39391.fb2 Pod mocnym anio?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Pod mocnym anio?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

23. Intensywne uczucia nad Utratą.

Dreszcze zygzakami idą przez nasze ciała, siedzimy na kamienne] ławce nad Utratą, ja mówię: młyn nad Utratą, ty mówisz: młyn nad Lutynią. Jesteśmy parą żywcem wziętą z pasterskiej eklogi. Jest parno, co godzinę przechodzą gwałtowne ulewy, wstajemy z miejsca, idziemy w głąb coraz ciemniejszego lasu. Przyjeżdżasz w niedzielę. Kolo jedenastej czekam pod szpitalną bramą, wysiadasz z podmiejskiej kolejki i biegniesz wzdłuż peronu. (Ona jest). Piaszczysta ścieżka pomiędzy domami obłąkanych prowadzi nad Utratę. “Gazety Wyborcze” z całego tygodnia grubymi warstwami układam na ławce, przed nami całe życie, całe siedem godzin, nie da się całego życia spędzić na gołym kamieniu.

Ostatnim nawykiem z poprzedniego pobytu na ziemi kupuję w oddziałowym kiosku “Gazetę Wyborczą”, czytam, czy raczej kartkuję dosyć niecierpliwie. Co się dzieje na tamtym świecie? Nic się nie dzieje. Ludzie umierają.

W dzikich ogrodach kręcą się zmarli, nieludzki jest ich język i nieludzkie ruchy, pozór człowieczeństwa dają im jedynie biało-niebieskie szpitalne piżamy. Idziemy wzdłuż parkanu, z tamtej strony zbliża się jeden ze zmarłych, spazmatycznie wyciąga ręce przez żelazne pręty i woła:

– How do you do?

– Okey, I’m fine – odpowiadam odruchowo.

Jego twarz nagle się rozjaśnia, trupi wyraz człowieka, co skonał z bólu, ustępuje żywej i bystrej fizjonomii emerytowanego profesora fizyki albo genetyki.

– a proszę mi powiedzieć – mówi zmartwychwstały zmarły jasnym, lekkim głosem – co słychać w Polsce? Co słychać na świecie? Jakie są nowiny?

– Nic specjalnego – odpowiadam z naturalnym w mojej sytuacji zakłopotaniem – niewiele wiem, tyle co z gazet. – Pokazuję mu plik “Wyborczych”. – Jakie są nowiny? Nie mam pojęcia, co pana specjalnie ciekawi… Francja zdobyła mistrzostwo Europy, rozbił się wielki samolot pasażerski, Wałęsa nie ma szans.

– How do you do!!! – krzyczy tamten nieludzkim głosem, jego twarz szarzeje i znów się obraca w wyrażającą straszliwą męczarnię maskę pośmiertną, mocno ściskasz mnie za rękę, przyspieszamy kroku, z tyłu słychać jeszcze jasny i lekki głos:

– Proszę mi powiedzieć, co słychać w Polsce? Co słychać na świecie?

Jesteśmy sami, absolutnie sami, więc można powiedzieć: trwa lato życia, trwa jedyny sezon, w którym spełniają się najskrytsze zamiary. Idziemy w głąb ciemnego lasu, mijają nas schizofrenicy i samobójcy, kończy się ścieżka, niebo ciemnieje, idziemy zanurzeni po pas w mokrych zaroślach, obejmujemy się, jak nikt się nigdy na ziemi nie obejmował. Panie Boże, uczę się przy niej wolności, moje serce uczy się bić, oddycham, jestem, bo ona jest. Jaki to problem: żakiet porzucony w mokrej trawie? Jaki to problem: pomięte i wilgotne spodnie? Jaki to problem: iść boso i boso wsiadać do podmiejskiej kolejki? Chodź, chodź, teraz tak. Na twoją skórę pada cień liścia i kropla deszczu. Przestałem się bać. Ktoś we mnie przestał się bać. Nie boi się. Nie boi się, ze tu, gdzie się bez pamięci obejmujemy, zjawi się nagle nieobliczalny obłąkany zmarły albo że wytropi nas szwadron terapeucie. Nie boję się przyszłego tygodnia, bo wiem, że za tydzień ujrzę ją biegnącą wzdłuż peronu, nie boję się przyszłego życia, bo wiem, że do końca życia ona będzie. Nie boję się koszmarnego snu, przez który biegnie mój dziadek Kubica, obcięty koński łeb na jego ramieniu, na nim pokrwawiona odzież, niesie zapaloną pochodnię, chce podpalić zamarznięte lasy na Ochodzitej. Jeszcze słyszę język ognia, ale już nie czuję lęku. Ktoś we mnie nie boi się zielonkawych oceanów żubrówki, brunatnych jezior gorzkiej żołądkowej, nie boi się przezroczystych rzek czystego spirytusu – już jest na brzegu. Nie boję się nienapisanych książek, nie boję się bladym oddziałowym świtem dopisywać (w gabinecie ciszy) ostatnich zdań powieściowego poematu, z których niezbicie wynika, że narratora ocaliła miłość. Nie planowałem aż tak szczęśliwej perypetii fabularnej.

– Kocham ciebie, ale tego nie planowałam – powiedziałaś i podniosłaś wzrok ponad Utratę i wyżej jeszcze ponad las i rozdygotane powietrze nad Okęciem.

– a co planowałaś?

– Miałam zamiar sprawdzić twoje bezwiednie zachwalane umiejętności.

– Po sprawdzeniu?

– Po sprawdzeniu miałam zamiar ciebie zwolnić.

– Mówisz moim językiem.

– Nie, ty mówisz moim językiem.

– Kto w takim razie teraz mówi: ty czy ja?

– My, my mówimy. Nigdy bym nie pomyślała, ze liczba mnoga może podniecać.

– Ja też nie planowałem tej miłości, szczerze mówiąc, miałem zamiar… Wszystko jedno zresztą, jaki miałem zamiar.

– Nie tylko mówisz moim językiem, zamiary też masz identyczne.

– Teraz mam poważne zamiary, ale wcześniej obawiałem się, bałem się.

– Czego się bałeś?

– Przypuszczałem, w gruncie rzeczy byłem pewien, że się we mnie zakochasz i że znowu będę się oddawał mozolnym i przykrym rytuałom odganiania.

– To ja byłam pewna, że ty się zakochasz i że znowu będę miała rytualne kłopoty.

– Ja cię ostrzegałem, uważaj, mówiłem już w pierwszej rozmowie, uważaj, bo sobie nie poradzisz. Miałem ciebie za pochopną panienkę.

– Miałam ciebie za lekkomyślnego uwodziciela. Szczerze mówiąc, miałam ciebie za zupełnego skurwysyna bez duszy i w słabym, bo w słabym, ale jednak w poczuciu babskiej solidarności może nawet chciałam cię ukarać. Nie miałam w każdym razie nic przeciwko temu, żebyś cierpiał, choć wiedziałam, że nie pocierpisz długo, byłam pewna, że będziesz krótko cierpiał i szybko się pocieszysz w innych ramionach. Ale ty już nigdy nie będziesz w innych ramionach. Jeśli to zrobisz, zakopiesz nas oboje.

– Nigdy ciebie nie zdradzę. Nigdy ciebie nie okłamię. Dawniej bym powiedział, że z mojego punktu widzenia to są całkowicie samobójcze zdania, jeszcze rok temu tak bym powiedział, ale zapomniałem tamtego języka. Straciłem mój język, a może uwolniłem się z uwięzi mojego języka, może mój język zstąpił z koturnowych wysokości.

Jeszcze miesiąc temu miałem zamiar opisać w tym rozdziale prywatną sieć moich osobistych izb wytrzeźwień, co je prowadziły moje kolejne albo równoczesne narzeczone; wymyśliłem już nawet ich bombastyczne imiona: Bacha Maklerka, Joacha Postrach Tworek, Zwodnicza Gwiazda Filmowa, Urugwajka-Futbolistka, Asia Katastrofa – zapisałem te imiona na fiszkach, ale niedawnego poranka (ciężkie chmury nad oddziałem deliryków) ujrzałem wielki pożar wszystkich moich fiszek, spaliły się wszystkie teczki, notatki, imiona. Pierwowzory postaci obróciły się w popiół, nic z nich nie zostało, bo albo nic w nich nie było, albo zbyt były łatwopalne, co na jedno wychodzi. Spłonęły wszystkie moje wykwintne zeszyty w linie bez marginesu, spaliło się archiwum pomysłów, które miałem w głowie, skończyła się literatura. Skończyłem pisać traktat o nałogu, czy raczej straciłem zapał do pisania o nałogu, mogłem myśleć tylko o tobie. Moją głowę i moje serce wypełniało intensywne uczucie, o którym nie wiedziałem, że może się zdarzyć. Jeśli miłość jest wszystkim, co istnieje, jak nazwać nasze nadistnienie?

Jeszcze kilka dni temu chciałem pisać mowę pożegnalną, którą wygłoszę przed opuszczeniem oddziału deliryków: Drodzy koledzy delirycy! Szanowny panie doktorze Granada! Violu, siostro nad siostrami! Czcigodny panie terapeuto dwojga imion! i wy, wyciszone i powabne terapeucice! Opuszczam nazajutrz te mury, które kiedyś wznosili rosyjscy albo austriaccy budowniczowie, z lekkim sercem stąd wychodzę. Mówię o rosyjskich albo austriackich murach, bo w moim uwolnionym mózgu panuje pewna plątanina rzeczy. Kraków nakłada mi się na Warszawę, Kobierzyn na Tworki, Wisła miesza się z Utratą, Iwaszkiewicz z Gombrowiczem, oceaniczny dym idący z pieców kombinatu im. Sendzimira (dawniej Lenina) łączy się z obłokami zapachu obłąkańczych piżam. Poza jedną rzeczą, o której nie powiem, nie ma teraz w moim umyśle rzeczy pewnych, o jednej wszakże rzeczy, ale nie o tej, o której nie wspomnę, o całkiem innej rzeczy chciałbym wam powiedzieć. Otóż bez względu na to, jakie stroję miny, bez względu na to, jak szyderczo się śmieję, bez względu na to, jakie frazy zapisałem w moich strawionych przez pożar serca notatkach, bez względu na wszelakie pozory wiedzcie: wielbię was czcigodne pierwowzory, wielbię was moim najszczerszym autorskim uwielbieniem, już istniejecie, ale w serdecznym ferworze mojej narracji istniejecie bardziej. Bądźcie pozdrowione cienie moich postaci, zawsze i wszędzie snuł będę o was zapierające dech w piersiach opowieści.

Jeszcze wczoraj chciałem pisać mowę pożegnalną, ale dziś nad ranem straciłem umiejętność układania kunsztownych peror. Straciłem tę umiejętność i z wielką ulgą pomyślałem, że teraz chcę opisywać układanie niedzisiejszych “Gazet Wyborczych” na kamiennej ławce nad Utratą, puste o świcie ogrody, do których za parę godzin wejdą nieboszczycy, twoją czarną bluzkę w mokrej wysokiej trawie.

W niedzielę koło jedenastej stoję pod szpitalną bramą, w obszernej kieszeni kosztownego dresu bezpiecznie spoczywa zwinięty w rulon kolejny rozdział, w zasadzie mogę tu pisać, w zasadzie nie mogę.

– w jaki sposób twoje pisanie o piciu wpływa na twoje picie – zapytała podczas jednej z pierwszych sesji Kasia terapeucica.

– w żaden sposób, bo jak piję, to nie piszę, a jak piszę, to nie piję. To są dwie różne rzeczy.

– Nie, to nie są dwie różne rzeczy. Nie udawaj, że nie rozumiesz pytania.

– Rozumiem pytanie i daję na nie odpowiedź. Autor to nie jest narrator i narrator to nie jest autor – tak uczą na najwyższych szczeblach polonistycznych wtajemniczeń i mają rację. Jeśli ja konstruuję postać i jeśli nawet jest to postać wzorowana na mnie samym, jeśli nawet tak jak ja pije i jeśli nawet ma na imię Juruś, to i tak ta postać nie jest mną, na Boga!

– Nie zgadzam się z tobą. Narrator jest zawsze tobą, z twoich myśli się bierze, w twojej głowie powstaje.

Chciałem powiedzieć, że nie wszystko, co powstaje w mojej głowie, jest związane ze mną, chciałem raz jeszcze przytoczyć (chyba tysiąc razy je przytaczałem) powiedzenie Franza Kafki: “Z samym sobą nie mam nic wspólnego”, chciałem się po prostu bronić przed dojrzewającym w głowie tej uroczej terapeucicy-okularnicy zakazem twórczości własnej, ale machnąłem ręką. Zakaz – jak powszechnie wiadomo – rodzi konspirację, konspiracja niekiedy bywa bardzo twórcza.

– Podobno piszesz tu książkę o piciu – Kasia zbytecznie wydłużała drogę do nieubłaganego wniosku.

– Od pewnego czasu piszę o miłości.

– w każdym razie o piciu na razie nie pisz. Zostaw to sobie na potem. Bo potem, wiesz, Jurusiu, potem nie będzie ci się chciało o tym pisać. Potem, kto wie, może w ogóle nie będzie ci się chciało pisać. Przecież w życiu nie można być tylko pisarzem, trzeba też być kolegą, przyjacielem, pracownikiem, ojcem, kochankiem, plażowiczem, Bóg wie kim.

– Bóg wie – powiedziałem i ponownie zamilkłem, i milczałem dalej, bo co niby miałem powiedzieć? Miałem może dać godną grafomana odpowiedź, że jak nie będzie mi się chciało pisać, nie będzie mi się chciało żyć? Milczałem więc dobrą chwilę, potem się jednak przemogłem, przerwałem milczenie i powiedziałem:

– Jak piszę, to nie piję, jakbym codziennie pisał, to bym też codziennie nie pił. o nic więcej przecież tu nie chodzi, taki jest cel tej terapii, to jest – jakby powiedział Król Cukru – rozumowanie nie do pobicia.

– Słuchaj, Jurusiu, należysz do kategorii trudny pacjent. Trudny pacjent to jest taki pacjent, który posiada w jakiejś dziedzinie wysokie umiejętności i jeśli się tu znajdzie, nie tylko nie jest w stanie wyrzec się swoich umiejętności, ale wręcz używa ich, by bronić swego deliryzmu. Miałam tu deliryka, który był w cywilu mecenasem, i on w obronie swego deliryzmu wygłaszał tak przekonujące, tak uargumentowane i wreszcie tak piękne mowy obrończe, że prawie mnie przekonał. Płakałam z zachwytu nad jego przemowami i z niemałym trudem powtarzałam sobie raz po raz, że ten człowiek czarno na białym spełnia wszystkie warunki, że nie ma się co bałamucić jego niewinnością, ponieważ ma on jak nic sześć osiowych objawów deliryzmu. Inny znów deliryk, co gościł tu przed kilku laty, w cywilu lekarz urolog, zamiast samemu leczyć się z deliryzmu i na tym się skupić, i na tym poprzestać, maniakalnie zajmował się innymi delirykami i leczył ich z dolegliwości urologicznych, w najgorszym razie służył urologiczną poradą.

Miałem wielką ochotę z wyższością i nie bacząc na prawdę powiedzieć, że porady urologiczne to nie to samo, co literatura, ale zmitygowałem się – nie można ani w zbożnych polemicznych zamiarach, ani w obronie rzemiosła, ani nawet w obronie własnej – mówić nieprawdy; porady urologiczne to może być wielka literatura.

Poza tym Kasia w jakiejś mierze miała rację: ja już nie chciałem być tylko pisarzem, ja teraz chciałem być tylko z tobą. Ponieważ jednak nikt, ani Kasia, ani terapeuta Mojżesz alias Ja Alkohol, ani doktor Granada, ani sam Pan Bóg nie polecił mi, bym dokonał wyboru między tobą a literaturą – piszę dalej, choć teraz czynię to w dyskrecji. Jeśli natomiast Pan Bóg przemówił do mnie ustami terapeucicy Kasi i jeśli to On polecił mi, bym wybrał deliryzm lub literaturę, leczenie deliryzmu lub pisanie książki, to gnę się w pokorze, ale mówię: Panie Boże, zbyt kruchą wybrałeś dla swych słów posłanniczkę, zbyt kruchą na tak zatwardziałego opoja, jakim byłem ja.

Terapeucica Kasia spoglądała na mnie przenikliwie, ja jednak sprostałem jej spojrzeniu, w miarę upływu czasu ona rozluźniała się w sposób widoczny, ja rozluźniałem się w sposób niewidoczny (powinno być odwrotnie). Ja podniosłem głowę, ona opuściła głowę i powiedziała bardzo wyciszonym głosem:

– i tak nikt, ani ja, ani nikt inny nie będzie sprawdzał twoich rękopisów.

O to byłem spokojny. Jeśli szwadron terapeucie urządzał kipisz w szafce deliryka, czyniono to wyłącznie, by znaleźć spirytus w tubce pasty do zębów, gorzką żołądkową w butelce po szamponie, relanium pod podeszwą. Antydeliryczne książki i broszury, kwestionariusze, wypracowania, konfesje i dzienniki uczuć fruwały w powietrzu, pożółkłe i wywabione do cna z kropli alkoholu manuskrypty deliryków nie ciekawiły nikogo. Ale oczywiście sam fakt, że ktokolwiek w ogóle śmie mówić o sprawdzaniu albo niesprawdzaniu moich papierów, wzbudził we mnie skrajne obrzydzenie i postanowiłem pisać w dyskrecji.

Kiedy zaś w trakcie konwersatorium na temat: Jak tłumaczyłem i usprawiedliwiałem swoje picie?”, otóż kiedy w trakcie tego konwersatorium jedna z terapeucie (mniejsza o jej imię) wyrwała mi zeszyt z notatkami i jęła ryć wzrokiem w moim piśmie, postanowiłem – na wszelki wypadek – zejść do całkowitego podziemia. Wzmogłem krępującą dyskrecję, tak aż nabrała znamion twórczej konspiracji.

Wstaję o czwartej rano, nad obłąkańczymi ogrodami podnoszą się mgły, cichcem zakradam się do pokoju ciszy i cichcem piszę. w niedzielę z gotowym rękopisem za pazuchą czekam pod szpitalną bramą. Koło jedenastej biegniesz wzdłuż peronu, idziemy naszą ścieżką, siadamy na kamiennej ławce nad Utratą. Późnym popołudniem bezpiecznie szmuglujesz kolejny rozdział przez obstawioną strażnikami bramę. Wsiadasz do kolejki WKD, dojeżdżasz do Dworca Centralnego, tam masz przesiadkę na ekspres InterCity, tam już jesteś bezpieczna. (Przed laty, a może przed paru miesiącami, niemal zgadłem: byłaś trzysta kilometrów stąd). Teraz jest już wieczór, ciemność spowija pawilon deliryków. Siedzę na łóżku w moim pięcioosobowym pokoju i czytam twoje listy. Ty siedzisz w przedziale i gdyby nie to, że jesteś bardzo blisko, powiedziałbym sentymentalnie: jesteś coraz dalej i dalej. Ale nie: ona jest. Ona siedzi przy oknie, patrzy na przesuwające się płasko i daleko równiny, rozprostowuje na kolanach (zielone letnie spodnie prawie całkiem wyschły) kiepski kratkowany papier i gładko odczytuje chybotliwe pismo: “Dreszcze zygzakami idą przez nasze ciała, siedzimy na kamiennej ławce nad Utratą, ja mówię: młyn nad Utratą, ty mówisz: młyn nad Lutynią…”.