mówiła mama, Myszka miała na sobie. Żeby zatańczyć, musiała je zdjąć.

Czując na sobie uważne spojrzenie taty, zaczęła się rozbierać. To była trudna sztuka. Czasy, gdy dziewczynka cierpliwie uczyła się sznurować buciki, należały już do przeszłości. Niedawno nauczyła się samodzielnie wkładać i zdejmować sweterek, spodnie, majtki. Najtrudniejsze było wyplątywanie się z rękawów, co zawsze trwało długo, bo sweterek lub bluzka okręcały się wokół twarzy, dusiły, były złowrogo nieprzyjazne, przerażały – ale po pewnym czasie Myszka także i tę sztukę opanowała. Była z tego dumna i chciała się przed tatą pochwalić.

Powoli zaczęła zdejmować ubranie. Ku swojej radości stwierdziła, że idzie jej wyjątkowo sprawnie. Nawet mama byłaby zadowolona, patrząc teraz na Myszkę……golutka i szczęśliwa stanęła na wyprostowanych nogach i wyciągnęła do góry rączki. Podskoczyła. Czuła, że jest teraz wiotka i lekka jak łodyga kwiatu i że naprawdę odrywa się od podłogi. Wprawdzie wiedziała, że odrywa się tylko w środku, lecz była przekonana, że tata to dostrzeże.

Powoli, powolutku zaczęła tańczyć. Unosiła nogi i wyrzucała je w bok, wznosiła rączki coraz wyżej i wyżej, przeginała ciało, naśladując trawę na wietrze. Zastanawiała się, czy tata czuje to, co ona: czy wie, że Myszka tańczy przepięknie i lekko, a tylko jej ciało trzyma ją na podłodze holu; miała nadzieję, że tata widzi, iż ona fruwa jak motyl, choć ciałem jest przywiązana do ziemi. Była tak napięta, zastanawiając się, czy tata to wie, że nagle poczuła silne parcie na pęcherz.

Ciepła mokra struga zaczęła spływać po nogach, zbierając się w kałużę u bosych, platfusowatych stóp.

Znowu stało się coś, o co mama zawsze na nią krzyczała, coś, co mama nazywała czymś “bardzo brzydkim” lub “małym nieszczęściem”.

– Brzydka Myszka… bardzo brzydka Myszka – powtarzała mama surowo, gdy dziewczynce przytrafiały się “małe nieszczęścia”, a zwłaszcza wtedy, gdy działo się to na oczach obcych. A tata był obcym bliskim.

Gwałtownie przestała tańczyć, ze strachu straciła oddech, a potem zaczęła krzyczeć. Krzyczała grubym, chrypliwym głosem, a jej krzyk przechodził stopniowo w przerażające wycie. Wycie zwierzątka, które wpadło w sidła i już wie, że nie ma ucieczki.

Zanim w poszukiwaniu ratunku przebiegła przez hol, do mamy, usłyszała, że drzwi gabinetu zamknęły się głośniej niż zwykle, jakby ktoś trzasnął nimi z rozmachem.

– Boże, Myszka… Znowu się rozebrałaś. I znowu TO zrobiłaś. A tak prosiłam. Nie rozbieraj się, Myszka. Nigdy się nie rozbieraj, to tak brzydko – westchnęła mama bezradnie i pośpiesznie zaprowadziła ją do łazienki.

Myszka nie rozumiała, dlaczego rozbieranie się jest brzydkie. Brzydkie było załatwianie się pod siebie, ale zdejmowanie ubrania? Była przekonana, że nie tylko ona jest bez niego ładniejsza. Ładniejsza też była mama, którą oglądała kiedyś pod prysznicem (mama krzyknęła wtedy gniewnie i nie wiadomo czemu zasłoniła się ręcznikiem). Ładniejszy był tata, gdy w rozwianym szlafroku przebiegał przez hol z łazienki do swego pokoju. Ładniejsze były panie i panowie w telewizorze. Myszka lubiła oglądać ubrania, ale uważała, że ubrania powinny być osobno, a ludzie osobno. Ubrania były do zabawy, można je było miąć, targać, drzeć. Wkładane na ludzi, coś ludziom odbierały.

Od tego niefortunnego dnia Myszka już nie próbowała zatańczyć dla taty. A taniec nie zawsze dawał jej radość. Z polecenia lekarza mama zapisała Myszkę na gimnastykę specjalną, którą także natychmiast znienawidziła. To nie była gimnastyka, którą dziewczynka czasem widziała w telewizji: panie w kusych strojach machały nogami, bardziej tańcząc niż ćwicząc, w rytm wesołej muzyki. Myszka przed telewizorem też próbowała klaskać jak one i wyrzucać rytmicznie nogi i ręce, choć wiedziała, że tak pięknie jej się nie uda. Ale to było zabawne.

Na sali gimnastycznej, dokąd mama zaprowadziła Myszkę, nie było zabawnie. Słychać było głośne, męczące sapania innych dzieci. I nie tylko dzieci. Byli tu też dorośli, równie ociężali jak ona, nie umiejący poradzić sobie z równoczesnym wymachem nóg i rąk. Widok dorosłych przeraził Myszkę. Do tej pory wierzyła, że jeśli teraz tańczy jedynie w środku, to gdy dorośnie, będzie tańczyć naprawdę.

– Jak będę duża, to zatańczę? – pytała mamy, ale z jej ust słychać było tylko sylabę “taaaaa”, a widok innych dużych, którzy nie umieli tańczyć, przyprawiał ją o lęk. Ale mama gorliwie kiwała głową, gdy Myszka, sapiąc, usiłowała podskoczyć do rytmu. Ktoś mamę nauczył, żeby zawsze kiwała głową, nawet wtedy, gdy Myszka wiedziała, że to co robi, robi źle. “Mama kłamie”, pomyślała po raz pierwszy w życiu.

“Już zawsze będę ciężka”, mówiła sobie i marzyła o chwili, w której mogłaby stać się tak lekka jak dziewczynka z sąsiedniego domu, którą widywała jeżdżącą na rowerze, na desce, na łyżworolkach. Ta dziewczynka była jak motyl, którego Myszka rozgniotła niechcący na szybie. Motyl, fruwając, mienił się tęczowo, tańczył w powietrzu, trzepotał skrzydełkami i był tak śliczny, że Myszka zapragnęła go pogłaskać. Ale gdy zbliżyła do niego grubą i niezgrabną rączkę, owad zamienił się w bezkształtną kleistą masę. Myszka rozpłakała się bezradnie.

“Jestem podobna do TEGO”, pomyślała instynktownie, patrząc na zgniecionego motyla.

Więc wcale nie należało dziwić się tacie, że na jej widok przyśpieszał kroku. Raczej dziwiło, że niekiedy stał schowany za kwietnikiem i na nią patrzył. I robił to nadal, nawet po tamtej strasznej chwili, w której Myszka dla niego zatańczyła. Dziewczynka bała się, że ją obserwuje, bo chce sprawdzić, ile ona umie zrobić takich brzydkich rzeczy. I domyślała się, że on lubi tylko rzeczy ładne.

Mama słusznie odgadła, że tata przypominał Myszce pana z reklamy, którą oglądała w telewizorze. Pan był gładki, elegancki, miał białe zęby jak u wilka, ulizane włosy, biegł przez ekran z telefonem w ręce. Myszka nic nie rozumiała z tego, co pan mówił do widzów sprzed ekranu, bo mówił szybko, z zadowoleniem i pewnością siebie. I gdzieś szalenie się śpieszył. Jak tata. Myszka przypuszczała, że tam, gdzie on biegnie, jest ten świat, o którym mama mówi: “groźne miejsce, bardzo groźne miejsce”. Świat spoza ich ulicy. Ba, spoza ich płotu. Świat pełen telefonów, ubrań, aut, komputerów, pań i panów równie ładnych jak tata.

Myszka marzyła, że pewnego dnia zobaczy, jak pan z telewizora zatrzymuje się, odkłada czarny telefon i nachyla się ku czemuś niewidocznemu, co tkwi skulone w rogu ekranu. A tym czymś jest ona. I pan z telewizora mówi głosem taty:

– Myszka, moje kochanie, jak dobrze ci? widzieć… Pokaż mi, jak tańczysz…

A ona rozbiera się i tańczy, leciutko, zwinnie, i nie przydarza się jej żadne “małe nieszczęście”.

Następnej nocy fruwała we śnie, więc już przy śniadaniu przypomniała sobie, że musi iść na strych, i żeby o tym nie zapomnieć, zaznaczyła krzyżyk na drzwiach kryjących strome schodki. Ale zapomniała równie szybko, jak szybko nabazgrała ten znaczek, i właściwie to mama spytała po obiedzie:

– Nie chcesz się pobawić na strychu?

– Ceeee! – ucieszyła się Myszka, a mama westchnęła z ulgą.

Ewa nie chciała pozbywać się Myszki, chciała tylko oderwać się od rzeczywistości, szybując w cudze uniesienia miłosne, w cudze światy pełne szczęścia, w czyjeś dobrze ułożone życie. Poważnej literatury Ewa już nie była w stanie czytać. Na jej kartkach chodzili smutni ludzie, z problemami równie wielkimi jak jej własny. Wolała świat wykreowany przez lekkie czytadła, świat bez ostrych kantów i bolesnych kolców.

*

Myszka, wspinając się na strych, była szczęśliwa. Z każdym krokiem zbliżała się do rozległej, niczym nie ograniczonej przestrzeni, która wyłaniała się przed nią, ledwie zamknęła za sobą drzwi. Wkraczała w bezpieczny, cichy mrok, o różnej gęstości i barwie.

Myszka nie wiedziała, dlaczego przestrzeń na strychu nie ma początku i końca i jakim cudem tak się dzieje, skoro po zapaleniu żarówki strych stawał się pomieszczeniem zamkniętym od ściany do ściany, od skosu do skosu, a wąską, wolną ćwiartkę podłogi wyznaczały stare meble nieznanej babci. Jednak to wszystko znikało, gdy rozsuwały się kolejne zasłony szarości i czerni z miękkiego, widoczno-niewidocznego splotu, utkanego – jak sądziła Myszka – z pyłu wirującego w świetle lampy. Pył miał różną gęstość i ta gęstość nadawała barwę zasłonom. Podniecona Myszka usilnie wypatrywała najdalszej kurtyny, tej czarnej jak sadza, poza którą rozciągały się niewyobrażalne przestrzenie.

Myszka instynktownie czuła, że ta przestrzeń, choć rozwiera się tylko dla niej, istnieje również bez niej, a ktoś – ten niewidoczny On – wciąż coś w niej stwarza. Błądzi i myli się, poprawia to, co stworzył, a to coś czasem ulatuje daleko, ustępując miejsca nowej, poddającej się Jego woli pustce, z której wyłaniają się kolejne stwarzane światy. Myszka już wiedziała, że TO trwa bez końca. I nie ma początku. Nigdy nie miało.

…tym razem woda była szarozielona i jej fale rozbijały się o jałową ziemię, która wyłoniła się spoza kurtyn mroku. Ziemia była bura, naga i bezbronna w tej nagości. I właśnie wówczas, gdy Myszka pomyślała, że nie chce na nią patrzyć, że woli oświetlony zwykłą żarówką strych, usłyszała “głębokie westchnienie ziemi i ujrzała, że jej brązowe grudy, mniejsze i większe, poruszają się, przemieszczają, spośród nich zaś coś się wyłania z cichym, śpiewnym szelestem. Było to coś niezwykle dziwnego: czerwone i tak jaskrawe, że aż bolały oczy. Wychylało się z ziemi coraz szybciej i wyżej; już miało wysokość palca, potem dwu, wreszcie co najmniej dwóch dłoni Myszki położonych jedna na drugiej. Było miękkie, puszyste i dziwnie znajome, choć obce. Ziemia już nie była naga i bezbronna, lecz przykryta tym niezwykłym czerwonym futerkiem. Myszka bez skutku usiłowała dociec, co to jest, a wtedy znów usłyszała ów potężny, a zarazem powątpiewający Głos, który mówił tak, jakby pytał. Myszka wiedziała, że nie ją pyta, lecz samego siebie.

– TO JEST DOBRE…

I właśnie wtedy, gdy usłyszała w tym Głosie pełne bezradności wahanie, pojęła, co ma przed oczami:

– To trawa!

Czerwona trawa kładła się tymczasem na ziemi głaskana podmuchem niewidocznego wietrzyku, falowała i wciąż rosła, rosła, rosła…

– TO JEST DOBRE… – oznajmił niepewnie Głos i jego brzmienie wydało się Myszce tak samotne, tak bardzo skazane na brak jakiegokolwiek odzewu, że krzyknęła z całej mocy (choć tylko wewnątrz siebie, gdyż bała się, że ktoś na dole ją usłyszy):

– Nie! Nie! To nie jest dobre! Trawa nie może być czerwona! Czerwień jest dla krwi, nie dla trawy!

I nagle czerwona trawa powstrzymała swój płynny wzrost; przestała falować i znieruchomiała, a jej cieniutkie łodyżki przypominały teraz antenki z plastiku, nie rośliny. I nagle zaczęła zmieniać kolor. Najpierw zrobiła się fioletowa, w najbardziej agresywnym, głębokim odcieniu tej barwy, której Myszka szczerze nie lubiła, gdyż wydawała się jej smutna.

– Oooch… – powiedziała zmartwiona. – Proszę cię, nie rób fioletowej trawy.

– TO JEST DOBRE… – zawahał się huczący Głos, by nagle urwać i westchnąć tak głęboko, że fioletowa trawa zatańczyła gwałtownie na wietrze.

l znowu morze trawy zaczęło zmieniać kolor. Wyglądało to tak, jakby ktoś ogromnym pędzlem kładł na miękkim fioletowym dywanie rozległe zielone, soczyste plamy. Myszka odetchnęła z ulgą. A gdy cały fiolet zniknął, przykryty nowym kolorem, który tak dobrze znały oczy Myszki – wtedy po raz trzeci odezwał się grzmiący Głos:

– TO JEST DOBRE.

Tym razem dziewczynka nie usłyszała w nim żadnego wahania i uśmiechnęła się zadowolona.

– To jest dobre – przyznała z przekonaniem.

Trawa znów zaczęła falować na wietrze, o którym Myszka już wiedziała, czym jest naprawdę: Jego oddechem. Westchnęła również i zaśmiała się radośnie, gdy trawa zatańczyła, posłuszna ruchowi powietrza.

*

Ewa odłożyła książkę. Adama, jak zwykle, nie było w domu. Radio milczało; ekran telewizora zastygł w matowej obojętności. Żaden dźwięk nie dochodził z głębi domu ani spoza uchylonych okien. Wokół zamilkły wszystkie odgłosy życia, jakby zamarło na pewien czas; jakby ludzie ułożyli się do drzemki lub wszyscy, w ciszy, tak jak ona, czytali książki.

“Co za cisza… można by usłyszeć, jak trawa rośnie”, pomyślała i nagle, pod wpływem tej myśli, usłyszała dziwny dźwięk. Trwał na pograniczu ciszy i szelestu. Był łagodniejszy niż natrętne brzęczenie komarów, lecz głośniejszy od muszych skrzydeł. Ten dźwięk śpiewał, choć była to melodia tak cicha, że ledwie słyszalna. A jednak Ewa usłyszała ją na tle tej dziwnej, niemal dzwoniącej ciszy.

Odłożyła książkę, wstała z kanapy i podeszła do okna, rozsuwając zasłony. Zapadał zmierzch. Nigdzie nie było widać świateł. Jeszcze nie zapaliły się uliczne latarnie, a ludzie w domach wciąż oswajali wzrok z szarością nadchodzącego wieczoru, nie płosząc go jaskrawym światłem żarówek. Ewa westchnęła i już, już miała zasunąć zasłony, gdy jej wzrok padł na trawnik. Trzy dni temu rozsypała nasiona trawy, mając nadzieję, że same znajdą sobie miejsce w ziemi. Znalazły. Teraz wyrastał z niej soczysty, ciemnozielony w szarzyźnie zmierzchu, puszysty kobierzec.

“Widzę i słyszę, jak trawa rośnie!”, zdziwiła się Ewa, ale zdziwienie ustąpiło ciekawości, a ciekawość zrozumieniu. Skoro grzyby potrafią wyrosnąć w jedną noc, czemu z trawą nie miałoby być podobnie? Może trawa, tak jak grzyby, rośnie wtedy, gdy ludzie nie patrzą? I może nie wie, że ona właśnie patrzy i widzi ten powolny, delikatny ruch, słyszy towarzyszący mu śpiewny szelest?

Nagle zapragnęła pochodzić po tej świeżej, gęstniejącej, zielonej murawie. Zdjęła buty, wyszła z domu i pobiegła bosymi stopami przez trawnik. Był miękki i żywy jak futro kota i pachniał czymś niepodobnym do niczego.

“Pachnie trawą, głupia”, pouczyła się w myślach.

Sama nie wiedząc, kiedy i dlaczego, położyła się na zielonym kobiercu, rozrzucając szeroko ramiona. Ziemia była ciepła i bezpieczna. Ewa nagle poczuła się szczęśliwa.

“Nie jestem sama. Mam Myszkę. A przecież są ludzie samotni, nieszczęśliwi, których nikt nie kocha i oni nikogo nie kochają. Mnie kocha Myszka, a ja kocham ją. O ileż lepiej ją mieć, niż nie mieć niczego”, myślała, leżąc na trawie i patrząc w niebo. Było zachmurzone i pozbawione gwiazd. A jednak łagodne w swej gołębiej szarości.

Po chwili usłyszała cichą, owadzią muzykę. Dałaby głowę, że owady pojawiły się nagle. Ale teraz fruwały. Było ich mnóstwo, wszędzie, i Ewa rozróżniła wśród nich zarówno dzienne motyle, jak i nocne ćmy, złote pszczoły, brązowe trzmiele, i wreszcie pospolite muchy i komary.

“Jaki świat jest bogaty i piękny. Jakie to dobre”, pomyślała.

Leżała tak, poza czasem, nie wiedząc, ile go upłynęło. Wreszcie wstała, otrzepała suknię i weszła do domu.

“Boże, Myszka wciąż tkwi na strychu. Muszę ją zawołać”, uprzytomniła sobie i jej głos rozbił łagodną ciszę zapadającego zmierzchu. A gdy zasuwała zasłony, ze zdziwieniem ujrzała, że nagle, w tej samej chwili, wszędzie wokół zapaliły się światła. Jakby czas, wtedy gdy leżała na trawie, zatrzymał się, aby teraz znów ruszyć nadanym przez ludzi rytmem. Latarnie uliczne rozbłysnęły chłodnym, zielonkawym blaskiem; w oknach domów zapłonęły ciepło żarówki; rozjarzyła się ogrodowa lampa na trawniku.

“Rzeczywiście, trawa urosła”, stwierdziła w myślach, zerkając na trawnik jeszcze raz. “Rośnie wtedy, gdy nikt na nią nie patrzy, a że nie wiedziała, iż patrzę, więc sobie rosła”, pomyślała odrobinę bez sensu i ruszyła do kuchni, by przygotować kolację dla siebie i córki.

Myszka nie zdziwiła się, gdy wśród trawy nagle pojawiły się kwiaty. Potem ziemia ciężko westchnęła, jęła obracać swoje cielsko na wszystkie strony, jak potężne zwierzę. I wtedy z jej wnętrza zaczęły powoli wyrastać drzewa. Z trzaskiem wyłaniały się grube pnie i rozłożyste gałęzie, tworząc fantazyjne korony. Były coraz większe. Ogromne. Ich kształty odcinały się ciemną, zdecydowaną kreską od błękitu nieba, przypominając Myszce obrazek z książki, którą pokazywała jej mama.

Ku zdumieniu Myszki niektóre z tych drzew-nie-drzew były gigantycznymi kwiatami, z grubą łodygą przypominającą pień dębu i z koroną rozległą jak baldachim.

“On znowu się pomylił”, wystraszyła się. “Trzeba Go powiadomić…”

Nagle zrozumiała, że gdy On błądzi, tylko od niej może się o tym dowiedzieć. I przeraziła się, jak mało wie, i tego, czy jej wiedza jest prawdziwa.

– Myyyszka! Kolacja! – usłyszała krzyk mamy z dołu i wzdrygnęła się. Głos mamy dolatywał z oddali, stłumiony, cichy, odbijał się od przestrzeni, która rozwierała się przed nią, i znowu wracał na dół.

“Odejdę i On zostawi drzewokwiaty… Co robić?”, myślała przerażona, a jej myśli niespostrzeżenie przyśpieszyły w porównaniu do tempa, w jakim biegły na dole.

– TO JEST DOBRE – zagrzmiał Jego Głos, a Myszka zrozumiała, że ma ostatnią szansę.

– Neeeeee! – rozległ się jej krzyk, niosąc się echem po nieskończonej przestrzeni wody, ziemi, nieba, i obijając się o ściany strychu.

“Zaraz przyjdzie mama”, przeraziła się i szybko, nie czekając, aż zasłony wrócą na swoje miejsce, zaświeciła światło.

Wszystko znikło i przed oczami dziewczynki rozwarł się zwykły, spokojny w tej zwykłości strych. A na schodach już słychać było pośpieszny tupot kroków.

Dziewczynka zrozumiała, że nie będzie świadkiem wszystkiego, bo gdy zejdzie na dół, to On i tak będzie nadal stwarzał i stwarzał, gdyż stwarza bez przerwy i wciąż na nowo.

“To jest dobre, ale popraw drzewokwiaty”, szepnęła Mu na pożegnanie, nie martwiąc się tym, że wokół niej był już tylko strych, a w drzwiach pojawiła się sylwetka wystraszonej mamy. On musiał być wszędzie, więc pewnie także tu. Być może stwarzał właśnie kufer babci, malachitowe słonie mamy i księgę o Kopciuszku.

– Myszka… aleś mnie wystraszyła… Czemu krzyczałaś? – spytała mama.

– Neeee! – zawołała Myszka jeszcze raz, żeby pokazać, że krzyczy ot tak, bez powodu, choć naprawdę wierzyła, że On usłyszy i zapamięta: drzewokwiaty trzeba poprawić.

I stał się wieczór, dzień trzeci.