39418.fb2
Tylko po co Żożo miałby zabijać szefową, z którą współpracowało mu się tak dobrze i na tak wielu płaszczyznach?
Gdyby ten głupi policjant nie był taki nadęty…
Z drugiej strony – czy nie byłaby to nielojalność w stosunku do firmy?
– Nielojalność? Moim zdaniem wprost przeciwnie – oświadczyła Krysia, której Ilonka zwierzyła się z wątpliwości. – Jeżeli Euglena brała forsę od sponsorów, a Żożo jej w tym pomagał i też brał, to psuli firmie opinię i działali na jej niekorzyść. A nigdzie nie jest powiedziane, że nasz przyjaciel krętacz nie będzie działał dalej, tylko na własną rękę…
– Czekaj, Krysia – Ilonce zabłysły oczy – a jeśli Euglena zażądała dla siebie większej części albo odwrotnie, postanowiła skończyć z procederem, to Żożo miałby motyw!
Mógłby mieć – zgodziła się Krysia. – Tylko trzeba by mu to udowodnić. On ci z własnej woli raczej nie powie. No i nie wiemy, czy ma alibi na ten czas, co to wiesz, a ja rozumiem. Wszystko to należałoby sprawdzić. Ale jeżeli pójdziesz do policjanta i mu to wszystko zakablujesz, to pamiętaj, że Bucek spokojnie zaprzeczy i oświadczy, że jesteś mściwą żmiją, bo on miał przejąć twój nic nie wart program i zrobić z niego arcydzieło. Przy okazji, zmontowałaś już materiał o autostradzie, do „Gońca” na dzisiaj?
– Daj ten kwitek, niech ja na niego rzucę okiem. – Komisarz miał wprawdzie w gabinecie pani dyrektor komputer do dyspozycji, ale wolał staroświecki sposób notowania na papierkach. Możliwie wielu. Aspirant podzielał jego pogląd w tej materii. Od wczoraj dorobili się sporego pliku zabazgranych karteluszków. Zapisywali na nich swoje spostrzeżenia i uwagi dotyczące tego wszystkiego, co im się nagrywało na bardzo profesjonalny sprzęt. A nagrało się sporo, bo przesłuchali dziś prawie wszystkich dziennikarzy i sporą część pozostałych pracowników oddziału. – A tak w ogóle to kto nam jeszcze został?
– Jerzy Buczek. Być może ważna postać, przyjechał razem z panią dyrektor z Rzeszowa, chyba byli jakoś blisko. Nie wiem, jak blisko. Wyjechał służbowo do Koszalina, załatwiać jakieś patronaty czy sponsoringi, nie znam się na tym. Wytłumaczy nam jutro rano. Ma być, mówi pani Jolanta. Dzisiaj jego komórka była cały czas poza zasięgiem. W Koszalinie poza zasięgiem? Poza tym jeden strażnik. Ten co miał dyżur w środę. O ile wiem, właśnie do nas jedzie, miał dzisiaj jakiś pogrzeb rodzinny w Poznaniu i zgodziłem się, żeby spokojnie dojechał po południu. Nie sądzę, żeby miał dla nas specjalne rewelacje.
– W sprawie tej zaginionej xsary mamy jakieś wiadomości?
– Nie, co ty w duchy wierzysz? Albo w Świętego Mikołaja? Parę godzin dopiero jej szukają, musiałby się cud zdarzyć. Zresztą moim zdaniem już pojechała w siną dal.
– A jak twoim zdaniem ona wyjechała z telewizyjnego garażu otwieranego pilotem?
– W rzeczach pani dyrektor nie było pilota.
– No to ktoś jej rąbnął razem z autkiem. Czy ona mogła komuś pożyczyć samochód?
– Z tego, co mówili ci żurnaliści, przyjaźniła się z tym Buczkiem…
– No dobrze, powiem panom, bo w końcu i tak ktoś wam powie, a poza tym chyba powinniście wiedzieć. – Ewa Pfaffenhoffen, przystojna i stylowa pięćdziesiątka, była pierwszą osobą przesłuchiwaną po drugim śniadaniu policjantów w Barze Jarze. – Żożo Buczek przelatywał panią dyrektor regularnie, po to go sobie przywlokła z Rzeszowa. Poznali panowie jej męża, wybitnego dramaturga i nadzieję scen polskich, w tym telewizyjnych, no to się panowie nie powinni dziwić, że potrzeby erotyczne pani dyrektor pozostawały w permanentnym niedosycie. Panowie, oczywiście, nie są kobietami, ale chyba macie jakąś wyobraźnię, no więc wyobraźcie sobie, proszę, tego wypierdka w łóżku. I że ten wypierdek robi panom przyjemność. Żożo przy nim, chociaż znany bucefał, to Schwarzenegger i Stallone w jednej napakowanej osobie.
Komisarz i aspirant wpatrywali się w panią Pfaffenhoffen, starając się nie pokazywać po sobie urzeczenia jej stylem. Nie spotkali jeszcze damy z tak soczystym sposobem wysławiania się. Pani redaktor była przy tym kobietą wytworną w każdym calu – odziana w elegancki czarny kostiumik ze spódnicą umiarkowanej długości odsłaniającą zgrabne nogi w wysokich szpilkach. Na prawej dłoni błyszczała skromna obrączka z białego złota, na lewej – platynowy pierścionek z solidnym brylantem.
Komisarza strasznie korciło, żeby ją zapytać o to nazwisko, ale powstrzymywał się dzielnie. Podobnie dzielnie obaj hamowali śmiech, kiedy z nienagannie umalowanych usteczek padały jędrne sformułowania.
– Skąd pani czerpie takie wiadomości? – Komisarz opanował się pierwszy.
– Drogi panie. Niech pan na mnie spojrzy. Ja wiem, że dobrze wyglądam, ale niech pan weźmie na to poprawkę i powie, ile ja mam lat, pana zdaniem?
Komisarz uniósł brwi, ale pani Pfaffenhoffen bynajmniej nie traktowała swojego pytania jako retoryczne.
– No, niech pan się nie krępuje. Ile mi pan daje?
– Czterdzieści dwa? – Komisarzowi wyglądała na pięć więcej, ale nie chciał ryzykować.
– Pięćdziesiąt jeden – powiedziała dama, bardzo zadowolona. – Pół wieku oglądam ten świat. I co, panów zdaniem, miałabym nie odróżnić podwładnego od gacha?
Panowie spojrzeli po sobie.
– Nie każdy potrafi… – bąknął aspirant.
– Ale ja potrafię. Dziennikarz musi mieć rozwinięty zmysł obserwacji albo nie powinien być dziennikarzem.
– Nawet wiejskim? – zahaczył chytrze aspirant.
– A co to ma do rzeczy? Rozumiem, że panowie już wiedzą, czym się zajmuję. Ale poza tym, że całe życie robiłam wsiową publicystykę, to robiłam też reportaże. Wsiowe przeważnie, bo wieś nasza jest kopalnią tematów. Do czasu, niestety, do czasu.
– Słyszeliśmy, że pani dyrektor zabrała pani te wiejskie programy?
– Nasza droga i jakże nieodżałowana pani dyrektor zabierała programy każdemu, kto nie chciał jej się bezwzględnie podporządkować. Na waszym miejscu poprosiłabym tu kogoś, żeby wam zrobił taki wykaz…
Aspirant zerknął na swoją górę papierków.
– Rozumiem – powiedziała pani Pfaffenhoffen. – Już macie. Bardzo słusznie. Zapewne zyskaliście w ten sposób długą listę ludzi z dobrym powodem do morderstwa?
– Sporą – przyznał komisarz. Wbrew sobie stwierdził, że zaczyna lubić tę szurniętą… no – niekonwencjonalną – hrabinę (tak ją nazwał na własny użytek). – Pani redaktor…
– Niech mi pan mówi „Ewa”, jak wszyscy – machnęła ręką szurnięta hrabina.
– Pani Ewo. Proszę, niech mi pani wytłumaczy jedną rzecz, której nie rozumiem, być może dlatego, że pierwszy raz stykam się z waszym środowiskiem. – Komisarz z pewną konsternacją zauważył, że zaczyna się wypowiadać takimi samymi tasiemcowymi zdaniami jak ona. – Czy wy wszyscy nie przesadzacie z tym przywiązaniem do swoich programów? Przecież taki program nie jest dany raz na zawsze, dlaczego jesteście skłonni o niego walczyć na noże?
– Na kopie, na topory, na krótkie albo długie miecze – zacytowała hrabina melancholijnie. – Panie komisarzu. Dziecko z pana, czy pan naprawdę nie rozumie podstawowych rzeczy…
Naprawdę nie rozumiem – omal nie dodał „pani hrabino”, ale zdołał się powstrzymać w ostatniej chwili.
– No to ja panu wytłumaczę. – Pani hrabina łaskawie skinęła dłonią zdobną w brylant i z zadowoleniem przyjrzała się iskierkom światła, które w nim zapłonęły. – Po pierwsze: używa pan nieprawidłowych pojęć. Nie ma czegoś takiego jak program dany. Ani raz na zawsze, ani na trochę. Nam nikt programów nie daje, proszę pana. My je wymyślamy. I wkładamy mnóstwo wysiłku w to, żeby udowodnić naszym szefom, że one będą najlepsze na świecie, podniosą nam oglądalność i dadzą nagrodę na Circom Regional. To taka organizacja telewizji regionalnych, pewnie tego nie wiecie. Niech pan się nie dziwi, że dostajemy piany na pysku, kiedy te programy nam się odbiera. Po drugie: my z tego żyjemy, panie komisarzu. Z tych programów. Jak nie mamy programów, to nie mamy pieniędzy.
– Z tego co wiem, to przysługują państwu pensje…
– Śladowe. Moja osobista wystarcza mi na podatek, ZUS i kasę zapomogowo – pożyczkową. Powtarzam: nie ma programu, nie ma keszu. To moi koledzy tak mówią – kesz. Ja nie. Ja mówię: forsa.
– Ale jak już jest, to jest, prawda? Słyszeliśmy o honorariach w Telewizji Polskiej…
– Kolorowych pisemek się pan naczytał, co? I to takich dla głupich kobitek, a nie takich dla niegrzecznych chłopczyków, co to by panu bardziej pasowały?
Komisarz wbrew woli spąsowiał.
– Drogi panie. Może i jest trochę takich honorariów w Warszawie. Tu mamy prowincję. I honoraria prowincjonalne. Jak mi pan nie wierzy, niech pan zajrzy do naszej księgowości. Za program dostaję kilka stów, w związku z czym, jeśli nie mam cyklu, to leżę.
Komisarz z aspirantem znowu spojrzeli na siebie. Pani Pfaffenhoffen miała w sobie coś, co skłaniało do frywolnych skojarzeń.
Miała też, niestety, tę dziennikarską spostrzegawczość.
– Nie, kochani, wcale mi nie chodzi o to, co wam chodzi po głowach. Minęły mi te czasy, kiedy się przejmowałam swoimi cyklami i dostawałam ciężkiej nerwicy, jeśli mi się spóźniały. Cykle programowe, proszę panów. Powiem wam szczerze. Udało mi się ostatnio wyjść za mąż i gdyby nie to, że mój mąż jest pracowitym pszczółkiem, to bym od dwóch lat permanentnie trzymała ząbki w ścianie. Na szczęście mam tego męża, więc motywację, o którą wam idzie, posiadam średnią. Z samej antypatii bym baby nie dusiła; ja, proszę panów, jestem z wykształcenia rolniczka, zwierzątka lubię, nawet ludzkie, chociaż ludzkie zdecydowanie najmniej; w każdym razie żadnemu żywiołowi krzywdy nie zrobię. A poza tym mam alibi, bo w środę po południu aż do późnego wieczora byliśmy z mężem na znajomych urodzinach. W Świnoujściu. Pół jednostki Marynarki Wojennej może to panu poświadczyć. Chce pan?
– A nie, dziękuję. Parę osób wystarczy. Skąd pani wie, kiedy pani Paproszkowska, przepraszam, pani Proszkowska zginęła?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza. Cała firma nie plotkuje o niczym innym.