39414.fb2
— Skonfundowałem się okrutnie, przyznaję — rzecze pan Michał — bo to, co waćpan mówisz, że tu tak o promocję łatwo, to nieprawda. Nieraz ja słyszałem starych żołnierzy pomawiających księcia o awarycję[358], a teraz zaczynają się niespodzianie łaski sypać jedna za drugą.
— Zatknijże sobie ten dokument za pas, uczyń to dla mnie… A jeżeli ktoś jeszcze będzie na niewdzięczność książęcą narzekał, to go zza pasa wyciągnij i daj mu nim w pysk. Lepszego argumentu nie znajdziesz.
— Jedno widzę jasno, że książę sobie ludzi kaptuje — rzekł Jan Skrzetuski — i że chyba jakieś zamiary tworzy, do których mu pomoc potrzebna.
— Alboś to nie słyszał o tych zamiarach? — odrzekł Zagłoba. — Alboż to nie powiedział, że mamy iść popioły wileńskie pomścić?… Powiadali na niego, że Wilno zrabował, a on chce pokazać, że nie tylko cudzego nie potrzebuje, ale i swoje gotów jeszcze oddać… Piękna to ambicja, panie Janie. Daj nam Boże więcej takich senatorów!
Tak rozmawiając, znaleźli się znowu na dziedzińcu zamkowym, na który wjeżdżały co chwila to oddziały konnych wojsk, to gromady zbrojnej szlachty, to kolaski wiozące personatów okolicznych z żonami i dziećmi. Postrzegłszy to, pan Michał pociągnął wszystkich ze sobą do bramy, aby się wjeżdżającym przypatrywać.
— Kto wie, panie Michale, dziś twój fortunny dzień… Może tu i żona dla ciebie pomiędzy tymi szlachciankami jedzie — rzekł pan Zagłoba. — Obacz! ot, jakaś kolaska odkryta się tu zbliża, a w niej coś białego siedzi…
— Nie panna to jeszcze jedzie, ale ten, który mi może ślub z nią dać — odrzekł bystrooki pan Wołodyjowski — gdyż z daleka poznaję, że to ksiądz biskup Parczewski nadjeżdża z księdzem Białozorem, archidiakonem wileńskim.
— Zali oni księcia, choć kalwina, odwiedzają?
— Cóż mają czynić? Gdy tego potrzeba dla spraw publicznych, muszą ze sobą politykować.
— Ej, rojno też tu! ej, gwarno! — rzekł z radością pan Zagłoba. — Człowiek już zardzewiał na wsi jak stary klucz w zamku… Tu się lepsze czasy przypomną. Szelmą jestem, jeżeli dzisiaj do jakiej dziewki-gładyszki w zaloty się nie puszczę!
Dalsze słowa pana Zagłoby przerwali żołnierze trzymający straż w bramie, którzy, wypadłszy z odwachu, stanęli w dwa szeregi na przyjęcie księdza biskupa; on zaś przejechał czyniąc krzyż ręką na obie strony, błogosławiąc żołnierzy i zebraną w pobliżu szlachtę.
— Polityczny[359] to pan, książę — rzekł Zagłoba — że tak księdza biskupa honoruje, chociaż sam zwierzchności kościelnej nie uznaje. Dałby Bóg, żeby to był pierwszy krok do nawrócenia.
— E! nie będzie z tego nic. Niemało o to starań czyniła pierwsza jego żona i nic nie wskórała, aż umarła ze zmartwienia… Ale czemu to Szkoty z warty nie schodzą? Widać, znowu ktoś godny będzie przejeżdżał.
Jakoż w dalekości ukazał się cały orszak zbrojnych żołnierzy.
— To dragony Ganchofa, poznaję — rzekł Wołodyjowski — ale jakieś karety w środku idą!
Wtem bębny poczęły warczeć.
— Oho! to widać, ktoś większy od księdza biskupa żmudzkiego! — zawołał Zagłoba.
— Czekaj waść, już są.
— Dwie karety w pośrodku.
— Tak jest. W pierwszej to pan Korf, wojewoda wendeński.
— Jakże! — zakrzyknął Jan — to znajomy ze Zbaraża…
Jakoż wojewoda poznał ich, a najpierwej Wołodyjowskiego, którego widocznie częściej widywał: więc przejeżdżając wychylił się z kolaski i zakrzyknął:
— Witam waszmościów, starzy towarzysze!… Ot, gości wieziem!
W drugiej karecie, z herbami księcia Janusza, zaprzągniętej w cztery białe ogiery, siedziało dwóch panów wspaniałej postaci, ubranych z cudzoziemska, w kapelusze o szerokich koliskach, spod których jasne pukle peruk spływały im aż na ramiona, na koronkowe szerokie kołnierze. Jeden, bardzo otyły, nosił spiczastą płową brodę i wąsy rozstrzępione na końcach i podniesione do góry; drugi, młodszy, ubrany całkiem czarno, mniej rycerską miał postawę, ale może wyższy jeszcze urząd, gdyż na szyi błyszczał mu złoty łańcuch zakończony jakimś orderem. Obaj widocznie byli cudzoziemcami, spoglądali bowiem ciekawie na zamek, na ludzi i na ubiory.
— Co za diabły? — pytał Zagłoba.
— Nie znam ich, nigdy nie widziałem! — odrzekł Wołodyjowski.
Wtem karoca przejechała i poczęła okrążać dziedziniec, by zajechać przed główny korpus zamkowy, dragoni zaś zatrzymali się przed bramą.
Wołodyjowski poznał dowodzącego nimi oficera.
— Tokarzewicz! — zakrzyknął — a bywaj no waszmość!
— Czołem, mości pułkowniku!
— A jakich to szołdrów wieziecie?
— To Szwedzi.
— Szwedzi?
— Tak jest, i znaczni ludzie. Ten gruby to hrabia Loewenhaupt, a ów cieńszy to Benedykt Shitte baron von Duderhoff.
— Duderhoff?! — rzekł Zagłoba.
— A czego oni tutaj chcą? — pytał pan Wołodyjowski.
— Bóg ich wie! — odpowiedział oficer. — My ich od Birż[360] eskortujem. Pewnie paktować z naszym księciem przyjechali, bo tam w Birżach słyszeliśmy, że książę wielkie wojsko zbiera i że ma Inflanty najechać.
— Ha, szelmy, tchórz was oblatuje! — wołał Zagłoba. — To Wielkopolskę najeżdżacie, króla rugujecie, a tu kłaniacie się Radziwiłłowi, by was w Inflanty nie połechtał. Poczekajcie! będziecie zmykać do waszych Duderhoffów, aż wam pończochy opadną! Zaraz my tu z wami podunderujemy. Niech żyje Radziwiłł!
— Niech żyje! — powtórzyła stojąca przy bramie szlachta.
— Defensor patriae[361]! Obrońca nasz! Na Szweda, mości panowie! na Szweda!
Uczyniło się koło. Coraz więcej szlachty zbierało się z dziedzińca, co widząc, Zagłoba skoczył na wystający cokół bramy i począł wołać:
— Mości panowie, słuchajcie! Kto mnie nie zna, temu powiem, żem jest stary zbarażczyk, który Burłaja, największego hetmana po Chmielnickim, tą oto starą ręką usiekł; kto zaś nie słyszał o Zagłobie, ten, widać, czasu pierwszej kozackiej wojny groch łuszczył, kury macał albo cielęta pasał, czego po tak zacnych kawalerach się nie spodziewam.
— Wielki to rycerz! — ozwały się liczne głosy. — Nie masz w Rzeczypospolitej większego!… Słuchajcie!
— Słuchajcie, mości panowie! Starym kościom chciało się wypoczynku; lepiej by mi było po piekarniach się wylęgać, twaróg ze śmietaną jadać, po sadach chodzić i jabłka zbierać albo, ręce w tył założywszy, nad żniwakami stać lub dziewki po łopatkach poklepywać. Pewnie i nieprzyjaciel byłby mnie dla własnego dobra ostawił w spokoju, bo i Szwedzi, i Kozacy wiedzą, że mam rękę przyciężką, i dałby Bóg, aby moje imię tak było znane waćpanom, jak hostibus[362] jest znane.
— A co to za kur tak górnie pieje? — spytał nagle jakiś głos.
— Nie przerywaj! bodaj cię zabito! — wołali inni.
Lecz Zagłoba dosłyszał.
— Wybaczcie, waćpanowie, temu kogutkowi! — zakrzyknął — bo on jeszcze nie wie, z której strony ogon, a z której głowa.
Szlachta wybuchnęła ogromnym śmiechem, a zmieszany preopinant cofał się prędzej poza tłum, aby ujść szyderstw, które poczęły się sypać na jego głowę.