39401.fb2
– O, idą tam! – rzuciła Rozamunda, chwytając za ręce siostrę i Gryzeldę. – Will jest teraz przy drzwiach!
Wokoło nich płakały histerycznie kobiety. Wszystko wskazywało na to, że po osiemnastu miesiącach czekania znów będzie praca w fabryce. Kobiety i dzieci parły naprzód, silniejsze od płynących w dole, spiętrzonych wód potoku, cisnęły się za mężczyznami do drzwi przędzalni. Starsze dzieci powdrapywały się na drzewa i uczepiwszy się gałęzi, zawisły nad tłumem, krzycząc do ojców i braci.
– Nie wierzę własnym oczom – powiedziała stojąca obok kobieta. Przestała płakać i mogła już mówić.
Wszędzie dokoła krzyczały z radości kobiety i dziewczęta. Strach je zdjął, gdy mężczyźni po raz pierwszy oświadczyli, że opanują przędzalnię i włączą prąd, ale teraz, kiedy cisnęły się do fabryki, uwierzyły, że stanie się to naprawdę. Tu, na podwórzu przędzalni, zebrały się dziewczęta o szalonych oczach i prężnych piersiach; za oknami fabryki będą wyglądały jak kwiaty powoju.
– Otworzyli! – ktoś krzyknął.
Fala stłoczonych ciał runęła nagle przed siebie; Rozamundę, Jill i Gryzeldę popchnęła naprzód ludzka masa.
– Teraz będziemy mieli coś lepszego niż świńską karkowinę i mąkę z Czerwonego Krzyża – powiedziała stłumionym głosem jakaś kobiecina, zaciskając pięści. – Głodowaliśmy, ale to już się skończyło. Chłopcy znowu będą pracować.
Tłum mężczyzn wlewał się przez otwarte wejście. Torowali sobie drogę w milczeniu, łomotali pięściami w wąskie drzwi, rozpierali je ramionami, źli, że nie są na tyle szerokie, by mogli szybciej dostać się do wnętrza. Okna parteru rozwarto na oścież. Ciżba kobiet i dzieci mogła śledzić drogę przebywaną przez mężczyzn, obserwując otwierające się kolejno okna przędzalni. Zanim poodmykano wszystkie na parterze, rozchyliło się nagle kilka okien na pierwszym piętrze.
– Już tam są – powiedziała Rozamunda. – Ciekawe, gdzie teraz jest Will.
Ktoś mówił, że kompania wynajęła dodatkowo piętnastu strażników i osadziła ich w fabryce. Nowi przyjechali dziś rano z Piedmontu.
Cała przędzalnia była już opanowana. Rozwierały się okna drugiego i trzeciego piętra. Na wszystkich piętrach podbiegali do nich mężczyźni, ściągali koszule i ciskali je na dół. Kiedy ludzie w Dolinie wracali do pracy po dłuższej przerwie, ściągali koszule i wyrzucali je przez okna. Trawnik, na którym od osiemnastu miesięcy pasły się trzy tłuste owce należące do kompanii, zasłany był koszulami. Ludzie z dwóch wyższych pięter zrzucali je także; stos koszul na ziemi piętrzył się do kolan.
– Cicho! – poleciało szeptem po tłumie kobiet, dziewczyn i wrzeszczących dzieciaków na drzewach. Nadeszła chwila włączenia prądu. Każdy chciał usłyszeć, jak odezwą się jednostajnym szumem maszyny w pokrytym bluszczem budynku.
– Ciekawa jestem, gdzie Will – powiedziała Rozamunda.
– Jeszcze go nie widziałam w oknie – odparła Gryzelda. – Wypatruję go wszędzie.
Miła Jill wspięła się na palce, usiłując coś dojrzeć ponad głowami. Pochwyciła kurczowo Rozamundę, wskazując okno w górze.
– Patrz! Jest Will! Widzisz go tam, w oknie?
– Co robi?
– Drze na strzępy koszulę! – krzyknęła Rozamunda.
Wspięły się na palce, chcąc dojrzeć Willa, zanim odejdzie od okna.
– To Will! – zawołała Gryzelda.
– Will! – krzyknęła Jill, usiłując tchnąć wszystkie swe siły w płuca, ażeby mógł ją dosłyszeć wskroś wrzawy. – Will! Will!
Przez chwilę wydawało się, że ją usłyszał. Przystanął i wychylił się daleko przez okno, próbując coś dojrzeć w zwartej masie na dole. Szarpnął koszulę po raz ostatni, zwinął ją i cisnął w tłum. Stojące najbliżej kobiety rzuciły się naprzód, wyrywając sobie szczątki materiału. Te, które zdołały coś pochwycić, chowały szybko kawałki, aby ich nie zabrały inne, pragnące też zdobyć jakiś strzępek.
Rozamunda, Miła Jill i Gryzelda nie mogły przedostać się bliżej, ażeby walczyć o resztki koszuli Willa. Musiały stać na miejscu i patrzeć, jak inne kobiety i dziewczyny wyrywały je sobie, póki nie zostało już nic.
– Chcemy usłyszeć maszyny, Willu Thompsonie! – krzyknęła jakaś podniecona kobieta.
– Włącz prąd, Will! – wołała inna.
Obrócił się i zniknął im z oczu. Na dole masa ludzka zamarła w bezruchu jak pusta przędzalnia przed ich przybyciem. Czekali na pierwszy odgłos warkotu maszyn.
Rozamundzie łomotało szaleńczo serce. To Willa prosił tłum o włączenie prądu. To jego uznał przez aklamację za swego przywódcę. Chętnie by wspięła się gdzieś wysoko nad ciżbę wrzeszczących kobiet i krzyczała, że Will Thompson jest jej mężem. Zapragnęła, by wszyscy dowiedzieli się, że Will Thompson to jest jej Will.
Przez rozchylone okna widzieli mężczyzn stojących przy maszynach, czekających, by koła zaczęły się obracać. Ich głosy wzbijały się okrzykami, które przenikały przez okna, a obnażone barki lśniły w promieniach wschodzącego słońca niby szeregi fabrycznych domków o wczesnym poranku.
– Włączyli! – krzyknął ktoś. – Włączyli prąd!
– Will włączył prąd! – wołała Gryzelda, tańcząc z radości. Była znów bliska płaczu. – To Will zrobił! Will! Will włączył prąd!
Wszystkie trzy były zbyt podniecone, aby móc mówić przytomnie. Podskakiwały na palcach, każda usiłowała dojrzeć coś ponad głową drugiej.
Do okien podbiegli mężczyźni, potrząsając pięściami w powietrzu. Niektórzy śmieli się, inni klęli, jeszcze inni stali jak otumanieni. Kiedy tryby maszyn poczęły się obracać, zawrócili i stanęli w zwykłych pozycjach przy krosnach.
Nagle we wschodnim krańcu fabryki rozległo się kilka cichych detonacji. Przypominało to pękające petardy. Nieomal gubiło się w stukocie maszyn, ale przecie było dość głośne, by dać się słyszeć wyraźnie.
Wszyscy obrócili głowy ku wschodniemu krańcowi przędzalni. Tam mieścił się punkt rozdzielczy.
– Co to? – spytała Gryzelda, chwytając Rozamundę za ramię.
Rozamunda pobladła jak upiór. Twarz jej ściągnęła się i zbielała, a białe wargi były suche jak bawełna.
Inne kobiety zaczęły w podnieceniu mówić coś między sobą. Szeptały spiesznie, bezdźwięcznie, stłumionymi głosami.
– Rozamundo, co to było? – krzyknęła Gryzelda nieprzytomnie. – Odpowiadaj!
– Nie wiem – szepnęła tamta.
Jill, stojąc obok siostry, drżała na całym ciele. W sercu i skroniach czuła spazmatyczną pulsację tętna. Oparła się ciężko na ramieniu Gryzeldy.
Któryś z mężczyzn na środkowym piętrze podbiegł do okna i potrząsnął w powietrzu zaciśniętą pięścią. Widać było świeżą krew ściekającą mu z kącików ust na nagie piersi. Podniósł wysoko obie pięści, a jego krzyk wzbił się pod niebo.
Wkrótce inni rzucili się we wzburzeniu do okien i patrząc w tłum żon i sióstr, klęli i ryczeli, wygrażając pięściami.
– Co się stało? – krzyknęła w ścisku jakaś kobieta. – Co się stało, Boże kochany?
Okna zapełniły się klnącymi, obnażonymi do pasa mężczyznami, którzy patrzyli w dół, w twarze kobiet i dziewczyn.
Nagle zamilkł huk maszyn w przędzalni. Obróciły się po raz ostatni i stanęły, a łoskot ich zamarł. Znikąd nie dochodził żaden odgłos – nawet z tłumu zebranego na dole. Kobiety spojrzały bezradnie po sobie.
W podwójnych drzwiach wejściowych ukazał się najpierw jeden mężczyzna, a jego naga pierś zalśniła w słońcu. Wyszedł powoli; ręce zwisały mu, zbyt słabe, ażeby nadal zaciskać się w pięści. Za nim wyszedł następny, potem jeszcze dwóch, potem dalsi. Drzwi wypełniły się stąpającymi powoli ludźmi; skręcali ze schodów, a promienie słońca oblewały jakby rozcieńczoną krwią ich blade barki.
– Co się stało? – krzyknęła jakaś kobieta. – Mówcie, co się stało! Co to znaczy?
Rozamunda, Jill i Gryzelda były za daleko, aby usłyszeć, co słabym głosem odpowiadali mężczyźni. Stały wspięte na palce, trzymając się nawzajem kurczowo, czekając na Willa, aby opowiedział im, co zaszło.
Stojąca obok kobieta krzyknęła przeraźliwie, aż dreszcz przeszedł Gryzeldę. Krzyk ten był tak bolesny, że Gryzelda jęknęła.
Zaczęły przeciskać się ku mężczyznom wychodzącym z budynku. Gryzelda uczepiła się Rozamundy, a Jill Gryzeldy. Rozpychając szaleńczo tłum, posuwały się krok za krokiem naprzód, ku mężczyznom, którzy powoli wychodzili z budynku.
– Gdzie Will? – krzyknęła Gryzelda.
Któryś z mężczyzn obrócił się i spojrzał na nie. Przybliżył się, chcąc coś powiedzieć.
– Pani jest żoną Willa Thompsona, prawda?
– Gdzie Will? – krzyknęła Rozamunda, przyskakując do półnagiego mężczyzny.
– Strzelili do niego.
– Kto?
– Will! Will! Will!
– Ci strażnicy z Piedmontu.
– Boże!
– Ciężko ranny?
– Nie żyje.
To było wszystko. Nie było nic więcej do powiedzenia.
Stojące za nimi kobiety i dziewczęta umilkły, jakby zapadły w sen. Poczęły cisnąć się naprzód, podtrzymując wdowę po Thompsonie i jego szwagierkę.
Mężczyźni wychodzili jeden za drugim i z wolna podążali po wzniesieniu ku szeregom żółtych domków fabrycznych, a na ich nagich barkach muskuły zwisały pod skórą niby przecięte ścięgna. Jeden miał krew na wargach. Splunął w żółty pył pod nogami. Inny zakaszlał i krew pociekła mu z kącików mocno zaciśniętych ust. Splunął w żółty pył Karoliny.
Kobiety zaczynały odpływać, biegły do mężczyzn, szły obok nich po wzniesieniu ku długim szeregom żółtych fabrycznych domków. Łzy były w oczach pięknych dziewczyn idących z kochankami ku domom. Były to owe dziewczęta z Doliny, co miały prężne piersi i oczy jak kwiaty powoju, kiedy stawały w oknach okrytej bluszczem przędzalni.
Gdy Gryzelda i Jill obejrzały się, chcąc objąć Rozamundę, nie znalazły jej przy sobie. Pobiegła ku drzwiom przędzalni. Upadła przy murze budynku, czepiając się rękami bluszczu, który wyrastał tak pięknie.
Poskoczyły ku niej.
– Will! – krzyczała obłędnie Rozamunda. – Will! Will!
Objęły ją i przytrzymały mocno.
Kilku mężczyzn wyszło i przystanęło pod drzwiami. Potem ukazało się paru innych; stąpali z wolna, niosąc ciało Willa Thompsona. Próbowali powstrzymać jego żonę, Jill i Gryzeldę, ale wszystkie trzy rzuciły się naprzód, aby popatrzeć na Willa.
– Zabili go! – jęknęła Rozamunda.
Nie uświadamiała sobie, że Will nie żyje, póki nie zobaczyła jego bezwładnego ciała. Ale i nadal nie mogła uwierzyć, że Will nie wróci do życia. Nie mogła uwierzyć, że nigdy już nie będzie żywy.
Ci, którzy szli na przedzie, ujęli pod ręce Rozamundę, Jill i Gryzeldę, i poprowadzili je po wzniesieniu ku długim szeregom żółtych domków fabrycznych. Byli półnadzy, barki mieli krzepkie, a ręce ich obejmowały żonę i szwagierki Willa Thompsona.
Dotarłszy do domu, pozostali na ulicy przy zwłokach, czekając, aż znajdzie się miejsce, gdzie można je będzie złożyć. Trzy kobiety wprowadzono do domu. Inne, które mieszkały w żółtych domkach fabrycznych na tej ulicy, przybiegły z pomocą.
– Co my teraz zrobimy? – powiedział jakiś mężczyzna. – Już nie ma Willa Thompsona.
Drugi popatrzał na obrośnięty bluszczem gmach fabryki.
– Bali się go – rzekł. – Wiedzieli, że to chłop z ikrą i że potrafi im się postawić. Chyba nie będzie sensu bić się z nimi bez Willa. Teraz spróbują puścić maszyny i zmusić nas, żebyśmy brali po dolarze dziesięć. Gdyby Will Thompson żył, nie poszlibyśmy na to, Will Thompson by im pokazał.
Wnieśli ciało na ganek i złożyli je w cieniu daszku. Will leżał na wznak półnagi; nie było widać trzech oblepionych zakrzepłą krwią otworów na jego plecach.
– Odwróćmy go – powiedział ktoś. – Każdy powinien wiedzieć, że te sukinsyny strzeliły Willowi w plecy.
– Jutro go pochowamy. Chyba całe Scottsville przyjdzie na pogrzeb. Wszyscy prócz tych tam drani.
– Co ta jego żona teraz zrobi? Została sama jak palec.
– Zajmiemy się nią, jeżeli tylko nam pozwoli. Przecież to wdowa po Willu Thompsonie.
Ulicą nadjechała karetka sanitarna; krzepcy, półnadzy mężczyźni znieśli ciało z ganku na ulicę. Trzy czekające w domu kobiety podeszły do drzwi i stanęły jedna przy drugiej, patrząc, jak półnadzy mężczyźni znoszą Willa z ganku i wsuwają go do karetki. Teraz był Willem Thompsonem. Należał do tych półnagich mężczyzn o zakrwawionych wargach. Należał do Doliny Horse Creek. Już nie był ich. Był Willem Thompsonem.
Stały w progu i patrzyły za karetką odjeżdżającą z wolna do zakładu pogrzebowego. Przygotują tam ciało do pogrzebu, a następnego dnia pochowają je na cmentarzu, na wzgórzu nad Doliną Horse Creek. Ludzie o zakrwawionych wargach, którzy poniosą go do grobu, wrócą kiedyś do fabryki, ażeby zgrzeblić, prząść, tkać i farbować. Will Thompson już nigdy nie będzie wdychał w płuca kłaczków bawełny.
Wewnątrz domu któryś z mężczyzn usiłował wytłumaczyć Plutowi, jak zginął Will. Pluto był przerażony jeszcze bardziej niż przedtem. Dotychczas bał się w Scottsville tylko ciemności, ale teraz zląkł się i dnia. W Dolinie ludzie ginęli w biały dzień. Marzył o tym, żeby namówić Jill i Gryzeldę do natychmiastowego powrotu. Wiedział, że nie zmrużyłby oka, gdyby miał zostać na jeszcze jedną noc w tym żółtym fabrycznym domku. Półnagi mężczyzna siedział w pokoju z Plutem i opowiadał mu, co się stało w przędzalni, ale Pluto go nie słuchał. Zaczął się bać nawet jego samego; oblatywał go strach, że siedzący przy nim człowiek raptem wyciągnie nóż i poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Wiedział teraz, że miasto fabryczne to nie miejsce dla niego. Powinien jak najprędzej wracać na wieś, do Marion. Obiecał sobie, że jeśli tym razem uda mu się wrócić cało, nie wyjedzie stamtąd więcej.
Późnym wieczorem kilka kobiet z żółtych fabrycznych domków przyszło przygotować im pierwsze tego dnia jedzenie. Rano tylko jeden Will zjadł śniadanie. Pluto umierał z głodu, gdyż ominęły go dwa posiłki. Nigdy w życiu nie był tak głodny. U siebie w Marion ani razu nie zdarzyło mu się chodzić o pustym żołądku z braku pożywienia. Przez otwarte drzwi czuł zapach gotowanej kolacji i parzonej kawy i nie mógł usiedzieć na miejscu. Wstał, podszedł do drzwi i właśnie w tej chwili jedna z kobiet zawołała go do kuchni. W sieni znowu się zląkł i byłby zawrócił, gdyby kobieta nie wzięła go pod rękę i nie poprowadziła z sobą.
Kiedy już znalazł się w kuchni, weszła Jill i usiadła obok niego. Zaraz poczuł się o wiele pewniej. Była dla niego niejako opiekunką w tych obcych stronach. Zjadła niewiele, a potem pozostała przy nim.
Nieco później Pluto odważył się zapytać Jill, kiedy wrócą do Georgii.
– Jutro po pogrzebie – odpowiedziała.
– A nie moglibyśmy zaraz?
– Jasne, że nie.
– Przecież mogą pochować Willa bez nas – zaryzykował. – Dadzą sobie radę doskonale. Chciałbym zaraz jechać do domu, Jill. Nie czuję się bezpiecznie w Scottsville.
– Cicho, Pluto. Nie bądźże takim dzieciakiem.
Usłyszawszy to, zamilkł. Miła Jill ujęła go za rękę i poprowadziła do ciemnego pokoju za sienią. Czuł się zupełnie tak, jak przed wielu laty, kiedy był jeszcze mały i szedł trzymając matkę za rękę, wśród ciemnej nocy.
Za oknami była Dolina pełna dziwnych szmerów i nieznanych głosów. Ucieszył się, że latarnia uliczna błyszczy między liśćmi i trochę oświetla pokój. Było jakoś bezpieczniej z tą odrobiną światła i nie bał się już tak bardzo jak na początku wieczora. Gdyby teraz ktoś podszedł do okna i wślizgnął się do wnętrza, aby poderżnąć mu gardło od ucha do ucha, mógłby go zobaczyć, zanimby uczuł ostrze noża na szyi.
Jill podprowadziła go do łóżka i kazała mu się położyć. Nie chciał puścić jej ręki, ale kiedy zobaczył, że Jill też chce położyć się obok, przestał się lękać. Dolina i obce miasto fabryczne były wciąż blisko, ale miał Miłą Jill przy sobie, trzymał jej dłoń w swojej i mógł już przymknąć oczy bez lęku.
Zanim oboje zasnęli, uczuł jej ramiona na szyi. Obrócił się do Jill i przygarnął ją mocno. Nie było już czego się bać.