39390.fb2
Półka z książkami w gabinecie Adama puchła od nowych lektur. Przybywały mu też coraz dziwniejsze książki, jakich wcześniej nigdy by nie kupił.
Niewątpliwie byłby zdziwiony, gdyby odkrył, że oboje z Ewą mają wiele tych samych tytułów: medyczne dzieła, poradniki dla rodziców dzieci niepełnosprawnych, a nawet urzędowe wykazy opieki socjalnej, jaką ich obejmowano.
Te same książki prowadziły ich jednak do różnych wniosków. Ewie wystarczyła informacja o dodatkowym, dwudziestym pierwszym chromosomie (“Bingo! Masz oczko, Ewa…!”)- Adam zaś upewniał się, że DS to choroba genetyczna, a zatem jedno z nich dwojga musi być obciążone. Skoro tak, to jaką mają szansę, że kolejne dziecko – jeśli w ogóle przyszłoby na świat – będzie zdrowe? I jakie jest ryzyko, że narodzi się znowu ułomne?
Adam bardzo pragnął dziecka. Cały sens nauki, pracy i zarabiania pieniędzy upatrywał w posiadaniu potomka, któremu chciał przekazać wszystko, co zdobędzie w życiu. Dynamicznie rozwijająca się firma, gromadzony kapitał, nabywane akcje i finansowe lokaty, dom wraz z ogrodem – to wszystko miało być dla dziecka. I całe Adamowe doświadczenie. Potężny zespół dobrych rad, w które zamierzał zaopatrzyć je, by zaszło dalej niż on. “Ale -nie to dziecko”, myślał.
Narodziny Myszki początkowo odebrały mu sens życia. Jednak po krótkotrwałym szoku postanowił nie poddawać się. Podobnie jak w firmie tworzył biznesplany, układanie życiowych biznesplanów wydawało mu się czymś naturalnym.,A w życiowym biznesplanie dziecko stanowiło ważny, jeśli nie główny punkt. Było zatem oczywiste, że skoro Myszka nie jest tym dzieckiem, musi narodzić się drugie. Wcześniej jednak Adam chciał wiedzieć, czy Ewa może być matką normalnego dziecka, on zaś ojcem; musiał zatem zdobyć pewność, po czyjej stronie leży wina.
Nazywał to winą. Alzheimer u babci Ewy i alzheimer, który tak często dopadał “mongołów”, o czym przeczytał w książkach, utwierdził go w przekonaniu, że istnieje związek między genami Ewy i Myszki. Zatem on powinien być czysty. Określenie “czysty” przelotnie go zaniepokoiło, ale potem uznał je za właściwe.
Już wiedział, że najszybciej rozwijającą się nauką jest genetyka. Gazety często o tym pisały. Dwudziesty pierwszy wiek to będzie era zwycięstw genetyków. Era genomu. Era rozszyfrowania, co tkwi w człowieku w środku. Zaglądał do Internetu i odkrywał ogromną, rosnącą liczbę stron i odsyłaczy na ten temat. Były tu materiały naukowe, informujące, że odkryto gen alzheimera, gen porażenia mózgowego, chorób serca, wrzodów żołądka, starości, osteoporozy, a nawet gen inteligencji. Naukowcy znaleźli się o krok od odkrycia całego ludzkiego genomu, który, jak przeczytał, ma półtora metra długości i trzy miliardy “literek” lub, jak chcieli inni uczeni, “cegiełek”. Te miliardy cegiełek tworzyły łańcuch DNA. To geny decydowały o wszystkim, także o tym, jaki będzie wygląd człowieka, zarys jego czaszki, budowa ciała, a nawet oczy, nos czy podbródek.
“Znając genom człowieka i ptaka, będziemy mogli wyhodować ludzi ze skrzydłami”, napisali z dumą dwaj najsławniejsi genetycy świata, Daniel Cohen i Craig Yenter.
“Gdyby Myszka miała skrzydła…”, pomyślał wtedy z krótkotrwałym zachwytem.
Geny zrewolucjonizują ludzkość dwudziestego pierwszego wieku, w którym żył Adam i w którym miało żyć jego dziecko. Oczywiście nie to dziecko. Temu dziecku już nic nie pomoże, żadne odkrycie, nawet skrzydła.
“Dzięki genom wyhodujemy kiedyś doskonałych ludzi”, pomyślał, pełen smutku, że musi dodać to małe słówko “kiedyś”. “Dlaczego Myszka musiała urodzić się przedwcześnie? Jeszcze kilka lat i uszkodzone geny w rodzinie Ewy zostałyby wymienione na lepsze. Ewa urodziłaby idealne dziecko. Razem moglibyśmy zdecydować, jak wysokie ma być jego IQ, jaka płeć, kolor oczu i włosów…”
Poczuł ogromny żal, że nie żyje sto lat później, gdy na całej kuli ziemskiej już nie będzie ani jednej ludzkiej istoty z downem, z porażeniem mózgowym, z wodogłowiem, z wrodzoną łamliwością kości, ze zwyrodnieniami kończyn po thalidomidzie. Nie będzie garbatych, niewidomych, głuchych.
– Uczymy się języka, w którym Bóg stworzył życie – oświadczył prezydent Stanów Zjednoczonych (“Jak zatem nazwać język, w którym Bóg stworzył Myszkę?”, przemknęło Adamowi przez myśl. Adam wątpił w istnienie Boga, ale – w paradoksalny sposób – jeszcze mocniej wątpił w możność poznania Jego języka. “Poza genomem jest w człowieku jeszcze coś, czego nigdy nie poznamy, nie pojmiemy, czego nie ogarnie żadna nauka”, pomyślał, ale ta myśl umknęła równie szybko, jak przyszła).
– Czyste, zdrowe, idealne społeczeństwo – powtórzył głośno i z uporem.
Przed oczami znów stanął mu słoneczny dzień w mazurskiej wiosce i kalekie, przerażone dziecko, z wielką głową na cienkiej szyi, z garbem na chudych plecach i z niedorozwojem kończyn. Oczywiście, jego miejsce było w specjalnym zakładzie, a nie w brudnej stajni. Jednak za dziesięć czy dwadzieścia lat, dzięki planowemu wymienianiu genów, matki i ojcowie płodzić będą wyłącznie zdrowe i idealne dzieci. Ułomne niemowlę po prostu nie przyjdzie na ten świat. Ba, nie zostanie poczęte. Zdrowe, czyste społeczeństwo…
Jego myśli raptownie się urwały. Przed oczami mignęła mu, jak na filmie, malutka klatka pamięci dotycząca wydarzeń z ubiegłego wieku. Nie był ich świadkiem – w ogóle nie było go wtedy na świecie. Oglądał je jednak w starych kronikach w telewizji, uczył się o nich w szkole, czytał w książkach. Ta mała klatka pamięci najpierw zamigotała mu przed oczami jak bardzo stare zdjęcie w kolorze sepii, a potem podzieliła się na wiele szybkich, gwałtownych i brutalnych kadrów, rozrastających się w wojskowym, marszowym rytmie. Gdzieś w mózgu zabrzmiało historyczne nazwisko, jedno, drugie, trzecie…
Wtedy sobie przypomniał: w historii był już niejeden człowiek, który zamierzał wyhodować doskonałe, idealne społeczeństwo. Czyste. Tak, tego określenia używano: czyste… “Czysta rasa”. Jeśli ten ktoś miał władzę, próbował wcielić marzenia w czyn. Odsyłał upośledzonych – dzieci, kobiety, mężczyzn, starców – do specjalnych zakładów, z których nigdy nie wracali. Lub szli z nich wprost do obozów śmierci. Ten ktoś wyprzedzał swój czas i zatrudnił lekarzy do doświadczeń nad hodowlą nadczłowieka o idealnych genach, choć może nawet nie znał słowa “gen”. Odgórnie, politycznym nakazem, kojarzył ze sobą pary gwarantujące, że potomstwo ich będzie doskonałe.
Tak, ktoś taki już był. Ktoś, kto szukał języka, w jakim Bóg stworzył życie, i zdecydował się z ich wielości – bo to nie może być jeden język! – wybrać tylko ten, który pasował do jego celów. Był ktoś taki…
Adam nagle zrozumiał, że błądzi, lecz nie wiedział, w którym miejscu popełnia błąd. Marzenie o doskonałym człowieku wydawało mu się uprawnione. Pod koniec znaczącego roku 2000 eksplodowało ono z nową, ożywczą siłą. Rozszyfrowanie ludzkiego genomu dodało mu skrzydeł (czy tych samych skrzydeł, które Cohen i Yenter chcieli przydać ludziom?). Zatem dlaczego pół wieku wcześniej podobne marzenie doprowadziło do mordów popełnianych przez “doskonalszych” na – ich zdaniem – mniej doskonałych?
“Jakie będzie to przyszłe społeczeństwo, całkowicie pozbawione ludzi ułomnych?”, zamyślił się. “Jaki będzie świat, zaludniony wyłącznie doskonałymi ludźmi? Czy równie doskonały?”
Nie przywykł do takich myśli. Nie umiał stawiać tego rodzaju pytań ani na nie odpowiadać. Książki, które zgromadził, nie wyjaśniały tych wątpliwości. Do ich rozstrzygnięcia brakowało mu jakiegoś elementu. Nie wiedział, jakiego. Sami uczeni, mimo sukcesów w “rozszyfrowaniu języka Boga”, byli stropieni swoim odkryciem i trochę przerażeni jego konsekwencjami – tak jak Einstein i Oppenheimer przerazili się możliwości wykorzystania energii jądrowej.
“Ale ja jestem zwykłym człowiekiem i po prostu chcę mieć zwykłe, normalne dziecko. Mam prawo tego chcieć”, pomyślał.
Cichutko uchylił drzwi gabinetu i wyjrzał do holu. Myszka siedziała na podłodze, bawiąc się kupionymi przez niego lalkami. Próbowała stawiać je obok siebie, mrucząc coś półgłosem… nie, to nie było zwykłe mruczenie.
“Ona śpiewa!”, zdziwił się Adam.
W dziwacznym, irytującym mruczeniu Myszki rozróżnił nagle dźwięki znanej mu melodii.
“Przecież to Mahler”, rozpoznał po chwili, zszokowany odkryciem. “Ona śpiewa melodię z symfonii, której często słucham! Słyszy ją tylko przez moje drzwi, ale zapamiętała…”
Myszce udało się ustawić pionowo obie lalki, i teraz Barbie stała sztywno obok Kena, podając mu rękę, a oboje wyglądali tak, jakby mieli ruszyć na bal. Dziewczynka wybuchnęła chrapliwym i szorstkim, pełnym radości śmiechem. Zaklaskała w dłonie; jej okrągłą buzię rozjaśnił ten dziwny, ufny uśmiech, który Adam obserwował zza półprzymkniętych drzwi i który natychmiast znikał, gdy się do niej zbliżał (co widział kątem oka, usiłując wyminąć ją jak najszybciej). Dziewczynka ponownie się zaśmiała, zaklaskała w dłonie, potem wstała i wyrzuciła w górę obie rączki. Z jej ust znowu wydobyło się to dziwne, śpiewne mruczenie. Myszka wciąż śpiewała wpadającą w ucho frazę Mahlera. Nagle przestała śpiewać.
– Taaaaaaa…! – zawołała grubym, donośnym głosem. – Taaaaa…! – i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, wymachując rękami, a potem zaklaskała nimi rytmicznie. Adam zrozumiał: jego córka chciała, żeby lalki ze sobą zatańczyły. I wyobrażała sobie, że to robią. Znowu rozległ się jej gruby, chrypliwy śmiech.
– Ona jest szczęśliwa… – zdziwił się.
Usłyszał stąpanie bosych nóg Ewy, która pośpiesznie wyszła z łazienki na wołanie córki (“jak pies Pawiowa”, pomyślał z irytacją), więc wycofał się w głąb gabinetu, przymykając bezszelestnie drzwi.
“Czy świat powinien być pełen ludzi doskonałych genetycznie, czy ludzi szczęśliwych? Czy doskonałe geny dają szczęście?”, zamyślił się. Obawiał się, że stawia pytania, na które nie ma odpowiedzi. A może rozwiązanie jego problemów nie tkwi w nauce, lecz gdzie indziej. Gdzie…?
– Myszka, co się stało? – dopytywała się Ewa w holu.
– Laa stooo… taaa… – usłyszał przez drzwi odpowiedź córki.
– Ustawiłaś lalki! Stoją! Jak pięknie! Mądra Myszka… dobra Myszka… – powtarzała Ewa, Adam zaś nagle zjeżył się w sobie, z trudem panując nad niezrozumiałym wybuchem gniewu.
“Ona ją traktuje jak nierozumne zwierzątko! A przecież w środku, tam gdzie nikt nie potrafi zajrzeć, tkwi istota, która ma swoje uczucia i myśli, swój świat i własny język, który być może jest językiem Boga…”
Po chwili opanował się. Własna reakcja rozśmieszyła go, ale też zażenowała. Nie wiedział, skąd się wzięła. Pewnie z tego Mahlera, i z mniemania, że ludzie wrażliwi na muzykę są wrażliwi w ogóle. Myszka była co najwyżej wyjątkiem potwierdzającym regułę. Ewa wie, co robi, gdy traktuje ją jak zwierzątko.
“Nie będę się w to wtrącał, muszę być konsekwentny”, pomyślał, choć nadal czuł drobną, ostrą drzazgę urazy do Ewy i do całego świata, który traktował z góry takie istoty jak jego córka. I do samego siebie – ponieważ to akceptował.
Usiadł w fotelu, odwracając się plecami do drzwi, za którymi był dom stworzony dziewięć lat temu dla żony i dziecka. Zrzucił na ziemię książki o genach i o szansach tworzenia idealnych ludzi; o przyszłym społeczeństwie, w którym nikomu nie zabraknie żadnego chromosomu, ani nikt nie będzie miał o jeden za dużo. Wszystko będzie idealne.
Książki spadły z hukiem na podłogę, a on wszedł do Internetu, by połączyć się ze swoją firmą.
“Liczby… Tylko liczby są pewne. Język Boga jest językiem matematyki”, pomyślał z przekonaniem.
Myszka siedziała w kucki na strychu i kiwając się miarowo, śpiewała. Potęgę muzyki, która – tak jak taniec – zdolna była wyrazić wszelkie uczucia, odkryła przypadkiem, słuchając w holu, jak tata puszcza swoje płyty i taśmy. Mama ich nie lubiła. Wolała rytmiczne melodie z radia. Tata zawsze głośno puszczał ulubione kompakty. Przez drzwi jego gabinetu muzyka prześlizgiwała się odrobinę stłumiona, lecz piękna i przejmująca. Myszka słuchała jej i śpiewała.
Teraz na strychu, patrząc na rozwieranie się czarnych zasłon, Myszka śpiewała Wagnera. Zasłony podchwyciły melodię i już po chwili nuciły razem z nią – delikatnie, drżąc i falując, co do Wagnera nie pasowało. Ale Myszka wiedziała, że zaraz otworzy się przed nią potężna, nieskończona przestrzeń, z ziemią i wodą, z nocą i dniem, z gwiazdami, z księżycem i słońcem – i tutaj Wagner był jak brakujący element. Obraz, ruch, dźwięk.
Myszka nie zdziwiła się, gdy tę majestatyczną melodię podchwyciła woda i wyrzuciła w górę radosną fontannę. Jedną… drugą… trzecią… dziesiątki fontann… setki. Potem spoza opadających melodyjnie strug wody zaczęły wyłaniać się wielkie, miękkie, ciemne cielska. I zaśpiewały razem z Myszką, tańcząc na rozkołysanych falach.
– Wieloryby! – zawołała. – On stworzył wieloryby i ani trochę się nie pomylił! Są dokładnie takie jak w telewizorze!
Kilka dni temu Myszka oglądała film o wielorybach. Kamery pokazały pełen życia podmorski świat, skryty przed wzrokiem człowieka. Od razu pojęła, że także tutaj, na górze, woda ożywiła się, dając mieszkanie nie tylko wielorybom, ale milionom stworzeń: małym i dużym rybom, splątanym ośmiornicom, wijącym się wodnym wężom, futrzastym fokom, wąsatym morsom.
“I tym razem On się nie pomylił, bo wszystko wziął z mojej głowy”, pomyślała.
– TO JEST DOBRE – oświadczył grzmiący Głos bez cienia wahania i Myszka była pewna, że nie musi Mu przytakiwać. On wiedział.
Myszka zaś miała pewność, że to nie koniec. To się dopiero zaczynało. On miał dziś wielką moc i chęć stwarzania. Myszka wyciągnęła rączki wysoko, jak najwyżej, i ufnie czekała. Coś miało spłynąć z góry. Z nieba.
I spłynęło. Nie. Nie spłynęło, ale sfrunęło. Stada ptaków. Setki. Tysiące. Ich skrzydła śpiewały. Ich gardła śpiewały. Myszka śpiewała. Wszystko śpiewało Wagnera, a stwarzanie trwało i trwało.
– Taaa…! – zawołała Myszka, klaszcząc w dłonie, i wszystkie ptaki zatańczyły na niebie. Tysiące skrzydeł różnych rozmiarów wygrywało w powietrzu tę samą melodię. I tańczyły. Myszka miała ochotę przyłączyć się do nich, ale więziła ją podłoga strychu – i własne ciało. I mama, której nie wolno było opuścić. I tata, który mógł pewnego dnia przystanąć w biegu i nie miałby przy kim. Gdyby nie to, Myszka pofrunęłaby ku ptakom. Być może On by na to pozwolił.
Ptaki wirowały pomiędzy niebem a ziemią, a potężny Głos odezwał się bez wahania:
– TO JEST DOBRE.
Tymczasem ziemia cierpliwie czekała. Niebo i woda otrzymały życie, ale ziemia była jałowa. Myszka wystraszyła się, że o niej zapomniał.
– Zieee… ceeee… – szepnęła cichutko, ale On sprawiał wrażenie, że sif waha. Bał się zaludnić ziemię? Przydarzyło Mu się zbyt wiele pomyłek? We wszechświecie krążyły światy, którym dał życie i które Go teraz przerażały?
– Zieee… – wyszeptała Myszka jeszcze raz, prawie błagalnie, lecz odpowiedział jej tylko trzepot ptasich skrzydeł.
Myszka pomyślała, że On chyba gdzieś poszedł. Może ogląda dno oceanów i mórz? Sprawdza, czy wszystko stworzył jak należy? A może fruwa w pobliżu ptaków, owiewając je swym oddechem i dzieląc na gatunki? Przydzielając im różne, kolory piór, różne głosy i zdolność do lotu? A tak chciała widzieć, jakie życie tym razem stworzy na ziemi…
Już wiedziała, że się nie doczeka. Poczuła się zmęczona i smutna. Wstała gwałtownie, zapaliła żarówkę i w jednej chwili rozległą, nieskończoną przestrzeń ograniczyły ściany strychu. Na babcinych meblach spoczywał miękki kurz. I jeszcze coś…
Myszka podeszła do starego kredensu. Na jego blacie coś różowiało. Wyciągnęła rączkę i zacisnęła.
– Myszka, siedzisz tu i siedzisz… Ile czasu tak można… Chodź, obejrzymy sobie coś w telewizji – powiedziała mama za jej plecami.
Myszka w milczeniu oglądała znalezioną rzecz.
– Ptasie pióro – powiedziała mama bez zdziwienia i podniosła głowę do góry, patrząc na dach. – Okno jest nieszczelne lub pióro wpadło, gdy wietrzyłam. Albo zawsze było – dodała po namyśle i wyciągnęła rękę: – Pokaż.
Myszka zacisnęła rączkę w pięść.
– Nie chcesz pokazać? – zdziwiła się mama. – Przecież nie zabiorę. Oddam…
Dziewczynka powoli, powolutku rozchylała dłoń. Teraz obie nachyliły się nad piórem.
– Różowe? – zdziwiła się mama. – Pióro flaminga? Ale skąd…?
– Mooo – powiedziała Myszka.
– Oczywiście, że twoje – zgodziła się mama i zeszły na dół.
Na dole mama zapomniała o różowym piórze flaminga, które nie wiadomo skąd spadło na strych. Myszka pomyślała sobie, że wprawdzie ona także wciąż zapomina, ale o mniej ważnych rzeczach. Mama zapominała niekiedy o tych najważniejszych.
W telewizorze Ewa chciała obejrzeć kolejny odcinek telenoweli, ale Myszka tak długo marudziła, aż Ewa znalazła kanał National Geographic.
Po rozległych przestrzeniach Afryki spacerowały, skradały się lub biegły z tupotem różnorakie zwierzęta. Myszka wpatrywała się w ekran tak długo i intensywnie, póki jej oczy nie zmęczyły się na tyle, że same się zamknęły. Nim zasnęła, pomyślała sobie, że teraz musi oglądać dużo, bardzo dużo różnych rzeczy. Inaczej nie będzie umiała Mu pomóc. Oboje będą się mylić i gdy On spyta, ona nie odpowie. On wprawdzie nikogo nie pytał, lecz słyszał wszystko.
“Słonie, żyrafy, antylopy, zające, krety, borsuki”, myślała, zasypiając. “Krowy, konie, psy, koty, wilki… Wilki? I lwy? Tygrysy? Pantery?”
Zaniepokoiła się. Wolałaby, żeby On stworzył jakiś odrębny i odległy świat Via zwierząt, które zabijają inne, ale nie była pewna, czy to możliwe.
Zasypiała. Śniły jej się zwierzęta oglądane w programach telewizyjnych, w książkach z obrazkami, w ogrodzie zoologicznym. Baraszkowały wesoło, bawiły się ze sobą, były pogodne i przyjazne. Jadły marchewkę, banany i trawę. Nikogo nie zabijały.
I stał się wieczór, dzień piąty.