39414.fb2
Tymczasem przyszli do zajazdu. Kmicic zamknął się natychmiast w izbie i z godzinę nie dawał znaku życia.
A żołnierze tymczasem bez rozkazu ładowali wiuki[586] i siodłali konie.
Soroka mówił im:
— Nie zawadzi to, trzeba być na wszystko gotowym.
— My też gotowi! — odpowiadali starzy zabijakowie, ruszając wąsami.
Jakoż pokazało się wkrótce, że Soroka dobrze znał swego pułkownika, bo nagle Kmicic ukazał się w sieni, bez czapki, w koszuli tylko i hajdawerach[587].
— Konie siodłać! — krzyknął.
— Posiodłane.
— Wiuki ładować!
— Spakowane.
— Dukat na głowę! — krzyknął młody pułkownik, który pomimo całej gorączki i wzburzenia spostrzegł, że ci żołnierze w lot odgadują jego myśli.
— Dziękujemy, panie komendancie! — ozwali się wszyscy chórem.
— Dwóch ludzi weźmie konie wiuczne i wyjedzie natychmiast z miasta ku Dębowej. Przez miasto jechać wolno, za miastem puścić konie w skok i nie ustawać aż w lasach.
— Wedle rozkazu!
— Czterej inni nabić garłacze siekańcami. Dla mnie dwa konie osiodłać, żeby i drugi był w zupełnej gotowości.
— Wiedziałem ja, że coś będzie! —mruknął Soroka.
— A teraz wachmistrz za mną! — krzyknął Kmicic.
I jak był rozebrany, w hajdawerach tylko i rozchełstanej na piersiach koszuli, wyszedł z sieni, a Soroka szedł za nim, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia; tak doszli aż do studni żurawianej w podwórzu zajazdu. Tu Kmicic zatrzymał się i ukazując na wiadro wiszące przy żurawiu rzekł:
— Lej mi wodę na łeb!
Wachmistrz wiedział z doświadczenia, jak niebezpiecznie było pytać dwa razy o rozkaz; chwycił więc za drąg i zanurzył wiadro w wodzie, następnie wyciągnął je spiesznie i porwawszy w dłonie, chlusnął zawartą w nim wodę na pana Andrzeja, a pan Andrzej począł parskać i prychać jakoby wieloryb, dłońmi przy klepywał mokre włosy, po czym zakrzyknął:
— Jeszcze!
Soroka powtórzył czynność raz, drugi i chlustał wodą ze wszystkich sił, jakoby chciał płomień zagasić.
— Dość! — rzekł na koniec Kmicic. — Pójdź za mną, szaty mi pomożesz wdziać!
I poszli obaj do zajazdu.
W bramie spotkali swoich dwóch ludzi, wyjeżdżających z wiucznymi końmi.
— Wolno przez miasto, za miastem w skok! — powtórzył im na drogę Kmicic.
I wszedł do izby.
W pół godziny później ukazał się znowu, całkiem przybrany już jak do drogi: w wysokie jałowicze buty i łosiowy kaftan obciśnięty pasem skórzanym, za który zatknięta była krócica[588].
Żołnierze zauważyli także, iż spod kaftana wyglądał mu brzeg drucianej kolczugi, jak gdyby wybierał się na bitwę. Szablę też miał przypiętą wysoko, by łatwiej było chwycić za rękojeść; twarz miał dość spokojną, ale surową i groźną.
Rzuciwszy okiem na żołnierzy, czy gotowi i zbrojni należycie, siadł na koń i cisnąwszy dukata gospodarzowi, wyjechał z zajazdu.
Soroka jechał przy nim, trzej inni z tyłu, prowadząc zapasowego konia. Wkrótce znaleźli się na rynku napełnionym przez wojska Bogusława. Ruch już był między nimi, bo widocznie przyszły rozkazy, aby się gotowano do drogi. Jazda dociągała popręgów u siodeł i kiełznała[589] konie, piechota rozbierała muszkiety stojące w kozłach przed domami, do wozów zakładano konie.
Kmicic obudził się jakoby z zamyślenia.
— Słuchaj, stary — rzekł do Soroki — wszakże to od starościńskiego dworu gościniec idzie dalej, nie trzeba wracać przez rynek?
— A gdzie pojedziem, panie pułkowniku?
— Do Dębowej!
— To właśnie z rynku wedle dworu trzeba przejeżdżać. Rynek zostanie za nami.
— Dobrze! — rzekł Kmicic.
Po chwili mruknął sam do siebie półgłosem:
— Ej, żeby tamci żyli teraz! Mało ludzi na taką imprezę, mało!
Tymczasem przejechali rynek i poczęli skręcać ku starościńskiemu domowi, który leżał o półtora stai dalej nad drogą.
— Stój! — rzekł nagle Kmicic.
Żołnierze stanęli, on zaś zwrócił się ku nim.
— Gotowiście na śmierć? — spytał krótko.
— Gotowi — odpowiedzieli chórem orszańscy zabijakowie.
— Leźliśmy Chowańskiemu w gardło i nie zjadł nas… Pamiętacie?
— Pamiętamy!
— Trzeba się dziś ważyć na wielkie rzeczy… Uda się, to miłościwy król nasz panów z was poczyni… Ja w tym!… Nie uda się, pójdziecie na pal!
— Co się nie ma udać! — rzekł Soroka, którego oczy poczęły błyskać jak u starego wilka.
— Uda się! — powtórzyli trzej inni: Biłous, Zawratyński i Lubieniec.