39401.fb2
Przez długi czas po ich zniknięciu Miła Jill siedziała, wyłamując sobie palce w szalonym podnieceniu. Bała się spojrzeć na siostrę. Przerażało ją bicie własnego serca, zdenerwowanie nieledwie zapierało jej dech w piersiach. Jeszcze nigdy nie była tak niesłychanie wzburzona.
Jednakże gdy nie patrzała na siostrę, ogarniał ją strach przed uczuciem samotności. Obróciła się więc śmiało, spojrzała na Rozamundę i zdumiała się na widok jej opanowania. Rozamunda kołysała się lekko w krześle, powoli zwierając i rozwierając dłonie. Na twarzy miała dziwnie piękny wyraz pogodnego spokoju.
Obok niej siedział osłupiały Pluto. Nie czuł tego, co ona. Wiedziała, że nie mógł tego czuć żaden mężczyzna. Pluto zaniemówił ze zdumienia na widok tego, co działo się między Willem a Gryzeldą, ale nie przeniknęło to do jego serca. Miła Jill i Rozamunda czuły, jak fala ich życia przewala się przez pokój, kiedy Will stał przed nimi i darł na strzępy suknię Gryzeldy. Ale Pluto był mężczyzną i nie potrafiłby nigdy ich zrozumieć. Nawet Will, który to wszystko sprawił, działał tylko pod wpływem własnego pożądania.
Poprzez otwarte drzwi widzieli niespokojne migotanie światła ulicznej latarni, które przenikając pomiędzy liśćmi, padało na łóżko i podłogę w drugim pokoju. Tam, w tym pokoju, byli Will i Gryzelda. Nie kryli się, gdyż drzwi zostawili otwarte; nie starali się zachować tajemnicy, bo głosy ich były donośne i wyraźne.
– Pozbieram teraz te kawałki – powiedziała spokojnie Rozamunda. Uklękła i poczęła zgarniać z podłogi drobiny włókien bawełnianych, składając je starannie na stosik. – Nie potrzeba mi pomocy.
Jill patrzała, jak Rozamunda z wolna, starannie zbiera nitki i kawałeczki podartego materiału. Klęczała pochylona, twarz jej znajdowała się w cieniu; strzępek po strzępku uprzątała to, co Will zdarł z Gryzeldy. Skończywszy, poszła do kuchni i przyniosła sporą torbę papierową. Wrzuciła do niej szczątki woalu i bielizny.
Miłej Jill wydawało się, że Will i Gryzelda przebywają w pokoju za sienią od wielu godzin. Przestali do siebie mówić i zastanawiała się, czy nie usnęli. A potem przypomniała sobie, iż Will mówił, że tej nocy nie zaśnie, wiedziała więc już, że będzie czuwał, choćby nawet Gryzelda usnęła. Czekała, by Rozamunda wróciła z kuchni.
Rozamunda weszła i usiadła po drugiej stronie pokoju.
– Buck zabije Willa, jak się o tym dowie – powiedziała Jill.
– Tak – odparła Rozamunda. – Wiem.
– Ja mu z pewnością nie powiem, ale jakoś to do niego dotrze. Może nawet sam wyczuje albo co. Na pewno będzie wiedział, co się stało.
– Tak – powiedziała Rozamunda.
– Może już tutaj jedzie. Spodziewał się, że Gryzelda zaraz wróci.
– Nie przypuszczam, żeby się dzisiaj zjawił. Ale może przyjechać jutro.
– Will powinien gdzieś się wynieść, żeby go Buck nie znalazł.
– Nie. Will nigdzie się nie wyniesie. Zostanie tutaj. Nie da się go namówić.
– Przecież Buck go zabije, Rozamundo. Jeżeli będzie tu siedział, a Buck się dowie, to Will zginie, nie ma dwóch zdań. Jestem tego pewna.
– Tak – odpowiedziała Rozamunda. – Ja wiem.
Poszła do kuchni, aby zobaczyć, która godzina. Było około czwartej nad ranem. Wróciła i usiadła, z wolna zwierając i rozwierając dłonie.
– Czy my już nigdy nie wrócimy do domu? – zapytał Pluto.
– Nie – odparła Jill. – Siedź cicho.
– Ale ja muszę…
– Nic nie musisz. Zamknij się.
W progu stanął Will. Nie słyszeli, jak wszedł; był boso. Miał na sobie tylko krótkie spodenki koloru khaki; obnażony do pasa, wyglądał jak odświeżony snem, gotowy iść do pracy robotnik tkacki.
Usiadł razem z nimi, trzymając dłonie przy skroniach. Robił wrażenie człowieka, który usiłuje osłonić głowę od pięści przeciwnika.
Jill uczuła, że unosi ją powrotna fala dzikiego podniecenia. Teraz nie mogła już patrzeć na Willa bez tego uczucia. Obraz Willa stojącego przed Gryzeldą, rwącego jak szaleniec jej suknie, przemawiającego jak Tay Tay, chwytającego Gryzeldę rękami, na których nabrzmiały muskuły – trwał w Jill, jak gdyby go wypalono na jej ciele żelazem rozgrzanym do białości. Hamowała się, póki mogła, ale po chwili rzuciła mu się do stóp, objęła za kolana i zaczęła okrywać je pocałunkami. Will położył dłoń na jej głowie i pogładził po włosach.
Poderwała się raptownie na klęczki, wcisnęła się między jego kolana i mocno objęła go wpół. Przywarła do Willa twarzą, ocierała się o niego ramionami i dopiero gdy odnalazła jego ręce, znieruchomiała przytulona do niego. Całowała kolejno jego palce, wpychając je sobie między wargi, do ust. Ale i to jej nie wystarczało.
On nadał gładził powoli, ciężko jej włosy. Głowę odrzucił w tył, drugą ręką zasłonił sobie twarz i czoło.
– Która to godzina? – zapytał po chwili.
Rozamunda wstała i poszła do kuchni spojrzeć na zegar.
– Dwadzieścia po czwartej – powiedziała.
Znowu zakrył twarz, usiłując osłonić oczy od światła. Umysł miał tak jasny, że mógł podążać za każdą myślą poprzez nie kończące się zwoje mózgu. Każda sięgała nie zgruntowanych głębin, lecz zaraz powracała po tym zawrotnym obiegu. Krążyła i krążyła po głowie, spływała gładko z komórki do komórki, ale przymknąwszy oczy, wiedział dokładnie, do którego miejsca czaszki mógłby każdej chwili przyłożyć palec, ażeby ją tam odnaleźć.
Myśli jego mknęły po całej Dolinie, zaciekle uderzały w drzwi żółtych domków fabrycznych, w okna obrośniętych bluszczem przędzalń. Zatrzymywał się chwilę w Langley, w Clearwater, w Warrenville, Bath i Graniteville, aby popatrzeć na ludzi podążających do przędzalni, bielarni czy tkalni.
Powrócił wreszcie do pokoju w żółtym domku w Scottsville i słuchał wczesnoporannego dudnienia ciężarówek i przyczep, warkotu osobowych wozów i autobusów pędzących w Dolinie po szerokim asfalcie szosy Augusta-Aiken. Kiedy słońce wzejdzie, będzie mógł znowu ujrzeć nieprzeliczone zastępy dziewcząt o błyszczących oczach i prężnych piersiach, jędrnych dziewczyn, które za oknami obrośniętych bluszczem fabryk przypominały kwiaty powoju. Ale na ulicach, w porannym cieniu, zobaczy też nieskończone szeregi mężczyzn o zakrwawionych ustach, jego przyjaciół i braci, którzy stać będą z oczami utkwionymi w fabryki, wypluwając płuca w żółty pył Karoliny.
O wschodzie słońca, w chłodnym, szarobiałym świetle poranka, podeszła do drzwi Gryzelda. Nie spała wcale. Leżała na łóżku w drugim pokoju, usiłując z zapartym tchem przedłużyć tę noc, która nieuchronnie roztapiała się w dzień. Teraz było już widno i czerwone światło słońca wznoszącego się nad dachy domów okryło ją ciepłym blaskiem, który zarumienił jej twarz, kiedy stanęła u progu.
Rozamunda podniosła się z krzesła.
– Ugotuję teraz śniadanie, Willu – powiedziała.
Wyszły wszystkie trzy, najpierw do drugiego pokoju, aby w coś ubrać Gryzeldę.
Po chwili Will usłyszał, jak krzątają się w kuchni koło pieca i stołu. Najpierw rozszedł się zapach mielonego ziarna, potem gotującej się owsianki i przysmażonego mięsa; zbudziło się uczucie głodu i wreszcie doleciała woń kawy – początek nowego dnia.
Przez okno widział, jak ktoś w sąsiednim żółtym domku rozpala ogień pod kuchnią. Wkrótce z komina dobył się kłąb błękitnego, drzewnego dymu. Ludzie wstawali dziś wcześnie; po raz pierwszy od osiemnastu miesięcy miały ruszyć maszyny. Tam, w fabryce, nad chłodnym, szerokim, poprzecinanym tamami potokiem Horse Creek, miano włączyć prąd. Maszyny zaczną się obracać, a półnadzy mężczyźni znów staną do pracy na swoich miejscach.
Pełen niecierpliwości poszedł do kuchni. Chciał napełnić sobie żołądek ciepłą strawą, wybiec na dwór i zwoływać kolegów z żółtych domków stojących po obu stronach ulicy. Podejdą do drzwi i odkrzykną mu. Po drodze do przędzalni masa ludzka będzie rosła, wyleje się na trawniki przed fabryką i przepędzi owce, które się utuczyły przez te osiemnaście miesięcy, podczas gdy mężczyznom, kobietom i dzieciom pozapadały się oczy od owsianki i kawy. Wyrwie się ogrodzenie z drutu kolczastego, wyrzuci precz żelazne słupy i betonowe pustaki, podniesie się pierwszą sztabę.
– Siadaj, Will – powiedziała Rozamunda.
Usiadł przy stole i patrzał, jak mu szykowały nakrycia pośpiesznie, skwapliwie, z miłością. Jill przyniosła talerz, filiżankę i spodek. Gryzelda podała mu nóż, łyżkę i widelec. Rozamunda nalała wody do szklanki. Biegały do kuchni, uskakiwały sobie z drogi, wpadały i wypadały z małego pokoju pośpiesznie, skwapliwie, z miłością.
– Już szósta – rzekła Rozamunda.
Obrócił się i spojrzał na zegar stojący na półce nad stołem. Dziś mają włączyć prąd. Pójdą tam, włączą, a gdyby kompania próbowała go zamknąć, to wtedy… psiakrew, Harry, prąd pozostanie włączony.
– Weź cukru – powiedziała Gryzelda.
Wsypała mu do kawy dwie łyżki. Wiedziała, ile trzeba. Nie każda kobieta wiedziałaby, ile mu wsypać cukru do filiżanki. Ma dwa najśliczniejsze sterczące cudeńka, jakie ktokolwiek widział, a kiedy człowiek raz je zobaczy, chciałby rzucić się na czworaki i coś polizać. Tay Tay ma więcej rozumu od nas wszystkich razem wziętych, chociaż tkwi w tych cholernych dołkach i chce wykopać coś, czego nigdy nie znajdzie.
– Przyniosę talerz do szynki – powiedziała Jill.
Rozamunda stała za krzesłem Willa i przypatrywała mu się, gdy krajał mięso i chciwie podnosił kąski do ust. Była to trzydziestofuntowa szynka, podarowana im przez Tay Taya.
– O której przyjdziesz? – spytała Rozamunda.
– O wpół do pierwszej.
Ludzie już szli ulicą w stronę okrytej bluszczem przędzalni, stojącej nad szerokim potokiem Horse Creek. Ci, którzy całą noc przesiedzieli przy oknach, spoglądając na gwiazdy, wyszli, zaledwie przełknąwszy śniadanie, i w krótkich spodenkach koloru khaki kroczyli teraz ulicą w stronę przędzalni. Nikt z nich nie patrzał na ziemię, po której stąpał. W oknach obrosłej bluszczem fabryki odbijał się blask porannego słońca, padał na żółte domki i raził w oczy ludzi nadciągających ulicami. Idziemy tam i włączymy prąd, a gdyby kompania chciała go zamknąć, to wtedy… psiakrew, Harry, prąd pozostanie włączony.
– Mógłbyś nam znaleźć jakąś pracę w fabryce, Willu? – spytała Jill. – Dla Bucka, Shawa i dla mnie?
Potrząsnął głową.
– Nie – odpowiedział.
– Tak bym chciała, Willu, żebyśmy mogli się tu przenieść…
– To nie jest miejsce dla ciebie ani dla tamtych.
– Przecież wy tu mieszkacie z Rozamundą.
– To co innego. Ty siedź w Georgii.
Znowu potrząsnął głową.
– Chciałabym tu przyjechać – rzekła Gryzelda.
– Nie – odparł.
Rozamunda przyniosła mu trzewiki i skarpetki. Uklękła i wsunęła mu je na nogi. Wcisnął trzewiki, a ona je zasznurowała. Potem wyprostowała się i stanęła za jego krzesłem.
– Już prawie siódma – powiedziała.
Podniósł wzrok na zegar. Wskazówka minutowa znajdowała się między dziesiątą a jedenastą.
Ludzie coraz szybciej mijali żółty fabryczny dom; wszyscy spieszyli w jednym kierunku. Były wśród nich kobiety i dzieci. Ci z organizacji miejscowej biorą forsę za to, że siedzą na tyłku i potrząsają głową, jak tylko ktoś bąknie o włączeniu prądu. Łobuzy! Związek przysyła pieniądze na opłacenie tych drani z kierownictwa organizacji, a nam oczy się zapadają od owsianki i kawy. Ludzie szybciej szli ulicą, z wzrokiem utkwionym w poczerwieniałe od słońca okna fabryki. Nikt nie patrzał na ziemię, po której stąpał. Nie odrywał oczu od gorejących słońcem okien w obrosłym bluszczem murze. Przodem biegły dzieci i spoglądały w te okna.
Jakiś mężczyzna wszedł do domu i stanął na progu kuchni. Podsunął sobie wolne krzesło. Siadł obok Willa, przekrzywił głowę, rękę położył na oparciu jego krzesła. Patrzał, jak Will Thompson je owsiankę z szynką. Skądeś ty dostał szynkę, Will? Rany boskie, ale smakowicie wygląda!
– Sprowadzili z Piedmontu cywilną straż fabryczną, Willu.
– Skąd wiesz, Mac?
Will przełknął nie pogryzioną szynkę.
– Widziałem, jak przyjechali. Właśnie wstałem z łóżka, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem trzy pełne wozy, jak zajeżdżały na tyły fabryki. Tych drani z Piedmontu można poznać na milę.
Will wstał i przeszedł na front domu. Mac ruszył za nim, obrzucając spojrzeniem kobiety. Usłyszały, że obaj coś do siebie mówią we frontowym pokoju, gdzie Pluto spał na krześle.
Gryzelda zaczęła zmywać naczynia. Żadna z nich nic jeszcze nie jadła, ale zmywając statki, napiły się trochę kawy. Śpieszyły się; nie było czasu do stracenia. Musiały się śpieszyć.
– Powinniśmy już wracać do domu, ale ja bym wolała zostać – rzekła Gryzelda.
– Zostaniemy – odparła Jill.
– Buck może tu przyjechać.
– Przyjedzie – powiedziała Rozamunda. – Nie możemy mu przeszkodzić.
– Tak mi przykro… – zaczęła Gryzelda. Wiedziały bez pytania, co ma na myśli.
– Wolałabym, żeby ci nie było przykro. Nie trzeba tego mówić. Lepiej, żebyś niczego nie żałowała.
– Już dobrze, Gryzeldo – powiedziała Jill. – Znam Rozamundę lepiej od ciebie. Już dobrze.
– Jeżeli Buck się dowie, zabije Willa – rzekła Rozamunda. – Mnie tylko dlatego jest przykro. Nie wiem, co bym zrobiła bez Willa. Ale wiem, że Buck go zabije. Tego jestem pewna. Nic go nie powstrzyma, jak się dowie.
– Ale przecież coś można zrobić, prawda? – spytała Gryzelda. – Nie mogę do tego dopuścić. To byłoby straszne.
– Ja nie wiem, co można by zrobić. A boję się też, że Pluto wszystko wygada po powrocie.
– Będę go pilnowała – przyrzekła Jill.
– Nie można przewidzieć, co się stanie. Jeżeli Buck go zapyta, wyczyta wszystko z jego twarzy. Pluto nie potrafi nic ukryć.
– Porozmawiam z nim przed odjazdem, to będzie się pilnował.
Przeszły do frontowego pokoju. Pluto wciąż spał, a Willa i Maca już nie było. Pośpiesznie zaczęły się szykować do wyjścia.
– Ach, dajcie mu spać – powiedziała Jill.
Gryzelda włożyła sukienkę Rozamundy. Na nogach miała własne pantofle. Było jej do twarzy w tej sukni. Przyjrzały jej się z uznaniem.
– Dokąd Will poszedł? – spytała Jill.
– Do przędzalni.
– To trzeba się śpieszyć. Zaraz włączą prąd.
– Już prawie ósma. Pewnie nie będą dłużej czekali. Nie możemy już dłużej czekać.
Jedna za drugą wypadły z domu. Pobiegły ulicą ku obrośniętemu bluszczem budynkowi, usiłując trzymać się razem w tłumie. Oczy wszystkich utkwione były w okna, na których czerwono błyszczało słońce.
– Buck go zabije – powiedziała bez tchu Gryzelda.
– Wiem – odparła Rozamunda. – Nie da się go powstrzymać.
– W takim razie będzie musiał i mnie zastrzelić! – krzyknęła Jill. – Jak wymierzy strzelbę w Willa, ja pierwsza wejdę pod lufę. Wolę zginąć razem z Willem, niż żyć po tym, jak Buck go zabije. Będzie musiał strzelić i do mnie.
– Patrzcie! – krzyknęła Rozamunda, wskazując palcem.
Przystanęły, wyciągając szyje nad tłum. Wokoło ogrodzenia fabryki gromadzili się mężczyźni. Przepędzono precz trzy tłuste owce, które od osiemnastu miesięcy tuczyły się na trawnikach. Parkan wydźwignięto w górę razem z żelaznymi słupami, betonowymi pustakami, drutem kolczastym i stalowym zbrojeniem.
– Gdzie Will? – zawołała Gryzelda. – Pokażcie mi, gdzie Will!