39415.fb2
— Kogo to, mości książę, szerepetką nazywasz! Billewicza?
I miecznik za bok się pochwycił w furii największej, lecz Bogusław w jednej chwili trzasnął go obuchem w piersi, aż w szlachcicu jękło i zwalił się na ziemię, sam zaś kopnąwszy leżącego nogą, aby drogę do drzwi otworzyć, wypadł bez kapelusza z komnaty.
— Jezus! Maria! Józef! — wołała panna Kulwiecówna.
Lecz Sakowicz chwycił ją za ramię i przyłożywszy jej kindżał do piersi, mówił:
— Cicho, klejnociku, cicho, turkaweczko najmilsza, bo ci twoje słodkie gardło poderżnę jako kulawej kurze. Siedź tu spokojnie i nie chodź na górę, bo tam się wesele twej siostrzenicy odprawia.
Lecz w pannie Kulwiecównie płynęła również krew rycerska, więc ledwie usłyszała słowa Sakowicza, natychmiast przestrach jej zmienił się w rozpacz i uniesienie.
— Łotrze! zbóju! poganinie! — krzyknęła — zarżnij mnie, bo będę krzyczeć na całą Rzeczpospolitę. Brat zabit, krewna pohańbiona, nie chcę i ja żyć! Bij, zbóju, zarżnij! Ludzie! schodźcie się! patrzajcie!…
Dalsze słowa stłumił Sakowicz, położywszy jej na ustach swą dłoń potężną.
— Cicho, krzywa kądziołko! cicho, zwiędła ruto! — rzekł do niej. — Jać nie będę zarzynał, po co mam diabłu dawać to, co i tak jego, ale żebyś nie mogła jako paw krzyczeć, zanim się uspokoisz, to ci twą wdzięczną buzię własną twoją chustką obwiążę, a sam lutnię wezmę i „wzdychanego” ci zagram. Nie może być inaczej, jeno musisz mnie polubić.
Tak mówiąc, pan starosta oszmiański, z wprawą prawdziwego rzezimieszka, okręcił głowę panny Kulwiecówny chustką, pasem skrępował jej w mgnieniu oka ręce, nogi i rzucił ją na sofę.
Następnie siadł przy niej i wyciągnąwszy się wygodnie, spytał tak spokojnie, jak gdyby zwykłą rozpoczynał rozmowę:
— Jakże waćpanna myślisz? Ja mniemam, że i Boguś równie sobie łatwo poradzi?
Wtem zerwał się na równe nogi, bo drzwi otworzyły się szybko i ukazała się w nich panna Aleksandra.
Twarz miała białą jak kreda, włos nieco rozrzucony, brew namarszczoną i zgrozę w oczach.
Ujrzawszy leżącego miecznika, przyklękła nad nim i poczęła ręką dotykać jego głowy i piersi.
Miecznik odetchnął głęboko, otworzył oczy, podniósł się na wpół i jął rozglądać się po komnacie, jakby zbudzony ze snu, następnie wsparłszy się ręką o ziemię, popróbował wstać, co mu się po chwili przy pomocy panienki udało, więc doszedł chwiejnym krokiem do krzesła i rzucił się w nie.
Oleńka teraz dopiero dostrzegła pannę Kulwiecównę leżącą na sofie.
— Czyś ją waść zamordował? — spytała Sakowicza.
— Uchowaj Boże! — odrzekł starosta oszmiański.
— Rozkazujęć rozwiązać!
Tyle było mocy w jej głosie, że Sakowicz nie odrzekł ani słowa, jak gdyby rozkaz wyszedł od samej księżnej Radziwiłłowej, i począł rozwiązywać zemdloną pannę Kulwiecównę.
— A teraz — rzekła panna — idź do twego pana, któren[491] tam leży na górze.
— Co się stało? — krzyknął, oprzytomniawszy, Sakowicz. — Waćpanna odpowiesz za niego!
— Nie przed tobą, sługo! Precz!
Sakowicz skoczył jak opętany.
Sakowicz nie odstępował księcia przez dwa dni, bo drugi paroksyzm cięższy był od pierwszego; szczęki Radziwiłła tak się zwarły, że trzeba je było nożem otwierać, aby do ust wlać lekarstwo trzeźwiące. Zaraz potem odzyskał przytomność, jednakże trząsł się, dygotał, podskakiwał na łożu, wyprężał się jak zwierz śmiertelnie postrzelony. Gdy i to minęło, przyszło osłabienie ogromne; przez całą noc patrzył w sufit, nic nie mówiąc. Nazajutrz, po wzięciu odurzających leków, zapadł w sen twardy i ciężki, a koło południa rozbudził się znowu, zlany potem obfitym.
— Jak się wasza książęca mość czuje? — pytał Sakowicz.
— Lepiej mi. Czy nie przyszły jakowe listy?
— Są od elektora i Szteinboka, leżą tu na stole, ale czytanie na później trzeba odłożyć, bo wasza książęca mość sił jeszcze nie masz.
— Dawaj zaraz… słyszysz?
Starosta oszmiański wziął listy i podał, a Bogusław przeczytał je po dwakroć, po czym pomyślał chwilę i rzekł:
— Jutro ruszamy na Podlasie.
— Jutro będziesz, mości książę, w łożu, jako i dzisiaj.
— Będę na koniu jako i ty!… Milcz, nie przeciw się!…
Starosta umilkł i przez chwilę trwała cisza, którą przerywał tylko poważny i powolny tyk-tak gdańskiego zegara.
— Rada była głupia i pomysł głupi — rzekł nagle książę — i ja także głupi, żem cię usłuchał…
— Wiedziałem, że jak się nie uda, to wina na mnie spadnie — odrzekł Sakowicz.
— Boś podrwił głową[492].
— Rada była roztropna, ale jeśli tam jest jaki diabeł na usługach, który o wszystkim ostrzega, ja za to nie odpowiadam.
Książę podniósł się na łóżku.
— Myślisz?… — rzekł, patrząc bystro na Sakowicza.
— A wasza książęca mość nie zna papistów[493]?
— Znam, znam! I mnie często do głowy przychodziło, że to mogą być czary. Od wczoraj pewien jestem. Utrafiłeś w moją myśl, dlategom cię spytał, zali naprawdę tak mniemasz? Ale które z nich może w komitywę z siłą nieczystą wchodzić?… Przecie nie ona, bo cnotliwa… i nie miecznik, bo za głupi?…
— A choćby ona ciotka…
— Może to być…
— Dla pewności na krzyż ją wczoraj wiązałem, a przed tym przyłożyłem jej nóż do gardzieli i imaginuj sobie wasza książęca mość, patrzę dziś, a ostrze jakoby w ogniu stopione.
— Pokaż!
— Cisnąłem nóż do wody, choć w rękojeści turkus był zacny. Wolałem tego już więcej nie tykać.
— To ci powiem, co mi się wczoraj przygodziło… Wpadłem do niej jak oszalały. Com mówił, nie pamiętam… ale to wiem, że dziewka krzyknęła: „W ogień pierwej się rzucę!” Wiesz, jako tam komin ogromny. I wraz skoczyła! Ja za nią. Porwałem ją wpół. Już się szatki na niej zatliły. Musiałem gasić i trzymać zarazem. Wtem dur mnie schwycił, szczęki mi się ścięły… Rzekłbyś, że mnie kto za żyły w szyi szarpnął… Za czym wydało mi się, że owe iskry, wedle nas latające, zmieniły się w pszczoły i brzęczą jako pszczoły… Ot, jak mnie tu widzisz, prawda!