39390.fb2 Poczwarka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Poczwarka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Dzień czwarty: światła

Ewa myliła się, sądząc, że Adam, zamknięty w gabinecie, pracuje zawzięcie, uciekając w pracoholizm od problemów. Adam czytał. I oglądał. Czytał prawie te same książki co ona – opasłe medyczne dzieła o dzieciach z zespołem Downa, ale poszerzał zakres lektur o książki o niemowlętach z porażeniem mózgowym, z wrodzoną łamliwością kości, z zanikiem mięśni; czytał o matkach, które zażywały thalidomid, więc urodziły kalekie dzieci – bez rąk, bez nóg, albo w ogóle bez członków; pogrążał się w lekturze o dzieciach z garbem, z wodogłowiem, z niedorozwojem kończyn dolnych, w wyniku czego wyglądały jak karły z ogromnymi głowami. Poznawał nie kończące się przykłady możliwych chorób i wynaturzeń, jakie mogły dotknąć ludzki embrion, ten cudowny wynik połączenia się jajeczka z plemnikiem, które teoretycznie powinno powołać do życia doskonałą ludzką istotę. A jednak istota ta wyglądała czasem jak poczwarka. Adam oglądał w skupieniu w medycznych książkach ilustracje z ułomnymi dziećmi, patrzył na nie z zachłanną ciekawością, jakby chciał przeniknąć przez ich zdeformowane ciała i mózgi i dotrzeć do środka. Chciał się upewnić, że takie istoty powinny zniknąć z powierzchni ziemi; że ich wnętrze jest równie kalekie.

Adam, obojętny religijnie, czytał zdumiewające i niepojęte zdanie Jana Pawła II:…,,w osobie upośledzonej odbija się moc i wielkość Boga”, a czytając, głośno, po wielokroć, wciąż na nowo, nie umiał tego zrozumieć.

Poznawał nazwy, jakie dorośli nadawali tym dzieciom: “muminki”, “dzieci czujące inaczej”, “sprawne inaczej”, i złościły go te próby omijania prawdy. Nawet określenie “niepełnosprawne” nie oddawało wszystkiego. Zdaniem Adama one w ogóle nie były sprawne.

“Dar Pana” – ta nazwa dla Adama, dociekliwego, choć mało uczuciowego, była dziwna, ale najbliższa prawdy. Bo dar to prezent, który otrzymuje się od kogoś szczelnie zapakowany, z nieznaną zawartością. Zawartość stanowi tajemnicę – i niespodziankę. Niespodzianki niekoniecznie są miłe.

Myszka była dla niego taką tajemnicą i zarazem niespodzianką, która zburzyła jego dotychczasowe, znakomicie zaplanowane życie. Nie chcianą niespodzianką.

Adam tkwił samotnie za zamkniętymi drzwiami gabinetu i codziennie myślał o córce. I nie umiał nic z tymi myślami zrobić. Nie wiedział, co z nimi zrobić.

Pewnego razu nagle sobie przypomniał letni dzień w odległej mazurskiej wiosce, gdzie biwakowali z Ewą jako studenci, przypłynąwszy żaglówką. Wybrali ten brzeg przypadkowo, a leżąca nad nim wioska była tak mała, że nie oznaczono jej na mapach. Pogodni, mili ludzie mieszkający najbliżej jeziora za parę groszy sprzedawali im mleko, jajka, owoce. Gospodyni, łagodna i uśmiechnięta, częstowała ich ciastem, które upiekła na niedzielę.

– Patrz, jacy życzliwi, otwarci i serdeczni dla obcych, a co dopiero dla siebie – powiedział do Ewy. – Pomyśl, jak pokręceni wobec nich są ludzie z miasta.

– Taaaaak, bo oni mają właściwą hierarchię wartości, pierwotną i prawdziwą, nie zmąconą straszną cywilizacją – odparła uczenie Ewa.

Oboje z Adamem byli wtedy przemądrzali, typowi studenci. Lubili rozmawiać o sprawach, o jakich później, gdy rozpoczęli zawodowe kariery, nie chciało im się nawet myśleć. Ale wtedy ta słoneczna sielskość mazurskiej wsi i uderzająca serdeczność tutejszych ludzi wydawały im się ostoją w chaotycznym biegu świata ku niewiadomym celom.

Pewnego dnia, gdy obudzili się rano i ruszyli ścieżką ku domom, wyczuli, że przez wieś przebiega jakieś niezdrowe, podniecone wrzenie. Wyczuli je od razu, ledwie zbliżyli się do domu, w którym podejmowano ich tak życzliwie.

Wokół drewnianego płotu stał tłumek sąsiadów. Przed domem wóz policyjny. Jacyś obcy ludzie, kobieta i mężczyzna, najwyraźniej przybysze z miasta, kręcili się po podwórku w asyście policjantów. Ich dotąd uśmiechnięta, łagodna gospodyni stała koło stajni z ponurym, zdesperowanym wyrazem twarzy. Spojrzała na nich wrogo i bez słowa. Gospodarz w ogóle nie spojrzał. Jego wzrok wędrował z nienawiścią po sąsiadach stojących za płotem, po przybyszach, którzy kręcili się od stajni do drzwi domu i z powrotem, jakby nie wiedząc, co zrobić.

– Co się stało? – spytał Adam, ale nikt im niczego nie wyjaśnił.

– Proszę powiedzieć, co się stało? – spytała natarczywie Ewa, łapiąc za rękaw kobietę z miasta.

– Co się stało… – powtórzyła ta mechanicznie i dodała ze złością. – Znajdźcie lepiej coś do cięcia metalu!

Adam wyminął stojącą koło stajni gospodynię, która nie próbowała go zatrzymywać, i wszedł do środka. Jego wzrok z trudem oswajał się z mrokiem, który tu panował, a nozdrza wychwyciły smród gnijącego nawozu i brudu. Pokwikiwaniu świń, stłoczonych w ciasnej zagrodzie, i ciężkiemu oddechowi krów towarzyszył jeszcze jakiś dźwięk. Szuranie nóg o przegniłą słomę? Pisk myszy? Jedno i drugie? Szamotanina szczura, który wpadł w zastawioną pułapkę?

– To tu – powiedziała stojąca za nim kobieta z miasta, wskazując ręką najciemniejszy kąt stajni. – Niechże pan coś wymyśli. Nie mamy nożyc do cięcia metalu. Inspektor szuka, ale nie znalazł… A z nimi pan się nie dogada. Milczą.

Adam spojrzał w kąt, który wyznaczał ruch jej ręki. W ciemności coś się poruszało. Coś niewiele większego od psa. Coś popiskującego jak szczur.

Jego wzrok powoli oswoił się z ciemnością, a gdy postąpił kilka kroków naprzód, zobaczył. Na końcu łańcucha przytwierdzonego do ściany uwiązane było jakieś nerwowo poruszające się stworzenie. Krążyło dookoła, rozrzucając zgniłą słomę, zataczając kręgi na odległość, jaką wyznaczał okręcony wokół szyi łańcuch.

– Co to…? – szepnęła Ewa, która też za nim weszła. – To niemożliwe… nie… niemożliwe…

Uwiązane na łańcuchu dziecko, na czworakach, miotało się wciąż we wszystkie strony, a potem, słysząc ich głosy, uniosło głowę. Spod skołtunionych włosów spojrzały duże niebieskie oczy. Usta wydały kolejny, zwierzęcy pisk. Ręka odruchowo nabrała garść słomy i włożyła ją do ust. Dziecko patrzyło na nich i popiskując, przeżuwało cuchnący nawóz. Dopiero teraz Adam ujrzał tę za dużą głowę, kiwającą się na wątłej szyi. Za mały w stosunku do głowy tułów; ręce i nogi przypominające dwa wysychające patyki. Strzępy ubrania ledwie przykrywające pozbawione cech ludzkich ciało, z wypukłym garbem na szkieletowatych plecach. To nie był człowiek, to było monstrum. A jednak rozpoznali w tym czymś dziecko.

– Boże, Boże… – szeptała Ewa, nie znajdując innych słów.

Adam powoli wziął siekierę, która leżała w pobliżu.

– Pan oszalał? – powiedziała kobieta. – Nie siekierą!

Nie słuchając jej, i nawet nie słysząc, uderzył w ścianę, do której przytwierdzony był łańcuch. Spróchniała deska odpadła na podłogę razem z żelaznym kółkiem. Kobieta krzyknęła. Potem zapadła cisza, w której słychać było tylko ich szybkie oddechy i przerażone kwilenie kaleki.

Towarzyszący kobiecie mężczyzna niósł to dziecko-niedziecko, owinięte w koc, do policyjnego samochodu.

Kobieta biegła za nim, trzymając łańcuch, który żelazną obrożą otaczał szyję stworzenia.

Mysi pisk wzmógł się, potem zaczął narastać. Dziecko, oślepione światłem dnia i przerażone jak zwierzę schwytane w pułapkę, zamknęło oczy przed nieznanym blaskiem dnia, i pisk przeszedł w przejmujące wycie. Stojący wokół sąsiedzi szemrali półgłosem, a kobiety czyniły znak krzyża. Gospodyni, z kamiennym wyrazem twarzy, bez ruchu stała przed stajnią, w tej samej pozycji, w jakiej ją zastali. Jej mąż stał obok i trzymał rękę na jej ramieniu. Ich wrogie spojrzenia wwiercały się w sąsiadów, którzy cofnęli się, a na widok odjeżdżającego auta powoli i w milczeniu zaczęli się rozchodzić.

– To było dziecko. Prawdziwe, żywe dziecko. Miało chyba z sześć lat – powiedziała wstrząśnięta Ewa, gdy już płynęli żaglówką, daleko od tej wsi, jeszcze mokrzy od kąpieli w jeziorze, jakby w jego wodzie chcieli zmyć pamięć o tym, co przeżyli.

– Niedorozwinięte dziecko – przytaknął cicho Adam.

– Dlaczego…? – spytała wtedy Ewa, a on nie odpowiedział. Nie znał odpowiedzi. Dopiero teraz, po kilkunastu latach, ta odpowiedź przyszła do niego.

Obraz z wakacji przypłynął ponownie, po wielokroć bardziej ponury i groźny w obliczu własnych doświadczeń. Odepchnął go. Stworzenie,, które przed chwilą wyminął w holu, przebywało przecież w komfortowym domu. A specjalny zakład, do którego chciał je oddać, należał do wzorcowych. Sprawdził to.

Wychodząc z domu, potknął się o skotłowaną trawę, która walczyła z brukową kostką podjazdu i zwyciężała. Podniósł głowę i przyjrzał się fasadzie domu. Pomyślał o tym, jaki ten dom miał być i jaki jest. Tak, pojawienie się Myszki odebrało mu nawet jego urodę. Teraz ten dom pożerał chaos. Przez króciutki ułamek chwili poczuł jedność z tamtą kobietą o kamiennej twarzy, stojącą nieruchomo koło drzwi stajni. Potem odetchnął głęboko i wyrzucił z pamięci zarówno tamten obraz, jak i tamte uczucia. Wszystkie uczucia.

Idąc, zerknął na zaniedbany trawnik.

“Nawet trawa rośnie tu szybciej niż gdzie indziej” – pomyślał. Rzeczywiście, trawa była wyższa i bujniejsza, jakby urosła przez jedną noc.

Przelotnie zastanowił się, dlaczego właśnie dziś przypomniało mu się to wydarzenie sprzed lat.

“Dlaczego dziś…?”, pomyślał jeszcze raz, gdy dojechał do firmy.

Przez cały dzień prześladowało go uczucie, że o czymś zapomniał. Kilkakrotnie sprawdzał w kalendarzu zapisane na ten dzień sprawy i umówione spotkania. Trzy razy pytał swoją asystentkę, budząc jej zdziwienie, czy na pewno nie ma mu czegoś do przekazania. Gdy niepokój wzrósł i zaczął uwierać go za bardzo, by można go było zlekceważyć, usiadł za biurkiem, rozłożył wszystkie kalendarze, “organizery”, palmtop, laptop, a nawet zajrzał do notatnika w starym komputerze (w laptopie znajdowały się już tylko sprawy firmy, ale w starym komputerze pozwalał sobie niegdyś na osobiste notatki). I właśnie tam znalazł zagubioną informację.

Dokładnie osiem lat temu przyszła na świat Myszka. Gdy wprowadzał tę datę do komputera – opatrzył ją mnóstwem wykrzykników, pełnych radości i nadziei. Z programu graficznego ściągnął czerwone serduszka, a wianuszkiem kwiatków otoczył słowo: “dziewczynka!”

Zatem pisał to, gdy już zobaczył na własne oczy, że to nie syn, lecz córka. A jednak radość wcale się nie zmniejszyła. Nie należał do typowych ojców, których satysfakcjonuje tylko syn-następca. Był na tyle otwarty, by wiedzieć, że dziewczynka również spełni jego ambicje.

…każda dziewczynka, tylko nie ta. Znowu stanęła mu przed oczami gospodyni z mazurskiej wsi. Nie rozumiał tego, co zrobiła. Ale rozumiał uczucie, które nią kierowało. Przypomniał sobie twarze ludzi zza płotu. Byłyby równie, a może bardziej podekscytowane, gdyby to dziecko mieszkało w domu, a nie w stajni. Gdyby tamtejsi ludzie codziennie je oglądali. I gdyby mówili, że to pewnie “kara boska”.

“Co innego, gdy ludzie tylko wiedzą, a całkiem co innego, gdy jeszcze widzą. Widzieć Myszkę… nie, to nie jest przyjemne ani estetyczne…”

Odruchowo przeglądał komputerowy notatnik, szukając w nim śladu własnych uczuć sprzed ośmiu lat. Nie znalazł niczego. Tak jak zamknął się w gabinecie przed Ewą i córką, tak zamknął się wtedy przed samym sobą i ani jedna zapiska w komputerowym pliku nie zdradziła niczego, co wówczas czuł. Za to wszystko pamiętał.

Pamiętał poczucie straszliwej klęski, gdy lekarz wyjaśnił mu, na czym polega DS. Pierwszy, instynktowny lęk przed reakcją znajomych i przyjaciół: “Będą mi współczuć… Nie chcę współczucia… Nienawidzę litości…” Nie bał się szyderstwa. Umiałby na nie odpowiedzieć. Ale wiedział, że w swoim środowisku natrafi wyłącznie na rozumiejące współczucie. Najbardziej bał się współczucia.

Pamiętał słowa szpitalnego pediatry: “To dziecko będzie od was wymagać nieustającej opieki i czułości. Musicie mu oddać swój czas i całych siebie”. Już wtedy wiedział, że go na to nie stać. Chciał oddać wszystko, ale dziecku o sprawnym, zdrowym ciele i normalnym umyśle.

“Nie, nieprawda”, przypomniał sobie. “Wierzyłem, że będzie mieć umysł nadzwyczajny, a nie normalny, bo przecież było moim dzieckiem… Miało być doskonałe”.

Przypomniał sobie słowa specjalisty defetyka (tak nazywano w tym szpitalu lekarza zajmującego się wrodzonymi defektami u dzieci):

– Jeśli nie stać pana, by dać temu dziecku miłość, lepiej, żeby je pan tu zostawił. Takie dziecko wymaga poświęcenia.

Nie stać go było na poświęcenie. Podpisał papiery i przekonał Ewę do słuszności swojej decyzji. “Podjęliśmy tę decyzję oboje!”, pomyślał gniewnie.

A potem nagle, z dnia na dzień, nawet nie wyjaśniając, skąd jej się to wzięło, Ewa podarła dokumenty i oświadczyła, że wraca do domu razem z Myszką.

Nie, nie z Myszką. Jeszcze nie wiedzieli, jakie imię otrzyma to ułomne stworzenie, i czy w ogóle je nazwą. Miało pozostać w tym szpitalu anonimowo. Bezimienne. Niczyje.

Dopiero w kilka dni później, już w domu, Ewa, nie pytając go o zdanie (wcale tego nie chciał), nadała dziewczynce imię Marysia. Skąd wzięło się dziwne zdrobnienie “Myszka”, nie wiedział. Nie wiedział też, dlaczego Ewa zmieniła zdanie i postanowiła zabrać dziecko do domu. Podejrzewał, że ona sama tego nie wiedziała.

“Więc to już osiem lat”, pomyślał. Osiem lat ruiny ich małżeństwa, którego nawet nie można było rozwiązać. Mężczyzna, który porzuca żonę z ułomnym dzieckiem, traci dobrą opinię. Nie wolno mu było tracić dobrej opinii, jeśli chciał utrzymać dobrą reputację wśród ludzi z branży.

Urodziny Myszki… Już ósme, ale po raz pierwszy sobie o nich przypomniał. Dlaczego? Dlaczego właśnie dziś, w urodziny córki, przypłynął do niego tamten obraz spokojnej mazurskiej wsi…?

Nacisnął dzwonek na biurku i weszła jego asystentka.

– Co kupiłaby pani w prezencie ośmioletniej dziewczynce? – spytał.

Asystentka nie namyślała się długo. Spojrzała na niego wyrozumiale i z szacunkiem. (Wszyscy wiedzieli, że ma niedorozwinięte dziecko, choć nikt go nie widział i nie zdawał sobie sprawy ze stopnia upośledzenia; wiedzieli, że solidarnie trwa przy żonie i dziecku).

– Osobiście kupiłabym jej lalkę Barbie. Nie znam dziewczynki, która by nie pokochała tej lalki. Jest doskonała – odparła asystentka z miłym uśmiechem.

– Więc proszę kupić najpiękniejszą i najdroższą Barbie, jaką pani znajdzie – polecił.

– Kupiłabym jeszcze Kena – podpowiedziała sekretarka, Adam zaś kiwnął głową. Nie wiedział, kto to jest Ken, ale to nie miało znaczenia.

Najpiękniejsza lalka Barbie miała długie blond włosy i doskonałe rysy twarzy, które zastygły w grymasie – pomiędzy erotycznym wydęciem ust a półuśmiechem. Ubrana była w suknię balową z szeleszczącej tafty. Ken był szatynem ubranym we frak, o ujmującej twarzy i gładko zaczesanych włosach. Adam przyjrzał się tej eleganckiej parze i pomyślał z ironią, że on i Ewa byli kiedyś do niej podobni (Ewa była blondynką, on miał włosy takie jak Ken). Nagle przypomniał sobie charytatywny bal, na którym byli przed narodzinami Myszki. O ironio, to był bal na rzecz niepełnosprawnych dzieci. Ewa miała suknię w tym samym pąsowym kolorze co Barbie. On miał na sobie frak. Pierwszy frak w swoim życiu. Był z niego bardzo dumny; bardziej niż z trzech markowych fraków i dwóch smokingów, które wisiały dziś w jego szafie.

“Ładna lalka”, pomyślał, patrząc jeszcze raz na Barbie. “Nic dziwnego, że wymyślono jej męża. To nie jest lalka, to mała kobietka…”

Przywiózł pudło do domu. Wieczorem Barbie z Kenem zostali położeni w holu, w kącie, w którym najczęściej bawiła się Myszka. I leżeli tam teraz, jakby wyczekując zaproszenia na bal.

Adam odruchowo nasłuchiwał kroków córki. Czekał wyjątkowo długo. W końcu się zjawiła.

Mimo uszczelnionych drzwi gabinetu Adam odróżniał lekkie kroki Ewy od ciężkiego stąpania Myszki. Dziewczynka wydawała też nieartykułowane dźwięki, które go irytowały. Mruczała w dziwaczny i monotonny sposób. Mówiła chrapliwie i bełkotliwie, co urażało jego wrażliwe na dźwięki uszy. Adam kochał muzykę. Umiał bezbłędnie zanucić frazy z dzieł ulubionych kompozytorów. Ale gdy ich słuchał, pomrukująca za drzwiami córka była przykrym dysonansem.

– Koooo… ppp… – usłyszał ten denerwujący głos, gdy uchylił drzwi, aby sprawdzić, czy znalazła nowe lalki. Rozszyfrował większość dźwięków wydawanych przez to stworzenie, a jednak nie odgadł, że tym razem jest to pierwsza sylaba słowa “Kopciuszek”. Nie wiedział, że Ewa przez długie lata czytywała Myszce właśnie tę bajkę. Nie pojął, że Myszka, patrząc na obie lalki, w pierwszej chwili uznała, że widzi Kopciuszka idącego z księciem na bal. Kopciuszka po czarodziejskiej przemianie przez wróżkę.

Patrzył przez wąską szparę w drzwiach. Jego córka stała nad lalkami leżącymi na podłodze w eleganckich, szeleszczących opakowaniach. Wpatrywała się w nie z usilną uwagą, która zmarszczyła jej grube brwi i jeszcze bardziej zdeformowała nawisłe nad oczami powieki. Wreszcie kucnęła i ostrożnie dotknęła połyskliwego opakowania. Gdy wzięła je do rąk, Adam zamknął drzwi. Prezent trafił we właściwe ręce.

Przelotnie wzruszył się własnym gestem.

*

Myszka rozerwała przejrzystą folię i wyrwała lalki z kolorowego pudła. Rwanie, ciągnięcie, darcie na strzępy – to były czynności, które wykonywała najchętniej. Gdy lalki znalazły się w jej rękach, wysiłkiem woli zmusiła się, by nie podrzeć od razu ich ubranek (“dzieci z DS mają naturalny odruch niszczenia”). Najpierw chciała im się przyjrzeć. Oglądała je w skupieniu, biorąc każdą do rąk i przysuwając do krótkowzrocznych oczu (“dzieci z DS często cierpią na wady wzroku – krótkowzroczność, astygmatyzm, dalekowzroczność; równie często zdarza się im katarakta”).

Bliższe przyjrzenie się Barbie zniweczyło przekonanie Myszki, że do holu zstąpił zminiaturyzowany Kopciuszek po czarodziejskiej przemianie. Kopciuszek nie mógł mieć takiej twarzy. Ta twarz nie spodobała się Myszce, mimo że trochę przypominała mamę. Jednak mama śmiała się, płakała, krzywiła, a lalka miała piękne, ale obce i doskonale nieruchome oblicze. Myszka obejrzała teraz Kena. Tak, pasował do tej lalki.

“Mama i tata?”, pomyślała. “Pan i pani z telewizora”, poprawiła się zaraz.

Postanowiła, że sprawdzenie, co w nich jest w środku, zostawi na inną porę. Lalki nie uciekną. Są tu. Obie. I na razie niech sobie leżą. Na nią czekał.strych. Usilnie starała się nie zapominać o strychu lub przekazać tę pamięć mamie.

Mama pamiętała za nią wiele rzeczy. To dobrze. Ale o strychu już sama nie mogła zapomnieć.

*

“Stych” stał się słowem-kluczem w rozmowach Ewy z Myszką. W zamian za obietnicę pójścia na “stych” Myszka była gotowa zrobić wiele rzeczy, do których Ewa wcześniej nie mogła jej zmusić. Zgadzała się nawet na znienawidzone ćwiczenia wymowy zalecone przez logopedę, które, zdaniem Ewy, i tak niewiele dawały. Myszka posługiwała się jedno-, najwyżej dwusylabowy-mi słowami, których znaczenia Ewa czasem się domyślała, lecz było to za mało, by wysłać ją do szkoły. Nawet specjalnej.

Ewa, tak jak Adam, choć z innych przyczyn, nienawidziła określenia: “szkoła specjalna”. Adam wstydził się, że jego dziecko mogłoby tam chodzić, Ewie było żal Myszki. Adam odruchowo myślał o reakcji znajomych, Ewa wierzyła głęboko, że we wnętrzu tej małej dziewczynki drzemie coś, co szkoła zniszczy. Nieodwracalnie. Dlatego Ewa usiłowała nie myśleć o przyszłości, gdyż przyszłość przerażała ją. Adam o niej myślał i widział tylko jedną możliwość: zakład opieki dla upośledzonych umysłowo. Dożywotnie miejsce dla takich istot jak Myszka.

Pewnego poranka Adam i Ewa zderzyli się ze sobą w kuchni. Ona wstała wcześniej niż zwykle i robiła Myszce kakao. On zaspał i wstał później. Myszka plątała się między nimi, usiłując schodzić ojcu z drogi. Czuła, że mu przeszkadza; że on nie lubi, gdy zmniejsza się między nimi odległość, że unika jej dotyku. I że mama się przy nim zmienia.

– Jak długo chcesz przy niej tkwić? – usłyszała nagle głos ojca.

Mama nie odpowiedziała. Myszka wystraszyła się, że skoro mama milczy, być może pytanie skierowane jest do niej, a ona nie rozumie jego sensu i nie umiałaby odpowiedzieć. Na szczęście ojciec mówił dalej, nie czekając na niczyją odpowiedź.

– Do końca życia?

Tym razem mama kiwnęła głową.

– Do końca twojego życia, a co potem? – spytał Adam z brutalną szczerością.

Ewa wciąż milczała, mieszając kakao (Myszka zauważyła, że kakao już dawno się rozmieszało i pewnie teraz “zamieszuje” się na nowo; była ciekawa, czy sypki, puszysty proszek wypłynie na wierzch i wyskoczy z kubka na łyżeczkę). Adam ciągnął z półuśmiechem, który Ewa znienawidziła, ledwie ujrzała go pierwszy raz:

– Potem co? Weźmiesz ją ze sobą do nieba?

Myszka nie wiedziała, kim jest “ona”, ta, o której mówi tata. Widziała jednak wyraz twarzy mamy. Mama wciąż milczała, lecz była przestraszona. Nie okazywała tego w widoczny sposób, ale Myszka i tak to wyczuła. Wystraszona mama wydzielała mniej ciepła, robiła się chłodna i nie dawała poczucia bezpieczeństwa.

Ewa nie chciała myśleć, co będzie “potem”. Nie chciała nawet wiedzieć, co jest teraz. I nie wiedziała. Mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem i Ewa przywykła do myśli, że tak będzie zawsze.

Ona i Myszka otoczone warownym murem domu. Ona i Myszka wyizolowane od świata. Ona i Myszka wystarczające same sobie. Nie myślała, co będzie potem… I co to jest “potem”? Nie chciała tego wiedzieć. Tak było lepiej. Tymczasem Adam rzucił to brutalne pytanie i wybiegł. Posiał małe, gorzkie ziarenko i jak zwykle uciekł, nie czekając, aż ono wzejdzie.

Przez całą tę krótką rozmowę usilnie starał się nie patrzyć na córkę. Tak było lepiej. Ewa dokładnie widziała oślinioną brodę Myszki i wiszące z nosa dwie kapki. Nie chciała, by dostrzegł je Adam. Na szczęście wybiegł. Tak było lepiej. Ale ona została nie tylko z Myszką, lecz również z nieokreślonym “potem”. Wiedziała, że każda matka zamartwia się przyszłością swoich dzieci, że po wielokroć zastanawia się, co z nimi będzie, gdy jej zabraknie. Każda matka mająca normalne dzieci. A co ma myśleć ona, matka takiego dziecka jak Myszka?

W jednym z licznych poradników, wydawanych dla rodziców niepełnosprawnych dzieci, Ewa przeczytała historię rodzeństwa, z którego jedno, dziewczynka, było w pełni sprawne, a drugie, chłopiec, urodziło się z DS. Naturalne wydawało się, że po śmierci rodziców dziewczynka – już jako dorosła kobieta – przejmie opiekę nad bratem. Nie przejęła.

– Alik musi zrozumieć, że mam prawo mieć własne życie – zwierzała się redaktorce. – I on to rozumie. Mam męża, dzieci, pracuję, realizuję w pracy własne ambicje i trudno, żebym do końca życia sprawowała opiekę nad ułomnym bratem. Zadręczyłabym siebie i jego. Dlatego po śmierci rodziców oddaliśmy go do zakładu. Odwiedzamy go raz w miesiącu i on już wie, że tak musi być.

– Myśli pani, że jest mu tam dobrze? – pytała redaktorka.

– Czy Alik ma być moją dożywotnią karą za jakieś grzechy? – odparła kobieta bez związku z pytaniem”.

Ze zdjęcia patrzył na Ewę czterdziestokilkuletni Alik. Skośnooki i gruby (“dzieci z syndromem DS jedzą dużo i łapczywie, jakby chciały jedzeniem zrekompensować swoje problemy”). Na fotografii miał ufny, dziecięcy, choć wystraszony uśmiech na typowo okrągłej twarzy (nigdy nie miała stać się twarzą dojrzałego człowieka) i sprawiał wrażenie osoby, która nie czuje gruntu pod nogami. Alik tonął. Ewa to widziała. Ale w przeciwieństwie do Myszki, Alik mówił, i to całymi zdaniami.

“- Co robisz, Alik? – pytała redaktorka małego pisemka, a Alik mrużył ze zdjęcia wąskie, opuchnięte oczy. Zmarszczki na jego dziecinnej twarzy sprawiały dziwne wrażenie.

– Teraz robię świece, ale to trudne, ktoś mnie musi pilnować. Przedtem kleiłem koperty.

– Lubisz tę pracę?

– Muszę. Każdy w tym domu coś musi robić.

– Alik, czy to jest twój dom?

– To jest dom. Budynek.

– A co byś robił, gdybyś nie musiał pracować?

– Biegałbym po łące z moją siostrą…

– Dlaczego?

– Bo tak biegaliśmy, jak byłem młodszy i żyła mama…”

Ewa odłożyła poradnik i zagryzła wargi.

“Łąka na całe życie. Z mamą i siostrą. Czy jest gdzieś we wszechświecie taka łąka? A może jest przynajmniej w niebie?”, pomyślała.

Poczuła się jak w pułapce, do której Adam zagnał ją paroma krótkimi zdaniami. Zdaniami boleśnie logicznymi, ale co logika ma do syndromu DS…? Co logika ma do przyszłości jej córki?

Na razie jednak wciąż była teraźniejszość. I małe, malutkie postępy w rozwoju Myszki. “Stych”, związany z warunkiem, że będzie mogła tam pójść, jeśli będzie się uczyć, spowodował, że dziewczynka nauczyła się paru nowych słów. Wprawdzie najczęściej były jednosylabowe – niemożliwością też było wymówienie “sz” lub “cz” – ale Ewa wiedziała o tym od logopedy. (“Proszę się nie przejmować, że pewnych rzeczy ona nigdy się nie nauczy…”)

“Myszka nigdy nie nazwie słowami tego, co naprawdę czuje. Może to lepiej…? Może wtedy czuje się mniej?”, myślała Ewa.

Na ogół rozumiała Myszkę. Zdarzało się jednak, że nie domyślała się, co oznacza sylaba, za którą – z krótkim sapnięciem – mknęła zniekształcona spółgłoska. Równocześnie Ewa wiedziała, że poza nią dziewczynki nikt nie zrozumie. Dlatego cierpliwie ponawiała ćwiczenia, wiedząc, że musi przygotować Myszkę na to “potem”, na moment gdy pozostanie sama wśród obcych ludzi.

– Cee stych – mówiła Myszka.

– Chcę iść na strych – poprawiała Ewa, a Myszka, wiedząc, że inaczej nie uzyska zgody, powtarzała cierpliwie:

– Cee… iinaa… stych…

Myszka za cenę pójścia na strych nie domagała się już histerycznie kolejnego ciastka i nie uderzała łyżką o talerz na znak, że chce dodatkową porcję zupy. Ewa wiedziała, jak groźne jest łakomstwo u dzieci z DS.

Rosnąca otyłość to niezborne ruchy, dodatkowo obciążone serce i jeszcze słabszy system oddechowy. Ewa codziennie walczyła z łakomstwem córki, a “stych” jej w tym pomagał.

Myszka uczyła się też o wiele chętniej, choć zapewne Adam wyśmiałby taką naukę w wydaniu ośmiolatki: ustawianie klocków tak, aby choć trzy, cztery utrzymały się w pionie, wkładanie i zdejmowanie butów, ciasnego sweterka, zapinanie guzików, żmudna i niebezpieczna próba ukrojenia chleba, samodzielne zaścielenie łóżka. A jednak od czasu “stychu” bywało to osiągalne.

Tak; Myszka nadawałaby się już do przedszkola; potrafiła nawet zasznurować buciki, jeśli dziurek nie było zbyt wiele. Niestety, miała osiem lat i powinna iść do szkoły; na przedszkole była za dorosła. Żadne przedszkole nie wchodziło w grę: ani ono nie chciałoby takiego dziecka, ani to dziecko nie chciałoby się w nim znaleźć. ^

Ewa wyczuwała, że Myszka tęskni do innych dzieci. Na spacerach próbowała podbiegać do bawiących się dziewczynek i chłopców, ale oni na ogół nie chcieli jej towarzystwa. Byli zaniepokojeni jej innością, jako że najczęściej wychowywano ich w strachu przed wszystkim, co odbiegało od normy.

Zdarzało się, że niektóre dzieci chciały bawić się z Myszką, ale gdy już, już wydawało się, że zostanie zaakceptowana przez rówieśników, wkraczały matki. Jedne bez słowa brały swoje dziecko za rękę i odchodziły, inne, zanim odeszły, rzucały Ewie wrogie spojrzenia, mówiące: “Co ty tu robisz z tą nienormalną dziewczynką?” Bywały i takie, które głośno krzyczały: – To nie miejsce dla takich…! Ewa podejrzewała, że one głęboko wierzą, iż “TO jest zaraźliwe”.

Równie źle znosiła Ewa współczucie (to wtedy była skłonna zrozumieć Adama i wybaczyć mu jego decyzję).

– No i co z takiego wyrośnie? Po co to to Bóg zesłał na ziemię? – pytała współczująco któraś z matek.

– Takie nieszczęście… – mówiła z ubolewaniem inna, choć Myszka, z ufnym i radosnym śmiechem, goniła bawiące się dzieci. Słowo “nieszczęście” zmiatało z twarzy Ewy uśmiech, który pojawiał się na widok radości córki.

W takich chwilach Ewa brała Myszkę za rączkę i odchodziła tam, gdzie nie było nikogo, gdzie radość Myszki była także radością Ewy, gdzie nie było normalnych dzieci i normalnych matek. Stała się drażliwa i każde zachowanie ludzi odbierała jak agresję, nawet wtedy gdy było wyrazem współczucia.

Ewa poczuła ulgę, gdy w życiu Myszki pojawił się strych i gdy ta przestała upominać się o spacery. Strych pozwalał im obu zostać w fortecy, w jaką przeobrażał się ich dom.

– Stych – powiedziała Myszka także dzisiaj, gdy już uporały się z ćwiczeniami.

– Zjesz obiad i pójdziesz – obiecała Ewa.

– Paaam – powiedziała Myszka.

– Będę pamiętać.

*

Myszka była szalenie ciekawa, co tym razem ujrzy po rozsunięciu się zasłon. Już wiedziała, że On pokazuje jej coś, co robi wciąż i wciąż na nowo. Czuła, że On stwarza, bo tylko to umie robić; czyni to bez przerwy, próbując stworzyć coś, co będzie idealne. Ale Mu nie wychodziło. Fioletowa i czerwona trawa lub drzewokwiaty były dowodem na to, że często się mylił. Myszka nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że gdzieś, daleko stąd, szybuje w głębi nieba inna ziemia, z czerwoną trawą i monstrualnymi kwiatami o zdrewniałych, potężnych pniach. A może z czymś jeszcze dziwaczniejszym? I może nie jedna ziemia, lecz kilka? Całe mnóstwo szalonych światów? Tyle, ile wszystkich palców u obu rąk Myszki? Lub jeszcze więcej. Światy z gazu lub kamieni; albo z materii twardszej niż kamień. Światy z życiem – i bez życia. Z życiem sprawiającym wrażenie snu wariata lub tak zwyczajne, że nie do wytrzymania. Światy mknące w niezmierzonej pustce Kosmosu, układające się w spirale lub, jak klocki lego, w wyszukane lub wynaturzone konstrukcje. Światy, które uciekały ze strachu przed Nim, nie wiedząc, co On jeszcze z nimi zrobi w tym nie kończącym się procesie stwarzania, lub wręcz przeciwnie: światy, które garnęły się ku Niemu, skupiając w gęste galaktyki. Światy, które zawsze Go szukały – i nigdy nie umiały znaleźć. Lub znajdowały Go – ale nie tam, gdzie był.

Rozsuwanie się zasłon mroku nieodmiennie zachwycało Myszkę. Wielość odcieni czerni była zdumiewająca i gdy pojawiała się ta ostatnia, w głębokim, miękkim kolorze sadzy, dziewczynka już wiedziała, że barwy raptownie się zmienią i dopiero teraz ujrzy właściwą przestrzeń. Oczekiwanie na to, co się ukaże, było frapujące, a niespodzianka tym większa.

…tym razem wszędzie wokół Myszki było niebo. To niebo, które wcześniej spłynęło skądś z góry, a woda rozstąpiła się przed nim, robiąc mu miejsce. A potem woda zrobiła miejsce ziemi. Ziemia trawie. Trawa drzewokwiatom.

Drzewokwiaty poprawił. Zatem wbrew temu, co początkowo sądziła, słyszał ją. Słyszał jej słowa, a nawet myśli. Była tego pewna. Choć zapewne nie zawsze słyszał. Tylko wtedy, gdy miał ochotę. Albo gdy nie był zajęty czymś innym, ważniejszym.

“Czemu ustąpi miejsca niebo?”, zastanawiała się niespokojnie. Usiłowała zgadnąć, lecz nie zgadywała. On był nieprzewidywalny.

“Tylko nie zabieraj nieba!”, zawołała w myślach, ale On oczywiście nie słuchał, nagle bowiem z jednej strony nieskończonego błękitu pojawił się mrok i zaczął z wolna go powlekać. Przypominało to wkładanie przez Myszkę sweterka. Trwało długo i nie bez przeszkód. Mrok szamotał się z niebem jak Myszka z rękawami. Przybywało go powoli i nierównomiernie; to zasłaniał część lazuru, to znowu cofał się, by zaraz wrócić. Ale wciąż było go więcej i więcej. Myszka przeraziła się, że zabierze całe niebo.

“Znowu się pomylił”, pomyślała z lękiem. A jednak mrok zatrzymał się, jakby czując jej strach. Teraz pół nieba tonęło w błękicie, a drugie pół w mroku. Myszce coś to przypominało, ale nie wiedziała, co. Błękit nabrał intensywności, rozszczepił się na wiele barw, od jasnego lazuru po ciemny, nasycony szafir. Mrok, tak jak pajęcze zasłony, ujawniał kolejne odcienie czerni.

Nagle po obu stronach nieba pojawiły się dwa dziwne kształty. Na połowie błękitnej ukazał się, nie wiadomo skąd, złocisty kwadrat. W ciemną, zbliżoną do granatu przestrzeń wskoczył trójkąt. Kwadrat był złocisty i mienił się takim blaskiem, że Myszka tylko z trudem, mrużąc oczy, mogła mu się przyglądać. Trójkąt miał chłodną barwę srebra.

– TO JEST DOBRE? – stwierdził z powątpiewaniem Głos.

Myszka nie umiała odpowiedzieć. Nie wiedziała, co to jest. Nagle figury raptownie się zmieniły. Kwadrat zaczął falować, drżeć, zatracał ostre kąty i powoli, powolutku przemieniał się w koło. Gdy koło już było idealnie okrągłe, zaczęło lśnić tak mocno, że Myszka musiała odwrócić wzrok. W tej samej chwili pojęła:

– Słońce! – zawołała z radością.

Już wiedziała, że On znowu eksperymentuje, właściwą sobie metodą prób i błędów. I miała pewność, że zaraz coś wymyśli; będzie wiedział, że idealnym kształtem dla srebrnej figury jest również koło. Albo wąski sierp. Lub pulchny rogalik.

Myszka przypomniała sobie księgę z baśniami. Na obrazkach księżyc miał sierpowaty kształt, a niekiedy ten sierp miał długi nos i skrzywione usta. Księżyc w baśniach nie zawsze był dobry, sprzyjał złym mocom, pomagał czarownicom, ale Myszka i tak go lubiła. W przeciwieństwie do niego, słońce na tych malunkach miało okrągłą, pogodną buzię, śmiało się do Myszki i wysyłało ku niej równiutkie, długie promienie.

On widocznie westchnął, gdyż Myszka poczuła na twarzy tchnienie wiatru i stwierdziła, że znowu zna jej myśli: księżyc miał teraz sierpowaty kształt z wyraźnym długim nosem, a słońce otrzymało szczerzące się w uśmiechu usta.

– TO JEST DOBRE – powiedział On hucząco-pytającym głosem i Myszka odruchowo pokręciła głową. To było dobre w bajkach, ale nie tu. Co On wyprawia!

On już wiedział. Księżyc zgubił nos i przemienił się w wąziutki sierp, ale zaraz zaczął puchnąć, stał się rogalikiem, potem niepełnym kołem i wreszcie księżycem w pełni.

– TO JEST DOBRE – stwierdził potężny Głos, a księżyc w pełni znowu zaczął maleć, zmieniając swój kształt, z okrągłego stał się wąziutkim, wysmukłym sierpem.

“Spodobała Mu się ta zabawa”, pomyślała Myszka, a księżyc jeszcze parokrotnie przechodził od pełni do nowiu i z powrotem. “Mnie się też podoba”, stwierdziła i już spokojnie czekała, aż On odejmie słońcu nieszczery uśmiech. Była pewna, że On wie.

Wiedział. I stwarzał dalej. Już nie zdziwiły jej gwiazdy, które wyskoczyły na granatowe niebo nie wiadomo skąd, najpierw nieśmiałe i symetryczne, jak z obrazka w księdze, ale wkrótce zaczęły zmieniać kształty, wielkość i moc światła; niektóre pulsowały, inne tworzyły konstelacje, a ich rysunek na nocnym niebie układał się w Wielką Niedźwiedzicę, w Strzelca, Oriona, Gwiazdę Polarną czy w Pannę.

– TO JEST DOBRE – oświadczył Głos, przypominający wiosenną burzę, i Myszka usłyszała w nim zadowolenie.

Zrozumiała, ile On ma roboty. Codziennie stwarzać i stwarzać tyle gwiazd, tyle światów, tyle bezkresnych przestrzeni…!

“Musi być zmęczony”, pomyślała ze współczuciem.

Sama również była zmęczona. Blask słońca, księżyca i gwiazd oślepiał ją. Nagle wszystkie gwiazdy zaczęły wirować, wirować, wirować… Myszka zamknęła oczy, chroniąc je przed jaskrawym światłem – i zasnęła. Już spała, gdy pojawiły się kurtyny przyjaznej czerni i otuliły ją miękką, pajęczą kołdrą.

– Myszka… – powiedziała mama wystraszonym głosem. – Śpisz? Na tym strychu? W ciemnościach?

– Spaaa – powiedziała dziewczynka, sepleniąc po swojemu, a język, nieposłuszny, żyjący własnym życiem, wysunął się z ust i wypuścił bąbelek śliny.

“Zgasiła światło, lecz zanim zeszła na dół, zmogła ją senność”, pomyślała Ewa.

Mrok na strychu przejął ją lękiem, lecz trwało to krótko. Poczuła jego miękki, łagodny spokój. Nawet tam, gdzie podłoga łączyła się z dachem, gdzie czaiła się czerń głęboka jak sadza, było bezpiecznie.

“Myszce tu nic nie grozi”, uspokoiła się z przekonaniem.

Z trudem zniosła dziewczynkę na dół, otuliła kołdrą i nim zasunęła zasłony, zatrzymała się przy oknie.

Gwiazdy wisiały na niebie tak nisko, że wydawało się, iż gdyby wyszła na pobliskie drzewo, dosięgłaby ich ręką. Księżyc był na przemian wyrafinowanie wąskim sierpem, to znowu potężną, emanującą chłodnym światłem kulą.

“Ćmi mi się w oczach, jestem zmęczona”, stwierdziła i przetarła powieki. Oczywiście, że księżyc, jeśli mu się przyjrzeć, nawet gdy jest na nowiu, zdradza kulistą budowę. Nie była zdziwiona, że widzi go równocześnie na nowiu i w pełni.

Nagle z granatowego nieba zaczęły spadać gwiazdy. Pierwsza… druga… piąta… dwudziesta… Deszcz gwiazd. Sprawiały wrażenie, że lecą ku niej; że gdyby wyszła teraz przed dom, mogłaby nabrać ich pełne naręcze.

“Jeszcze nigdy ich tyle nie spadło”, zdziwiła się. “Powinnam pomyśleć jakieś życzenie, a się spełni. Podobno spełniają się wtedy dobre wróżby”.

Jednak o niczym nie pomyślała. Wiedziała, że to, o czym marzy, nie spełni się nigdy, a innych marzeń nie miała.

I nastał wieczór, dzień czwarty.