39415.fb2
Miecznik wiedząc, że na chwałę bożą ma iść jego praca, pracował gorliwie. Objeżdżali więc razem pola i folwarki, pilnując prac jesiennych, które z przyszłą wiosną miały plon przynieść. Czasem towarzyszyła im Anusia Borzobohata, która nie mogąc przenieść afrontu, jaki jej Babinicz uczynił, groziła, że także do klasztoru wstąpi i że czeka tylko, aby pan Wołodyjowski odprowadził laudańskich, bo się chce z dawnym przyjacielem pożegnać. Częściej jednak miecznik z samą tylko Oleńką puszczał się na objazdy, bo Anusię nudziło gospodarstwo.
Pewnego razu wyjechali oboje na podjezdkach[785] do Mitrunów, w których odbudowywano pogorzałe czasu wojny stodoły i obory.
Po drodze mieli też wstąpić do kościoła, bo to była właśnie rocznica wołmontowickiej bitwy, w której z ostatniej toni zostali przez nadejście Babinicza uratowani. Cały dzień zeszedł im na rozlicznych zajęciach, tak że dopiero pod wieczór mogli wyruszyć z Mitrunów.
W tamtą stronę jechali drogą kościelną, ale wracać wypadało im koniecznie na Lubicz i Wołmontowicze. Panna, ledwie ujrzała pierwsze dymy lubickie, zaraz odwróciwszy oczy, poczęła szybko odmawiać pacierze, aby bolesne myśli odegnać, miecznik zaś jechał w milczeniu i tylko rozglądał się dokoła.
Wreszcie, gdy już minęli kołowrót, rzekł:
— Senatorska to gleba! Lubicz za dwoje Mitrunów stanie.
Oleńka dalej odmawiała pacierze.
Lecz w mieczniku przebudził się widocznie dawny zawołany gospodarz, a może i szlachcic do pieniactwa po trosze skłonny, bo po chwili rzekł znowu jakby sam do siebie:
— A przecie po prawdzie to nasze… Stara billewiczowska substancja[786], nasz pot, nasz trud. Tamten nieszczęśnik musiał dawno zginąć, skoro się nie zgłosił, a choćby się i zgłosił, prawo za nami.
Tu zwrócił się do Oleńki:
— Co myślisz, proszę?
Na to panna:
— Przeklęte to miejsce. Niech się z nim, co chce, dzieje.
— Ale bo, widzisz, prawo za nami. Miejsce przeklęte było w złych rękach, a stanie się błogosławione w dobrych. Prawo za nami!
— Nigdy! Nie chcę o niczym wiedzieć. Dziaduś bez restrykcji zapisał, niechże jego krewni biorą.
To rzekłszy, popędziła podjezdka; miecznik dał także swojemu ostrogi i nie zwolnili aż w czystym polu. Tymczasem zapadła noc, ale widno było zupełnie, bo ogromny czerwony miesiąc wynurzył się zza wołmontowickiego lasu i rozświecił całą okolicę złotym blaskiem.
— Ano! dał Bóg piękną noc — ozwał się miecznik, patrząc w kolisko księżyca.
— Jak to się Wołmontowicze świecą z daleka! — rzekła Oleńka.
— Bo drzewo jeszcze na domach nie sczerniało.
Dalszą rozmowę przerwało im skrzypienie wozu, którego zrazu dojrzeć nie mogli, bo droga w tym miejscu szła falisto, wkrótce jednak ujrzeli parę koni, za nią następną parę przy dyszlu, a w końcu drabiniasty półtorak otoczony przez kilku jeźdźców.
— Co to za ludzie mogą być? — rzekł miecznik.
I zatrzymał konia; Oleńka stanęła przy nim.
Tamci przez ten czas zbliżali się coraz więcej, na koniec przyjechali tuż.
— Stój! — zawołał miecznik. — A kogo to tam wieziecie?
Jeden z jeźdźców zwrócił się ku nim:
— Pana Kmicica wieziem, który pod Magierowem od Węgrzynów postrzelon.
— Słowo stało się ciałem! — zakrzyknął miecznik.
Oleńce świat cały zakręcił się nagle w oczach; serce w niej zamarło, piersiom zabrakło oddechu. Głosy jakieś wołały jej w duszy: „Jezusie, Mario! To on!” Po czym całkiem opuściła ją świadomość, gdzie jest, co się z nią dzieje.
Ale nie spadła z konia na ziemię, bo ręką chwyciła konwulsyjnie za drabinę wozu. I z chwilą gdy przyszła do przytomności, oczy jej padły na nieruchomy kształt ludzki leżący na wozie. Tak, to był on, pan Andrzej Kmicic, chorąży orszański. I leżał na wznak na wozie; głowę miał obwiniętą w chusty, ale przy czerwonym blasku miesiąca widać było doskonale jego twarz białą i spokojną, jakby z marmuru wykutą lub zlodowaciałą pod tchnieniem śmierci. Oczy miał głęboko zapadłe i zamknięte, życie nie zdradzało się w nim najmniejszym ruchem.
— Z Bogiem!… — rzekł, zdejmując czapkę, pan miecznik.
— Stój! — zawołała Oleńka.
I poczęła pytać cichym, ale prędkim, jakoby gorączkowym głosem:
— Żyw jeszcze czy zmarły?
— Żyw, ale śmierć nad nim.
Tu miecznik, spojrzawszy na twarz Kmicica, ozwał się znowu:
— Nie dowieziecie go do Lubicza.
— Kazał się koniecznie tam wieźć, bo tam chce umrzeć.
— Z Bogiem! Spieszcie się!
— Czołem bijemy!
I wóz ruszył dalej, a Oleńka z miecznikiem skoczyli co tchu w koniach w przeciwną stronę. Przelecieli przez Wołmontowicze jak dwa widziadła nocne i dopadli do Wodoktów, nie mówiąc do siebie ni słowa przez drogę; dopiero zsiadając z konia, Oleńka zwróciła się do stryja:
— Księdza mu trzeba posłać! — rzekła zdyszanym głosem — niech w tej chwili ktoś do Upity rusza!
Miecznik zajął się żywo spełnieniem polecenia, ona zaś wpadła do swojej izby i rzuciła się na kolana przed obrazem Najświętszej Panny.
W parę godzin potem, późną już nocą, dzwonek ozwał się przed bramą Wodoktów. To ksiądz przejeżdżał z Panem Jezusem[787] do Lubicza.
Panna Aleksandra klęczała ciągle. Usta jej powtarzały litanię, którą się przy konających odmawia. A gdy ją odmówiła, po trzykroć poczęła bić głową o podłogę i powtarzać ustawicznie:
— Panie, policz mu, że z ręki nieprzyjaciół ginie… Panie, policz mu, że z ręki nieprzyjaciół ginie… Odpuść mu! zmiłuj się nad nim!…
Na tym zeszła jej cała noc. Ksiądz bawił w Lubiczu aż do rana, a wracając, sam wstąpił do Wodoktów. Ona wybiegła na jego spotkanie.
— Czy już? — spytała.
I nie mogła mówić więcej, bo jej oddechu zbrakło.
— Żyw jeszcze — odrzekł ksiądz.