39391.fb2 Pod mocnym anio?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Pod mocnym anio?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

24. Nieopisana ucieczka Szymona.

Noc zapadła nad oddziałem deliryków, rozgromiona armia pokotem leży, korytarz jedna oświetla żarówka, śpią. (Lecz jeden z nich nie śpi, on widzi wolność za mgłą). Szymon Sama Dobroć budzi się z płytkiej, czujnej drzemki, wstaje, wyjmuje spod łóżka brezentowy worek i bezszelestnie, by nie zbudzić śpiącego współtowarzysza, zaczyna się pakować. Szymon Sama Dobroć nie lubi swego śpiącego współtowarzysza, walczy z tym uczuciem, nieustannie powtarza: miłuj nieprzyjaciół swoich, nieustannie przypomina sobie dwanaście kroków anonimowych alkoholików, ale wrogość ciągle jest w sercu jego. Śpiący współtowarzysz chrapie i Szymon nocami nie może spać. Śpiący współtowarzysz pożyczył od Szymona dziesięć złotych i Szymon wie, że nigdy tych pieniędzy nie ujrzy, choć zwłaszcza teraz, gdy postanowił uciec, każdy grosz byłby na wagę złota. Śpiący współtowarzysz bez pytania używa zapalniczki i długopisu Szymona i Szymon nie ma w sobie dość siły, by zwrócić mu uwagę. Za to tamten bez ceregieli poucza Szymona, by zamykał szafę i by dokładniej zamiatał pokój, jak jest jego kolej. Wtedy wrogość jest nie tylko w sercu Szymona, wtedy on cały staje się wrogością.

– Co to jest wrogość? – zapytał na jednym z wykładów terapeuta Mojżesz alias Ja Alkohol. Co to jest wrogość? – powtórzył, a gdy milczenie w sali amfiteatralnej stało się nie do zniesienia, ogłosił, a następnie podyktował osowiałym delirykom definicję wrogości. Wrogość jest to – pisała zgodnie i ospale ledwo żywa armia – wrogość jest to wściekłość – pisał razem ze wszystkimi Szymon Sama Dobroć – wrogość jest to wściekłość skierowana przeciwko komuś lub czemuś. Szymon odczytał zapisane w ordynarnym sześćdziesięciokartkowym zeszycie zdanie, rozjaśniły się myśli jego i poczuł niepokój. Zdaniem Szymona, gdyby umiał on swoje zdanie wypowiedzieć, nadmierne rozjaśnienie umysłu prowadzi do nerwowości. Wiedzieć coś do końca to znaczy nie mieć już żadnego zapasu wiedzy na dany temat, a jak człowiek nie ma żadnego zapasu – głupio się czuje; człowiek wtedy czuje się tak, jakby kończyły mu się papierosy. Nie “człowiek”, ale ja Szymon, nie “się”, ale ja Juruś. i nie “czuje”, ale “pije”.

Czyżby piczka-terapeuciczka Kasia miała rację? Czyżby faktycznie odechciało mi się pisać o piciu? a może odechciało mi się pisać, bo odechciało mi się pić? Pisałem i ścigałem się z moim pisaniem o piciu, z odzwyczajaniem się od picia i przegrałem, a może wygrałem gonitwę? a może zdarzyło mi się to samo co Marcelemu Proustowi? Pourąuoi pas? Why not? Warum nicht? u Marcelego Prousta – teza zapamiętana z wykładu Jana Błońskiego sprzed dwudziestu ośmiu lat – u Marcelego Prousta stracony czas bohatera jest odzyskanym czasem narratora. u mnie jest prawie tak samo: ja, narrator Juruś, nie tylko odzyskuję stracony czas bohatera Pijaka, ale znajduję też to, czego on daremnie od pierwszego zdania szukał. Odzyskuję przy tym roztrwoniony i przepity czas innych postaci. Pomiędzy mną a moimi postaciami bardzo małe są nieraz różnice. (Żadnej sprzeczności z innym miejscem poematu). Pomiędzy mną a mną też niewielkie są subtelności, może jest nawet przez to na odwrót, może Pijak jest narratorem, a Juruś daremnie szuka miłości przedśmiertnej i w efekcie jeden drugiemu może skoczyć.

Czyli nie Don Juan Ziobro, ale Ja Don Juan Ziobro. Nie doktor Granada, ale Ja doktor Granada. Nie siostra Viola, ale Ja siostra Viola. Und so weiter.

Nie mówię językami obcymi, ale terapeucice działają na mnie tak intensywnie, że niekiedy czuję: lada chwila przemówię językami obcymi. Moja uśpiona w dziecięctwie niemczyzna rozbudzi się, moja szkolna ruszczyzna stanie się perfekt w mowie i piśmie, moja nigdy porządnie nie wyuczona angielszczyzna stanie się very fluently Nie takie rzeczy, jak nagłe mówienie językami, dzieją się na oddziale deliryków.

Szymon Sama Dobroć rozgląda się po obliczach zgromadzonych w sali amfiteatralnej towarzyszy broni i widzi, jak po tygodniu, po trzech tygodniach, po miesiącu oblicza szlachetnieją i klęsną, nosy bledną, oczy nabierają blasku. Przewodnik Pracy Socjalistycznej zmienił się nie do poznania. Jeszcze niedawno łeb miał obrzękły jak neon, siwe kłaki w nieładzie, odzież w rozgardiaszu, ręce w dygocie. a teraz jak on wygląda? Szczupła, opalona męska twarz, bujna siwa czupryna, elegancka flanelowa w czerwono-czarną kratę koszula, ręce żelaznym, precyzyjnym gestem ujmują kubek z kawą zbożową. Przewodnik Pracy Socjalistycznej wygląda teraz jak starszy brat Clinta Eastwooda.

Delirycy odzyskują wzrok, słuch i mowę. Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata for example. Nie wiem, czy wspominałem: dodatkową trudnością w spisywaniu bezładnych opowieści Terrorysty był fakt, iż mówił on nieczytelnym, chrapliwym szeptem. Słynny głos Jana Himilsbacha w fazie całkowitego zaniku, struny spopielone. a teraz? Po kilku tygodniach? Teraz Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata mówi nie tylko tak, że można go zrozumieć, teraz Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata mówi tak, że uwiecznić jego mówienie jest zadaniem pierwszym. Zatrzymuje mnie na korytarzu i konfidencjonalnie szepcze do ucha:

– Nie martw się, Jurusiu, nie martw się, jeszcze znajdą lekarstwo na naszą chorobę. Na fujarę znaleźli.

– Jeśli po paru zaledwie tygodniach absolwenci tej uczelni są w stanie przejść od niemoty i otępienia do klarownego formułowania aż tak strzelistych fraz, to ja – szepce do siebie w zachwycie Krzysztof Kolumb Odkrywca – to ja od dziś w rubryce wykształcenie gotów jestem wpisywać dwa ukończone wydziały: filozoficzny i deliryczny.

Albo Król Cukru. Mało o nim piszę, bo mało go lubię. Ale i on ma pewną wzruszającą cechę: wrażliwy jest mianowicie na piękno przyrody i los bezdomnych zwierząt. Cała armia deliryków jest prawie bez wyjątku czuła na piękno przyrody i los bezdomnych zwierząt. o zmierzchu na polach widać błądzące cienie – delirycy zbierają kwiaty polne. Porażone polineuropatią nogi wiodą ich na parujące łąki pomiędzy domami obłąkanych. Bujne bukiety stoją na stolikach nocnych, zapach chabrów, rumianku, mimozy wypełnia oddział niczym gaz łzawiący. Uduszeni szlochem, zapachem – śpią. w domach obłąkanych całą noc płoną pomarańczowe światła, pod murami słychać kocią gadaninę. Niezliczonym kotom dobrze się powodzi w lecznicy paranoików. Niepodobna wyjrzeć przez zakratowane albo niezakratowane okno, by nie ujrzeć zmierzającej z pawilonu do pawilonu, z sądówki na neurologię kociej watahy. Kotów jest tu więcej niż deliryków, schizofreników i samobójców razem wziętych. i w głębi twardej duszy Króla Cukru jest wielka miłość do kotów. Król Cukru ukradkiem każdego wieczora pakuje w strzęp “Gazety Wyborczej” mizerne resztki szpitalnego żarcia i chyłkiem zmierza w stronę oddziału dziennego. Naprzeciw, zza ceglanego muru, wychodzi prawie całkiem czarny kot Księżulo, prawie całkowicie jest czarny, jedynie pod szyją bieleje mu zarys, faktycznie, jakby koloratki. Na pytanie, czy Król Cukru i Księżulo pozostają w serdecznej zażyłości, odpowiedź nie jest jasna, a dlatego nie jest jasna, że dla dobra Króla Cukru nie chce być przecząca.

Księżulo zjada resztki lodowatych parówek albo kiełbasy zwyczajnej, bez zapału obwąchuje niedogotowany strzęp kurczaka i na chwilę, jakby przez roztargnienie, pozwala się Królowi Cukru wziąć na ręce. Zza mętnych szyb znieruchomiali niczym nieboszczycy pacjenci neurologii patrzą na zwalistego mężczyznę w szmaragdowym dresie, który głaszcze i tuli zwierzę, twarz przyciska do czarnego futra i płacze, łzy spływają po smolistej sierści. Niewesołe rzeczy przypominają się Królowi Cukru, zmarnowane życie, przepadłe zabawy, stracone kobiety. Kiedy Król Cukru ostatni raz w życiu brał na ręce kota? Za okupacji? Za Stalina? Później chyba nie.

Rytualna scena karmienia i płaczu powtarza się każdego wieczora. Od paru dni już się wszakże nie powtarza. Księżulo zniknął, o ustalonej porze nie wychodzi zza ceglanego muru. Król Cukru obszedł cały obszar, wszystkie pawilony, przez ciemny las dotarł nawet nad Utratę, Księżula ani widu, ani słychu.

Nie mamy śmiałości, by wprost się nabijać z dziecięcej rozpaczy Króla Cukru, ślemy mu jednak faryzejsko-porozumiewawcze spojrzenia, on omiata nas martwymi jak kamyki w Utracie źrenicami i krzyczy:

– Co kot! Co kot! Co kot będzie na człowieka patrzył, jak on tu wszędzie na boku dziwki ma! Kot sobie sam konia nie zwali, i to jest rozumowanie nie do pobicia!

Nie przepadam za Królem Cukru, ale przyznaję: różnica między mną a nim jest niewielka. Różnica między mną a Szymonem Sama Dobroć jest zasadnicza. Szymon ucieka.

Z punktu widzenia dalszego picia gorzkiej żołądkowej rozumowanie Szymona jest nie do pobicia. Gdyby Szymon ukończył fakultet deliryków, gdyby pilnie uczęszczał na wykłady i konwersatoria, gdyby sumiennie prowadził dziennik uczuć, pisał wszystkie konfesje i wypracowania, gdyby wytrwał – byłoby mu znacznie trudniej pić niż po ucieczce. Po ucieczce z fakultetu deliryków pić nie tylko łatwiej, po ucieczce picie to jest wyższa konieczność – a z jakiegoż powodu w końcu się ucieka? z powodu konieczności wyższej.

Skończyć zaś fakultet deliryków i dalej pić – jakoś nietaktownie. Co ludzie powiedzą? Taki a taki, powiedzą, na fakultecie deliryków był i po skończeniu fakultetu dalej pije, on już trupem jest. Ludzie zresztą jak ludzie, ludzie mnie nieraz jako trupa cuchnącego widywali i ja trup przeżyłem, i oni przeżyli. Ludzie jak ludzie, ale co by powiedziały widma, które od lat przywoływałem piciem kolejnych butelek gorzkiej żołądkowej? Co by one powiedziały, otaczając mnie ciasnym kręgiem? Co by powiedział zielonoskrzydły anioł o posturze zapaśnika? Co by powiedział mój dziadek, Stary Kubica? Co by powiedział pachnący korzenną wodą kolońską rzekomy kolega ze szkółki niedzielnej?

Poczułem, jak przechodzą mnie fale zimna i gorąca, oparłem czoło o zaciągniętą szronem szybę i ujrzałem, jak pod porosłą świńską szczeciną skórą pulsują rakowate trzewia.

– Zbieraj się, uciekaj, uciekaj czym prędzej – głos miał bardzo podobny do głosu rzekomego Cieślara Józefa, ta sama przyjazna tonacja domowego lekarza, barwa trochę inna, piskliwsza, ale mówił przyjaźnie. Słuchałem go i nie czułem zimna.

– Zbieraj się, uciekaj, przecież możesz w każdej chwili pojechać gdzie oczy poniosą.

– Ja zostaję. Szymon Sama Dobroć ucieka.

– Dobre, bardzo dobre – chyba spazmatycznie zachichotał – ja zostaję, on odchodzi. Mówisz, jak nie przymierzając członek biura politycznego: towarzyszu, nasza sprawa przegrała. Wy odchodzicie – ja zostaję.

– Ani słowa o upadłym systemie. Chce mi się rzygać zarówno na stary system, jak i na wszelkie rozważania o starym systemie.

– Ani słowa o starym systemie… Dobre, a nawet jeszcze lepsze. Ani słowa o starym systemie, bo ty po prostu nie potrafisz powiedzieć nic sensownego o starym systemie. Stać cię jedynie na niewydarzone dowcipy, jakoby “Solidarność” zabrała ci jakąś cycatkę w żółtej sukience.

– Owszem, “Solidarność” zabrała mi pewną – jak powiadasz – cycatkę w żółtej sukience, za co zresztą jestem obecnie głęboko wdzięczny temu związkowi zawodowemu.

– Ta sprawa jest nam znana. Eufemistycznie mówiąc: obecnie miejsce żółtej sukienki zajęła czarna bluzka… Dobrze mówię?

– Gówno cię to obchodzi.

– Żółta sukienka i inny wszeteczny przyodziewek istotnie obchodzi mnie tyle co nic. Ale czarna bluzka mnie obchodzi, czarna bluzka bardzo mnie obchodzi, czarna bluzka obchodzi mnie prawie tak, jak ciebie obchodzi Związek Zawodowy “Solidarność” – czuję do niej wdzięczność.

– Ty? Do niej? Ty do niej czujesz wdzięczność? Za co jeśli wolno spytać?

– Za to, ze wytrzeźwiałeś. Przecież wytrzeźwiałeś dla niej… a jak nie dla niej, to i tak jej zasługa dla twojego trzeźwienia jest pierwsza. Pięknie, definitywnie i w fantastycznym stylu wytrzeźwiałeś. Trzeźwiałeś tak, jakby Louis Figo prowadził piłkę. Jesteś absolutnie trzeźwy i wreszcie, wreszcie można z tobą negocjować.

– Co niby można ze mną negocjować?

– Jak to co? Dalsze picie. Twoje dalsze picie, to jest obecnie gra warta czarnej świeczki.

– Obawiam się, że dla mnie szkoda zachodu. Zdaję sobie sprawę, że polecanie waszej uwadze moich towarzyszy broni jest, jeśli nie niestosowne, to zbrodnicze, ale tu na miejscu bez trudu znajdziesz kilku – jakby powiedział doktor Granada – orłów gotowych do dalszego fantomowego lotu.

– Kogo ty mi polecasz? Tych nieszczęśników, którym dykta wszelki rozum zjadła? Przecież chyba widzisz, że prawie wszyscy twoi, jak to szumnie powiadasz, towarzysze broni mają uszkodzone głowy? Nie widzisz tego? Swoją drogą, skąd nagle w tobie tyle wyrozumienia, moje ty niegdysiejsze uosobienie jadowitości? Wiem, postanowiłeś przyjąć lekcję pokory i jesteś pokorny, tyle że sam we własną pokorę nie wierzysz. Kurwisz się z pokory, a to jest najgorszy rodzaj kurestwa.

– Ja też mam uszkodzoną głowę.

– Ty nie, ty wręcz przeciwnie. Nawet tutaj, w tym skądinąd dość pod względem intelektualnym postnym miejscu, nawet tutaj terapeuciczki-księżniczki wynoszą pod niebiosa twoją mózgową sprawność. o tym zresztą też chciałbym z tobą pomówić.

– o czym? o terapeutkach czy o mojej głowie?

– o jednym i o drugim. Jeśli idzie o księżniczki, bierz, którą chcesz. w tym wypadku przynajmniej rozumiem twoją pokorę i wyrozumiałość. Podobają ci się, więc wyrozumiale znosisz ich bajdurzenie: spłukujcie wodę w ubikacji, myjcie zęby i pierzcie skarpetki, przecież oddział jest naszym małym domem, a my wszyscy jesteśmy małą rodziną… Dobre, a nawet jeszcze lepsze… Sześćdziesięciu półpijanych byków to jest, zdaniem śpiącej księżniczki-terapeuciczki: “mała rodzina”. Musisz ich bardzo pragnąć, skoro to wszystko wytrzymujesz… w porządku, bierz, którą chcesz… Będzie tak jak dawniej – żadna ci się nie oprze. Pamiętasz, jak bywało pięknie? a jeśli idzie o głowę, nie turbuj się, ona jest ocalona, pała też ci ocalała, pijaku szczęściarzu, masz wszystko, co polskiemu pisarzowi jest potrzebne do dzieła.

– Jakby moja głowa nie była uszkodzona, nie słyszałbym ciebie i nie widział.

– i tak mnie słabo słyszysz i słabo widzisz. Napij się, usłyszysz i ujrzysz mnie lepiej.

– Nie zrobię tego. Wiesz o tym. Wiesz o tym i dlatego tu jesteś.

– Owszem, trochę się niepokoję, ale bez przesady. Dziś ani teraz tego nie zrobisz… Ale za jakiś czas… za rok… za dwa… sięgniesz.

– Nie sięgnę. Zaprawdę powiadam ci, szatanie, nie sięgnę.

– Nie jestem szatanem, jestem twoim zielonoskrzydłym aniołem w złotej bejsbolówce. Kwestia mojej tożsamości nie ma zresztą wielkiego znaczenia… a jak się coś zdarzy? Jak się coś zdarzy, też nie sięgniesz?

– Nigdy żadne widzialne wydarzenia nie miały na mnie wpływu. Piłem, bo piłem. Nigdy nie piłem, bo coś się zdarzyło. Co najwyżej mojemu piciu towarzyszyły jakieś wydarzenia. Na przykład piłem podczas burzenia muru berlińskiego, ale nie piłem z powodu burzenia muru berlińskiego.

– a jakby wydarzyło się coś specjalnego?

– Co na przykład?

– Przypuśćmy… Przypuśćmy, że czarna bluzka znika z twojego życia.

– Nie ma takiej ludzkiej ani nieludzkiej siły, która by nas rozdzieliła. o tym także wiesz i szamoczesz się w pożałowania godny sposób.

– Nie sięgniesz?

– Jesteś miarą mojego prawdziwego upadku. Twój dom nie jest w czeluściach, ty mieszkasz na zapleczu sklepu monopolowego. Mój wiecznie skacowany anioł, mój szatan wypełzający jak bursztynowa glista z flaszki gorzkiej żołądkowej.

– Nie upadlaj samego siebie, Jurusiu. Lepszy diabeł z flaszki niż żaden. Też boleję nad swym losem, wołałbym być diabłem Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego albo Tomasza Manna, a przyszło mi być diabłem Jurusia. Boleję nad tym, ale i godzę się z tym, widocznie każdy ma takiego autora, na jakiego zasłużył.

– Każdy ma takiego demona, na jakiego zasłużył.

– Powiadam ci: lepszy diabeł z flaszki gorzkiej żołądkowej niż żaden. a poza tym gorzka żołądkowa nie była najgorsza, niekiedy była pyszna. Na przykład zimą o czwartej nad ranem, pamiętasz jak ona wprost z butelki boskim marszem przechodziła przez gardło? Pamiętasz tę obezwładniającą błogość, jaka cię ogarniała pod drzwiami sklepu nocnego?

– Rzygać mi się chce.

– Nie szarżuj z pawiowaniem. Na komunizmie pieczęć pawia, na analizach i oskarżeniach komunizmu pieczęć pawia, twoja pijacka i rozpustna przeszłość też na amen pawiem przypieczętowana. Na amen, a może nie na amen? Pewne rzeczy moglibyśmy cofnąć.

– Jakie rzeczy moglibyście, siarczani panowie, cofnąć?

– Pawiowanie na przykład. Pawiowaniu moglibyśmy zapobiec. a także bezsenności, siódmym potom, dygotom, lękom i widziadłom.

– Czyli co? – dociekałem z uporem godnym lepszej sprawy, ale dociekałem przebiegle.

– Czyli byłoby tak jak dwadzieścia lat temu. Wieczorem byś pochlał jak zwierzę, wieczorem byś doznał wielkiej ulgi, bo przecież nieustanne doznawanie ulgi stało się zasadą twego życia, do późnej nocy kąpałbyś się w nurtach czystej ulgi; potem głęboki sen i rano nic. Rano apetyt, jajecznica na boczku, zimna i gorąca kąpiel, spacer, śladu dolegliwości, po południu lektura… Pamiętasz? Pamiętasz?

– Bardzo dobrze pamiętam. Bardzo dobrze pamiętam wszystko, co było wtedy, co było przedtem, i zwłaszcza pamiętam wszystko, co było potem. Nigdy tego nie zapomnę i właśnie dlatego.

– Dlatego nie sięgniesz, nawet gdybyś był po staremu wolny od brzemienia pawia?

– Nie sięgnę.

– Sam w swój luterski upór nie wierzysz. Skoro wiesz, że nie sięgniesz, po co tu siedzisz? Zbieraj się, uciekaj. Pomyśl, za parę godzin możesz być, gdzie zechcesz: w Sopocie, w Wiśle, w Jarocinie.

– Ja zostaję. Szymon Sama Dobroć ucieka.

– a dajże mi ty święty spokój z tym niewydarzeńcem! Przecież ta jego ucieczka to jest czysty kicz i lita grafomania! Po co nocą, skoro można w dzień? Po co przez okno, skoro i drzwi, i bramy są na okrągło otwarte? i dlaczego akurat przez okno palarni, skoro w innych pomieszczeniach też nie ma krat? Przecież stąd w ogóle nie trzeba uciekać, stąd można w każdej chwili wyjść. Można o każdej porze dnia i nocy zarzucić mandżur na plecy, na dyżurce powiedzieć: pa, pa, i faktycznie: pa, pa. Nikt nawet nie zapyta, dokąd i dlaczego. a jeśli kto słabszy duchem i istotnie jawne przejście otwartych drzwi oddziału deliryków jest nad jego siły, niechże wyjdzie na miasto, niech strzeli w pobliskim barze piwo i dwie albo cztery setki, niech wróci, i niech brawurowo dmuchnie w alkomat. Proszę bardzo – masz chłopie półtora promila i kwadrans na spakowanie betów. Pa, pa. Po cóż skradać się nocą, skoro i tak nikt nie pilnuje? Po cóż drapować na sobie szaty wielkiego uciekiniera, skoro nikt nie goni? i po co on ucieka? Jaka jest motywacja? Bo śpiący współtowarzysz chrapie? Bo uciekinier przemożne pragnienie gorzały czuje? Bo panicznym biegiem wraca do poprzedniego wcielenia? Bo jedno i drugie, i trzecie? Ucieka i co uczyni? Pojedzie taksówką do knajpy “Pod Mocnym Aniołem”? Do sklepu nocnego? Pokrzepi się paroma głębszymi, wyjedzie windą na dwunaste piętro, otworzy drzwi i będzie się zdumiewał, kto w jego progach gościł pod nieobecność gospodarza? Kto tu był, kiedy mnie nie było? i będzie, popijając, porządkował rozgardiasz przedmiotów? Będzie klucze, książki, płyty, ołówki, fotografie, szklanki kładł na swoich miejscach? Będzie odkurzał wykładzinę, zmieniał pościel, firanki, szykował pranie? Będzie wsypywał do wanny nadmierną dozę proszku Omo-Color? Będzie prał zbrukane odzienie i potem je starannie wieszał na balkonie, niezwykle starannie, ponieważ im staranniej pranie się rozwiesi, tym potem mniej jest zachodu z prasowaniem? a po skończonym trudzie naleje sobie słuszną miarkę gorzkiej żołądkowej i wypije, i uśnie, i ocknie się na oddziale deliryków? Ja, twój zielonoskrzydły anioł, nie nadążam za aż tak porywającym rytmem i powiadam: to jest kiepskie. Bardzo papierowa i drażniąca jest ucieczka Szymona. Jeśli masz choć trochę instynktu, nie wchodź w ten papier i nie opisuj tego. Posłuchaj mnie na koniec, nie kuszę ciebie teraz, ale daję ci koleżeńską radę: nie opisuj ucieczki Szymona. Nie opisuj. i nie przesadzaj też z dziecinną wiarą w czas odzyskany, nie tylko czasu, ale nawet straconych pieniędzy nie da się – zwłaszcza literackim sposobem – odzyskać. Sam własnoręcznie obliczyłeś, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat wypiłeś dwa tysiące trzysta osiemdziesiąt sztuk butelek wódki, dwa tysiące dwieście dwadzieścia sztuk butelek wina i dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt sztuk flaszek piwa, w przeliczeniu na wódkę (według przelicznika: pół litra wódki równa się dwa wina, równa się dziesięć piw), a zatem w przeliczeniu na wódkę wypiłeś w ciągu ostatnich dwudziestu lat trzy tysiące sześćset pięć butelek wódki, w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze wyszło ci, że przepiłeś grubo ponad siedemdziesiąt tysięcy złotych. a jeszcze trzeba dodać taksówki, napiwki, zakąski, zgubione portfele, torby, szaliki, kurtki, rękawiczki, dokumenty, opłaty za domowe odtrucia, za pobyty na izbie wytrzeźwień, monstrualne rachunki za pijackie rozmowy telefoniczne, odsetki, kary, mandaty i płatne dziwki. a jeszcze trzeba dodać co najmniej dwa lata picia, bo przecież ty, Jurusiu, nie zacząłeś pić w Roku Pańskim 1980, kiedy powstała pierwsza “Solidarność”, ty, Jurusiu, zacząłeś na dobre pić w Roku Pańskim 1978, kiedy Polak wstąpił na Stolicę Piotrową, co zresztą jest, nawet biorąc pod uwagę twój protestantyzm, przypadkowa zbieżność. Tak że lekko licząc, Jurusiu, przepiłeś w życiu co najmniej miliard starych baniek, kwota dla pełnego faryzejskiej pokory frajera raczej nie do odzyskania, żeby ją odzyskać, musiałbyś na poemacie, którego fragmenty właśnie ci dyktuję, zarobić tenże miliard starych baniek. Owszem, jakbyś mnie posłuchał, jakbyś wszystko wiernie zanotował, ten pozornie niebotyczny pieniądz nie musiałby być ułudą. Jakbyś się przyłożył, mógłbyś go zarobić, mógłbyś dobrze sprzedać nasze wspólne dzieło, mógłbyś się odkuć i mógłbyś – pomyśl – pić dalej. Ale sam nie pisz. Sam nie pisz, Jurusiu. Zaklinam ciebie: nie pisz. Niechaj papierowa ucieczka Szymona nie zostanie opisana.

Szymon Sama Dobroć idzie przez oświetlony jedną żarówką korytarz, otwiera drzwi palarni, podchodzi do niezakratowanego okna i wyrzuca na trawę pod murem żeglarski worek, potem wspina się na parapet i miękko skacze. Jest ciepła sierpniowa noc, samolot podchodzi do lądowania na Okęciu, pachną chabry, rumianek i mimoza. Szymon Sama Dobroć idzie pomiędzy ceglanymi domami, widzi pomarańczowy blask, słyszy łoskot podmiejskiej kolejki, przez trawę biegnie prawie całkiem czarny kot. Za Szymonem wolnym krokiem idzie zielonoskrzydły anioł, idą za nim cienie zmarłych w biało-niebieskich piżamach. Idą za nim, jest ich coraz więcej. Nie kuś mnie, szatanie.