39390.fb2
“Tak dobrze się czuję, jakbym się na nowo narodziła. Całkiem jak ten kociak”, myślała Ewa, krzątając się rano po kuchni.
Była dziwnie świeża, wypoczęta i pogodna. Po raz pierwszy od wielu tygodni nuciła, przygotowując śniadanie sobie i Myszce. I kotu. Właśnie, przecież przybył nowy lokator. Był malutki, miał najwyżej dwa-trzy miesiące, więc wystarczy mu mleczna zupa, jak Myszce.
Z okna ujrzała biegnącego Adama. Ale nie biegł, jak zwykle, w stronę garażu, lecz gonił w kółko po trawniku. Jogging…?
“Rozpiera go energia, jak mnie”, pomyślała. Może on też czuje się dziś jak nowo narodzony? Może poranne wiadomości w radiu podały korzystny wskaźnik giełdowy? Kupił akcje, które właśnie poszły w górę?
Ewa nie oceniała Adama. Raczej mu współczuła. Wiedziała, że cierpi, że jest mu źle z Myszką i źle bez nich obu. Jej uczucia do Myszki były złożone, ale mocne. Uczucia Adama były skomplikowane, lecz nieokreślone.
“To on jest niepełnosprawny, nie Myszka”, pomyślała nie pierwszy raz. “Jest niepełnosprawny uczuciowo. Powinien wziąć ze mną rozwód i załatwić to raz na zawsze. Nie może tkwić w pułapce, którą sam sobie stworzył, odrzucając Myszkę i nie odchodząc”.
Patrzyła przez okno, jak biega. Wciąż był młody, miał dopiero czterdzieści pięć lat. Był silny, zdrowy, przystojny. I bogaty.
“Nie będzie miał problemu ze znalezieniem nowej żony”, stwierdziła z żalem.
Nie wiedziała, czy jeszcze go kocha. Zmuszona do dokonania wyboru pomiędzy nim a Myszką, wybrała córkę.
“Ona bardziej mnie potrzebuje”, potwierdziła w myślach swoją decyzję. “Może niektóre kobiety szukają kogoś, komu będą potrzebne, kto będzie ich brzydkim kaczątkiem? Może na tym polega odrębność kobiet?”
Adam biegał, zataczając niewielkie kręgi. Powietrze było rześkie, świeże, jakby w nocy spadł deszcz, a kwiaty z sąsiednich ogródków pachniały intensywnie.
“To mógłby być raj”, pomyślał. “Wystarczyłoby, żeby o ten dom bardziej zadbać, z zewnątrz i wewnątrz…”
Jeszcze dziewięć, dziesięć lat temu Adam chciał się odróżniać od sąsiadów. Jego dom miał być większy i piękniejszy, a rodzina niezwykła. Dziś marzył o przeciętności.
“Przeciętna rodzina i przeciętne, zwykłe dziecko, które nie bełkocze, nie ślini się, nie kapie mu z nosa, nie ma opuchniętych skośnych oczu ani IQ w okolicy 50 punktów. Wystarczyłoby, żeby miało 100, choć dziesięć lat temu uważałem, że niżej niż 140 to wstyd…”
Biegnąc, wpadł do domu i przemknął przez hol do łazienki. Odruchowo zwrócił uwagę, że Barbie z Kenem już nie leżą w kącie, na stałym miejscu. Zniknęli. Albo Myszka wzięła ich do sypialni, albo lalki zostały zniszczone i Ewa je wyrzuciła.
Gdy ubrany w garnitur wybiegł z gabinetu, zderzył się z Myszką, która zaspana, z półprzymkniętymi oczami, szła przez hol do kuchni. Koło jej nóg tańczył kociak.
“Niech się stanie coś takiego, aby ona zniknęła”, wypowiedział nieme zaklęcie.
– Ta! O! – powiedziała Myszka grubym głosem.
Wyminął ją i zniknął w wyjściowych drzwiach.
Myszka miała problem. Jadła mleczną zupę, jak zwykle zachlapując cały przód nocnej koszulki, a koło niej, na stole, siedział kociak i chłeptał z drugiego brzegu talerza. Ewa usiłowała zaprotestować, ale Myszka podniosła głos do wrzasku, więc ustąpiła. I teraz jedli razem: kociak i dziewczynka.
“Jeśli nie chcę, by jadali z tego samego talerza, muszę robić Myszce coś takiego do jedzenia, czego kot nie tknie”, pomyślała zdesperowana Ewa.
Tymczasem Myszka miała poważniejszy problem, a rozwiązywanie problemów przychodziło jej z trudnością. Problem wlatywał do głowy i wylatywał, gubiąc po drodze niektóre elementy. Powracał zmieniony lub ułomny.
Myszka nie wiedziała, czy może wyjść na strych razem z kotkiem, czy też kota ma zostawić na dole. Nie była pewna, czy można kota zostawić, czy nic mu się nie stanie. Nie wiedziała też, czy myśli o kocie i strychu, czy też o kocie i mamie. A w tle, gdzieś w pobliżu, biegał tata. Tata, który mógł na kota niechcący nadepnąć.
Problem znowu się zmienił, przybrał teraz postać biegającego taty. Gdzieś obok czaił się zagrożony kot. A potem znowu pojawił się strych. Gdy Myszce udało się wreszcie wrócić myślami do strychu, pojawił się problem Jego. I wtedy wszystko się rozwiązało.
“Skoro On stwarza koty, to pewnie je lubi”, pomyślała i już było jasne, że można iść na strych razem ze zwierzątkiem.
Jeszcze przez chwilę Myszka myślała nad tym, czy każdy tata tak biega lub czai się za drzwiami, obserwując dzieci, ale tego problemu nie umiała rozwiązać, gdyż nie znała innych ojców. Przypuszczała, że wszyscy są tacy sami. Biegają, śpieszą się, i stale trzeba do nich tęsknić i marzyć o chwili, gdy przystaną blisko, bliziutko i wezmą za rękę. Myszka nie wiedziała, czy taka chwila kiedyś nadejdzie.
Adam czuł się wyjątkowo dobrze. Jak nowo narodzony. I po raz pierwszy był gotowy na podjęcie decyzji: pora przeciąć nienormalną sytuację. Nie można zniszczyć sobie życia ze strachu przed tym, że ktoś powie, iż porzucił żonę z niedorozwiniętym dzieckiem. Nie był ani pierwszym, ani ostatnim, który to zrobi, jeśli zajdzie taka konieczność.
Genetyczne upośledzenie ze strony rodziny Ewy było oczywiste. Wskazywał na to przypadek alzheimera u jej babci. Teraz musiał się tylko upewnić, czy w jego rodzinie nie było przypadków dziedzicznych upośledzeń. To też trzeba wyjaśnić. Na wszelki wypadek. A w tym mogła mu pomóc tylko jedna osoba.
Adam wezwał sekretarkę.
– Przesyła pani czeki do domu “Piękna Jesień”? – upewnił się.
– Oczywiście.
– Czy podnieśliśmy wpłaty?
– Pan prezes regularnie wnosi obowiązkową opłatę, a dodatkowo, charytatywnie, wpłaca pan na fundusz pomocy starym ludziom i mamy odpis z podatku – wyjaśniła sekretarka.
– Bardzo dobrze – pochwalił ją. – A kiedy ostatnio pytała pani o jej zdrowie?
– Pytamy w każdy poniedziałek – odparła sekretarka.
– No i…?
– I nie jest źle. Tak mówią.
– Skleroza? A może alzheimer? – spytał, wstrzymując oddech.
– O niczym takim nie wiem. Chybaby powiedzieli? – zaniepokoiła się sekretarka. – Pan prezes nie dał dyspozycji.
– W porządku – przerwał.
Jasne, że by powiedzieli. Nie musiał dawać dyspozycji. Od razu zażądaliby jego przyjazdu. A nie zażądali jeszcze ani raz.
Zerknął na kalendarz, żeby znaleźć wolne dwa, trzy dni, o co nie było łatwo. “Niestety, bez wyjazdu się nie obejdzie”, pomyślał.
Za pierwszym razem kociaka trzeba było wynieść na strych, gdyż wchodzenie po schodach szło mu nieporadnie. Był mały i mógł spaść, a Myszka bała się siły swego uczucia. Wiedziała, że jeśli przytuli kota zbyt mocno, zrobi mu krzywdę. Miała świadomość, że nad tym nie panuje. Mama kupiła jej kiedyś świnkę morską i miłość Myszki do małego, brązowego stworzonka była tak ogromna, że jego życie – od chwili przyniesienia do domu – nie trwało dłużej niż trzy, cztery minuty. Płacz po śmierci świnki trwał o wiele dłużej, a potem przeszedł w rozdzierające wycie. Ewa musiała zamknąć wszystkie okna i nie pierwszy raz cieszyła się, że działka, na której stał ich dom, była cztery razy większa niż sąsiednie. (Kiedyś myślała, że to o wiele za dużo, niż potrzebują, i że Adam kupuje tyle ziemi tylko po to, by inni zazdrościli. Dziś była zadowolona, że nikt nie zagląda im w okna).
Ewa uczyła Myszkę, by okazywała miłość mniej gwałtownie. Kupowała pluszowe zwierzaki, i w tym przypadku nauka nie sprawiała dziewczynce najmniejszej trudności. Kot jednak był żywy. W dodatku Myszka wiedziała, że nie dostała go od mamy. Kot był od Niego. Otrzymał też dwa życia. Myszka nie miała prawa pozbawić go tego daru z nadmiaru uczucia. On by się gniewał i być może już by nie wpuścił jej na strych. Dlatego wchodzenie po schodach razem z kotem trwało długo. Dziewczynka popychała zwierzątko ze stopnia na stopień, nie biorąc go na ręce.
“A może tata kocha mnie tak bardzo, że boi się do mnie podejść, aby mi nie zrobić krzywdy? Może obawia się, że objąłby mnie tak mocno, jak ja objęłam morską świnkę?”, pomyślała nagle Myszka, wchodząc na strych. Ta myśl wiele wyjaśniała i była bardzo ważna. Myszka postanowiła ją zapamiętać.
Popołudnie było wyjątkowo piękne. Ewa nie położyła się z książką na kanapie. Wyniosła leżak, ustawiła go na trawniku i zapadła w półsenne marzenia. W swoim śnie-nieśnie widziała Adama, który podchodził wolno do córki i mówił:
– Myszka, daj rączkę… Pójdziemy na spacer.
Ona, Ewa, podawała córce drugą rękę i szli tak we troje aleją w parku. Obraz mienił się w słońcu wszystkimi barwami tęczy, jak happy endy w filmach, które lubiła oglądać. Ten sen-niesen byłby bardzo ważny, gdyby nie to, że Myszka była w nim normalną dziewczynką. Zawsze gdy Ewa śniła o córce, była ona taka jak inne dzieci. I wtedy tym boleśniej odczuwała przebudzenie.
Zasłony czerni rozpościerały się szybciej niż dotąd, a czerń była mniej czarna; wydawało się, że z każdą przybywa blasku i ciepła. Zaniepokojona Myszka wyczekiwała na to, co pokaże się za siódmą, ostatnią. Kot tulił się do niej i mruczał.
“Kot nie wie, co zobaczy. Ale jeśli to ujrzy, będzie już innym kotem”, pomyślała, drżąc z niecierpliwości.
Łagodna, miękka w dotyku pajęcza zasłona najpierw ją otuliła, potem odsunęła się. Ale nim to się stało, Myszka zamknęła oczy. Bała się patrzeć.
Poczuła na twarzy światło i ciepło. Światło było bardzo świetliste, a ciepło dawało energię i coś więcej: poczucie szczęścia. Myszka powoli otworzyła oczy.
“Ogród…! Prawdziwy Ogród”, pomyślała w zachwycie, gdyż to, co zobaczyła, w niczym nie przypominało wypielęgnowanych ogródków z ich osiedla; ba, nie przypominało nawet ogrodu botanicznego, gdzie mama raz ją zaprowadziła; było też niepodobne do eleganckiego parku w śródmieściu, gdzie chodziły czasem na spacer (rzadko, bo mama nie lubiła, by Myszka biegała za dziećmi, które uciekały przed nią równie szybko jak tata).
– Ooog… – powtórzyła głośno, postępując o mały krok naprzód, co wystarczyło, by znalazła się wewnątrz. I natychmiast zapomniała o kocie.
Ogród otoczył ją ze wszystkich stron, wydawał się nie mieć końca i tonął w słońcu, w różnych tonacjach cienia, w bujnej zieloności i zdumiewająco jaskrawych barwach kwiatów, w mnogości drzew i owoców, w aureoli fruwających motyli.
Ogród grał. Grał poszumem wysokich drzew i szelestem gęstych traw, delikatnym brzęczeniem tysięcy owadzich skrzydełek i harfianym dźwiękiem ptasich skrzydeł.
Ogród poruszał się. Trawa falowała na wietrze, gałęzie drzew wyciągały ku Myszce zielone palce, dżdżownice pełzały, a krety wyrzucały w górę kopczyki miękkiej, ciepłej ziemi; błyszczące żuki o twardych pancerzach wymijały majestatycznie nerwowe mrówki, a dojrzałe jabłka spadały z drzew i turlały się, nim znieruchomiały w zagłębieniach ziemi.
Ogród mówił. Mówił śpiewem ptaków, drżeniem liści, szmerem strumieni, ocieraniem się grzbietu jelenia o szorstki pień, rechotaniem żab, cykaniem świerszczy, rozstępowaniem się krzewów pod ciężarem łosia, cichym sykiem węża…
– Sssssssspójrz, jak pięknie – powiedział Wąż i dopiero teraz Myszka go spostrzegła.
Wąż oplatał dużą jabłoń swym wysmukłym, choć potężnym cielskiem. Podpełznął bliżej Myszki i z miękkim szelestem strącił na ziemię czerwone jabłko. Wąż był tak długi, że Myszka nie widziała jego końca. A może go nie miał? Miał za to prześliczną skórę: czarną, lśniącą od ozdobnych, kolorowych zygzaków, które naznaczały czerń, podkreślając jej połyskliwą głębię. Na widok wężów w telewizorze Myszka wzdrygała się i wiedziała, że nie podeszłaby do żadnego z nich. Tego Węża w ogóle się nie bała.
– Ssssssspójrz, jak pięknie – powtórzył, zwieszając wąski łeb tuż nad jej głową. Miał czarne paciorkowate oczy, ruchliwy rozdwojony język i drobne ząbki. Uśmiechał się, gdy do niej mówił, a może jedynie sprawiał wrażenie, że się uśmiecha, po to, by Myszka się nie bała? “Więc węże potrafią się śmiać?”, zdziwiła się.
– Pięknie, prawda? Sssssspójrz – powtórzył znowu, a ona jeszcze raz rozejrzała się po Ogrodzie i powoli odparła:
– Ta… ba… – Pomyślała chwilkę i dorzuciła ostrożnie: – Baaaa…
– Tak, za bardzo. Ogród jessst zbyt piękny. On częsssto przesssadza. Przesssadzanie to Jego ssspecjalność – zaśmiał się Wąż.
Znowu się poruszył, zbliżając wysmukłą, długą głowę do Myszki; jego cielsko przepłynęło miękko wśród konarów, a z drzewa spadło kolejne jabłko. Potoczyło się w stronę dziewczynki i znieruchomiało u jej stóp.
– Zjedz je – powiedział Wąż.
– Neeee. Neeee wooo…no – odparła odruchowo Myszka.
Gdy chodziły na zakupy do supermarketu, mama długo musiała ją uczyć, że nie wolno niczego brać do rąk.
– To nie twoje. Nie wolno – mówiła surowo Ewa, odbierając zabrany przedmiot. Czasem było za późno. Czekolada już była obśliniona, banan rozgnieciony, złotko na czekoladce podarte, a margaryna w kolorowym pudełku leżała na podłodze, przydeptana bucikiem.
Mama zbierała to, milcząc, w rytm utyskiwań ekspedientek. I choć trwało to długo, Myszka nauczyła się, że tego, co nie należy do niej, nie wolno samowolnie brać do rąk.
Czerwone, idealne w kształcie jabłko było cudze. Ten zbyt piękny Ogród też musiał być czyjś, nie mógł być ogrodem niczyim. Jego właścicielem na pewno nie był Wąż.
– Ssssmaczne jabłko – powtórzył tymczasem smukły kusiciel, a Myszce pociekła ślina z kącika ust. Miała ochotę zjeść owoc, a równocześnie wiedziała, że nie wolno.
– Jesssssssteś małą, głupią dziewczynką – zasyczał Wąż z irytacją. – Zerwij zatem sssssama jabłko i zjedz, a ssssspełni się twoje największe marzenie.
– Taaaaa…? – spytała Myszka z niedowierzaniem.
– Tak, głuptasie! Właśnie to! Więc zerwij jabłko i zjedz! Czy wiesz, czym sssą nigdy nie ssssspełniające się marzenia?
I Wąż przechylił głowę tak, że patrzył teraz prosto w jej oczy. Dwa czarne, okrągłe paciorki naprzeciw skośnych, podpuchniętych, wąskich oczu, w nieokreślonym kolorze.
– Wieeee – odpowiedziała z powagą Myszka. Pewnie, że wiedziała, co znaczą nigdy nie spełniające się marzenia. I to nie jedno, lecz wiele. – Je jaaaa? – spytała ponownie, czując, że cała drży. Czyżby to małe jabłko miało moc większą niż wróżka z bajki o Kopciuszku?!
– Jedz, ssspróbuj – zasyczał śpiewnie Wąż.
I Myszka podskoczyła, by zerwać owoc. Nawet nie zdążyła wydać z siebie typowego dla niej sapnięcia, jakie towarzyszyło jej przy każdym wysiłku, gdy już porwała w rączki czerwone, zdumiewające swoją urodą jabłko i ugryzła duży, soczysty kawałek. Smakowało wspaniale, nie tak jak kupowane przez mamę owoce.
– Zaczarowane? – spytała Węża, głośno ciamkając, a struga soku spłynęła jej po brodzie.
Wąż przyglądał się jej, milcząc i przekrzywiając głowę. Czekał w milczeniu, aż zje cały owoc.
– Co czujesz? – spytał. Myszka nie czuła nic.
– Nic – odpowiedziała, uszczęśliwiona. – Nie czuję nic! – zawołała w głąb Ogrodu, tak głośno, że dwie wystraszone wiewiórki stoczyły się z pnia pobliskiego drzewa i przebiegły błyskawicznie przez dróżkę.
Rzeczywiście, po raz pierwszy w swoim krótkim życiu Myszka nie czuła nic. Nie czuła ciężaru niezdarnego ciała. Nie czuła braku koordynacji rąk i nóg. Nie czuła strużki śliny sączącej się z kącika ust, ani cienia grubych powiek, zawsze opadających na źrenice. Ba, nie wątpiła w to, że oczy ma teraz duże i okrągłe. I przepełniona nie znanym sobie poczuciem własnej urody, okręciła się na czubkach palców, jak baletnica, którą widziała w telewizorze, a z jej ust, zamiast bełkotliwej mowy, wypłynęła melodyjna, dźwięczna fraza:
– Tatusiu…! Patrz!
Zawirowała w tańcu, w rytm tej samej muzyki, do której miała zatańczyć tylko dla niego, wtedy gdy podglądał ją zza uchylonych drzwi, gabinetu. Teraz wirowała jak najwspanialsze tancerki w telewizorze. Ba, one tańczyły gorzej niż ona. Wirowała jak motyl płynący nad trawnikiem, jak liść na wietrze, jak pszczoła nad kielichem kwiatu. Jej rączki, szczupłe i zgrabne, wyginały się jak gałązki młodego drzewka, a nogi, długie, smukłe, silne, wyrzucała w górę jak prawdziwa akrobatka, to znów unosiła jedną na wysokość ciała, drugą wspierając na czubkach palców.
– Tatusiu! Tato! – wołała, tańcząc, ale im dłużej i szybciej wirowała, tym bardziej była pewna, że jej głos nie dotrze do ojca.
– Muszę zejść na dół i zatańczyć! – zawołała, zatrzymując się gwałtownie, ale Wąż okręcił się wokół jej ciała, przytrzymując ją w mocnym, choć bezbolesnym uścisku.
– Ssssssstój! – zasyczał. – Nawet gdybyś zjadła wszysssssstkie jabłka z Ogrodu, to tam, na dole, ich czar nie działa.
Znieruchomiała, choć już ją puścił, i pomyślała z rozpaczą: “Nikt nigdy nie zobaczy mnie w prawdziwej postaci…”
– Nikt nigdy – przytaknął Wąż, a ona nie zdziwiła się, że czyta w jej myślach.
Jej myśli były teraz szybsze niż kiedykolwiek, równie lekkie i zwinne jak ona cała. Wiedziała, że gdyby miała teraz na nogach wysokie buciki, to zasznurowałaby je nie mniej sprawnie niż inne dzieci. I nikt nie brzydziłby się siedzieć koło niej, patrząc, jak je. I mogłaby bardzo szybko wypowiedzieć każde, nawet najdłuższe zdanie, a głos miałaby wysoki i śpiewny jak mama.
Mogłaby zanucić każdą melodię, złapać zręcznie piłkę, przejechać na łyżworolkach całą alejkę w parku. Mogłaby przytulić wszystkie koty świata i żadnego z nich nie zadusiłaby z miłości, gdyż będąc tak doskonała, potrafiłaby okazać miłość w sposób najdelikatniejszy.
Ale tam, na dole, będzie tą samą Myszką, którą przestała być tu i teraz. W Ogrodzie.
Miała wielką ochotę pozwolić łzom, by wypłynęły z jej nowych, okrągłych oczu, ale bała się je zepsuć. Nigdy nie było wiadomo, co może im zaszkodzić, skoro były zaczarowane.
– Porozglądam się – powiedziała, wstrzymując łzy i usiłując znaleźć coś, co odwróciłoby jej uwagę od okrutnych słów Węża.
– Tak, sssssspójrz, jak tu pięknie – zasyczał Wąż, ale już z mniejszym przekonaniem.
Nowe oczy Myszki patrzyły lepiej, dalej i bardziej przenikliwie.
– Ta trawa jest zbyt zielona – zauważyła, wpatrując się w szmaragdowy kobierzec pod swymi stopami. – I za miękka – dodała, przykucając, aby jej dotknąć. Trawa miała w sobie puszystość najlepszego i najdroższego dywanu z salonu rodziców.
Zaczęła rozglądać się i widziała coraz więcej dziwnych cech Ogrodu, które wcześniej jej umknęły. Pnie jabłoni były równiutkie i zbyt brązowe, choć powinny być spękane i szare, a niebo nad jej głową miało nieprawdopodobną barwę intensywnego szafiru. Gdy się w nie wpatrzyła, poczuła, że od natężenia koloru bolą oczy.
Kolory kwiatów wśród traw były niezwykle jaskrawe. Tak jaskrawe, że musiała zmrużyć swoje okrągłe, wszystkowidzące oczy. Zwłaszcza pomarańczowe nagietki wyglądały jak odblaskowe światełka samochodu taty.
“Gdybym była na dole, mamusia dotknęłaby pilota i wszystkie te barwy by zszarzały”, pomyślała niedorzecznie.
Wąż był także niezadowolony. Patrzył na nią, potem na Ogród, znowu na nią; jakby czymś zirytowany, mrużył paciorkowate oczy, kręcił się wokół zbyt gładkiego pnia, jakby mu było niewygodnie. Wreszcie zasyczał:
– Poprawimy to.
– TO JEST DOBRE…
Myszka usłyszała nagle Głos, który wprawdzie nikogo nie pytał, ale przecież znów czuło się, że był jednym wielkim, pełnym udręki pytaniem.
– Nie, nie! – zawołała, nie chcąc mu robić przykrości. – To jest wspaniałe!
Ale wiedziała, że powinna powiedzieć prawdę: “Nie, to jest zbyt wspaniałe. To przypomina obrazki z mojej książki z bajkami. I jeszcze coś… nie pamiętam, co…”
Tak, Ogród przypominał jej jeszcze coś, co widziała kiedyś, dawno temu, ale nie umiała sobie tego przypomnieć. Wesołe miasteczko…? Kurtyna do robienia pamiątkowych zdjęć?
– Wróć do siebie, na dół. Poprawimy to – powiedział Wąż do Myszki.
– Nie, chcę jeszcze zostać – odparła prosząco. – Tu jest tyle rzeczy, które muszę zobaczyć, i tyle spraw, o które muszę spytać…
– To będzie bardzo długi dzień, zdążysz zrobić wszyssstko, czego pragniesz – zasyczał niecierpliwie Wąż.
Ale Myszka koniecznie chciała się dowiedzieć, do kogo należy tak dobrze znany jej Głos. Wiedziała, że do Niego, ale chciała Go ujrzeć, upewnić się, kim jest i po co jest. I właśnie teraz, gdy znalazła się tak blisko tego odkrycia, gdy mogła poszukać Go w Ogrodzie, poczuła, że spowijają ją kolejne zasłony czerni, a wraz z tym przybywa jej ciału ciężaru, jej członkom powraca zwykła niezdarność, pole widzenia zaś przysłaniają ciężkie, grube, wiecznie opadające powieki. Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się z powrotem na strychu.
– Neee… Neee – zamruczała niezdarnie, ale już było za późno. Wprawdzie wyrzucono ją z Ogrodu, lecz obiecano zarazem, że będzie mogła wrócić. Sapnęła, wytarła skrajem rękawa ślinę w kąciku ust i zapaliła światło.
Kociak spał w najlepsze w jednym z tekturowych pudeł na zakurzonej stercie książek. Mruczał i był dokładnie taki sam jak przedtem. Myszka pogłaskała go delikatnie i pomyślała, że skoro został tu, na strychu, to widocznie Ogród został stworzony tylko dla niej.
“Tylko dla mnie”, uprzytomniła sobie zdziwiona.
Ledwo zrobiła kilka kroków, natychmiast zatęskniła za tamtą, doświadczoną pierwszy raz w życiu lekkością. Chciała się rozpłakać i utopić we łzach żal za utraconą przemianą, ale usłyszała głos mamy. “Mama też by nie mogła wejść do Ogrodu”, pomyślała Myszka z żalem.
– Już się bałam, że znowu tkwisz tu po ciemku. Nie widziałam światła w oknie, gdy byłam w ogrodzie… Sylwetka Ewy majaczyła w uchylonych drzwiach.
– Ja też byłam w Ogrodzie – pochwaliła się Myszka, lecz mama nie zrozumiała, co dziewczynka mówi, gdyż słowa, które udało się jej wypchnąć językiem, zlały się w niezrozumiały bełkot:
– Jaatee byyyoooog… Taaaa… O, maa, taaaa… Ewa nie zawsze starała się zrozumieć, co mówi Myszka. Nie sądziła, by wszystkie jej słowa były ważne.
Zdaniem Ewy, do najważniejszych należały te, które porządkowały rytm dnia i nocy i upodobniały Myszkę do normalnych dzieci. Nie słuchając, o czym chce opowiedzieć jej córka, wzięła ją za rączkę i sprowadziła na dół.
I stał się wieczór dnia siódmego.
I miał trwać wiele miesięcy.