39391.fb2
Nie drażniła mnie obłuda Kolumba Odkrywcy, nie drażnił mnie nawet jego apodyktyczny i nieznośny w swej pryncypialności ton, drażniło mnie niewypowiedzianie to, że niektóre jego racje były nie do odparcia.
– Nie ma żadnej filozofii picia – powtarzał – jest jedynie technika picia. Istnieje natomiast – bezwiednym belferskim gestem unosił palec w górę – istnieje natomiast filozofia złego samopoczucia. Generalnie sens egzystencji ludzkiej da się sprowadzić do permanentnych starań o poprawę samopoczucia, służyć temu może na przykład ideologia, religia, postęp techniczny, dobra materialne, służyć temu może także picie – ściślej – umiejętnie sterowana technika picia. Innymi słowy, w życiu idzie o to, by za pomocą właściwej techniki picia należycie korygować złe samopoczucie. Może to szwankować. Gdy samopoczucie staje się tak złe, że nie pomaga żadna technika picia, albo gdy technika picia ulega rozprzężeniu i zamiast poprawiać, pogarsza samopoczucie, tak, wtedy pojawiają się problemy. Ja takich problemów nie mam – dodawał z naciskiem – na powrót zakładał na nos okulary, sięgał po francuskie tłumaczenie Nowego Testamentu i rzekomo zaczynał czytać.
Miał drażniącą, nieodpartą i straszliwą rację. Gdy sprawy (użycie nonszalanckiego wyrażenia: “technika picia”, przychodzi mi w tym miejscu z niejakim trudem), gdy zatem sprawy ulegają rozprzężeniu, z coraz ciemniejszych i coraz głębszych nurtów rzeki, na której brzegu szukasz ukojenia, prędzej czy później poczną się wyłaniać trupie dłonie.
Ale na razie wody były czyste, płynęły jak oddech, wyszedłem z oddziału deliryków, miałem za sobą dwudziestominutową jazdę taksówką, cztery stabilizujące pięćdziesiątki, miałem pod ręką otwartą butelkę, jasna rzeka świętego spokoju toczyła niezauważalne nurty, byłem w dobrej formie, technika picia niezawodnie wspierała dobre samopoczucie, spokój, w każdym razie żadnej histerii, żadnych szybkich ruchów, żadnego popijania wprost z butelki. Popijałem metodycznie ze szklanki, ale drobnymi, ściśle odmierzonymi, dwudziestopięciogramowymi łykami, i równie metodycznie pracowałem. Napełniałem wannę gorącą wodą, wsypywałem nadmierną dozę proszku Omo-Color, szykowałem pranie. Automatyczna pralka zepsuła się jeszcze przed upadkiem komunizmu i przed rozpadem obu moich małżeństw.
Wyłem, nie słyszałem własnego wycia, ale chyba istotnie wyłem, oni w każdym razie mówili, że moje wycie było straszne, straszne. Kręcili się po mieszkaniu, niewielu ich było, ale i tak nie byłem w stanie ich zliczyć. Nie byłem w stanie zliczyć do trzech. Skąd się tu wzięli? z kart literatury zstąpili? Zeszli ze stron Procesu albo Daru Humboldta. Przyszli ze świata przedstawionego powieści opisującej scenę rewizji albo aresztowania? Podnosiłem zdrewniałe powieki i szczerze powiem, obawiałem się, że są pełnym klasycznych cytatów delirycznym snem, obawiałem się, że jeszcze trwa sezon amorficznych, literackich widm, ale jeden z nich pochylił się nade mną, poprawił mi poduszkę, poczułem rzemienny zapach kurtki, korzenny zapach wody kolońskiej i przeszła mnie tak potworna fala głodu, że byłem gotów dla ulgi zlizać z niego całą wodę kolońską. Pomieszana ze śliną, uzbierałaby się może kropla, kropla nigdy nie przynosi ulgi, ale zawsze jest złudna chwila czekania na ulgę, strach przez tę chwilę jest odrobinę mniejszy. Poczułem zapachy i wyzbyłem się delirycznych obaw, literatura skończyła się definitywnie, w moim pokoju ktoś niezbicie był. Obróciłem głowę, obok materaca powinna stać butelka z niezawodną resztką, a może nawet z paroma resztkami. Kiedyś, pamiętam, w analogicznym stanie obróciłem głowę i ujrzałem butelkę do połowy pełną. Boże mój, to było jak aria Mozarta, to było jak Leibniz piszący o doskonałości Boga, ale teraz nie, teraz nie było niczego, nawet pustej flaszki nie było u mego wezgłowia. Wyciągnąłem rękę, a raczej sama moja roztrzęsiona ręka wszczęła jaszczurcze poszukiwania, daremnie obmacywałem jak najrozleglejsze tereny, dalej nic. Ten, który poprawiał mi poduszkę, przysiadł na brzegu materaca i wydobył zza pazuchy butelkę becherovki. Sam widok sławnego zielonego szkła – mogę powiedzieć – nie tyle mnie wzmocnił, co spowodował wzmożenie uwagi, teraz dość jasno widziałem: dwa kroki dalej stał ktoś drugi, a w głębi pokoju, w kącie na fotelu siedział ktoś trzeci. Podkreślam raz jeszcze: nie były to majaczenia (choć miałem po czterdziestu, a może po stu czterdziestu dniach nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek majaczenia), nie były to omamy. Także teraz, kiedy opisuję całą sytuację, za wszelką cenę pragnę uniknąć jakiejkolwiek literackiej gry, jakichkolwiek wyświechtanych zresztą efektów, że niby nie wiadomo, czy narratorowi tak się tylko zdawało, czy tak było naprawdę. Nie. W moim pokoju niezbicie były trzy osoby, choć istotnie trzecia miała w sobie pozór widma, odziana była w osobliwą i mimo wszystko nieczytelną dla mnie szatę, głowę jej spowijał kaptur.
– Zaraz dostaniesz pół szklanki becherovki – głos, który słyszałem, był również niezbicie realny, nie miał też w sobie żadnych dwuznacznych tonacji, żadnej bandyckiej chrapliwości ani żadnej diabelskiej falsecikowatości, był to przyjemny niski głos budzącego zaufanie internisty. Realność tego prawie barytonu przynosiła ulgę niemal taką samą, jak zwiastowana przezeń obietnica. Tak jest, z pijackim uporem powtarzam raz jeszcze: realność całej sytuacji sprawiała mi ulgę, nadto byłem udręczony nieustannie doskwierającą fikcyjnością.
– Zaraz dostaniesz pół szklanki becherovki, jak sądzę, nie muszę wytrawnemu majstrowi sztuki przełykania przypominać, że masz pić ostrożnie i bardzo powoli, inaczej sprawisz – jak mawiali starzy Polacy – haniebny wymiot, a to byłby, po pierwsze, nieodwracalny wstyd w obecności damy, po drugie, bezpowrotna utrata znacznej dozy życiodajnej substancji.
Tak jest, nie musiał mi udzielać nauk. Wiedząc, że za parę minut czeka mnie subtelna rekonstrukcja ciała i duszy, uniosłem się do pozycji siedzącej, z najwyższą (nie pozbawioną elementu czci) ostrożnością ująłem w obie dłonie przyrzeczoną i wedle przyrzeczenia napełnioną do połowy szklankę i jąłem wilżyć wargi, i jąłem zraszać gardło, i miarkując potrzebę zbawienia raptownego, godziłem się na zbawienie stopniowe. i powoli, powoli nieznośny ciężar ustępował z mojego serca, rozjaśniały się ciemne myśli moje i rozpogadzała się dusza moja.
– Lepiej? – zapytał zbawca mój, ja zaś niczym pojętny czeladnik w lot pojmujący nauki mistrza odparłem:
– Lepiej.
Po kilkunastu minutach, kiedy poprawiło mi się do tego stopnia, że mogłem wreszcie dać sobie spokój z histerycznym nadużywaniem w głębi duszy biblijnej frazy, spojrzałem na nich wszystkich z całkowitą przytomnością i zadałem najnaturalniejsze w świecie i na wskroś trzeźwe pytanie:
– Najmocniej przepraszam, ale czemu zawdzięczam wizytę panów? w ogóle skąd, na Boga Ojca, panowie się tu wzięli, jak panowie tu weszli?
– Jest lepiej, co nie znaczy, że jest dobrze – powiedział z rzeczową troską w głosie ten, który zdawał się być moim wyłącznym rozmówcą. – Po pierwsze, nie panowie, lecz państwo. To jest bardzo dziwne w gruncie rzeczy, żebyś akurat ty, cieszący się sławą rzekomego konesera płci nadobnej, nie zauważył, ze jest wśród nas dziewczyna. Alberta, okaż panu swoją kobiecość.
Najbardziej widmowa z całej trójki postać bez słowa podniosła się z fotela i powolnymi ruchami wytrawnej striptizerki jęła rozpinać guziki tajemniczej szaty, która znacznie tracąc na tajemniczości okazywała się przy dokładniejszym wejrzeniu ni to lekkim płaszczem, ni to ciężką suknią z kapturem, i wkrótce stała przede mną w kabotyńsko szyderczej pozie piękna, zgrabna i wysoka brunetka w żółtej sukience na ramiączkach.
– Alberta Lulaj, poetka – dokonał prezentacji, już w końcu sam nie wiedziałem kto? Przywódca intruzów? Mistrz niedocieczonej ceremonii? Dobrodziej mój? a może ścigany listem gończym złoczyńca?
– Jesteśmy tu w jej sprawie, w sprawie jej niedocenianych wierszy. Natomiast jeśli idzie o pozostałe szczegóły, to, po pierwsze, weszliśmy otwierając drzwi za pomocą klucza, który w pijanej beztrosce zostawiłeś w drzwiach, po drugie, jesteśmy starymi znajomymi. To znaczy, ty możesz nie kojarzyć, ty masz prawo nie pamiętać, ale ja kojarzę i ja pamiętam. Moje nazwisko Cieślar Józef i kiedyś, kiedyś, co najmniej czterdzieści lat temu, chodziliśmy razem do szkółki niedzielnej. Nie muszę dodawać, że po ukończeniu szkółki niedzielnej nasze drogi się rozeszły. Pan pojechałeś do wielkiego miasta i kształciłeś się pod względem intelektualnym, ja zostałem w naszych stronach i zarabiałem na życie, imając się rozmaitych, choć przeważnie pod względem intelektualnym postnych zajęć.
Pięknie by było, gdyby w tym miejscu otwarła się w mojej głowie jakaś furtka doszczętnie zarosła ciemnymi chaszczami niepamięci, gdybym nagle przypomniał sobie płowowłosego Józia Cieślara, który za żadne skarby nie był w stanie nauczyć się na pamięć nawet najkrótszego luterskiego psalmu, nie tylko piękny, ale i klasyczny byłby to epizod, ale ja – szczerze powiem – ni dudu. Spoglądałem na rzekomego Józefa Cieślara i w moim mózgu nie otwierała się żadna furtka, nie przypominałem sobie ani nie poznawałem go do tego stopnia, że wszystko, co mówił, wydało mi się nagle nieodpartym łgarstwem służącym na razie zakrytym, choć bez wątpienia występnym celom. Skądinąd ten szalbierz, ten złodziej biografii musiał sporo o mnie wiedzieć, wyglądało na to, że nawet znał niektóre szczegóły mojej duszy. Musiał, na przykład, wiedzieć, że słysząc o szkółce niedzielnej, bez wątpienia pijacko się wzruszę, może nawet wybuchnę pijackim szlochem. Powściągnąłem jednak wzruszenie, nie rozbeczałem się, niczego nie dałem po sobie poznać, on zaś również nie nasilał wszczętej prowokacji, nie spoglądał na mnie wyczekująco, z niezmienną rzeczowością dokonywał dalszych prezentacji.
– Natomiast kolega – niemal wytwornym ruchem dłoni wskazał na drugiego stojącego dwa kroki dalej gangstera – natomiast kolega nie zna cię osobiście, ale jest twoim wielbicielem, czytał twój artykuł w gazecie.
Mój rzekomy wielbiciel skinął głową i z oszukańczą skwapliwością potwierdził:
– Tak jest, nie jestem człowiekiem skłonnym do zachwytu, ale w tym przypadku byłem zachwycony.
Postanowiłem sprawę wysondować głębiej i trochę z chytrości, trochę zaś z próżności zapytałem:
– Jestem niezmiernie ciekaw, rzecz jasna, bardzo mi miło, ale zarazem jestem niezmiernie ciekaw, który z moich tekstów wywarł na panu aż tak korzystne wrażenie?
Tamten rozłożył ręce w słynnym geście bezradności i powiedział z równie słynną prostotą:
– Nie pamiętam, o czym to było, ale pamiętam, że zarykiwałem się ze śmiechu.
Skuliłem się jak chlaśnięty biczem, przywódca intruzów spojrzał na mnie ze współczuciem, poetka Alberta Lulaj udała, że niezmiernie absorbuje ją zbyt luźne, a może zbyt ciasne ramiączko, zapadła pełna żenady chwila ciszy. Kiedy zaś pełna żenady chwila ciszy przeminęła, znów rozległ się przyjazny głos głównodowodzącego:
– Nie przestajesz mnie zadziwiać skalą swego upadku, przecież i to powinieneś wiedzieć, że czytelników nie należy odpytywać ze znajomości tekstów, samym nawet najbardziej ogólnikowym istnieniem czytelników należy się radować i na tym poprzestać. Wszystko jedno zresztą, wróćmy, a raczej przystąpmy wreszcie do sedna rzeczy. Oto stoi przed tobą piękna i mądra Alberta. Ona nie tylko teraz stoi przed tobą, ona też przez najbliższych kilkanaście godzin, a jak będzie trzeba, nawet przez najbliższych kilka dni zostanie z tobą. My z kolegą oddalimy się dosłownie za minutę, poza wszystkim jak zwykle czekają nas na mieście sprawy nie cierpiące zwłoki. My wychodzimy, Alberta zostaje. Zostawiam ci też flaszkę. Tak jest – powtórzył z naciskiem rzekomy Cieślar Józef – zostawiam ci też flaszkę. Innymi słowy – znaczącym, nauczycielskim i przez to łudząco podobnym do gestu Kolumba Odkrywcy gestem uniósł palec w górę – innymi słowy, zostajesz z kobietą i z flaszką, zważ, że jest tak, jakbyś bez żadnej zasługi wstępował do raju. Potem Alberta pomoże ci dojść do siebie, ukoi skołatane nerwy, ugotuje pożywny bulion, napoi obfitym w witaminy owocowym sokiem, w ostateczności skoczy do sklepu po ostatnie zbawcze dwa piwa. Ty zaś w zamian.
– Co w zamian? Co w zamian? – przerwałem mu, z jednej strony porażony nadmiarem baśniowych dobrodziejstw i zarazem z drugiej strony przerażony wewnętrzną pewnością, że w obecnym stanie niczego, ale to absolutnie niczego nie dam rady uczynić w zamian i nijak nie potrafię się moim obleśnym dobrodziejom odpłacić.
– Właśnie tłumaczę, otóż ty w zamian uczynisz doprawdy niewiele. Wysłuchasz jedynie wierszy Alberty. Nie chcę, rzecz jasna, niczego zawczasu sugerować, ale moim skromnym zdaniem Alberta nie tylko pisze piękne wiersze, ona je także pięknie recytuje, to jest jakby rodzaj śpiewu, i samo słuchanie powinno cię koić. Wysłuchawszy, dokonasz wnikliwej analizy oraz rzetelnej oceny, po czym, korzystając ze swych rozległych znajomości, ułatwisz Albercie druk, najlepiej na łamach “Tygodnika Powszechnego”.
– Przecież ja już od dawna nie piszę w ”Tygodniku Powszechnym” – powiedziałem, a raczej zaskuczałem cicho, zaskuczałem nie dlatego, bym nagle odczuł pijacką tęsknotę za “Tygodnikiem”, zaskuczałem, bo w głębi duszy wiedziałem, że wszystkie moje opory i zastrzeżenia są pozorne, zaskuczałem, bo wiedziałem, że zgodzę się na wszystko.
– Nie szkodzi, dalej masz tam znajomości. To nie musi być zresztą “Tygodnik”, mogą być inne wpływowe i opiniotwórcze łamy. “Polityka” albo “Gazeta Wyborcza”, najlepiej jednak, jakby to był “Tygodnik”. Wiesz dlaczego?
– Tak, wiem – mruknąłem z niechęcią.
– Wiesz?
– Wiem.
– Co wiesz?
– Wiem, co mam wiedzieć – odparłem ze znużeniem, bo faktycznie w tym akurat przypadku wiedziałem.
– Jak wiesz, to powiedz – bez wątpienia w jego uporze było coś dziecinnego. (Niezatarty ślad szkółki niedzielnej?).
– Idzie wam o to, że “Tygodnik Powszechny” czyta papież.
– Doskonale! Brawo! Brawo! – rozpromienił się rzekomy towarzysz moich dziecięcych nauk biblijnych – widzę, że cię nie doceniałem. Miałem cię za odklejonego wirtuoza słowa, a ty, bracie, przebiegły jesteś, lisku jeden. Sam rozumiesz, co by to było, Jan Paweł II czyta w ”Tygodniku Powszechnym” wiersze Alberty Lulaj, głęboka metafizyczność tych wierszy sprawia na Ojcu Świętym piorunujące wrażenie, wysyła on do Alberty doniosły list albo nawet specjalną bullę papieską, i świat, cały świat jest nasz. Rozumiesz, tylko to nas interesuje, tylko to: gra o najwyższe stawki. Tak że “Tygodnik” byłby najlepszy, ale jak się nie da – trudno, da się gdzie indziej, w końcu wszystko jedno, znasz wszystkich, ze wszystkimi piłeś i jak przyjdziesz do siebie, to coś wymyślisz. Dziewczynie trzeba pomóc, pisze świetne rzeczy, które z powodu dobrze ci znanej, panującej w środowisku bezwładności myślowej i personalnej nie są drukowane. Tak jest, kobiecie trzeba umożliwić publikację, ponieważ w poczuciu krzywdzącego niespełnienia gotowa popaść w kurestwo. Wysłuchasz i zrozumiesz, że wiersze Alberty muszą ujrzeć światło dzienne. Dobra, nie ma o czym mówić, w końcu tyle po starej znajomości ze szkółki niedzielnej możesz dla mnie zrobić.
Zdradził się, zdradził się, definitywnie się zdradził – nikt, kto kiedykolwiek chodził do szkółki niedzielnej, nie powiedziałby o papieżu: Ojciec Święty. Tak nie powie nigdy żaden, nawet najmarniejszy, ewangelik. Był zdemaskowany, ale ponieważ nie wiedział, że jest zdemaskowany, z zapałem działał dalej. Wyjął z moich palców pustą szklankę i zaniósł ją do kuchni, i wrócił, i postawił u mego wezgłowia prawie niezauważalnie napoczętą butelkę becherovki. Potem jął grzebać w kieszeniach swej skórzanej kurtki i po chwili wydobył owinięty w strzęp gazety niewielki kieliszek z grubego szkła.
– Alberta będzie ci dozować – powiedział – Alberta będzie ci dozować, a ty powoli, drobnymi łykami będziesz popijał z tego oto kielicha. Człowieku, opamiętaj się – w jego głosie rozległ się ton radykalnego napomnienia – jesteś jednym z największych pijaków świata, a co najmniej od dziesięciu lat nie miałeś kieliszka w garści. Jak to jest w ogóle możliwe? – spojrzał na mnie z pełnym surowości namysłem. – Jak to jest możliwe? – powtórzył, tym razem kierując pytanie do samego siebie i sam sobie zaraz bystro odpowiedział: – Jak się zdaje, moje pytanie jest czysto retoryczne. Od dziesięciu lat nie miałeś kieliszka w garści, ponieważ od dziesięciu lat chlejesz wódę wyłącznie szklankami albo z gwinta. Technika picia, jakby powiedział Kolumb Odkrywca, uległa całkowitemu rozprzężeniu. Człowieku, opamiętaj się, używaj kieliszka i słuchaj wierszy. Bywaj.
Obaj gangsterzy zasalutowali mi szyderczo, ruszyli w kierunku drzwi wyjściowych i po chwili drzwi wyjściowe zatrzasnęły się za nimi.
Spojrzałem na Albertę, ona zaś uśmiechnęła się delikatnie i zrobiła pierwszy krok w moim kierunku.
– Widziałem panią pod bankomatem – powiedziałem bardzo kiepskim głosem – gapiłem się na panią i byłem pewien, że jest pani ostatnią miłością mojego życia.
– Pod bankomatem? – Alberta bardzo pięknie uniosła brwi – to bardzo możliwe, dość często korzystam z bankomatów. Ale kiedy to było?
– Nie wiem, może czterdzieści, może sto czterdzieści, a może parę dni temu. W każdym razie było wtedy niebywałe lipcowe popołudnie.
Alberta podeszła do mnie i pochyliła się nade mną, i ujrzałem zarys najpiękniejszych piersi – chciałem z rozpędu pomyśleć – najpiękniejszych piersi Układu Warszawskiego, ale przecież zmieniła się postać świata i teraz widziałem zarys najpiękniejszych piersi Paktu Atlantyckiego albo najpiękniejszych piersi Unii Europejskiej, albo zarys najpiękniejszych piersi wśród państw kandydujących do Unii Europejskiej. Alberta pochyliła się nade mną, położyła mi dłoń na czole i powiedziała prawie szeptem:
– Niemożliwe, żeby cię nie było aż tyle czasu. Przecież jest już zima, sypią śniegi, panują mrozy, idą święta.