39418.fb2
– – Ma natomiast alibi, to znaczy trzeba je potwierdzić u tego dentysty, do którego poleciała na siedemnastą lekko spóźniona, o siedemnastej dwadzieścia pięć. Zakładamy, że dentysta potwierdzi.
– Kochański. Realizator. Po tamtej próbie robił „Gońca”, to znaczy był na pewno zajęty do osiemnastej trzydzieści. Trzeba będzie pogadać z Antonim o tym czasie zgonu… bo może Kochański natychmiast po programie zszedł tymi wewnętrznymi schodkami do dużego studia i zabił szefową. Albo i przed programem. Myk, myk. Dużo czasu by mu to nie zabrało.
– Pod warunkiem, że ona tam uprzejmie przyszła i poczekała na niego. No ale przecież mogło tak być. Buty za horyzontem mogły być jego?
– Nie, on nosi dwa numery mniejsze. Za horyzontem był ktoś inny.
– Pani Pfaffenhoffen kazała nam szukać kryptoidioty. Kochański na pewno idiotą nie jest, to wyjątkowo przytomny człowiek. Ci realizatorzy chyba w ogóle nie mogą być idiotami, z definicji. Natomiast niewykluczone, że Kochański ma jakiś motyw, trzeba go przepytać na okoliczność tego Krakowa, co to nam kablowała pani prezenterka…
– Prezenterka jest idiotką ewidentnie. Nie krypto. Całkowicie jawną. Nawet całkowita idiotka jednak nie będzie zabijać własnej protektorki. Ja bym ją skreślił, pięć po wpół do szóstej oddawała klucz na wartowni i wychodziła…
– Dobrze, na razie damy jej spokój. Mówiła nam za to o jakiejś motywacji tego picusia z Urzędu Morskiego. Trzeba z nim jeszcze pogadać. Alibi niby ma, wyszedł i nie wrócił. Ale po tej historii z powrotem dyrektorki ja już im nie wierzę, tym strażnikom pieczęci.
– Jakiej pieczęci? – Aspirant nie chwycił.
– Aaaa, żadnej. Tak się mówi.
– Musimy pogadać z jego żoną, może pamięta, o której dokładnie przyjechał do domu. On twierdzi, że przed szóstą, bo wyszedł o wpół i nigdzie się nie włóczył. W takim razie byłby poza podejrzeniem.
– Na razie znak zapytania.
– Filozof.
– – Filozof miał o osiemnastej zajęcia na uniwersytecie i nie spóźnił się ani sekundy. On się nie spóźnia podobno nigdy. Gdyby to zrobił pierwszy raz w życiu, wszyscy studenci by to zauważyli. Zresztą chyba nie znał tej baby.
– Pani dyrektor.
– Pani dyrektor. Kto dalej? Człowiek – światło?
Kiedy pół godziny później pani Jola ośmieliła się zajrzeć do gabinetu i zaproponować panom inspektorom kaweczkę, panowie mieli już zakończony remanent, z którego wynikało, że spośród przesłuchanych do tej pory motyw i możliwość posiadały cztery osoby: obie redaktorki, realizator i picuś z Urzędu Morskiego (zakładając,’ że to, co gadała Karola Pućko, miało jakieś podstawy). Realizatorowi i picusiowi należało sprawdzić motywacje. No i zostało do przesłuchania jeszcze sporo osób, w tym jeszcze kilka takich, którym szefowa pozabierała programy. Ale to już komisarz z aspirantem zostawili sobie na jutro. Oraz na dalszą przyszłość. Ostatecznie policjantowi też się należy odrobina odpoczynku.
Ilonka, która materiał o autostradzie zrobiła z haniebną po prostu niedbałością, pojechała do domu już godzinę wcześniej. Uspokojona co do losów swojego Magazynu Motoryzacyjnego postanowiła chwilowo zająć się wykryciem sprawcy morderstwa pani dyrektor. Nie miała jeszcze tylko całkowitej pewności, czy po wykryciu zabójcy wyda go tryumfalnie w ręce policji, czy raczej rzuci mu się na szyję i pomoże w całkowitym zatarciu śladów.
Zostawiła fioletowego Zygfryda przed budynkiem i pozwoliła swojemu gremlinowi na odbycie mniej więcej piętnastometrowego spaceru celem oblania rosnącej siedem i pół metra od drzwi wejściowych akacji. Dłuższej przechadzki Gizmo stanowczo odmówił i wspiął się na tylne łapki, przednimi bębniąc znacząco o wysmarowane sprayem drzwi. Ilonka wzięła go pod pachę i weszła do wysprayowanej windy.
Jedyną zaletą jej mieszkania była panorama z okien na dziesiątym piętrze. Dodajmy, że blok usytuowano na górce. Rzeka, jezioro Dąbie, wszystkie kanały i wody portowe lśniły właśnie purpurowo w świetle zachodzącego słońca. Ilonka otworzyła okno, wpuściła świeże, wiosenne, przedwieczorne powietrze i zagapiła się na swój ukochany landszaft. Nie wiadomo dlaczego największą przyjemność sprawiał jej zazwyczaj widok wielkiej stoczniowej suwnicy bramowej w kolorze żółtym. Nie rozświetlone wody, nie dumne sylwetki statków, nie gromady dźwigów jak gigantyczne żurawie – tylko ta właśnie suwnica. W pobliżu olbrzymki stała wprawdzie druga, niewiele mniejsza, ale ona już nie budziła w sercu Ilonki takiej czułości. Ilonka, jak każdy dziennikarz informacyjny, była, oczywiście, w stoczni wiele razy i widziała swoją faworytę z bliska. Suwnica w dużej mierze zaspokajała jej zapotrzebowanie na rzeczy wielkie – w objęciach jej ramion mieścił się statek. Fakt, że składała się z dwóch części i poruszała po dwóch odrębnych torach, stanowił dla Ilonki przedmiot dodatkowej radości. Gdyby ją ktoś zapytał, dlaczego – nie bardzo umiałaby to wytłumaczyć. Dlatego nie wyrywała się specjalnie ze zwierzeniami na ten temat. Nie opowiadała również nikomu, co czuła, kiedy podążając w ślad za operatorem, znalazła się pod kadłubem budowanego właśnie statku, gdzie pracowali spawacze, siejąc wokół kaskadami wściekle pryskających iskier. Oczywiście nawet nie miała zamiaru wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby ta masa metalu na nią spadła – to wyobrażenie byłoby dość dziecinne. Doznawała natomiast wielkiej satysfakcji na myśl, że oto nie było tu nic, potem ktoś zespawał pierwsze blachy, potem sprawa poszła dalej – i oto mamy statek, urządzenie niesłychanie wprost skomplikowane – i działające. Pływające po morzach i oceanach i niosące chwałę polskiego marynarza i stoczniowca – na filmowanych przez siebie wodowaniach Ilonka z trudem powstrzymywała łzy wzruszenia w momencie, kiedy statek przy akompaniamencie wycia portowych syren spływał z doku na wodę.
Podobną fascynację wzbudziła kiedyś w Ilonce instalacja do produkcji kwasu siarkowego w Policach, urządzenie wielkości całkiem sporego osiedla mieszkaniowego, złożone – tak jej się w każdym razie wydawało – z miliona kilometrów rurek i przewodów. Z niektórych kapało na ziemię coś, co śmierdziało kwasem siarkowym – ekipa nie sprawdzała na wszelki wypadek, czy wyżera takie same dziury jak kwas siarkowy. Niemniej, nawet biorąc pod uwagę pewne niedoskonałości, instalacja była imponująca.
Ilonka była dziecięciem cywilizacji industrialnej.
Tym razem jednak ani widok ulubionej suwnicy, ani nawet warkot silnika przelatującego niedaleko śmigłowca (uwielbiała latać) nie wywołały uśmiechu na jej twarzy.
Brak Jaromira Kopcia?
Przecież już sobie wyperswadowała… Zresztą ostatnimi czasy nie było między nimi prawdziwego kontaktu. Zwłaszcza odkąd na drodze Kopcia stanęła chuderlawa miłośniczka wędkowania. A ona sama, Ilonka, zaczęła się leciutko podkochiwać w Adamie Grzybowskim, który nie zamierzał jej pocieszać, tylko odszedł z wychowawczynią i sam stał się wychowawcą.
Być może wpadłaby w kolejny mały letarg, ale Gizmo, pokręciwszy się trochę po pokoju, zaczął popychać nosem swoją miseczkę do wody. Na kuchennych kafelkach robiło to niemożliwy do wytrzymania hałas. Ilonka nalała wody do miseczki, do drugiej sypnęła psich kuleczek i poszła otworzyć drzwi, do których ktoś dzwonił jak na pożar.
Otworzyła i najchętniej byłaby zamknęła je natychmiast na twarzy sąsiadki, pani Donaty Karachulskiej, niestety, pani Donata już trzymała nogę w szparze. Za nią – jeszcze bardziej niestety – majaczył zwalisty cień jej trzydziestoletniego synka, po mamuni nazwanego Donatem.
– Dzień dobry, dobry wieczór, pani sąsiadko, jak to dobrze, że panią zastaliśmy, chodź, Doniu, jest pani Ilonka, jest, a już myśleliśmy, że pani znowu do nocy nie będzie, na szczęście Donio zobaczył przez okno ten paniny fioletowy samochód, swoją drogą co to za kolor dla takiego dużego samochodu, czarny byłby o wiele lepszy albo w ostateczności czerwony. No ale pani samochód, pani kolor wybierała. My tu z sąsiedzkiej życzliwości do pani przychodzimy, pani po tym jak pan Jarek odszedł, to taka biedna sama… Ja wczoraj nagotowałam galartu, on w nocy stanął, dobry galart, pani powinna się odżywiać, bo na pewno je pani byle co w jakichś podejrzanych bufetach. Tu galart pani ma, Doniu, daj ten drugi garnek, a tutaj gołąbki, dzisiaj robiłam dla całej rodziny, to i dla pani wystarczy. No. Niech pani teraz siada i je, bo gołąbki ciepłe, a galart zimny, prosto z lodówki, myśmy ocet też przynieśli, daj, Doniu, pani Ilonka to pewnie nie ma… No to niech nas pani już wpuści dalej, pani sąsiadko, nie będziemy tak stać w przedpokoju! Gdzie pani ma talerze? W kuchni na pewno, zaraz pani nałożę i musi pani zjeść, ciepłe gołąbki, a i do odgrzania zostanie kilka. Poszła, psinka, to nie dla ciebie, że też pani paskudztwo takie w domu chowa, toto nawet nie zaszczeka porządnie, i wygląda jak nieboskie stworzenie. A co to się z panią dzieje?
– Chwila – rzuciła Ilonka i wbiegła do łazienki. Stanęła przed lustrem i spojrzała na siebie. Zdecydowanym ruchem napełniła szklaneczkę lodowatą wodą i wylała ją sobie za dekolt. Na kolorowym swetrze mokra plama nie rzucała się w oczy. – ASERTYWNA – powiedziała Ilonka bezgłośnie i ze strasznym naciskiem. – ASERTYWNA.
JESTEŚ ASERTYWNA. ZA CHWILĘ WYRZUCISZ TĘ BABĘ I TEGO NIEDORÓBKA. WON. NA SCHODY ASERTYWNA. ASERTYWNA ILONKA DYMEK. ASSSSERTYWNA!
Dolała sobie trochę wody za dekolt, otrząsnęła się jak mokry pies, przecięła lustro spojrzeniem jak błyskawica i trzaskając specjalnie głośno drzwiami, wyszła z łazienki.
Nabrała powietrza w płuca, żeby kazać się sąsiadce z progeniturą wynosić do diabła, ale sąsiadka z błyskawicznym refleksem wykorzystała moment i rzuciła się na nią z ciepłym szalem. Nawiasem mówiąc, szal leżał uprzednio na fotelu i stanowił ulubioną pościółkę Gizma. Cały też był pokryty jego sierścią.
– Matko Najświętsza, a co to się z panią stało, tak pani strasznie zbladła, pewnie się pani niedobrze zrobiło, to na pewno z przemęczenia, niech się pani szybciutko okryje, trzeba się w cieple trzymać, ale pani blada, wymiotowała pani?
Asertywna Ilonka Dymek wyrwała się z opiekuńczych ramion, których było co najmniej osiem.
– Chwila! Pani sąsiadko, ja bardzo dziękuję za troskę, ale nie czuję się źle. Chciałabym natomiast odpocząć.
Czy możemy się umówić, że państwo wpadną innym razem?
– Innym razem też! – zaśmiała się tubalnie ośmiornica.
– Pani Ilonko, my pani takiej samiutkiej nie zostawimy, na łasce losu, biednej, kto wie czy nie w depresji! Doniu, nakładaj pani Ilonce gołąbków, na takie sensacje żołądkowe to lepiej nie jeść zimnego, a gołąbki delikatne, z ryżem, nie z kaszą, i mięsko sama zmieliłam, żadne garmażeryjne świństwo. To galart pani będzie miała na potem. Jutro ugotuję rosołku i też pani przyniosę…
Ilonka skapitulowała. Zresztą gołąbki pachniały nie najgorzej, a galaretkę z nóżek uwielbiała. Głupiemu Kopciowi gotowała i galaretki, i gołąbki… oczywiście kiedy tylko miała czas. Generalnie dość rzadko. Ale wychodziło jej bardzo dobrze, no i nie waliła niepotrzebnie do gołąbków takiej ilości majeranku.
Wykorzystała nabytą w pracy umiejętność wyłączania uwagi i postarała się nie słuchać, co mówi pani Karachulska – a mówiła ona bez przerwy, kiedy Ilonka się posilała. Zwalisty Donat siedział przy stole, gapiąc się przez okno i nie biorąc udziału w konwersacji. Czasem tylko łypał błyskawicznie na dziewczynę i natychmiast odwracał oczy w kierunku pejzażu z suwnicą bramową.
Ilonka zjadła czwartego gołąbka (bez chleba) i poczuła, że może spauzować. Jak przez mgłę dotarło do niej, że sąsiadka coś mówi, a nawet zadaje jej jakieś pytanie.
– Jasne – odrzekła, nie przejmując się, czy ta odpowiedź ma jakiś sens czy niekoniecznie. – Ma pani całkowitą rację. Oczywiście. A gołąbki były doskonałe. Już więcej nie mogę, naprawdę. Galaretkę zjem kiedy indziej.
Niespodziewanie sąsiadka zerwała się ze swojego krzesła, a syn poszedł za jej przykładem. Coś zamruczał pod nosem, wyrwał Ilonce rękę z barku celem wykonania na niej kurtuazyjnego cmoka i oboje zniknęli, jakby ich nigdy nie było. Gdyby nie brudny talerz po gołąbkach i micha zimnych nóżek, Ilonka mogłaby przypuszczać, że miała jakieś omamy.
– Gizmuś, gdzie jesteś? Chodź do mamusi. Lubisz takie galaretki? Patrz, baba głupsza niż ustawa przewiduje, a gotuje zupełnie przyzwoicie. I ma ludzkie odruchy. Boże, jaka ja jestem zmęczona. Po co ona przywlokła tu tego swojego synala, to ja nie wiem. Gizmo, co masz w buzi, pokaż zaraz. Co to za paskudztwo, piesku?
Piesek wypełzł właśnie spod kanapy, dokąd udał się spostponowany przez gościa. Z płaskiej mordki zwisał mu nieokreślony strzępek. Ilonka z pewnym obrzydzeniem wyjęła mu różowe kłaczki spomiędzy zębów.
– Pomponik to był, co, mopsiu? Pani sąsiadka ma już tylko jeden kapeć z pomponikiem? No i dobrze, po co cię przezywała. A pod kanapą co masz? Drugi pomponik. Dobry piesek. Nie ma to jak symetria. Spróbuj.
Gizmo z zadowoleniem przyjął odrobinę galaretki z nóżek. Jego pani wyjęła z barku butelkę czerwonego wina i barmańskim korkociągiem (pozostałość po Jaromirze) spróbowała wyjąć korek. Jedynym rezultatem była mała dziurka w kciuku lewej ręki. Ilonka zaklęła bardzo paskudnie, odstawiła wino i sięgnęła po whisky. Wrzuciła do szklaneczki dwie kostki lodu i zalała je raczej szczodrze alkoholem.
Dokładnie dwie godziny i czterdzieści minut później, zapłakana i zapuchnięta (zdążyła już zrobić skrupulatną powtórkę ze wszystkich swoich niepowodzeń życiowych, prawdziwych i urojonych) zatelefonowała do Wiktorii.
– Cześć – powiedziała, odkaszlnąwszy uprzednio. – Przerp… przepraszam, że tak sobie spokojnie dzwonię i ci przeszkadzam w życiu rodzinnym, która godzina jest? O kurczę. Słuchaj, kurczę, ja naprawdę przepraszam, ale mam takiego strasznego doła, że po prostu sama nie mogę sobie poradzić, a od czego są dobre koleżanki… Czy ja mogę cię tak po prostu zapytać?
– Pytaj – przyzwoliła krótko Wika, która właśnie wyskoczyła spod prysznica, przekonana, że dzwoni jej własny mąż, aktualnie w biznesowej podróży na Bornholm. Oczywiście zorientowała się od razu, że młodsza koleżanka jest nabombana w mały autobusik, ale podeszła do tego faktu z pełną tolerancją. Niech sobie rzuca kamieniem, kto się nigdy nie nabombał, ona na pewno nie będzie.