39391.fb2 Pod mocnym anio?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Pod mocnym anio?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

21. Czwartek 6 lipca roku 2000.

Król Cukru – w cywilu zamożny przedsiębiorca – oznajmił zgromadzonym w palarni delirykom, iż w prowadzonym przez siebie dzienniku uczuć umieścił uczucie ulgi, jakie odczuł po oddaniu stolca. Zwłaszcza wśród deliryczek wyznanie to wzbudziło popłoch. Męskie chichoty uznania mieszały się z damskimi pomrukami zgorszenia. – Mamy prowadzić dzienniki uczuć, i to jest rozumowanie nie do pobicia – bronił się Król Cukru – mamy w tych dziennikach zachowywać całkowitą szczerość, i to jest rozumowanie nie do pobicia. Czynimy to po to, by nauczyć się na powrót nazywać swoje uczucia, którą to umiejętność na skutek nadużywania napojów wyskokowych utraciliśmy, i czynimy to po to, by nauczyć kierować się swoimi uczuciami, którą to zdolność również utraciliśmy, i to jest rozumowanie.

– a jednak opisywanie stanu duszy po oddaniu stolca wydaje mi się niestosowne – przerwała mu bez przekonania Fanny Kapelmeister, w cywilu nauczycielka historii.

– Fanny, ciebie należy cofnąć na początek terapii – szyderstwo i jadowitość brzmiała w głosie Króla Cukru – nie rozróżniasz sfery duchowej od sfery uczuciowej. a przecież doktor Granada, a przecież siostra Viola, a przecież terapeuta Mojżesz alias Ja Alkohol pospołu ze swymi terapeucicami tyle razy kładli ci do głowy, że są to dwie różne sfery. Obawiam się, że będę musiał postawić twoją sprawę na wieczornym społeczeństwie.

– Dobrze – Fanny uniosła głowę i tym jednym gestem z wyniszczonej karliczki koło pięćdziesiątki, na którą wyglądała, przeistoczyła się w wysoką, władczą brunetkę koło trzydziestki, którą w istocie była. – Dobrze, ale wpierw powiedz, wpierw ogłoś na wieczornym społeczeństwie, że dziś, w czwartek, 6 lipca roku po narodzeniu Chrystusa dwutysięcznego, wysrawszy się, poczułeś ulgę.

– Nie muszę tego mówić, bo to zapisałem – odpowiedziął Król Cukru i dodał spiżową, boleśnie przypominającą mi tamten świat refleksję: – Jak się coś zapisze, nie trzeba o tym mówić. Na społeczeństwie powiem o czym innym – dodał z pogróżką w głosie.

Ale wieczorem, gdy zebraliśmy się wszyscy w jadalni, by jak co dzień dokonać bilansu życia, Król Cukru nie zabrał głosu, nie odezwał się ani słowem, w ogóle nie doszliśmy ani tego, ani któregokolwiek innego dnia do rozstrzygnięcia kwestii, czy stan duszy po oddaniu stolca godzien jest, czy niegodzien, by zapisywać go w dzienniku uczuć. Jedynym sporem, który się tego wieczoru zdarzył, był spór o telefon. (Jeśli w ogóle można tę rachityczną wymianę zdań nazwać sporem). Wyjątkowo tego dnia ożywiona Fanny Kapelmeister – może trawił ją straszny głód wódki, może nie chciała dopuścić do żenującej dyskusji na wiadomy temat, może bała się Króla Cukru, może rozdrażnił ją jakiś niewskazany kontakt z tamtym światem – w każdym razie wyjątkowo tego dnia ożywiona Fanny Kapelmeister podniosła rękę.

– Zrozumiałam – powiedziała – po pewnym czasie zrozumiałam, dlaczego nie możemy oglądać telewizji, słuchać radia, grać w domino i inne gry towarzyskie, to po pewnym czasie zrozumiałam, ale tego, że telefon jest wyłączany po 21°°, nie rozumiem.

– Telefon jest wyłączany po 21°° dla dobra pacjentów – na bezwiednie nauczycielską tonację głosu Fanny Kapelmeister siostra Viola odpowiedziała świadomie wzmożoną tonacją siostry przełożonej – niektórzy z pacjentów chcą już wtedy spać, inni chcą jeszcze w ciszy popracować, popisać.

– o jakiej ciszy siostra przełożona mówi – Fanny Kapelmeister znów uległa przeistoczeniu, tym razem z pacjentki-petentki przepoczwarzyła się w carycę-orlicę – o jakiej ciszy siostra przełożona mówi i o jakim spaniu, skoro o 22°° zaczyna się sprzątanie korytarza, czemu towarzyszy łomot, a o 22.30 wszyscy idziemy z osobistymi ustnikami do dyżurki, by dmuchać w alkomat, o jakiej ciszy.

Fanny Kapelmeister nagle zamilkła i zesztywniała, przez chwilę wyglądało to na klasyczną zapowiedź ataku padaczki, ale nie, Fanny osłupiała i zamilkła, ponieważ nagle zrozumiała absolutne sedno swego losu. Co czuje człowiek, który z osobistym ustnikiem w ręku stoi każdego wieczoru w kilkudziesięcioosobowej kolejce do alkomatu? Co czuje? Nic specjalnego nie czuje, zwłaszcza jak nic wcześniej nie wypił, nic specjalnego nie czuje, chyba, że coś wypił – wtedy czuje strach. Tak, ale co czuje człowiek, który nagle uświadamia sobie, iż każdego wieczoru stoi w kilkudziesięcioosobowej kolejce deliryków kolejno podchodzących i dmuchających w alkomat? Otóż taki człowiek – tak jak Fanny Kapelmeister – może wpaść w osłupienie, może się w słup soli obrócić. Czaszkę Fanny wypełniał tłum deliryków. Karnie stali jeden za drugim i dmuchali w alkomat z taką siłą, że zdawali się z jej głowy wyganiać wszystkie myśli. Fanny milczała i powoli siadała, choć więcej w tym siadaniu było bezwolnego osuwania się na krzesło niż siadania. Równocześnie, niczym druga szala niewidzialnej wagi, w miarę opadania Fanny podnosił się z przeciwnej strony stołu terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol.

Fanny Kapelmeister zamilkła jakby raz jeszcze tym razem w kamień się obróciła. Może chciała coś jeszcze dodać, może chciała powiedzieć, jak ważna może być dla deliryka choćby minutę trwająca rozmowa telefoniczna, może chciała się powołać na odpowiedni paragraf z karty praw pacjenta, może chciała przypomnieć coś, co mogłoby być pointą tego rozdziału, że mianowicie jedyny dostępny delirykom na oddziale automat działa na od lat nieosiągalne żetony, w związku z czym i tak prawie nikt z niego nie korzysta, może miała jakieś inne argumenty, ale raczej nie, a nawet z całą pewnością nie. Niczego w jej głowie nie było poza tłumem deliryków stojących w kolejce do alkomatu.

Fanny jasno widziała stojące w tej kolejce widmo samej siebie i pomyślała, że człowiek, którego wieczornym obrzędem staje się dmuchanie w alkomat, być może istotnie nie powinien mieć innych praw poza prawem do wieczornego dmuchania w alkomat. Tymczasem terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol wstał z miejsca na dobre i rzekł bardzo cicho:

– Wedle regulaminu telefon powinien być dostępny dla was, deliryków, pomiędzy 7°° a 21°°. Tak było i tak będzie, albo i nie będzie, bo widzę, że trzeba rozważyć możliwość całkowitej likwidacji telefonu na oddziale. Przecież tu nie chodzi – skłonił się lekko w stronę siostry Violi – przecież tu nie chodzi o ciszę w jej, że tak powiem, słyszalnym czy niesłyszalnym aspekcie. Wy macie się wyciszyć wewnętrznie, macie się ukoić. Macie ukołysać wasze skołatane nerwy nie do snu, lecz do spokojnego życia w przyszłości. a wszystko, co przychodzi z tamtego świata, nawet telefon, może was rozdrażnić. Telefon, powiedziałbym, zwłaszcza telefon może człowieka rozdrażnić, sam wiem, jak drażniące bywają niektóre telefony. Więc, jak powiadam: od 7°° do 21°°. Potem cisza nocna, słuchawka odwieszona, praca nad sobą, wyciszanie się. Nieskończone, wiodące do absolutnie doskonałego wyciszenia wyciszanie się. Tak, wyciszcie się, wyciszcie, bo jeśli się nie wyciszycie, ja, alkohol – terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol dalej mówił bardzo cicho, ale szeroko rozłożył ramiona, by nadać sobie smoczy pozór – jeśli się nie wyciszycie, ja, alkohol, was zmiażdżę.

Wyciszenie się było celem naszego życia, naszą modlitwą i naszym Bogiem (ewentualnie w miejscowym narzeczu: siłą wyższą, jakkolwiek ją pojmujemy). Wyciszenie było naszą Ziemią Obiecaną, do której pod przewodnictwem terapeuty Mojżesza alias Ja Alkohol wiodły nas terapeutki. Doktor Granada prowadził z nami filozoficzne dysputy o życiu i śmierci, siostra Viola i inne siostry czyniły to, co czynią siostry: aplikowały kroplówki, zastrzyki i witaminy, środki kojące, zestawy do cna z mdłego ciała wypłukanych minerałów, terapeutki zaś wiodły nas do Ziemi Obiecanej wyciszenia. Wszystkie terapeutki same były od dawna niezwykle wyciszone, były profesjonalnie wyciszone, były wirtuozkami wyciszenia. Wystarczał im jeden rzut oka, by rozpoznać stopień naszego wyciszenia, by co do milimetra określić drogę, która jeszcze dzieli nas od Ziemi Obiecanej absolutnego wyciszenia. a już terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol (na pierwszą część imienia zasługuje z racji przywództwa, nie z racji wyznania) był przenikliwy do granic boskości. Terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol niechybnie spotkał się na szczycie góry z Bogiem wyciszenia i Wszechmocny przekazał mu całą wiedzę na temat wyciszenia. Terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol spoglądał na człowieka niedostatecznie wyciszonego i mówił niedostatecznie wyciszonemu człowiekowi: człowieku, wycisz się! i człowiek natychmiast się wyciszał.

Pamiętam jak dziś, dokładnie co do dnia, moje spotkanie oko w oko z terapeutą Mojżeszem alias Ja Alkohol. Było to dokładnie w czwartek ó lipca roku 2000. Pamiętam dokładnie, ponieważ akurat tego dnia pisałem pierwsze akapity dziennika uczuć Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata, w cywilu – kierowcy jeżdżących na Wschód tirów z owocami. Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata nader pobieżnie opowiedział mi historię swego życia, mówił nieskładnie i niepodobna było słuchać go z uwagą, o dyktowaniu, nawet o podświadomym dyktowaniu, nie było w tym wypadku mowy, o pisaniu własnym tym bardziej. Wzdragałem się przed całkowitym, nie tylko mechanicznym, ale i duchowym pisaniem za niego, nie chciałem się wcielać w postać narratora – kierowcy jeżdżących na Wschód tirów z owocami. Wzdragałem się, ale Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata zaoferował mi flakonik wody kolońskiej Polo Sport i nie oparłem się pokusie. Wszelakie wody kolońskie i dezodoranty były na oddziale deliryków surowo zakazane, mnie zaś w trakcie kolejnego pobytu udręczała obsesja, ze całe ciało moje i cały mój kosztowny dres przeniknięty jest zapachem obłąkańczych piżam.

Wokół oddziału deliryków wznosiły się ceglane, otoczone bujnymi dzikimi ogrodami domy obłąkanych. w samo południe ogrody zapełniały się gwarnymi tłumami odzianych w pasiaste piżamy schizofreników i samobójców, gęste i żółtawe jak szare mydło chmury zapachu ich biało-niebieskich piżam i mącznych ciał płynęły nad ogrodami; nie mogłem pozbyć się myśli, iż jeden z tych obłoków ogarnął mnie i opasał.

Przyjąłem z roztrzęsionych rąk Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata flakonik wody kolońskiej Polo Sport, obiecałem sobie używać jej bardzo dyskretnie, w każdym razie tak, by ominął mnie niedościgły węch siostry Violi, która z odległości kilkudziesięciu metrów (samym – podkreślam – węchem) potrafiła określić, z jakim: spożywczym czy niespożywczym, alkoholem miało się (zewnętrzną czy wewnętrzną) styczność. Przyjąłem flakonik, schowałem go w schowku, którego nie zdradzę, i w zamian podjąłem się prowadzić dziennik cudzych uczuć.

Szóstego lipca o wpół do piątej rano siedziałem za stołem w pokoju prac pisemnych i na czystej kartce formatu A4, w górnym lewym rogu, zaznaczyłem datę: 6 VII 2000.

“Skończyłem pierwszy tydzień pobytu, jest pół do szóstej rano. Pada deszcz. Za pół godziny rozlegnie się trąbka oznajmiająca pobudkę. Siedzę w pokoju ciszy i piszę dziennik uczuć. Obecnie czuję w sercu rozpacz. Jaki jest stan duszy człowieka, który budzi się na początku lipca na oddziale deliryków i wie, że ma tu spędzić całe lato? Deszcz za oknem przygnębia mnie i zarazem przynosi ulgę. Przygnębia mnie z tego powodu, że jak będzie padało do niedzieli, to w niedzielę, gdy przyjedzie moja narzeczona, nie będę wiedział, gdzie się z nią podziać. a ulgę deszcz mi daje z tego powodu, że gdyby były upały, tym bardziej byłoby mi żal wykupionych i zmarnowanych przez moje opętańcze picie wczasów. Ciągle wyobrażałbym sobie, jak leżymy z moją narzeczoną na plaży, i moja rozpacz byłaby jeszcze większa.

Wczoraj na wieczornym społeczeństwie żegnaliśmy odchodzących. Zazdrościłem im i chciałem być jednym z nich. Bezdomny Czesław, który ostatni miał wygłaszać mowę pożegnalną, zamiast mowy odczytał napisany przez siebie wiersz. Gdy skończył, siostra Viola powiedziała mu, że powinien raz jeszcze całą kurację powtórzyć od początku. Dobrze, ze nie umiem pisać wierszy”.

Poczułem nagłe zmęczenie. Poczułem, ze pisanie za deliryków ich konfesji, wypracowań i dzienników uczuć wyczerpuje mnie w ogólności, w szczególności zaś poczułem, że pisanie fałszywego dziennika Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata jest ponad moje siły. Od pewnego czasu podejrzewałem, teraz zaś nabrałem niezbitej pewności, iż nieustanny trud imitowania prostackiego stylu deliryków odciska się na mojej wykwintnej frazie. Dalsze wielogodzinne mordowanie się nad układaniem kolejnych zachwianych pod względem składniowym zdań pojedynczych byłoby i szkodliwe dla moich prac, i – powtarzam – nie miałem już do tego zdrowia. Mógłbym wprawdzie podnieść cenę swych pisarskich usług, ale wtedy i tak biedni jak kościelne myszy delirycy staliby się całkowicie niewypłacalni, a w końcu oferowane przez nich czy w pięciozłotówkach, czy w papierosach, czy w czym innym honoraria były moim jedynym źródłem dochodu. Wybrałem wyjście szlachetniejsze, postanowiłem pisać swobodnie, postanowiłem nie deptać gardła własnej pieśni i nie miarkować mego indywidualnego rozmachu; na samym zaś końcu zamierzałem poprzez odcedzenie stylistycznej wykwincji i erudycyjnych wtrętów tak zredagować tekst, by wyglądał on na z trudem nagryzmolony roztrzęsioną ręką autentyk delirycznego manuskryptu.

“Z zawodu jestem kierowcą, w ostatnich latach pracowałem w firmie ekspediującej na Wschód tiry z owocami. Praca była niebezpieczna, ale opłacalna. Trzeba też było dużo i w rozmaitych miejscach pić. Tir z owocami nie może czekać zbyt długo. Tir z owocami nie może stać tydzień ani przy załadunku, ani w drodze, ani przy granicy. Żeby sprawę popchnąć, żeby sprawa ruszyła z miejsca, żeby prowadzony przeze mnie tir z owocami ruszył z miejsca, musiałem stawiać wódkę ładowaczom, magazynierom, policjantom, celnikom i odbiorcom owoców. i stawiałem, i piłem wraz z ładowaczami, magazynierami, policjantami, celnikami, piłem z Polakami i piłem z Ruskimi. Szef mój – dyspozytor firmy ekspediującej na Wschód tiry z owocami – pieniądze, za które kupowałem niezbędną do przetarcia szlaku wódkę, doliczał do mojej pensji. Był to dobry człowiek, choć w ogóle nie pił. Tym bardziej jest mi przykro, że zrobiłem, co zrobiłem. a zrobiłem to, że ostatnio wróciłem z Rosji kompletnie pijany. w samym fakcie nie było niczego specjalnego, takie przypadki zdarzały mi się i wcześniej. Ale tym razem, wróciwszy z Rosji w stanie upojenia, zapragnąłem (natychmiast! natychmiast!) pójść pogadać z szefem, zapragnąłem nieco oprzytomnieć w aurze serdecznej trzeźwości, jaką ten człowiek roztaczał, i zapukałem do drzwi gabinetu głównego dyspozytora, i wszedłem, i usiadłem w fotelu, i podjąłem rozmowę, której nie pamiętam. Szef, widząc, w jakim jestem stanie, poczęstował mnie kawą. Wypiłem tę kawę duszkiem i poczułem mdłości. Nie bez znaczenia było to, że na dworze panował srogi mróz, a w gabinecie szefa było bardzo gorąco, różnica temperatur musiała mieć wpływ osłabiający. Szef mówił do mnie w sposób serdeczny, ja jednak nie bacząc na to, że zachowanie moje zostanie uznane za nieuprzejme, podniosłem się z miejsca, ponieważ myślałem, że jeszcze zdążę. Niestety, nie zdążyłem. Wstałem i poczułem, że wstrząsa mną straszliwy spazm wewnętrzny i pienisty paw wystąpił ze mnie, i dokumentnie zarzygałem leżącą na biurku szefa mapę pogranicza polsko-rosyjskiego. Szef z osłupieniem patrzył, jak brunatne strużki mego pawia przekraczają Bug, jak z prędkością rozpędzonych tirów przelatują przez przejścia graniczne w Brześciu, Medyce, Terespolu, jak z przemytniczą wprawą idą przez zieloną granicę, jak zatapiają graniczne strażnice i szmuglerskie kryjówki, jak strumieniami wdzierają się na przedmieścia Sokółki, jak zalewają bobrownicki rynek, jak płyną przez Siemiatycze.

I organiczny zapach mego pawia rozszedł się po gabinecie, i zdławiony pawiem, smrodem i wstydem mój trup poległ u stóp szefa.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego akurat mnie to się zdarzyło? Jak wyjaśnić fakt, że chciałem okazać szefowi swą wyjątkową duchową przychylność, a okazałem mu haniebną zawartość mych trzewi? Generalnie problem polega na tym: jak pogodzić głębię pijanej duszy z płycizną pijanego ciała? Jak to wyjaśnić i jak to uzgodnić? Jak w ogóle połączyć najwyższe uwznioślenie duszy ze straszliwym pawiem? Jaką czarną nicią połączyć fantastyczną i kreacyjną lekkość z prześcieradłem nazajutrz czarnym od potu? Jaki jest związek pomiędzy wieczorną odwagą, brawurą a porannym lękiem, trwogą? Czy ja, w cywilu prosty kierowca ekspediowanych na Wschód tirów z owocami, czy ja, prosty szofer, zwany przez kolegów z racji upodobania do wojskowego przyodziewku Najbardziej Poszukiwanym Terrorystą Świata, czy ja przypadkiem nie stawiam trywialnych pytań, na które potrafi odpowiedzieć byle lekarz, a może nawet student pierwszego roku medycyny? Wstyd mi dawać aż tak widzialny upust własnej pysze, ale jednak: nie. Ja stawiam pytania wyższego rzędu. Piszę ten powieściowy traktat o nałogu nie po to, by odpowiadać, ale by stawiać pytania. i tak się dalekosiężnie składa, że ostatnie rozdziały tego traktatu piszę na oddziale deliryków. Bo przecież szef mój, widząc u swych stóp mego zarzyganego trupa, natychmiast mnie tu przywiózł…”.

Nagle (nagle! nagle!) poczułem na ramieniu delikatny dotyk czyjejś dłoni i ogarnęło mnie tak potworne przerażenie, że nie tylko oderwałem się od pisania, ale po ostatnim zdaniu nie postawiłem nawet kropki. Wiedziałem, że wszystko się wydało, że cała moja fałszywa twórczość wyszła na jaw. Wiedziałem, że dotyka mego ramienia i stoi za mną terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol. Wiedziałem, że zagląda mi przez ramię, że od dobrej chwili śledzi bieg mojego pióra, że czyta, co napisałem. Obróciłem się na krześle i ujrzałem jego szerokie, przyjazne oblicze, i nie śmiałem spojrzeć mu w oczy. Trząsłem się jak galareta, czułem, namacalnie czułem, jak po paru tygodniach ni stąd, ni zowąd znów przychodzą wszystkie symptomy zespołu odstawiennego: strach, potliwość, mdłości, bezsenność, omamy. Terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol przyjrzał mi się uważnie, rzucił jeszcze raz okiem na zapisaną stronę, której nie próbowałem nawet niczym zakryć, po czym spojrzał na mnie i rzekł:

– Widzę, że się wyciszyłeś, widzę, że pracujesz nad sobą i starasz się wyciszyć. To bardzo dobrze. Wyciszenie, absolutne wyciszenie jest podstawą wszystkiego.

Serdecznym, choć wyciszonym gestem klepnął mnie w ramię i tak, jak wszedł – bezszelestnie opuścił salę prac pisemnych. Mechanicznie, ruszając się jak Golem, wstałem z miejsca, wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów, wyszedłem z sali ciszy i ruszyłem ku przeciwnej stronie korytarza. Gdy otworzyłem drzwi palarni, usłyszałem jeszcze ostatnie kwestie odwiecznego sporu o to, czy istnieje i jaką ma naturę związek pomiędzy duszą a fizjologią.