39418.fb2 Powt?rka z morderstwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Powt?rka z morderstwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

– Panowie, ja przecież wiem, że baby za nim latają jak wariatki – powiedziała pobłażliwie, kiedy odwiedzili ją w mieszkaniu na Starym Mieście. – On naprawdę jest nadzwyczajnie przystojny, na dodatek sympatyczny, więc trudno, żeby było inaczej. Ale coś mi się nie wydaje, żeby mnie chciał porzucać dla jakiejś dyrektorki. Ani zresztą dla żadnej innej. Wiedziałabym, gdyby tak było. Oczywiście nie jestem w stanie przewidzieć, jak bym się zachowała, jednak raczej nie poleciałabym mordować rywalki. Ta wariatka rzeczywiście dzwoniła kiedyś do mnie do domu, żebym przekonała Rocha do samodzielnej pracy w telewizji. I tu się nacięła. Wiktoria jest moją koleżanką jeszcze ze szkoły i byłabym ostatnia, która by namawiała Rocha do zrobienia jej takiego świństwa. Nie tylko jej, ma się rozumieć, ale zwłaszcza. Oni bardzo fajnie razem te programy realizowali, a dyrektorka musiała być kompletnie głupia, żeby tego nie zauważyć. No więc powiedziałam babie, co o tym myślę i wcale nie jestem pewna, czy nie zaszkodziłam tym Wice, bo jak się zdenerwuję, to mam strasznie niewyparzoną gębę…

Złotowłosa (aktualnie) i subtelna Lilka tak bardzo nie wyglądała na osobę z niewyparzoną gębą, że jej wyznanie wzbudziło niekontrolowane uśmiechy na twarzach panów policjantów, co widząc, ona ucieszyła się niezmiernie i natychmiast zaproponowała im kawę oraz świeżo upieczone ciasto drożdżowe z kruszonką – „takie jak u mamy albo nawet u cioci na wsi” – powiedziała z wdziękiem, wykładając na półmisek zwały pachnącego ciasta. Kwadrans później była już z nimi nieomal zaprzyjaźniona i opowiadali sobie nawzajem dowcipy – oni jej policyjne, ona im polityczne. Trudno powiedzieć, które gorsze. Czterdzieści minut później nadeszli wezwani telefonicznie świadkowie, a właściwie świadkinie z mężami, co do jednego medycy, Lilka dołożyła ciasta i zrobiło się naprawdę bardzo miło.

Pożegnali się z niekłamanym żalem.

– Ten Solski byłby idiotą, gdyby zdradzał taką kobietę – powiedział z uznaniem aspirant Brzeczny, a komisarz Ogiński przytaknął koledze z przekonaniem. Aczkolwiek nie był pewien, czy nawet dla tak pięknej kobiety i tak dobrego placka zechciałby zrezygnować ze swoich wzmacniaczy i głośników. Gdyby mu się taka niewiasta przytrafiła, oczywiście.

Panowie kryminalni odwiedzili również w domu świeżego wdowca Sebastiana Procha – Proszkowskiego. Nie dostali tam ani ciasta, ani kawy, ani nawet wody mineralnej, a gospodarz patrzył na nich zimnymi jasnoniebieskimi oczami o takim wyrazie, że czuli dreszcze na plecach. Samo mieszkanie zgodnie z relacją kolegów wywiadowców również było zimne i nieprzyjazne jak wnętrze chłodni służącej do przewożenia ryb z wybrzeża w głąb kraju. Nic w tym mieszkaniu nie dostarczyło najmniejszych przesłanek do jakichkolwiek wniosków.

Materiału do wniosków dostarczył natomiast telefon komórkowy nieboszczki znajdujący się w policyjnym depozycie, jak wszystko, co pani Proszkowska miała przy sobie owego feralnego dnia. W połączeniach odebranych nie było żadnego śladu rozmowy tuż po wpół do szóstej w środę ubiegłego tygodnia. A przecież, jak twierdził Żożo Buczek, ktoś zatelefonował do pani Proszkowskiej z informacją, że samochód Żoża wyje w garażu. Ktoś, kto wiedział, że są razem.

Zaczęło wyglądać na to, że Buczek zełgał w sprawie tego telefonu.

– Chyba że miała dwie komórki – wyraził przypuszczenie komisarz.

Mąż jednak twierdził, że miała tylko jedną, służbową. Sekretarka również znała tylko jeden komórkowy numer używany przez szefową.

Sytuacja Bucka zaczęła wyglądać nieco gorzej.

Pogorszyła się jeszcze bardziej na skutek pewnego oberwania chmury. Zaskoczyło ono komisarza Ogińskiego na samym środku ulicy, którą wybrał sobie dla zażycia spaceru, wracając do domu późnym popołudniem, czy może raczej wczesnym wieczorem, kiedy już obaj z kolegą uznali, że dosyć zrobili dla dobra śledztwa. Niestety, ulicą tą był bulwar nad Odrą, gdzie zupełnie nie ma się gdzie schować, trzeba by przebiec spory kawałek, aby dopaść restauracji w statku przycumowanym do nabrzeża lub drugiej, koło kapitanatu portu. Zaskoczony dziką ulewą komisarz wziął dobre tempo i po raz drugi w swoim życiu byłby wpadł pod fioletowego jeepa. Tym razem jednak nie został zelżony.

– Niech pan wskakuje, szybko. – Ilonką otworzyła szeroko drzwi i komisarz, zagrożony utopieniem, niewiele myśląc, zrobił, co mu kazała. – Ale lunęło, matko moja, nigdy nie widziałam, żeby tak w jednej chwili… zmókł pan, co?

Komisarz coś mruknął, ale istotnie, woda, która znienacka spadła z nieba, w jednej chwili przemoczyła jego lekkie ubranie do nitki.

– Podrzucę pana do domu. Niech pan się nie opiera, bo to nieracjonalne. Chyba że pan chce jechać gdzie indziej, ale to nie ma sensu, musi pan się szybko przebrać, bo się pan na śmierć przeziębi. To gdzie jedziemy?

– Na Jana Kazimierza. Ja naprawdę nie chciałbym sprawiać kłopotu.

– Nie sprawia pan. To prawie po drodze. Ja też mieszkam niedaleko stoczni. Niech pan się zapnie.

Komisarz powstrzymał się od zgryźliwego pytania, czy Ilonką zamierza pędzić po zalanym deszczem mieście setką i zapiął pas. W tej samej chwili poczuł, że ułożona na siedzeniu mała poduszeczka, która przeszkadzała mu siedzieć prosto, zaczyna się pod nim energicznie wiercić.

Usiadł na cholernym gremlinie.

Wydobył go spod siebie i nie wiedząc, co z nim zrobić (Ilonką naprawdę musiała się skupić na prowadzeniu, gdyż wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyb i widoczność była prawie zerowa), wziął go na ręce. Tu stało się coś niespodziewanego, stworek bowiem niespodziewanie oszalał ze szczęścia. Wyrwał się komisarzowi z rąk, wspiął po mokrej koszuli i usiłował go zalizać na śmierć. Gadał coś przy tym i merdał grajcarkowatym ogonkiem jak szalony. Komisarz próbował go uspokoić, ale z marnym skutkiem.

– On ma ADHD – zawiadomiła go Ilonką, nie odwracając wzroku od szyby, za którą i tak niewiele widziała. – Takie wybiórcze. Czasami jest cichy i bezwonny, a czasami… sam pan widzi. Ma na imię Gizmo. Chyba pana pokochał od pierwszego wejrzenia. Jeżeli pan nim rzuci brutalnie o podłogę, to się obrazi i da panu spokój.

Komisarzowi, który wciąż uchylał się od pieszczot nadaktywnego mopsa, rzucanie zwierzątkiem, nawet najbardziej upierdliwym, o podłogę wydało się nie do przyjęcia. Spróbował unieruchomić psa w żelaznym uchwycie i to mu się w zasadzie udało. Gizmo mógł teraz tylko rzucać mu spojrzenia pełne bezgranicznej miłości i wyznawać tę miłość w swoim mopsim języku.

Stuknięta pani i rąbnięty kundel. Wszystko się zgadza.

Udało im się dojechać na ulicę Jana Kazimierza, nie powodując żadnych katastrof po drodze. Komisarz obiektywnie przyznał, że była to ze strony Ilonki duża sztuka. Deszcz lał nadal, ani odrobinę nie zmniejszając intensywności.

– Bardzo pani dziękuję. To tutaj. Czemu pani wysiada?

– Mam wrażenie, że coś się dzieje z moim kołem – powiedziała i wyskoczyła z samochodu, zanim zdążył się zaofiarować, że sam to sprawdzi, ona nie musi wychodzić na tę dziką ulewę, a on i tak jest mokry…

Kiedy znikła mu z oczu, był pewien, że pochyliła się, aby obejrzeć to swoje koło. Gdy jednak obszedł samochód, żeby jej powiedzieć „do widzenia”, zobaczył, że dziewczyna siedzi na mokrym bruku i trzyma się za nogę.

– Co się stało?

– Nic takiego. Pośliznęłam się w kałuży. Niech pan leci do domu, ja się zaraz pozbieram.

Komisarz nie lubił Ilonki… mimo wszystko jednak pozostawienie jej siedzącej na krawężniku w strugach deszczu wydało mu się jeszcze bardziej nie do przyjęcia niż rzucanie psem.

– Pomogę pani wstać. Nic się nie stało?

– Nic. Auć!

– Noga panią boli?

– Pewnie skręciłam. To naprawdę głupstwo, posiedzę w samochodzie chwileczkę i zaraz mi przejdzie. Naprawdę, niech pan już idzie do tego domu, bo mi głupio, że przeze mnie pan moknie jeszcze bardziej…

– Nie da się jeszcze bardziej – odparł komisarz krótko i podniósł panią redaktor z kałuży. Zachowywała pozory dzielności, ale zaczynała szczękać zębami. Objął ją w talii i spróbował prowadzić. Okazało się to wykonalne, niemniej jazda samochodem w tej sytuacji chyba jednak odpadała.

Matko moja, czemu, do diabła, wychowałaś mnie na dżentelmena?

To pytanie, bardziej melancholijne niż dramatyczne, przyszło komisarzowi do głowy, kiedy suchym głosem zaproponował Ilonce, a raczej zawiadomił ją, że zabierają do siebie, a jeśli jej nie przejdzie w miarę szybko, trzeba będzie sprowadzić pogotowie.

Spojrzenie, które posłała mu spod bardzo długich i ciemnych rzęs, spowodowało, że poczuł się lekko zmieszany. Zmieszanie szybko zamieniło się w irytację, kiedy z wnętrza jeepa dało się słyszeć przeciągłe, choć niegłośne wycie.

– Jego można wsadzić do torby – szepnęła Ilonka nieśmiało (co się stało z tą nieznośną babą, czyżby jednak miała w sobie jakiś pierwiastek kobiecości?). – A torbę wziąć na ramię. On jest przyzwyczajony.

Zgrzytając zębami, komisarz znalazł na tylnym siedzeniu jeepa sporą torbę z napisem „TVP Szczecin” i zapakował do niej mopsa, który wcale nie zamierzał protestować. Widocznie naprawdę już tak niejednokrotnie podróżował.

– Tu są kluczyki – zaszemrała nowa wersja Ilonki, podając komisarzowi pęk zawieszony na kółku z breloczkiem w kształcie psiej mordy. – Zamknie pan Zygfryda?

– Zygfryda? – Komisarzowi Zygfryd kojarzył się jedynie z trzecią częścią „Pierścienia Nibelunga”.

– Samochód. On się tak nazywa. Ja strasznie przepraszam pana za kłopot…

Ilonka w nowej postaci była znacznie bardziej do przyjęcia niż w poprzedniej. Poprzednia przywodziła komisarzowi na myśl określenie funkcjonujące od dawien dawna w jego rodzinie: szturmok. Cokolwiek by to miało oznaczać.

Nowa wersja Ilonki absolutnie nie była szturmokiem. Była słabą kobietką. Odrobinkę nawet słaniała się na nogach. Ponadto miała na sobie sukienkę, a nie dżinsy i męską koszulę, i ta sukienka pozwalała dostrzec jej kobiece kształty (a deszcz lał), najzupełniej mieszczące się w standardach tego, co nowocześni mężczyźni kwitują mruknięciem „ale laska!”.

Komisarz westchnął i przestał się zastanawiać, za to przeszedł wreszcie do działania. Zamknął jeepa, wziął torbę z gremlinem i ponownie objął Ilonkę w talii. Z jego pomocą, skacząc na zdrowej nodze, ofiara wypadku doszła do drzwi domu. Nie był to wieżowiec i nie posiadał windy. Komisarz przez chwilę miał ochotę przerzucić sobie dziewczynę jak worek przez ramię, ale coś w nowej Ilonce kazało mu natychmiast zrezygnować z tej koncepcji. Po raz kolejny westchnął i wziął ją na ręce w sposób klasyczny.

Na szczęście mieszkał na pierwszym piętrze (budynek miał trzy i czwarte przerobione ze strychu). Było to jednak pierwsze piętro starego budownictwa i ostatnie stopnie komisarz pokonał z pewnym trudem. Stawiając Ilonkę na jej własne nogi, to znaczy na jedną nogę, był już nieco zasapany. Podobnie jak mops w torbie, który też, nawiasem mówiąc, swoje ważył, chociaż niby taki maleńki.

Przekręcając klucz w zamku, komisarz Ogiński klął w myślach dość paskudnie. Nie zamierzał do swojego dźwiękowego sanktuarium wprowadzać żadnej kobiety, a już zwłaszcza tej stukniętej dziennikarki. Nie widział jednak innego wyjścia. Klął tylko siebie samego za to, że nie okazał hartu ducha i pozwolił się wariatce podwieźć. A trzeba było zmoknąć.

Ilonka tymczasem chichotała w duchu i dziękowała Opatrzności za sprowadzenie ulewy w tak odpowiednim momencie. Gdyby nie spadła tak uprzejmie, komisarz prawdopodobnie posłałby ją, Ilonkę, do diabła razem z jej propozycją podwiezienia. I zmarnowałyby się trzy godziny czekania na moment, kiedy policjanci opuszczą telewizję oraz całe samochodowe podchody, tak znakomicie przeprowadzone.

Nie musimy chyba mówić, że obie nogi Ilonki były doskonale zdrowe.

Za to mokra była najzupełniej uczciwie.