39401.fb2
Will, leżąc na boku, patrzał przez okno na sąsiedni żółty domek fabryczny, gdy wtem poczuł na plecach dotyk czegoś ciepłego, jak gdyby jakiś mruczący kot ocierał się o jego nagie ciało. Zupełnie wytrzeźwiony ze snu, przewrócił się na drugi bok i podniósł na łokciu.
– O rany boskie! – wykrzyknął.
Miła Jill usiadła na łóżku i zaczęła się z nim przekomarzać. Pociągnęła go za włosy i przesunęła ręką po twarzy, nieco za mocno, aż go zabolał nos.
– Nie złość się na mnie, dobrze, Will?
– Złościć się? – odparł. – Wesoło mi, jakby mnie kto połechtał.
– To i mnie trochę połechtaj, Will.
Spróbował ją pochwycić, ale się wyśliznęła. Zdawało mu się, iż przytrzymał ją tak mocno, że nie zdoła mu uciec. Gwałtownym ruchem złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Jill wtuliła się w jego ramiona i poczęła całować go po piersiach, a Will roześmiał się.
– Gdzie Rozamunda? – przypomniał sobie nagle.
– Wyszła na miasto po szpilki do włosów.
– Dawno?
– Z minutkę temu.
Will podniósł głowę i wyjrzał przez poręcz łóżka.
– A Pluto?
– Siedzi sobie na ganku.
– Cholera – powiedział Will, opuszczając głowę na poduszkę. – Ten jest za leniwy, żeby wstać.
Przytuliła się mocniej i opasała go ramionami. Will silnie ścisnął jej pierś.
– Nie tak mocno, Will, to boli.
– Jeszcze cię mocniej zaboli, nim z tobą skończę.
– Najpierw mnie trochę pocałuj, Will. Bardzo to lubię.
Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. Jill objęła go i przywarła doń całym ciałem. Wtedy pocałunki Willa stały się jeszcze zacieklejsze.
– Weź mnie, Will – szepnęła błagalnie. – Proszę cię, zaraz.
Przez okno sąsiedniego żółtego domku fabrycznego wychyliła się jakaś kobieta i kilkakrotnie strzepnęła o mur ścierką od kurzu, aby wytrząsnąć z niej pył i paprochy.
– Weź mnie, Will… Nie mogę czekać.
– Ani ty, ani ja – odparł.
Ukląkł na łóżku i podniósł głowę Jill, aby wyciągnąć jej włosy spod pleców. Przesunął niżej poduszkę, a długie, kasztanowate włosy dziewczyny zwisły przez krawędź łóżka niemal aż do podłogi. Spojrzał na Jill i zauważył, że uniosła ciało tak, że prawie go dotykała.
Oprzytomniał dopiero, gdy usłyszał, że Jill krzyczy mu w ucho. Nie wiedział, od jak dawna tak krzyczała. Zapamiętał się całkowicie w tym momencie pełnym rozkoszy.
Po chwili podniósł głowę i spojrzał jej w twarz. Otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się do niego.
– Cudownie było, Will – szepnęła. – Zrób mi to jeszcze raz.
Popróbował uwolnić się z jej objęć i wstać, ale go nie puszczała. Wiedział, że czeka na spełnienie swej prośby.
– Will, zrób mi to jeszcze raz.
– Do diabła, Jill, nie mogę tak zaraz.
Znowu próbował oswobodzić się i podnieść. Jill trzymała go nieustępliwie.
– A jak wrócimy do Georgii?
– Jeżeli w Georgii jest równie dobrze jak w Karolinie, to na pewno tak, Jill.
– W Georgii jest lepiej – uśmiechnęła się.
– Niech mnie licho! – powiedział.
– Mówię ci, że w Georgii jest jeszcze lepiej.
– Niech będzie. A jakby nie, to cię zaraz przywiozę z powrotem do Karoliny.
– Ja i tak będę dziewczyną z Georgii, nawet gdybyś mnie tu przywiózł.
– Dobra, wygrałaś – rzekł. – Ale jeżeli wszystkie dziewczyny z Georgii są takie fajne jak ty, to już tam zostanę.
Jill podniosła rękę i potarła ślady zębów w miejscu, gdzie ją ugryzł. Will chętnie by podniósł się i położył na brzuchu, ale wciąż nie chciała go puścić. Leżał więc bez ruchu, z przymkniętymi oczami, czując błogość w całym ciele.
Wtem jak grom z jasnego nieba coś trzasnęło go straszliwie w pośladki. Will ryknął i nieomal wyskoczywszy w powietrze, przewrócił się na wznak. Oczy wyłaziły mu z orbit; nawet uderzenie pioruna nie przestraszyłoby go tak okropnie.
Zanim zdołał cokolwiek wykrztusić, wzrok jego padł na stojącą przy łóżku Rozamundę. Potrząsała groźnie szczotką do włosów trzymaną w jednej ręce, drugą zaś z całej mocy usiłowała odwrócić na brzuch Miłą Jill. To jej się w końcu udało, a wtedy, nim Jill zdążyła się wyśliznąć, trzasnęła ją szybko pięć czy sześć razy z rzędu.
Will pojął, że nie ma celu próbować się podnieść, więc leżał nieruchomo, wpatrzony w szczotkę, którą nieruchomo trzymała Rozamunda, i modlił się w duchu, by żona nie obróciła go na brzuch i znowu nie zaczęła okładać.
Jill zrazu się roześmiała, ale była paskudnie obita, a bąble bolały tak mocno, że zaczęła płakać. Will wsunął rękę pod siebie i pomacał grubą pręgę, która mu wystąpiła na ciele. Roztarł ją lekko, usiłując pozbyć się uczucia pieczenia. Pośladki Jill były czerwone jak ogień, a na jej delikatnej skórze widniały szkarłatne plamy. Spojrzał raz jeszcze i zauważył, że nowe bąble pokazują się na poprzednich, nabrzmiewając niby owalne placki wielkości i kształtu szczotki Rozamundy.
Za Rozamundą stał Pluto i patrzał ze współczuciem na drżące, nagie ciało Miłej Jill i jej rozedrgane, okaleczone pośladki.
– O Jezu – stęknął Will, dotykając pręgi na siedzeniu.
– Tylko tyle masz do powiedzenia na swoją obronę? – spytała Rozamunda. – Wychodzę do sklepu, nie ma mnie najwyżej kwadrans albo dwadzieścia minut, a ty takie rzeczy wyprawiasz, jak tylko na chwilę odejdę? Jak ci się zdaje, co by powiedział Pluto, gdyby potrafił gadać? To nie wiesz, że on chce się z nią żenić? Mało mu serce nie pęknie, jak to widzi. A gdybyś tak wyszedł na miasto, wrócił i zastał mnie w łóżku z Plutem? Co byś wtedy zrobił? Nie umiesz powiedzieć nic więcej, tylko: “O Jezu"?
Jill nagle wybuchnęła śmiechem. Przez chwilę patrzała na Rozamundę, potem na Pluta. Zaczęła śmiać się jeszcze głośniej.
– Chyba nie z tym brzuchem, Rozamundo? – powiedziała. – A bo to on by mógł z takim brzuszyskiem?
Rozamunda powściągnęła uśmiech, natomiast twarz Pluta oblała się purpurą. Odwrócił głowę i cofnął się ku ścianie, jakby chciał wcisnąć się w nią, ażeby zejść im z oczu. Jill przyłożyła rękę do bąbli i znowu zaczęła płakać.
– Chwileczkę, Rozamundo – odezwał się Will.
Spojrzała na niego, opierając trzymaną w ręku szczotkę o poręcz łóżka.
– To ja muszę ciebie prosić, żebyś się ze mną czasem przespał, a Miła Jill przyjeżdża na jedną noc i zaraz ją bierzesz! Przecież nie jest ładniejsza ode mnie.
Nie przychodziło mu nic do głowy. Nie mógł wynaleźć ani słowa odpowiedzi. Ona jednak patrzała na niego uporczywie i wiedział, że musi coś powiedzieć, zanim Rozamunda uczyni następny ruch.
– Przecież jeden raz nie szkodzi, no prawda, Rozamundo?
– Jeden raz! Zawsze to samo. Jak cię zapytam, dlaczego coś zrobiłeś, mówisz, że to tylko raz. Miałeś po razie każdą dziewczynę w mieście. To jest to samo co sto razy. Nigdy nie pomyślisz, co ja czuję, kiedy się szwendasz z jakąś dziewuchą, z którą w ogóle nie powinieneś się zadawać, a ja tu siedzę w domu i głowę sobie łamię, gdzie jesteś i co robisz?
Odwrócił głowę na tyle, by kątem oka zerknąć na Jill.
– Może to dlatego, że ona jest z Georgii, Rozamundo. Tak, chyba dlatego.
– To żadne wytłumaczenie. Nawet nie potrafisz czegoś wymyślić. Ja też jestem z Georgii, a przynajmniej byłam, póki nie wyszłam za ciebie i nie przeniosłam się tu, do Karoliny.
Will zerknął na Pluta, ale ten najwyraźniej nie miał żadnego godnego uwagi pomysłu. Wpatrywał się tępo w Willa.
– Kochanie – rzekł potulnie Will. – Takem ją tylko pomacał i trochę pocałował, a potem anim się połapał, jak już musiałem… Ale nie chciałem zrobić nic złego… No, i tak to się stało.
– Gdybym tu miała kij od baseballu, tobym ci pokazała – odrzekła Rozamunda.
Will zaczynał odzyskiwać nieco ufności w swoją zdolność przekonywania Rozamundy. Już się nie bał i wiedział, że potrafi odebrać jej szczotkę, gdyby znów chciała go zbić.
– Słuchaj, Rozamundo – powiedział. – Taka dziewczyna jak Miła Jill nie może się gdzieś pokazać, żeby ktoś zaraz nie dobierał się do niej. Już taka jest od samego początku.
Rozamunda uczyniła ruch, jak gdyby chciała znowu obić ich szczotką, ale zamiast tego obróciła się i podbiegła do komody stojącej nieopodal kąta, w który wcisnął się Pluto. Szarpnęła szufladę i wyciągnęła z niej mały rewolwer z kolbą okładaną masą perłową. Przyskoczyła do łóżka, trzymając broń w wyciągniętej ręce.
– Rany boskie, Rozamundo! – ryknął Will. – Rozamundo, kochanie moje, nie rób tego!
Jill podniosła głowę znad poduszki akurat w porę, by spostrzec odwodzony kurek i usłyszeć jego szczęknięcie. Will siadł na łóżku, przyciskając do piersi poduszkę.
– Jeżeli cię pokiereszuję, to ci to zejdzie, ale jak cię zastrzelę, to już zostanie!
– Kochaneczko – zaczął ją błagać. – Połóż to, a już więcej nie zrobię nic złego. Jak Boga jedynego kocham, nie zrobię. Jakby mnie która dziewczyna namawiała, wrzucę ją do potoku. Przysięgam ci na Pana Boga, że póki życia, więcej tego nie będzie, Rozamundo, moje kochanie.
Rozamunda pociągnęła za cyngiel i pokój wypełnił się białym dymem. Mierzyła w nogi Willa, ale chybiła. Will rzucił się do niej, usiłując wyrwać jej mały rewolwerek. Rozamunda strzeliła po raz drugi. Kula przeleciała między nogami Willa, który zląkł się śmiertelnie. Zerknął w dół, czy nie jest trafiony, ale bał się przyglądać dłużej. Pognał do okna i wyskoczył na dwór, lądując na ręce i piersi. W sekundę po dotknięciu ziemi był już na nogach i zniknął za węgłem.
Kobieta z sąsiedniego żółtego domku fabrycznego podbiegła do okna i wytknęła przez nie głowę. Ujrzała Willa, który co sił w nogach pędził nago przez podwórko, a potem ulicą. Kiedy zniknął jej z oczu, obejrzała się na Rozamundę, która stała w oknie, trzymając w drżącej dłoni okładany masą perłową rewolwerek.
– Czy to Will Thompson? – zapytała kobieta.
Rozamunda wychyliła się z okna i wyjrzała na ulicę.
– Gdzie on poleciał? – spytała.
– A o, tamtędy – odparła kobieta, nie mogąc dłużej powstrzymać się od śmiechu. – To coś nowego, żeby Willa Thompsona ktoś wypłoszył z własnego domu, no nie? Muszę opowiedzieć Charliemu, jak wróci. Skona ze śmiechu, kiedy to usłyszy. No i że Will Thompson był goły jak święty turecki. To ci dopiero heca!
Rozamunda cofnęła się do pokoju, schowała rewolwer i zatrzasnęła szufladę. Potem usiadła na krześle i rozpłakała się.
Pluto nie miał pojęcia, co począć. Nie wiedział, czy iść za Willem i sprowadzić go z powrotem do domu, czy zostać i próbować uspokoić Miłą Jill i Rozamundę. Jill już trochę ochłonęła i nie płakała tak głośno, natomiast Rozamunda zalewała się łzami. Pluto pochylił się i pogładził ją po dłoni. Rozamunda odtrąciła jego rękę i rozpłakała się jeszcze histeryczniej. Wobec tego Pluto doszedł do wniosku, że najlepiej będzie chwilowo nic nie robić. Usiadł na powrót i czekał.
Niebawem Rozamunda wstała i podbiegła do łóżka, na którym leżała siostra. Rzuciła się na posłanie, porwała Jill w ramiona i znowu wybuchnęła płaczem. Leżały przy sobie, pocieszając się wzajemnie. Pluto patrzał na to z niedowierzaniem; spodziewał się, że skoczą sobie do oczu, zaczną wydzierać włosy, drapać się paznokciami i wyzywać od ostatnich. Tymczasem nie robiły nic podobnego. Obejmowały się wzajemnie i razem płakały. Pluto nie mógł pojąć, dlaczego Rozamunda nie usiłuje zastrzelić Jill, a już przynajmniej, dlaczego się na nią nie gniewa. Przypatrując im się w tej chwili, nie wyobrażał sobie, jak Rozamunda mogła uczynić to, co zrobiła przed paru minutami. Obie zachowywały się teraz niczym ofiary wspólnego cierpienia.
Kiedy Rozamunda już prawie przestała szlochać, usiadła na łóżku i popatrzała na siostrę. Czerwone placki na pośladkach Jill wciąż pulsowały przenikliwym bólem, toteż dziewczyna nie mogła położyć się na wznak. Rozamunda delikatnie dotknęła pręg czubkami palców, jak gdyby mogła w ten sposób złagodzić nieco ból.
– Leż tak, póki nie wrócę – powiedziała. – Zaraz będę z powrotem.
Pobiegła do kuchni i wróciła z garnuszkiem smalcu i dużym ręcznikiem kąpielowym. Usiadła na brzegu łóżka i zanurzyła palce w tłuszczu.
– Chodź tu, Pluto – powiedziała, nie obracając się do niego. – Pomożesz mi.
Pluto podszedł do łóżka, rumieniąc się po koniuszki uszu na widok Jill leżącej przed nim nago.
– Podnieś ją ostrożnie i połóż sobie na kolanach – rozkazała Rozamunda. – Tylko uważaj, żeby jej nie urazić w to miejsce.
Pluto wsunął ręce pod Jill, podkładając rozwarte płasko dłonie pod jej piersi i uda. Ale zaraz wyrwał stamtąd obie ręce, a jego twarz i kark oblały się szkarłatem.
– Co ty wyprawiasz?
– Może ty ją lepiej podnieś.
– Nie bądź głupi, Pluto. Jakże ja mogę ją podnieść? Przecież nie mam siły.
Ponownie wsunął pod nią ręce, przymykając oczy i zaciskając usta.
– Prędko, Pluto, pomóż mi posmarować tłuszczem te opuchnięte miejsca, zanim zsinieją.
Pluto uniósł i obrócił Jill. Przysiadł na brzegu łóżka obok Rozamundy i ułożył sobie Jill na kolanach. Rozamunda natychmiast poczęła smarować ją smalcem. Pluto chętnie by się temu przyjrzał, ale nie mógł oderwać oczu od długich włosów Jill, zwisających aż do podłogi. Dźwignął nieco dziewczynę, aby włosy nie muskały posadzki. Jill skrzywiła się parę razy, gdy Rozamunda jej dotknęła, ale nie protestowała ani nie próbowała się podnieść.
Kiedy smalec został starannie rozsmarowany, Rozamunda wytarła palce w ścierkę i zaczęła składać ręcznik, aż przemienił się w długi, gruby bandaż. Pluto zerknął na miękkie pośladki Jill i uczuł nagłe pragnienie dotknięcia ich i uśmierzenia bólu. Ile razy spojrzał na trzymaną w poprzek kolan dziewczynę, oblewał się cały rumieńcem.
– Pomóż jej wstać, Pluto – powiedziała Rozamunda. – Podnieś ją i postaw na nogi.
Miła Jill stała przed Plutem i siostrą, która bandażowała ją ręcznikiem. Pluto utkwił wzrok w tym punkcie ciała Jill, który akurat znajdował się najbliżej. Patrzał prosto przed siebie, nie przesuwając oczu ani w lewo, ani w prawo. Czuł, że Jill też patrzy na niego, ale nie mógł się zdobyć na to, by podnieść głowę i spojrzeć jej w twarz. Nie był zupełnie pewny, ale miał wrażenie, że pochyliła się lekko ku niemu.
– Podobam ci się, Pluto? – spytała z uśmiechem.
Twarz mu drgnęła, a szyja zapiekła od nagłej fali krwi. Spróbował podnieść wzrok i spojrzeć Jill w oczy. Dźwignięcie głowy w górę i do tyłu było dlań dużym wysiłkiem, lecz zmusił się do tego.
– Pogniewam się, jeżeli nie powiesz, że ci się teraz podobam – rzekła, odymając usta.
– Wariuję za tobą, Jill – odparł zdławionym głosem. – To fakt.
– A dlaczego czerwieni ci się twarz i kark, kiedy mnie tak widzisz?
Znów uczuł świeży przypływ krwi i zmieszał się. Bezwiednie pociągnął za nitkę wysiepaną z kołdry.
– Bo mi się podobasz – odparł.
– Ożeniłbyś się ze mną?
– Choćby zaraz, w każdej chwili – powiedział. – To fakt.
– Ale masz za duży brzuch, Pluto.
– E, Jill, chyba to nie przeszkadza?
– Gdyby nie był taki wielki, mógłbyś przysunąć się bliżej.
– Dajże spokój, Jill.
– To fakt – powiedziała, przedrzeźniając go.
– Daj spokój – powtórzył, usiłując objąć ją wpół.
Nie opierała się, gdy przyciągnął ją blisko, aby ją pocałować. Pluto, siedząc, wziął Jill między kolana i począł wyciągać szyję jak najwyżej, ale usta dziewczyny były tak daleko, iż widział, że ich nie dosięgnie, jeżeli nie wstanie albo też ona nie pochyli się ku niemu. Rozumował sobie, iż jej o wiele łatwiej schylić się niż jemu podnieść się, i czuł, że Jill to wie. Jednakże nadal stała wyprostowana w jego objęciach, dręcząc go tym, że nie chciała pochylić się i dotknąć jego warg ustami. W chwili gdy zastanawiał się, czyby jednak nie wstać, przysunęła się blisko, z lekka skręcając ciało w bok. Nim uświadomił sobie, jak to się stało, uczuł na twarzy jej ciepłą pierś i począł całować ją jak opętany.
– Przestań w tej chwili, Jill! – zawołała Rozamunda, wstając i rozdzielając ich. – Nie drażnij w ten sposób Pluta. To wstyd tak traktować biednego chłopaka. Któregoś dnia weźmie się do ciebie, a wtedy nie wiadomo, co będzie.
Jill wyrwała się z objęć Pluta i pobiegła do sąsiedniego pokoju, przytrzymując ręcznik na biodrach. Pluto siedział otumaniony, ręce mu zwisły bezwładnie, a usta rozwarły się szeroko. Rozamunda spojrzała na niego: zrobiło jej się tak żal Pluta, że zawróciła i czule poklepała go po policzku.